Klub Jednej Kreski - Angela Węcka - ebook + książka

Klub Jednej Kreski ebook

Węcka Angela

5,0

Opis

Trzy różne kobiety i jedno wspólne pragnienie: zostać mamą

Daria walczy o swoją szansę na macierzyństwo po nagłej śmierci Mateusza. Amelia zamyka się w sobie podczas leczenia niepłodności, pozwalając, by Paweł dokumentował w sieci każdy etap ich trudnej drogi. Kaśka próbuje utrzymać pozory idealnego życia z Markiem, choć czuje, że na starania o dziecko jest już dla nich za późno.

Gdy kobiety przypadkowo spotykają się w kawiarni obok kliniki, zakładają Klub Jednej Kreski – miejsce, w którym można zostać wysłuchaną, ale nie ocenioną.

To powieść o kobiecej sile, której nie widać na pierwszy rzut oka. Powstała z prawdziwego doświadczenia i przekonania, że niepłodność nie powinna być tematem tabu.

Przeczytaj. Podaj dalej. Któraś z kobiet w Twoim otoczeniu może tego potrzebować.

Delikatne treści: Powieść porusza wprost tematy niepłodności, leczenia i strat ciąż. Jeśli jesteś w trakcie starań, czytaj w swoim tempie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Klub Jednej Kreski

Wydanie I

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe. Szanuj prawa autorskie: kupując, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo” sprawiasz, że przestają pisać.

Nota medyczna: przedstawione w książce informacje o zdrowiu, leczeniu niepłodności i procedurach (m.in. in vitro) mają charakter wyłącznie literacki. Nie stanowią porady medycznej ani psychologicznej, nie zastępują konsultacji ze specjalistą. W kwestiach zdrowia zawsze skonsultuj się z lekarzem prowadzącym; w sytuacji nagłej dzwoń pod numery alarmowe.

Redakcja językowa: Agata Bogusławska

Skład i konwersja: Katarzyna Mróz-Jaskuła

Okładka: Ewa Popławska

Wydawnictwo Spisek Pisarzy

Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.

www.spisekpisarzy.pl

Copyright © by Angela Węcka, 2025

Copyright © by Wydawnictwo Spisek Pisarzy, 2025

Irządze, 2025

ISBN: 978-83-68277-24-1

Spis treści

PROLOG

Daria, wcześniej

Część 1

Od ciemności do światła

Rozdział 1

To wszystko musi mieć jakiś sens

Daria, teraz

Rozdział 2

Korpojabłecznik

Amelia, wcześniej

Rozdział 3

Wina wina

Kaśka, wcześniej

Rozdział 4

Tam pachnie lawendą

Daria, teraz

Rozdział 5

Dziesięć tysięcy lajków

Amelia, wcześniej

Rozdział 6

Plan B

Kaśka, wcześniej

Rozdział 7

Tak jakby Klub

Daria, teraz

Rozdział 8

Musisz myśleć pozytywnie

Amelia, wcześniej

Rozdział 9

Decyzja ASAP

Kaśka, wcześniej

Rozdział 10

Na zawsze razem w bagnie niepłodności

Daria, teraz

Rozdział 11

Smoothie, bieganie, stretching

Amelia, wcześniej

Rozdział 12

Bezpieczna w swojej skorupie

Kaśka, wcześniej

Rozdział 13

Od czego zaczynamy, dziewczyny?

Daria, teraz

Rozdział 14

Ziemia do Ami!

Amelia, wcześniej

Rozdział 15

Nawet do takiego tanga trzeba dwojga

Kaśka, wcześniej

Rozdział 16

To nie będzie rozmowa o pogodzie

Daria, teraz

Rozdział 17

Udało nam się, wiesz?

Amelia, wcześniej

Rozdział 18

Wino zostaje, ja wstaję

Kaśka, wcześniej

Część 2

Od światła do domu

Rozdział 19

Bez presji

Daria, teraz

Rozdział 20

Jedno wielkie „jeśli”

Amelia, teraz

Rozdział 21

Klub nie tylko jednej kreski, ale i jednego kotleta

Kaśka, teraz

Rozdział 22

Jak miękki sweter

Daria, teraz

Rozdział 23

Projekt „Dziecko”

Amelia, teraz, ale przed spotkaniem Klubu

Rozdział 24

Potem zaczęliśmy się oskarżać

Kaśka, teraz

Rozdział 25

Wszystko naraz

Daria, teraz

Rozdział 26

Zabierz mnie stąd

Amelia, teraz

Rozdział 27

Moja droga do bycia matką

Kaśka, teraz

Rozdział 28

I bardzo dobrze

Daria, teraz

Rozdział 29

Dzięki, że byliście z nami

Amelia, teraz

Rozdział 30

Nie będzie sama

Kaśka, teraz

Rozdział 31

A bez działania nie ma sensu

Daria, teraz

Rozdział 32

Czuję ją w nas

Amelia, teraz

Rozdział 33

To wystarczy. Zróbmy to

Kaśka, teraz

Rozdział 34

Zaakceptować stratę, o której nie chcę myśleć

Daria, piątek

Amelia, sobota

Kaśka, niedziela

EPILOG

Daria, pięć miesięcy później, marzec

Kilka słów od Stowarzyszenia Nasz Bocian

Kilka słów Joanny Caffo z Projektu Płodnik

Od autorki. Słów kilka, zwłaszcza o zakończeniu

PODZIĘKOWANIA

Punkty orientacyjne

Cover

Mamom, które z pustymi ramionami czekają na swój CUD.

Mamom, które nie myślały, że przejdą przez piekło niepłodności.

Mamom, które cierpią nadal, ucząc się żyć na nowo.

Widzę Was. Rozumiem Was. Wierzę w Was.

I jestem z Was taka dumna!

PROLOG

Daria, wcześniej

Czasami najgorszy dzień życia zaczyna się wyjątkowo uroczo. Są kwiaty z poprzedniego dnia, promienie wiosennego słońca na poduszce i zapach spalenizny. Mateusz przygotował nam grzanki, przypalił jajka i krzywo pokroił warzywa. Mój mąż robił to szybkie śniadanie, jakby gonił za czymś, co już czaiło się za rogiem. Nigdy nie lubiłam tego pośpiechu. I wiesz co? Wierzyłam, że dobre poczeka, a złe i tak dosięgnie nas w swoim czasie. Kochałam za to jego starania, aby każdy nasz dzień przyniósł coś niezapomnianego.

Obserwowałam go, gdy jeszcze w bokserkach pochłaniał swoją porcję w naszej zmiętej pościeli. Mokre kosmyki włosów opadały mu na czoło po ekspresowym prysznicu. Myślami był już daleko. Ja za to delektowałam się każdym kęsem – chciałam zapamiętać smak prostego szczęścia, które przyszło po latach bezowocnych starań o dziecko. Liczyłam, że wreszcie wszystko się ułoży, że za kilka dni nasz świat się zmieni.

Nie pamiętam, czy zdążyliśmy sobie wtedy powiedzieć „kocham cię”. Mateusz wyszedł w pośpiechu, zostawiwszy na moim czole szybki pocałunek i sypialnię wypełnioną swoim zapachem. Po kilku godzinach nie odbierał już telefonu. Nie miał go odebrać nigdy więcej.

Teraz wiem, że ten sam pośpiech, który zawsze mnie irytował, zabrał mi męża. Za kilka dni mieliśmy rozpocząć nowy rozdział – transfer naszego cudu, ostatni etap in vitro. Dowód długo wyczekiwanego rodzicielstwa. Zamiast tego świat się zatrzymał, a ja stoję na granicy żałoby i nadziei.

