Kentuki - Samanta Schweblin - ebook + książka

Kentuki ebook

Schweblin Samanta

3,7

Opis

Wstrząsająca powieść o pułapkach nowych technologii Dzielą się na podglądaczy i podglądanych. Użytkownicy Kentuki, nowej technologicznej zabawki, mogą usiąść przed ekranem w Berlinie i obserwować kuchnię rodziny z Sidney, swobodnie przemieszczając się po obcym domu. Ci, którzy decydują się wpuścić anonimowego człowieka do własnego życia, w teorii sami decydują o tym, co dokładnie chcą pokazać światu. Kentuki to atrakcyjne wirtualne przytulanki, do których nie dołączono instrukcji obsługi. Ta opowieść przypomina odcinek serialu Czarne lustro – z niezwykłą precyzją mówi o skomplikowanych relacjach ludzkiej cywilizacji z technologią i pyta o granice naszej intymności oraz zaufania. „Przerażające i wspaniałe”. The Guardian „To nie science fiction, to tu i teraz”. Eldiario.es

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (52 oceny)
19
15
8
4
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
slate222

Nie polecam

uwielbiam autorkę, ale tutaj srogo mnie rozczarowała niestety
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Kantuki zastąpi Tobie rzeczywistość
00
giovanna2020

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Przerażająca i zmuszająca do refleksji.
00

Popularność




Kentukis © Samanta Schweblin, 2018
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2020 for the Polish translation by Tomasz Pindel (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anastaisha Waninien
Adaptacja okładki: Agata Pabian
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Aleksandra Pietrzyńska
Obra editada en el marco del Programa “Sur” de Apoyo a las Traducciones del Ministerio de Relaciones Exteriores y Culto de la República Argentina. Książka wydana w ramach Programu Wspierania Tłumaczeń „Sur”, realizowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wyznań Republiki Argentyńskiej.
ISBN: 978-83-66460-85-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:[email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2020
Konwersja:eLitera s.c.

Przed włączeniem urządzenia należy się upewnić, czy wszyscy ludzie znajdują się w odpowiedniej odległości od niebezpiecznych części.

Instrukcja obsługi koparko-ładowarki JCB, 2016

Czy powie nam pan o innych światach wśród gwiazd... o innych ludziach, o innym życiu?

Lewa ręka ciemności, URSULA K. LE GUIN(przeł. L. Jęczmyk)

Najpierw pokazały piersi. Usiadły we trzy na krawędzi łóżka przed kamerą, zdjęły koszulki, a potem jedna po drugiej rozpinały biustonosze. Robin w zasadzie nie miała czego pokazywać, ale też to zrobiła, bardziej zwracając uwagę na spojrzenia Katii i Amy, niż przejmując się samą zabawą. Jeśli chcesz przetrwać w South Bend, powiedziały jej kiedyś, lepiej zaprzyjaźnij się z najsilniejszymi.

Kamera zamontowana była w oczach maskotki, która czasami obracała się na trzech kółkach ukrytych pod spodem, podjeżdżała do przodu i cofała się. Ktoś nią sterował, nie wiedziały kto ani gdzie jest. Kojarzyła się z misiem pandą, prostym i zwyczajnym, choć jakby się zastanowić, bardziej przypominała piłkę do rugby o ściętym spodzie, dzięki czemu mogła stać. Kimkolwiek był ten ktoś po drugiej stronie kamery, ciągle starał się za nimi podążać i niczego nie przegapić, więc Amy podniosła zabawkę i postawiła na krześle, żeby jej piersi znalazły się w polu widzenia. Maskotka należała do Robin, ale wszystko, co było własnością Robin, należało także do Katii i Amy: taki pakt krwi zawarły w piątek i będzie je obowiązywał aż do śmierci. Teraz każda miała wykonać swój numer, toteż z powrotem się ubrały.

Amy odstawiła zabawkę na podłogę, wzięła wiadro, które sama przyniosła z kuchni, i przykryła nim całkowicie pluszaka. Wiadro zaczęło nerwowo i na ślepo miotać się po pokoju. Zderzało się z zeszytami, butami i porozrzucanymi ciuchami, co doprowadzało zabawkę do coraz większej furii. Kiedy Amy zaczęła symulować przyśpieszony oddech i wydawać jęki jakby rozkoszy, wiadro stanęło w miejscu. Katia postanowiła się przyłączyć i razem odegrały długi głęboki orgazm.

– To ci się nie zalicza jako twój numer – uprzedziła Amy Katię, kiedy przestały się śmiać.

– Pewnie, że nie – odpowiedziała Katia i wybiegła migiem z pokoju. – Szykujcie się! – krzyknęła, oddalając się korytarzem.