Nigdy nie lubiłam się spieszyć. W moim życiu pośpiech okazał się złodziejem wszystkiego, co kochałam. Ale lekarze powtarzają: „Musisz działać szybko”. Stosy badań, terminy wyznaczone przez klinikę – wszystko podkreśla, że nie ma na co czekać. Muszę, muszę, muszę. Tylko że moje serce wciąż nie nadąża za tym przymusem. Jestem w żałobie, oddalam się od śmierci i gonię za życiem, które należało się nam obojgu.

Część 1

Od ciemności do światła

Rozdział 1

To wszystko musi mieć jakiś sens

Daria, teraz

Zawsze wierzyłam, że ludzie spotykają się z jakiegoś powodu. Że nic nie dzieje się bez przyczyny, choć dzisiaj – trzy miesiące po pogrzebie Mateusza – trudno mi przy tym trwać. Może dlatego siedzę właśnie tutaj, przy naszym ulubionym stoliku w kawiarni naprzeciwko kliniki niepłodności, patrząc na drzwi, które już nigdy nie otworzą się dla mnie tak, jakbym tego chciała. Piszę esemes na jego numer, chociaż wiem, że zniszczony przy wypadku smartfon jest ukryty w sypialni, w jednym z pudełek w szafie.

Siedzę w naszej kawiarni. Tej z malinową tartą, która zawsze ci smakowała, i niedziałającym Wi-Fi. Puścili naszą piosenkę. Naszą, czyli tę, z której się śmiałeś, że mam gust jak miłośniczka ognistych romansów. Myślałam, że się rozpadnę, ale siedzę. Jem tę cholerną tartę i udaję, że wszystko gra. Nie wiem, co jest gorsze – to, że cię nie ma, czy to, że wciąż cię słyszę. Czasem mam ochotę cię znienawidzić, że mnie zostawiłeś. Że to ja muszę teraz żyć za nas dwoje. A potem patrzę na swoje dłonie i brakuje mi twoich między nimi. Co mam z tym, do cholery, zrobić, Mateusz? Odpisz, ASAP.

A przecież wszystko miało wyglądać inaczej. Mój organizm – po miesiącach bólu, zabiegów, wycięcia zrostów i polipów – wreszcie był gotowy. Lekarze podkreślali to jasno: endometrioza wyciszona, brak stanu zapalnego, idealny moment na transfer. W końcu mogłam spróbować być matką na poważnie, uciec niepłodności. Ale wtedy wydarzył się wypadek. Śmiertelny. Zniknął nie tylko Mateusz. Zniknęła przyszłość, którą budowaliśmy kawałek po kawałku – w gabinetach, laboratoriach, szeptach wieczornych rozmów, w naszej wspólnej firmie. Zostałam sama ze swoim ciałem, które w końcu mogło, i sercem, które już nie potrafiło.

Kawa w filiżance stygnie, na blacie leży nietknięty kawałek ciasta, który za ladą kusił, a teraz ciąży jak wyrzut. Nagle drzwi lokalu otwierają się gwałtownie, wpuszczając chłodne powietrze i jakąś parę. Ona – blada, z zaciśniętymi ustami. Oczy błyszczą jej od powstrzymywanych łez. Widziałam, że wyszli z kliniki.

– Może przy oknie? – rzuca dziewczyna cichym głosem, ale ja doskonale ją słyszę.

Zanim jednak zdążą zrobić choć krok, ona nagle się osuwa, łapiąc za krawędź stolika najbliżej wejścia. Wstaję instynktownie, choć odruch pomagania już dawno powinien był umrzeć we mnie wraz z moim dawnym życiem.

– Usiądźcie tutaj, jest wolne – odzywam się spokojnie, podsuwając krzesło przy zajętym przeze mnie stoliku.

Dziewczyna unosi na mnie wzrok, a w jej spojrzeniu jest wdzięczność, ale i coś jeszcze: rozpoznanie, wspólne cierpienie, jakbyśmy były z tego samego plemienia kobiet pokonanych przez własne ciała. A przecież nie możemy o tym wiedzieć.

Dziewczyna siada ostrożnie. Jej mąż rzuca ciche „dziękuję” i biegnie zamówić przy ladzie wodę. Chciałabym coś dodać, ale milczę. Nie potrafię już mówić ludziom, że „będzie dobrze”, skoro sama przestałam w to wierzyć.

Rozmyślenia i ciszę przerywa energiczny głos:

– Przepraszam, czy to pani szalik?

Odwracam się i widzę wysoką, elegancko ubraną kobietę, która wskazuje na podłogę przy moich nogach. Szalik w delikatnym kremowym kolorze leży tuż obok, nawet go nie zauważyłam. Kobieta schyla się po niego, unosi delikatnie i podaje dziewczynie, która właśnie opadła na krzesło. Ta wyciąga po niego bladą dłoń.

– Tak, mój – mówi i próbuje się uśmiechnąć. – Dziękuję.

– Nie ma za co – rzuca kobieta swobodnie, ale widzę, jak jej wzrok zatrzymuje się na twarzy dziewczyny, na ledwo powstrzymywanych łzach i drżących dłoniach. Przypatruje się jej, jakby gdzieś już ją widziała. Jakby właśnie ją rozpoznała, ale nie dodaje nic więcej.

Przez chwilę zawisa między nami cisza. Nie niezręczna, raczej pełna jakiegoś zrozumienia. Kobieta od szalika waha się przez moment, jakby rozważała, czy odejść, czy zostać. W końcu wzrusza lekko ramionami i mówi:

– Czekam na kogoś, kto najwyraźniej się spóźnia. Mogę na moment usiąść z wami?

Zaskakuje mnie tym pytaniem, ale nie jestem w stanie odmówić. Skinieniem głowy wskazuję jej puste miejsce, a ona siada i wyciąga z kieszeni telefon, jakby chciała ukryć niezręczność chwili.

– Trudny dzień, prawda? – odzywa się po chwili milczenia, patrząc w stronę bliskiej płaczu dziewczyny. To pytanie jest z jednej strony suche, z drugiej potrzebne.

Nieznajoma zaciska usta mocniej, jakby się bała, że jeśli je otworzy, wybuchnie szlochem. Jej mąż wraca właśnie z kubkiem wody i ostrożnie stawia go na stole.

– Bardzo – odpowiada za nią cicho.

Wygląda na przejętego, kiedy przysuwa do nas krzesło. Jakby pierwszy raz był w takiej sytuacji i nie wiedział, jak pomóc swojej partnerce. Wraca się do właścicielki kawiarni, którą dobrze znam, i prosi o porcję angielskiego śniadania, a potem znika w toalecie.

Zwracam uwagę na około czterdziestoletnią nieznajomą w idealnie skrojonym płaszczu. Odwiesiła go na wieszak i siedzi w profesjonalnym komplecie, który włożyłabym jedynie do biura. Obraca w dłoni telefon. Nagle ekran rozświetla się wiadomością, którą próbuje szybko ukryć, ale ja zdążam jeszcze zobaczyć fragment tekstu: „Nie dam rady. Przepraszam”.

Przez chwilę siedzimy wszystkie trzy obok siebie: ja, kobieta, której właśnie ktoś odmówił spotkania, i dziewczyna, która z trudem utrzymuje się na powierzchni po, najpewniej, medycznej procedurze, jaką jest punkcja.

– Mam na imię Kaśka – mówi rzeczowym tonem prawdopodobnie najstarsza z nas. – Skoro już dzielimy stolik, to chyba powinnyśmy wiedzieć, z kim siedzimy, prawda?

– Amelia – mówi cicho dziewczyna.

– Daria – dodaję, czując się dziwnie odsłonięta tym prostym przedstawieniem. – Amelio, mogę ci jakoś pomóc?

Amelia potrząsa lekko głową, ale kiedy bierze głęboki wdech, z jej oczu wreszcie lecą łzy.

– Chyba… Chyba nie – mówi z trudem, łamiącym się głosem. – Po prostu… jestem świeżo po punkcji i… Nie sądziłam, że to będzie aż tak boleć. Nie byłam na to gotowa.

Czyli jednak trafiam. Kaśka odwraca wzrok i na moment wbija go w telefon, jakby ponownie coś ważnego właśnie na nim przeczytała, ale widać, że jest spięta. Po chwili jednak odkłada smartfon na blat i splata dłonie na kolanach.

– Każda z nas przechodzi to inaczej – mówię w końcu cicho, jakby trochę do siebie. – Lekarzom łatwo mówić, że wszystko pójdzie gładko, że to rutynowe działanie. Tylko że rutyna nie musi być przyjemna, prawda?

Amelia unosi wzrok na mnie, a potem przenosi go na Kaśkę, jakby szukała w nas potwierdzenia.

– Też to miałyście? – pyta cicho, ze wstydem. – Ja nie wiem, dlaczego nie potrafię być tak dzielna, kiedy się tego ode mnie oczekuje. Chciałam się trzymać, ale teraz to strasznie boli…

Czuję, że coś we mnie drga. Widzę siebie sprzed wielu miesięcy, gdy Mateusz trzymał mnie za rękę po pierwszym nieudanym transferze, kiedy czułam, że zawiodłam cały świat.

– Miałam – mówię z trudem, a głos mi się łamie. – Moja pierwsza punkcja była świetna, druga położyła mnie na łopatki. Nie mów, że nie jesteś dzielna. Zrobiłaś to i dałaś radę. Teraz musisz o siebie zadbać.

Amelia ociera oczy szalikiem, tym samym, który Kaśka podniosła z podłogi. Rzuca mi delikatny uśmiech, jakby chciała wyrazić wdzięczność za te słowa. Ale ja przecież tylko powiedziałam prawdę. Chciałabym ją wykrzyczeć światu.

– A ty…? – Dziewczyna przenosi pytający wzrok na Kaśkę, która wydaje się zaskoczona tym zainteresowaniem. Widocznie ma nadzieję, że skupimy się na sobie.

– Ja jestem… w trochę innym punkcie – odpowiada ostrożnie pytana, jakby zastanawiała się, ile może ujawnić. – Ale też znam tę klinikę. Muszę się zorientować, co i jak. Też nic miłego. – Ostatnie słowa mówi tak szybko i bez emocji, jakby wstydziła się własnej szczerości.

Cisza, która teraz zapada między nami, wydaje się mniej napięta, bardziej intymna. Jakbyśmy dały sobie nawzajem prawo do słabości.

– Długo już próbujecie? – pyta niemal szeptem Amelia, spoglądając na swoje dłonie.

Kaśka milczy. Czy to pytanie uderzyło w czułą strunę? Prostuje się i unosi podbródek, jakby chciała się bronić przed tą intymnością między obcymi sobie osobami. Jej gładkie, prawie czarne włosy okalają twarz niczym przepiękna ozdoba.

– Wystarczająco długo, żeby nie mieć złudzeń – mówi w końcu, unikając naszego wzroku.

– Ja próbowałam pięć lat – odzywam się niespodziewanie dla samej siebie.

Amelia patrzy na mnie ze współczuciem, a ja czuję, że powinnam dodać coś jeszcze, ale słowa utykają mi w gardle. Przecież tyle się staraliśmy, a teraz… Teraz wszystko wisi na pieprzonym włosku.

– I jak się skończyło? – pyta Kaśka, możliwe, że zadowolona, że wszystkie skupiamy się na mnie.

– Wciąż nie wiem – szepczę w końcu i chrząkam. Przecież nie powiem im prawdy. – Sprawa jest w toku.

Amelia znowu płacze, tym razem cicho, już spokojniej. Kaśka patrzy na mnie ze zdumieniem pomieszanym z nieoczekiwaną troską.

– Tak mi przykro – mówi szczerze, bez dystansu, który był w niej jeszcze przed chwilą. – To… musi być trudne. Tyle straconego czasu, tyle problemów…

Kiwnięciem głowy potwierdzam jej słowa.

– Jest – mówię, patrząc znów na drzwi kliniki. – Ale może właśnie dlatego dziś tutaj jestem. I wy jesteście. By powtarzać sobie, że nie jestem sama, nie?

A przynajmniej wmawiam sobie, że to wszystko musi mieć jakiś sens.

Dalsza rozmowa rozmywa się między nami. Amelia zostawia na siebie namiar na IG, Kaśka dziękuje za rozmowę i znika. Nie wiem, czy obie jeszcze zobaczę, ale wiem, że muszę być dzielna i w końcu coś postanowić o swojej przyszłości.

Sama.

Bez Mateusza.

W domu łzy urządzają spustoszenie na mojej twarzy pokrytej makijażem. Zmywam go szybkimi ruchami, ale rozpacz nie chce przestać płynąć. Zwijam się w kłębek na łóżku, marząc, bym nie była dzisiaj sama. Po kolejnej bezowocnej wizycie w klinice i po stracie męża jedyne, czego pragnę, to zniknąć. Biorę telefon, by wysłać do męża esemes, ale nie mam siły. Zasypiam, targana koszmarami o wypadku Mateusza.

Rozdział 2

Korpojabłecznik

Amelia, wcześniej

Patrzę na test z obrzydzeniem. Nie mam najmniejszej ochoty sikać na plastik i modlić się do niego gorąco przez pięć minut, by wyrzucił pozytywny wynik. Nie mam również ochoty na informowanie Pawła o tym, że znów nawaliłam.

Albo to on nawalił, nie jestem w sumie pewna. Od konsultacji w klinice niepłodności i pierwszych badań nie wiem nic. Czuję się zagubiona w natłoku informacji, igieł i wpisów na forum od dziewczyn, które o upragnioną ciążę starają się znacznie dłużej niż niecałe dwa lata.

Myślę sobie:Gdzie ten pieprzony okres?! Gdyby pojawił się na czas, nie musiałabym odgrywać tej całej szopki. Gdyby przybył w terminie, byłabym pewna, że nie jestem w ciąży. A teraz? Jest na to jakaś szansa. Muszę to szybko sprawdzić. W mojej głowie biega stado myśli, ale każda wpędza mnie w coraz większe szaleństwo. Zaciskam usta, zdejmuję majtki i robię, co trzeba. Łzy pieką pod powiekami, ale kończę robotę i odkładam test wysoko na półkę. Podcieram się jeszcze, licząc, że krwawa menda przyjdzie teraz, już, natychmiast, a test będę mogła od razu wyrzucić do kosza.

Nic takiego jednak nie następuje. Przez kolejne minuty myję twarz okrężnymi ruchami, patrząc na swoje oblicze przygaszonym wzrokiem. Dopiero kiedy alarm informuje mnie o skończeniu się czasu, drżącą ręką sięgam po pieprzony kawałek plastiku – sędziego nad moją płodnością, po powód do nocnych kłótni i samotnych poranków.