Robin w trakcie tych zabaw nie czuła się zbyt komfortowo, choć podziwiała swobodę zachowania Katii i Amy, to, jak rozmawiały z chłopakami, jak im się udawało zawsze utrzymywać przyjemny zapach włosów i idealnie wymalowane paznokcie przez cały dzień. Kiedy zabawy przekraczały pewne granice, Robin zastanawiała się, czy one jej czasem nie wystawiają na próbę. Jako ostatnia przyłączyła się do – jak to one nazywają – „klanu” i bardzo się starała nie odstawać.

Katia wróciła do pokoju z plecakiem. Usiadła przed wiadrem i zdjęła je z pluszaka.

– Teraz uważaj – powiedziała, patrząc w oczka zabawki, która wodziła za nią wzrokiem.

Robin ciekawiło, czy tamten je rozumie. Zabawka sprawiała wrażenie, że doskonale je słyszy, a przecież mówiły po angielsku, wszyscy na świecie znają ten język. Być może mówienie po angielsku to jedyna korzyść z przyjścia na świat w mieście tak nudnym jak South Bend, ale przecież zawsze można trafić na cudzoziemca, który nie umie nawet zapytać o godzinę.

Katia otworzyła plecak i wyjęła album ze zdjęciami z zajęć z gimnastyki. Amy zaklaskała i zawołała:

– Przyniosłaś tę dziwkę? Pokażesz ją?

Katia przytaknęła. Niecierpliwie przerzucała kartki, koniuszek języka wysunęła spomiędzy warg. Znalazła, otwarła szeroko album i podsunęła go zabawce przed oczy. Robin wychyliła się, żeby popatrzeć. To była Susan, ta dziwna dziewczyna z lekcji biologii, którą klan prześladował dla zabawy.

– Mówią na nią „dupiasta” – powiedziała Katia. Kilka razy wydęła usta, jak zawsze, kiedy na potrzeby gangu miała zrobić coś wyjątkowo podłego. – Pokażę ci, jak można na niej szybko zarobić – przemówiła Katia do kamery. – Robin, kochanie, przytrzymasz album, kiedy będę panu wyjaśniać jego zadanie?

Robin podeszła i chwyciła album. Amy przyglądała się z zaciekawieniem, nie wiedziała, do czego zmierza Katia, która przez chwilę szukała czegoś w telefonie, a potem podsunęła pod kamerę ekran. Na filmiku widać było, jak Susan ściąga rajstopy i majtki. Wyglądało to na nagranie zrobione z poziomu podłogi w szkolnej toalecie, zza ubikacji; może ktoś ulokował kamerę między koszem na śmieci i ścianą. Słychać było, jak dziewczyna puszcza bąki, na co cała trójka parsknęła śmiechem, a potem aż krzyknęły z radości, kiedy przed spuszczeniem wody Susan przyjrzała się swojej kupie w muszli.

– Ta laska ma w cholerę kasy, kochany – powiedziała Katia. – Połowa dla ciebie, druga dla nas. Bo nasz klan nie może bardziej jej przyciskać, dyrekcja już ma na nas oko.

Robin nie wiedziała, o czym mówią, ale nie po raz pierwszy klan nie włączał jej do bardziej nielegalnych akcji. Numer Katii zaraz się skończy i przyjdzie jej kolej, a ona jeszcze niczego nie wymyśliła. Spociły się jej dłonie. Katia wyjęła zeszyt, ołówek i zapisała kilka informacji.

– Tu masz imię i nazwisko, telefon, mejla i adres pocztowy dupiastej – oświadczyła i podsunęła kartkę zabawce przed oczy.

– A jak ten dżentelmen odpali nam naszą działkę? – zapytała Katię Amy, puszczając oko do kamery, za którą miał się ukrywać ów domniemany mężczyzna. Katia się zawahała. – Nie mamy pojęcia, kto to, do cholery, jest – dodała Amy. – Dlatego mu pokazałyśmy cycki, nie?

Katia popatrzyła na Robin, jakby szukała pomocy. W takich właśnie chwilach Katia i Amy zwracały się do niej – kiedy sięgały wyżyn rozpasania i zaczynały prowadzić ze sobą wojnę.

– Jak pan ma nam przekazać swojego mejla, co? – szydziła Amy.

– Mam pomysł – odezwała się Robin.

Spojrzały na nią zaskoczone.

To będzie jej numer, to ją wyciągnie z kłopotów. Miś panda też się obrócił, chciał widzieć, co się będzie działo. Robin odłożyła album, podeszła do szafy i zaczęła przeszukiwać szuflady. Wróciła z planszą ouija i rozłożyła ją na podłodze.