Może tym razem się uda, myślę gorączkowo, zbierając się w sobie. Może za bardzo przesadzasz, Amelia.

Biorę ostatni głęboki wdech i patrzę na test. Szukam dwóch kresek – wymarzonych, wyproszonych, wyczekanych.

I znów cholernie nieobecnych.

Wiem, że nie ma tam drugiej kreski. Kontrolna patrzy na mnie z identycznym zażenowaniem co ja na nią. Pomimo tego i tak rozpoczynam taniec z moją lampą: pod światło próbuję się doszukać cienia jej cienia. Patrzę pod różnymi kątami, czując, jak serce rozsadza mi klatkę piersiową. Dopiero po kolejnych długich minutach ciskam plastik do kosza.

Siadam na kiblu, pozwalając łzom płynąć. Ale ten test nie jest najgorszy – po ponownym skorzystaniu z toalety widzę czerwoną smugę okresu na papierze toaletowym i czuję, że powinnam wyć, ale duszę to w sobie. Nie mogę teraz krzyczeć.

Paweł siedzi u siebie w biurze. Ma dzisiaj spotkanie za spotkaniem z pacjentami online, w formie konsultacji, które ostro promuje w swoich social mediach. Calle ciągną się we wtorki w nieskończoność, a ja chodzę na palcach, nie pozwalając sobie na wydawanie głośnych dźwięków. Nie chcę mu przeszkadzać.

Pociągając nosem, zastanawiam się, jak będziemy żyli na tych trzydziestu sześciu metrach kwadratowych, kiedy pojawi się dziecko: kwilący, potrzebujący uwagi noworodek. Ta myśl mnie zasmuca i jednocześnie wkurza. Czuję, jak panika po odkryciu okresu przeplata się z niechęcią do obecnego stylu życia. Jestem niczym odbezpieczony granat. Tylko Paweł może zdecydować, czy zostanę niewypałem, czy pochłonę to wszystko w jednym, wielkim wybuchu dzikiego wkurwu. A przynajmniej tak o tym fantazjuję, bo jeszcze nigdy nawet na niego nie nakrzyczałam. Dziewczyny z biura przekonywały mnie, że powinnam.

W pracy staram się znaleźć balans. Obracam się, próbując odszukać wszystkie potrzebne do roboty przedmioty. Laptop opakowany w torbę z logotypem, lancz i brytfanka ciasta dla znajomych. Dzisiaj moja kolej na osłodzenie nam ośmiu godzin w biurze podczas hybrydowej pracy. Cztery dni w domu, jeden w centrum Katowic, w wysokim biurowcu ze szkła i kabli. Dzisiaj ruszam do niego z przyjemnością, nie tylko dlatego, że tak umówiłam się z Pawłem.

Wracam myślami do tej noworocznej rozmowy sprzed kilku miesięcy.

– Słuchaj, wiem, że masz w nowym roku opcję pracy hybrydowej… – Mój mąż nie owija w bawełnę, ale rozmowa o tym na dwie godziny przed sylwestrem sprawia, że się waha. – Może wrócisz do biura na ten jeden dzień? Planowałaś być na zdalnych do ciąży, ale ona, jak widzisz, jakoś się nam nie zdarza.

Zaciskam usta, nie chcąc rzucić od razu ciętej riposty. Mam ochotę mu powiedzieć, że pewnie z innym, bardziej wyrozumiałym facetem mogłaby się zdarzyć. Nie chcę jednak eskalować kłótni – dopiero niedawno jedną zakończyliśmy. Temat główny? Ciąża, dziecko, może kiedyś piesek, żeby spacery z wózkiem były przyjemniejsze. Pożądany przez Pawła obrazek naszej rodziny na dwa lata po ślubie.

– Zastanowię się nad tym – odpowiadam, znów całą uwagę skupiając na malowanym paznokciu.

Ręce jednak zaczynają mi drżeć, a pot spływa kropelkami po czole. Hamuję się, jak mogę, błagam siebie w myślach, by nie krzyczeć, bo ostatni dzień starego roku pokazuje, jaki będzie cały kolejny, tak zawsze mówiła babcia i zawsze mi się to sprawdzało. Może jeśli będę spokojna i grzeczna, wszystko w końcu zacznie się układać.

Paweł opiera się o framugę i patrzy na mnie. Nie muszę się do niego obracać, by dostrzec, gdzie utkwił wzrok. Próbuje mnie spojrzeniem zmusić do obietnicy. On również nie chce jeszcze wybuchać, nie w tym dniu, może potem. Wzdycham więc, przegrawszy z jego milczącą nieugiętością. Szczerze mówiąc, boję się słów, które mogłyby paść po niej.

– Dobrze – mruczę w końcu, starając się pomalować prawą rękę równo i szybko. – Zapytam szefowej, kiedy mogę stawiać się w biurze.

I tym sposobem od kilku miesięcy wybywam w każdy wtorek z naszego niewielkiego mieszkania, wsiadam w tramwaj i po dwudziestu minutach melduję się w korpo. Moje stanowisko to część działu HR, raczej przyjemna, prócz tych kilku momentów, kiedy muszę kogoś powiadomić o zwolnieniu. Cały czas się tego uczę, a robienie na żywo za złą policjantkę ogromnie stresuje.

Wracam do teraźniejszości. Nawet nie wiem, kiedy usiadłam na sofie i rozpamiętywałam zeszły sylwester. Zrywam się, orientując, że już najwyższy czas na wyjście z mieszkania. Porywam torbę, torebkę, wkładam buty na niskim obcasie. Wracam się jeszcze z blokowego korytarza po blachę z szarlotką.

Dwie godziny później melduję się w korpokuchni. Otaczają mnie chichoczące dziewczyny, które przepychają się między sobą, by zdobyć jak najszybciej wielki kawałek ciasta. Mamy trzydzieści minut przerwy, ale plotki i słodkości nie mogą dłużej czekać.

Uśmiecham się w tym jazgocie wysokich babskich głosów, w odgłosie parzonej kawy. Jej zapach mi przypomina, że jeszcze nie piłam dzisiaj ani filiżanki i z radością bym to nadrobiła w tym gronie. Kroję więc ciasto, a Domi, moja najbliższa znajoma z pracy i prywatnie dobra kumpela, robi mi latte i wszystkie po chwili siadamy do stolika. Obsługuję je sprawnie, wywijając nożem niczym rasowa cukierniczka.

Cieszę się, że moja pasja do słodkiego łączy mnie z innymi kobietami. Zwłaszcza że Paweł je tylko specyficzne fit desery, których zupełnie nie umiem przygotowywać. Bo wiadomo – w glutenie siła! Za to Domi, Kinga, Alicja, Magda i Iwona cieszą się z każdego kawałka. Raz na dwa tygodnie, w ten wyjątkowy wtorek, spotykamy się przy cieście, jemy i rozmawiamy. A kiedy szefowa wchodzi i pyta, co to za przedstawienie, tłumaczymy, że tak wydajniej pracujemy. Nigdy nie sądziłam, że nam uwierzy, ale zawsze wtedy się uśmiecha, prosi o swój kawałek i ucieka.

– Ooo, znów twój pyszny korpojabłecznik! – Kinga, pulchna, ale seksownie ubierająca się trzydziestka, jako pierwsza wyjmuje widelec z szuflady.

Śmieję się i potakuję. Korpojabłecznik jest częstym gościem mojego słodkiego menu.

Ten dzień nie różni się od poprzednich. Wszystkie chwalą mój wypiek, pół-słodki, pół-kwaśny, ze słuszną porcją cynamonu. Zachwycają się bezą i kruchym ciastem, którego nauczyłam się od babci. Czasem do niej tęsknię, ale Toruń – rodzinne miasto – jest bardzo daleko. Poza tym musiałabym ją odwiedzać na cmentarzu, co robiłam zbyt często, kiedy tam mieszkałam. Babcia była jedyną osobą, z którą teraz chciałabym utrzymywać kontakt.

Słysząc komplementy dziewczyn, obrastam w piórka. Lubię tego słuchać. Potrzebuję tej dawki babskiej energii, słów, ciepła. Zwłaszcza teraz, zwłaszcza dzisiaj.

– No więc właśnie, w tamtym tygodniu pytałyście mnie o wakacje – rzuca Alicja i prostuje się na krześle. – Powiem wam, że padniecie.

– Wyciągnęłaś gdzieś Damiana? – Domi robi wielkie oczy.

Damian jest informatykiem i partnerem Alicji. Wszyscy w pracy śmieją się, że nigdy nie opuszcza swojej domowej jaskini, nie stawia się na spotkania w siedzibie, ale jest tak dobry, że szefowej to nie przeszkadza.

– I to gdzie! – wydziera się, odkładając kubek na wpół wypitej kawy. Z ekscytacji nie ściera pianki z ust, za to bierze głęboki wdech. – Lecimy do Tajlandii!

Dziewczyny piszczą, jakby oświadczyła, że wygrała konkurs na Miss Polski. Faktycznie, zakładałyśmy się potajemnie, czy Alicji kiedyś uda się jej trudna misja w ogarnięciu Damiana. Wychodzi na to, że dumna z siebie kobieta wygrała, a ja zaraz będę stratna o dychę.

– Do Tajlandii?! – krzyczy jedna, trzymając w powietrzu widelec z kawałkiem ciasta. – Stara, powiedz, że to wpływ najnowszego sezonu Białego Lotosu. Po prostu obejrzał z tobą ten serial i stwierdził, że w sumie ma ochotę na szaleństwo.

Alicja macha ręką.

– Zapomnij. Postawiłam ultimatum. Albo wspólna podróż, albo jadę sama i najwyżej mnie ktoś porwie.

– Damian cię jeszcze w tej Tajlandii odnajdzie i przywiezie w zębach. – Magda mruga do Alicji, a reszta dziewczyn znowu wybucha śmiechem.

Zerkam na zegarek, wiedząc, że za chwilę powinniśmy wrócić do obowiązków, ale ta chwila wolności smakuje lepiej niż mój jabłecznik. Nie chcę jej kończyć, tak samo jak nie chcę myśleć o porannej katastrofie.

– Obawiam się tylko – wtrąca Kinga, podpierając brodę na dłoni – że wrócicie stamtąd uzależnieni od tamtejszych smaków. Widziałaś te uliczne knajpki? Świeże owoce morza, curry w tysiącu odsłon, lody kokosowe… Zobaczycie, zaczniecie tu sprowadzać wszystkie możliwe przyprawy i będę musiała poszerzyć stół o dodatkowe pół metra.

Uśmiecham się pod nosem. Kinga jak zwykle stawia na żarty z kategorii „kto ugotuje pyszniejszy obiad”. To z nią ścigam się o to, do którego ciasta – mojego czy jej – dziewczyny będą wzdychać.

– A co tam stół – prycha Iwona. – Mnie bardziej ciekawi, czy Damian przejdzie kulturowe zderzenie z tamtejszymi upałami. W końcu nie wychodzi z domu nawet przy dwudziestu stopniach.

– Nie wychodzi, bo nie musi – prostuje Alicja, wciąż rozpromieniona. – Gdziekolwiek się nie ruszymy, on może pracować zdalnie. I to jedyny plus, że ma pracę w stu procentach zdalną, bo, uwaga, jedziemy tam na trzy tygodnie!

Dziewczyny zaczynają przekrzykiwać się o najważniejsze atrakcje Tajlandii – świątynie, słonie, rajskie plaże. W tym gwarze zapominam na moment o poranku, który do tej pory ciążył mi na sercu jak kamień. Rozglądam się: rozbawione, głośne znajome, resztki mojego ciasta na ich talerzach, ciepło zalewające mnie przy każdej kolejnej puencie. Może właśnie po to tu jestem? Żeby złapać oddech, zanim ponownie wpadnę w wir obowiązków i zmartwień? Może ten wtorek to świetny pomysł mojego męża?

Po chwili do sali wpada nasza szefowa. Jak zwykle rozpromienia się na widok ciasta, przybiera tę aktorską, surową minę, a potem pyta, czy przypadkiem „nie za dobrze się tu bawimy w godzinach pracy”. Domi z uśmiechem wskazuje na jeden z ostatnich kawałków, a szefowa robi oburzoną minę tylko na pokaz. Po sekundzie łapie ostatki jabłecznika na porcelanowy talerzyk i przez ramię rzuca:

– W takim razie proszę o porządek na biurkach i czyste kubki przed trzecią. No i… dzięki za tę integrację.

Gdy znika, parskamy cicho ze śmiechu. Przez moment zapominam, jak wiele mam do naprawienia poza tą salą. Tutaj, przy cieście i kubku kawy, wszystkie sprawy zdają się mniej skomplikowane. I dokładnie tego potrzebuję. Tak sobie wmawiam. Ale wszystko, co lekkie i urocze, w moim życiu trwa tylko chwilę.

– Dziewczyny – zaczyna Iwona po chwili ciszy, a ja od razu widzę, że coś w niej pęka. Dłonie drżą jej lekko, kiedy wkłada je w kieszenie. – Muszę wam coś powiedzieć… Miałam milczeć, ale nie potrafię. – Łapie się za brzuch.

Nie wiem, czy robi to świadomie, ale na widok gestu ściska mnie w żołądku. Z trudem odkładam pusty talerz i zerkam na Domi. Tylko ona zna mój sekret; tylko ona wie, że od ponad półtora roku bezskutecznie walczę o dwie kreski na teście. A teraz wyczuwam w powietrzu, że te kreski znalazły się gdzie indziej.

– Jestem w ciąży. Jest jeszcze bardzo wcześnie, ale nie umiem czekać… – wypala Iwona i zaciska usta, jakby bała się, że to wszystko pryśnie.

W sali najpierw zapada cisza, ale po chwili dziewczyny wypełniają ją okrzykami entuzjazmu. Magda i Kinga rzucają się, by ją uściskać, Alicja zasypuje pytaniami o termin i płeć dziecka. Wokół nas wiruje euforia. Tylko Domi patrzy na mnie niepewnie, a ja czuję, jak w gardle rośnie mi gula, która wcale nie chce zniknąć.

Zaglądam do kubka z kawą, by zasłonić własne emocje, ale dłonie mam sztywne, drżące i nagle zimne. W środku czuję rozlewające się ciepło z odrobiną żalu i goryczy. Ciepło, bo im kibicuję, bo szczęście Iwony jest przecież dobre, chociaż nawet nie wiem, czy to nie wpadka. Gorycz, bo dzisiejszy dzień mógł być o wiele piękniejszy bez tego wyznania… Nie. Czemu ja w ogóle o tym myślę…?

– Amelia, wszystko w porządku? – szepta Domi i kładzie rękę na moim ramieniu, gdy widzi, że nie dołączam do radości nawet po chwili wahania.

Chcę odpowiedzieć, że jest okej, że potrzebuję chwili, ale nagle potykam się o własne stopy, kiedy wstaję. Pech chce, że zahaczam łokciem o blaszkę z resztą jabłecznika. Patrzę, jak w zwolnionym tempie ciasto ląduje na podłodze, tworząc brzydką plamę cynamonowego bałaganu i ogromny hałas. Wszystkie głosy nagle milkną.

– Nic… Nic się nie stało – wyrzucam z siebie, próbując pozbierać rozrzucone okruchy. Ręce mi się trzęsą, a łzy cisną do oczu. Mam wrażenie, że zaraz wydarzy się coś jeszcze gorszego, że nie dam rady zapanować nad niczym, nawet nad sobą. Że jednak nie będę niewybuchem.

– Amelia, zostaw to, posprzątamy – odzywa się Magda i pochyla się z serwetkami w dłoni.

Ja jednak tylko potrząsam głową. Czuję, że muszę wyjść, natychmiast, zanim z moich oczu popłynie cała prawda o tym, co czuję. I że to wcale nie będą łzy szczęścia.

Kiedy się podnoszę i chwytam torebkę, którą miałam na oparciu krzesła, Domi patrzy na mnie z troską, a reszta dziewczyn jest zbyt skonsternowana, by zareagować. Jedyne, co udaje mi się wydusić, to krótkie „przepraszam”. Już wiem, że w tej chwili nie chce mi się świętować cudzego szczęścia. Jestem na to za słaba.

Wskakuję do łazienki, chowam się w kabinie. Wciskam się w zimne płytki, po cichu błagając kogokolwiek, by uratował mnie od tej chwili, tych emocji.

– Proszę, proszę, proszę – szeptam, nawet nie wiedząc, o co dokładnie mi chodzi.

Łzy napływają mi do oczu, rozmazując makijaż, pod którym ukrywałam swój poranny kryzys. Na nic mi się to jednak zdaje. Muszę przetrwać. Muszę wytrwać. A potem…

A potem i tak wrócę do domu, równie smutnego jak moje serce, z popularnym na social mediach mężem, który oczekuje niemożliwego, z poczuciem własnej wartości roztrzaskanym o podłogę. I ten dzień się skończy, jak każdy poprzedni, równie koszmarny.

Rozdział 3

Wina wina

Kaśka, wcześniej

– To dziecko nie jest nam już potrzebne, Kaśka.

Unoszę do ust kieliszek z winem i udaję, że je upijam. Nie patrzę na swojego męża, który taksuje mnie wzrokiem. Przełykam ślinę i zerkam w bok, na eleganckie pary, które razem z nami spędzają ten jakże uroczy wieczór.

– Wiesz, że mieliśmy teraz o tym porozmawiać – ciągnie dalej, niezrażony moją zimną postawą. Nie wie przecież, że w środku trzęsę się jak nastolatka przed opieprzem od rodziców za noc poza domem bez ich zgody.

Nie. Na zewnętrz jestem zdystansowana i chłodna. Pani prawnik z piętnastoletnim doświadczeniem, stypendium naukowym. Z pasją wygrywająca dla swoich klientek w sądach sprawy o alimenty od niewiernych byłych. W środku jednak od kilku lat topnieję niczym lodowiec w obliczu zmian klimatycznych. Publicznie nadal, o dziwo, trzymam się w ryzach, dlatego po dłuższej chwili odzywam się lodowatym, wypracowanym głosem z sali rozpraw.

– Rozumiem twoją perspektywę, Marek.

Na raz, dwa, trzy przybieram maskę opanowania. Patrzę mężowi w oczy. W te brązowe, ciemne tęczówki, w których kochałam się za dzieciaka. Dla których postanowiłam pojechać na drugi koniec Polski i wracać do rodziny na chwilę, w święta. Czy teraz czuję ułamek ekscytacji, patrząc w twarz kogoś, kto ma być mi bliski?

– To samo mówiłaś sześć miesięcy temu. Ale teraz naprawdę musimy zdecydować, co dalej – odpowiada cicho, przesuwając palcami po obrusie. – Masz prawie czterdzieści lat, a spraw w kancelarii przybywa ci z dnia na dzień. Kiedy w ogóle myślałaś, że znajdziesz czas na dziecko? Czasami się nad tym zastanawiam.

Nie musisz, rzucam w myślach. Przecież wiesz, że dam sobie z tym radę za każdym razem.

Na chwilę skupiam się na doprawianiu dania pieprzem, dając sobie sekundę, by ukryć złość i żal. Bezpieczne, zawodowe formuły przechodzą przez głowę jak lista argumentów w sądzie.

– Prowadzę kancelarię, to prawda. Jednocześnie mam świadomość, że zegar biologiczny nie działa na moją korzyść. Możemy podejść do tematu metodycznie. Sprawdzić opcje. Porozmawiać o leczeniu. Adopcji. Obiecaliśmy to sobie lata temu, a żadne z nas nie dowiozło tematu.

– Kaśka… – Westchnienie, w którym słyszę jego rezygnację. – Naprawdę sądzisz, że my wciąż mamy na to wszystko czas i siłę? Przecież od wieków nie potrafimy się nawet zsynchronizować w pracy, żeby pojechać na wspólny urlop. Wybraliśmy sobie społecznie odpowiedzialne zawody…

– Przyznaję, że jesteśmy zapracowani – odpowiadam sucho. Mój stek nie wygląda już zachęcająco. Chociaż doskonale przygotowany, dla mnie w tym momencie jest niejadalny. – Czasami stawiam sprawy klientek na pierwszym miejscu, wiem o tym. Ale jeśli trzeba, potrafię zorganizować się inaczej.

Chciałby pewnie usłyszeć mój żal, mój krzyk, cokolwiek, co pokaże, że się tym przejmuję. Ja jednak zachowuję postawę pani prawnik, która doprowadza go do pasji, a mnie pozwala przetrwać. Gra pozorów, której zasad nauczyłam się dawno temu, jeszcze na studiach. Gadać, nie bać się zerkać w oczy, trzymać proste plecy.

– Czyli uważasz, że jeszcze nie jest za późno? – pyta, rozpinając guzik koszuli pod szyją.

Zaczerwienił się ze złości, pewnie skoczyło mu ciśnienie. Nic dziwnego, ma sporo na głowie, jest po czterdziestce. W moich oczach jest… za stary na dziecko. Ale nie mogę tego przyznać, nie jemu, nie sobie. Zamiatam tę myśl pod wyimaginowany dywan, niszczę ją na proch. W ramach pokazu siły przed własną psychiką wbijam zdecydowanie widelec w kawałek mięsa.

– Mówię tylko, że powinniśmy podejść do tego racjonalnie. Rozważenie opcji nie zobowiązuje nas do niczego. Czterdziestka to granica, owszem, ale mamy chwilę na podjęcie ostatecznej decyzji. – Przesuwam widelec w okolice ust. – I absolutnie rozumiem twoje wątpliwości.

Marek marszczy brwi, jakby próbował rozszyfrować, co dzieje się w mojej głowie. Wokół gra cicha, nastrojowa muzyka, kelner przecina salę w milczeniu. Wszyscy dookoła wydają się odprężeni, a my tkwimy w kleszczach niedopowiedzeń. Nie pozwolę mu jednak wejść tak daleko w moją głowę. Nie mogę pozwolić na to nikomu.

– Słusznie. Rozważyć. – Odkłada w końcu sztućce, jakby dezerterował. – A jednak mam wrażenie, że brakuje nam tu zwykłej rozmowy, Kasia. Nie definicji, nie paragrafów, nie „opcji”. Tylko szczerości, na którą cię nie stać…

– Jeśli masz coś do dodania, chętnie posłucham – odpowiadam, przerywając mu, jakbym właśnie prowadziła negocjacje, a nie rozmawiała o życiu. Kontynuuję swoją bezpieczną grę, zdobywam przewagę. – Ale może najpierw dokończmy kolację. Nie chciałabym niepotrzebnie robić sceny w miejscu publicznym.

Widzę, jak w jego oczach gaśnie ostatnia iskra chęci. Kiedy rezerwował stolik, zapewne wyobrażał sobie inny wieczór: mniej chłodnej analizy, więcej bliskości. Tymczasem dostał mnie w wydaniu zawodowym, z argumentami i frazami, jakbyśmy omawiali warunki kontraktu, a nie mówili o wspólnej, ciepłej i rodzinnej przyszłości.

– Dobrze – rzuca w końcu, odkładając serwetkę na stół. – Dokończmy.

Przez resztę małżeńskiej randki z trudem zdobywamy się na kilka zdawkowych słów, jakbyśmy oboje mieli wrażenie, że cokolwiek teraz padnie z naszych ust, tylko zaostrzy konflikt. W ciszy przyglądam się tym wszystkim parom, uśmiechniętym i szczęśliwym. Wiem, że na zdjęciach też wyglądamy idealnie: nienaganny makijaż, perfekcyjna sukienka, doskonały garnitur. Ale w środku czuję, że jestem tą pieprzoną nastolatką.

Nic jednak nie zdradzam.

Wychodząc z restauracji, utrzymuję sztywną postawę i lekki, wymuszony uśmiech – taki, jakim zawsze raczę wygranych i przegranych w sądzie.

W domu Marek jednak ulega i nie mówi ani słowa o dziecku. Ja też nie zamierzam kontynuować dyskusji. Mój mąż zamyka się w łazience, a ja ląduję w kuchni. Jedno wino mi dzisiaj nie wystarczy. Otwieram więc drogie porto, które dostałam od jednej klientki w ramach podziękowania. Zamierzam osuszyć butelkę do końca. Cóż, wina wina, że znalazłam dzięki niemu szybki sposób na zapomnienie. Upiję się, położę, a w niedzielny poranek przeleżę większość dnia w łóżku, wymawiając się bólem głowy.

Pierwszy łyk jest cierpki i mocny. Opieram się o blat kuchenny i przyglądam perfekcyjnie czystym kafelkom, równie chłodnym jak ja sama. Porto ogrzewa mnie od środka, wdziera się do mojego ciała powoli, jakby przypominało mi, że jestem czymś więcej niż tylko prawniczą wizytówką i eleganckimi zdjęciami z Markiem, które zbierają tyle komplementów.

Przejeżdżam ręką po tych kafelkach, po blacie kuchennym. Nasza pomoc domowa zawsze wie, jak doszorować najmniejsze, najbardziej uparte zabrudzenie. Moje dziecko mogłoby wychowywać się w porządnym miejscu…

Mój zmęczony wzrok pada na lodówkę obwieszoną wspólnymi zdjęciami: wakacje na Malediwach, rocznica na kolacji u znajomych, ostatnie święta – uśmiechnięci, pozujący, idealni aż do przesady. Chcę oderwać oczy, ale alkohol sprawia, że wzrok klei się do tych obrazów. Ile jest na nich prawdziwej radości, a ile gry pozorów? Wiemy to tylko my, każde z osobna.

Po którymś łyku słyszę, że Marek wychodzi z łazienki. Po chwili drzwi jego gabinetu zamykają się delikatnie, jakby nie chciał, bym zauważyła, że znów się odizolował. Kolejny wieczór, kiedy każde z nas udaje, że nie dzieje się nic złego.

Biorę znów łyk, większy, głębszy. Powieki mi ciążą, butelka robi się lżejsza, a głowa cięższa od myśli, które od miesięcy ignorowałam. Może Marek ma rację? Może jest za późno, szepcze we mnie cichy głos, coraz trudniejszy do zagłuszenia.

Wino działa, ale nie do końca tak, jak planowałam. Zamiast ukojenia czuję, jak pękają we mnie kolejne tamy, jakby alkohol bezlitośnie odsłaniał każdą skazę na murze, który budowałam latami. Odstawiam kieliszek i zaciskam palce na krawędzi blatu. Po chwili orientuję się, że płaczę – cicho, niemal bezgłośnie, po raz pierwszy od bardzo dawna. Łzy, których nie dopuściłam do siebie przy mężu, teraz w półmroku kuchni spływają po moich policzkach.

– To minie – mówię sama do siebie, próbując jeszcze zachować pozory siły. – To tylko chwila słabości. To przecież minie.

Ale nie mija.

Siadam na podłodze, chłodnej jak obecnie mój związek, opieram się plecami o lodówkę i znów przykładam do ust butelkę. Porto jest słodkie, coraz słodsze. W głowie powtarza się zdanie Marka z kolacji: „To dziecko nie jest nam już potrzebne”. A ja, na moment brutalnie szczera wobec samej siebie, wiem, że nie uratuje nas już chyba nic. Żadne piękne zdjęcia, żadne drogie kolacje, żadne wymuszone uśmiechy.

Zamykam oczy, pozwalając, by świat na chwilę zawirował. Dziś nie chcę być silna. Dziś, na dnie butelki porto, chcę po prostu zapomnieć. O Marku, o dziecku, którego być może nigdy nie będzie, i o tym, jak bardzo samotna czuję się w tym domu, który kiedyś nazywałam swoim wymarzonym miejscem na ziemi. Którego zazdroszczą mi koleżanki. Którego zazdrości mi własna matka.

Ktoś mnie jednak ratuje, nim pochłonie mnie czerń. Podnosi i z trudem niesie do łóżka. Ja jednak nie myślę, nie analizuję. Zanurzam się w smutku i ciszy snu, którego najwyraźniej wyjątkowo potrzebowałam.

Rozdział 4

Tam pachnie lawendą

Daria, teraz

Kilka dni później scrolluję profil Amelii, zastanawiając się od godziny, czy do niej napisać. Serce mi się ściska za każdym razem, kiedy otwieram komunikator. Nie umiem wytłumaczyć tego wahania.

Przez lata niepłodności dbałam o kontakty międzyludzkie. Wierzyłam, że jeśli pomogę innym kobietom, to szczęście wróci do mnie z nawiązką. Cieszyłam się więc z postępów znajomych, kibicowałam im na całego, nocami pisałam na forum dla staraczek, odpowiadając na trudne pytania. Byłam wszędzie, gdzie widziałam cierpienie. Przyzwyczaiłam się do tej altruistycznej postawy, chociaż rok po usłyszeniu diagnozy endometriozy i skierowaniu na in vitro moje serce zamknęło się na jakiś czas przed wszystkimi. Nawet przed Mateuszem.

W ciemnych czasach znalazłam jednak światełko. Poczekałam na nie, klęcząc przed życiem, pokonana jego trudami. Nigdy nie zapomnę tego paraliżującego bólu, który mnie łapał w tamtym momencie, chwilę po diagnozie.

Ale ta empatia rozlewała się też na mnie. Czułam się ważna i potrzebna.

Teraz, kiedy zaświtał mi pewien pomysł, wiem, że powinnam zwrócić się do Amelii. Co mnie hamowało? Może obawa przed odrzuceniem? Albo świadomość, że potrzebuję wsparcia po tragedii w moim życiu, chociaż to zawsze ja oferowałam ramię do wypłakania?

Patrzę na udostępnione zdjęcia dziewczyny. Uśmiechnięta, pozująca. Na Instagram wrzuca roześmiane fotografie z wypiekami i ulubionymi książkami. Te mają znacznie mniej reakcji i lajków niż fotografie i rolki z przystojnym mężem. Tym samym, który biegał od nas do lady kawiarni i do toalety. Ten sam, który – najwyraźniej – jest całkiem znanym fizjoterapeutą i trenerem personalnym. To on zdecydowanie przyciąga uwagę.

Ale ja z radością spróbowałabym jej ciasta. Jak to szło? Korpojabłecznik? Przekonała mnie sama nazwa!

Zamykam oczy, biorę głęboki wdech, powtarzam sobie w głowie państwa na literę N, aby się uspokoić, i wreszcie piszę krótką wiadomość ze swojego konta.

Daria @dlugo.czekane: Korpojabłecznik? Nigdy nie pracowałam w korpo, ale dla niego bym się tam wybrała! Gdzie można skubnąć kawałek? I, tak baj de łej – tutaj Daria z kawiarni z zeszłego tygodnia. Jak się masz?

Wiadomość wysyła się szybciej, niż zdążę to jeszcze przemyśleć – mój kciuk od razu natrafia na strzałkę. Serce bije mi mocniej, gdy patrzę, jak pojawia się powiadomienie, że Amelia właśnie odczytała. Przez długą chwilę nie dzieje się nic, a potem trzy kropki tańczą na ekranie, wzbudzając jeszcze większe napięcie w moim ciele.

Jezu, co ja zrobiłam. Nie jestem gotowa na stanowcze „ha, ha, ale to tylko ciasto dla zarządu, zjeżdżaj, kobieto”. Smartfon wibruje, a ja się wzdrygam. No cóż, mam, co chciałam.

Amelia @amela.sweets: Cześć, Daria! Specjalnie dla ciebie mogę upiec wersję koleżeńską. Obiecuję, że jest tak samo dobra. 😉

Daria @dlugo.czekane: O, dobra, przyjmuję! Jak mogę odebrać to cudo?

Amelia @amela.sweets: Się umówimy! Tymczasem… jakoś żyję. Raz mnie rwie bardziej, raz słabiej. Czekam jeszcze na ostateczny wynik zapłodnienia…

Daria @dlugo.czekane: Kiedy mają dzwonić z kliniki?

Amelia @amela.sweets: Niestety jutro. Chyba nie jestem na to gotowa. To pierwsza punkcja, wszystko może się stać i mnie to przeraża. Leżę i nie mam na nic siły. Cieszę się, że już nie pracuję na etacie, bo musiałabym wziąć chyba długie L4…

Daria @dlugo.czekane: To twoje prawo, zająć się sobą po zabiegu i całej stymulacji. Gdyby ludzie zdawali sobie sprawę, jakie to trudne, biegliby pierwsi po urlop. Zwłaszcza faceci.

Amelia @amela.sweets: No pewnie! L4 prawem, nie towarem. To co, masz ochotę jutro na ten jabłecznik? Wiem, że nagle, że pewnie masz swoją pracę…

Patrzę na ostatnią wiadomość i nie wiem, co odpisać. Przez ostatnie dni nie pracowałam. Razem z Mateuszem prowadziliśmy niewielką agencję marketingową, wyspecjalizowaną w kampaniach dla śląskich marek i instytucji kultury. Tworzyliśmy opowieści o miejscach – od postindustrialnych tras turystycznych po lokalne wydarzenia, które potrzebowały nowej narracji. On był mózgiem operacji i strusiem pędziwiatrem – jeździł, prezentował, negocjował. Ja byłam strategiem i z bezpiecznego, ciepłego mieszkania układałam kalendarze treści, briefy i dokumenty księgowe, ogarniałam zespół.

W ostatnich tygodniach obie te role przejęła moja siostra, która jeszcze przed wypadkiem wspierała nas w pracy. Bez niej pewnie już miałabym na mailu wezwania do zapłaty i rozwalony harmonogram dla trzech klientów, którzy oczekują magii na wczoraj. Jej nie przeszkadzał mój bezruch, miałam w końcu świetną wymówkę, więc gniłam w tym czasie w domu. Wyjątkiem było wyjście do sklepu i kliniki. Tylko wtedy nakładałam makijaż, myłam się i torowałam sobie drogę do drzwi przez lawinę śmieci – skrzętnie skrywany sekret w moim życiu.

Daria @dlugo.czekane: Tak, może być jutro. Ja też mam wolne. 😊 Zaprosiłabym cię do siebie, ale…

Kciuki zawisają nad ekranem. Myślę nad tym, jaką powinnam znaleźć wymówkę, by nie musieć pół nocy sprzątać zagraconego mieszkania, w którym tkwię. Chaos mi sprzyja. Jest moją wymówką do użalania się nad sobą. Po cichu marzę, by sterta śmieci i brudu zjadła mnie pewnego dnia na kolację. Bym nie istniała. By nikt mnie nie znalazł.

Przeganiam brutalne myślni na widok tańczących kropek. Amelia coś pisze, potem rezygnuje. Czuję, że jest tak samo niepewna jak ja, więc nie mogę się dłużej wahać.

Daria @dlugo.czekane: … ale akurat mam remont. Może wpadnę do ciebie?

Amelia @amela.sweets: Kurczę, u mnie w domowym biurze siedzi Paweł. Ale wiem, gdzie możemy się spotkać! Przyjdę po ciebie, będzie w porządku? Od rana chciałabym być w ruchu, bo ten telefon, wiesz…

Daria @dlugo.czekane: Jasne! W takim razie o której, o 10:00? Jeśli pasuje, podaję adres!

***

Wstaję wcześnie, nie mogę dłużej spać. Jak zawsze o piątej nad ranem przychodzi kryzys i koszmary z Mateuszem w roli głównej. Moje myśli nienawidzą mojej głowy. Chcę nią walić w ścianę łazienki, ale zamiast tego wchodzę pod lodowaty prysznic.

Syczę, kiedy strumień uderza w czubek głowy i rozlewa się po ciele. Woda nie jest już zbawieniem, chociaż wcześniej oczyszczała. Teraz działa jedynie na chwilę, jak placebo. Kiedy wytrę się ręcznikiem, jej cudowna moc znika. Mogłabym się rozpaść w tych kroplach, wtedy faktycznie działałaby najlepiej. Ale nie jestem jej częścią. Moja materia jest silniejsza. Emocje i atomy trzymają mnie w konkretnej formie i tylko śmierć mogłaby to zmienić.

Śmierć. Na sam dźwięk tego słowa drżę. Nie umiałabym pójść za Mateuszem z własnej woli. Przeraża mnie perspektywa samobójstwa, wiem, że mam tutaj swoje zobowiązania. Jednymi z nich są nasze zarodki – trzy, zamrożone w klinice, do której tęsknie wyglądam. Nim udało nam się dojść tak daleko w staraniach o ciążę, przechodziłam wiele kilometrów w poczekalniach różnych klinik. Wiele łez wylałam. Wiele igieł wbiłam w cienką, napiętą skórę brzucha i pozwoliłam to samo zrobić pielęgniarkom ze swoimi przedramionami.

Nie mogłabym tego tak zostawić.