– Chodź tu.

Pluszak podjechał do przodu. Trzy plastikowe kółeczka bez problemu poradziły sobie z kartonem i po chwili znalazł się na planszy. Pokręcił się między literami alfabetu, jakby się rozglądał. Choć ze względu na swój rozmiar zajmował więcej niż jedną literę naraz, łatwo było zgadnąć, którą zaznacza, zasłaniając ją kółkami. Zabawka ustawiła się przed ciągiem liter i czekała. Najwyraźniej doskonale wiedziała, jak się używa planszy ouija. Robin zastanawiała się, co zrobi, kiedy dziewczyny sobie pójdą, a ona będzie musiała zostać z pluszakiem sama po tym, jak pokazała mu piersi i podsunęła pomysł, jak może się z nią komunikować.

– Super – rzuciła Amy.

A Robin wyrwał się krzywy uśmieszek.

– Która z nas twoim zdaniem ma najlepsze cycki? – zapytała Katia.

Zabawka zaczęła szybko krzątać się przy literkach.

BLONDYNA

Katia uśmiechnęła się z dumą, może dlatego, że jej zdaniem to była prawda.

Że też nie wpadłam wcześniej na ten numer z ouija, myślała Robin. Miała zabawkę w pokoju od ponad tygodnia, jakoś tak. Mogła dzięki niej spokojnie porozmawiać, może to jest ktoś wyjątkowy, jakiś chłopak, w którym mogłaby się zakochać, a teraz wszystko przepadło.

– Idziesz na układ w sprawie dupiastej? – zapytała Katia, pokazując jeszcze raz zdjęcie Susan.

Pluszak znów zaczął się kręcić, zaznaczając litery.

DZIWKI

Robin zmarszczyła brew, zabolało ją to, choć takie wyzwisko mogło dobrze świadczyć o zabawce: ona wiedziała, że to, co robią, jest złe. Katia i Amy wymieniły się spojrzeniami i uśmiechnęły się dumne, a potem pokazały misiowi język.

– Co za cham – stwierdziła Amy. – No to co ma pan nam jeszcze do powiedzenia?

– Czym jeszcze jesteśmy, nasze ty pluszowe dildo? – ponaglała Katia, posyłając zmysłowe całuski. – Czym chcesz, żebyśmy były?

KASA

Podążanie za zabawką wymagało skupienia.

WYMIZAPŁACICIE

Wymieniły między sobą spojrzenia.

CYCKINAGRANE4RAZYTORAZEM2400DOLAR

Amy i Katia patrzyły na siebie przez kilka sekund, a potem wybuchnęły śmiechem. Robin międliła w dłoni krawędź koszulki, miętosiła materiał i pozorowała uśmiech.

– A jak zamierzasz zainkasować od nas forsę, co? – zapytała Amy, udając, że zaraz znów podniesie koszulkę.

JAKCYCKINIETOMEJLEMDOSUSAN

Katia i Amy po raz pierwszy spoważniały. Robin nie umiała się zdecydować, bo może jej pluszak wymierzał właśnie sprawiedliwość.

– Możesz sobie wysyłać, co chcesz – odparła Amy. – Mamy najlepsze cycki w mieście. Nie ma się czego wstydzić.

Robin wiedziała, że jej to nie dotyczy. Amy i Katia przybiły sobie piątkę. Wtedy pluszak zaczął uwijać się na planszy, pisał bez przerwy, literka po literce, cedząc słowa, z których czytaniem Robin ledwie nadążała.

MAMWIDEOZMATKĄROBINJAKSRAIBRATEMROBINJAKWALIKONIA

Trzeba było składać literę do litery, nie mogły przestać patrzeć na pluszaka.

TATAJAKMÓWIRÓŻNERZECZYDOSPRZĄTACZKI

Amy i Katia zafascynowane śledziły taniec na planszy, cierpliwie czekając na nowe upokorzenia.

ROBINGOŁAIROBINJAKOBGADUJEAMYPRZEZTELEFON

Amy i Katia znów wymieniły się spojrzeniami. Potem popatrzyły na Robin, już się nie uśmiechały.

ROBINUDAJĄCAŻEJESTAMYIKATIĄIJAKJECAŁUJE

Zabawka wciąż pisała, ale Amy i Katia przestały czytać. Wstały, zebrały swoje rzeczy i wyszły, trzaskając drzwiami.

Cała dygocząc, podczas gdy pluszak wciąż uwijał się na planszy, Robin zastanawiała się, jak do cholery wyłącza się to coś. Nie było żadnego przycisku, już wcześniej zwróciła na to uwagę, i teraz w przypływie rozpaczy nie znalazła innego wyjścia: złapała urządzenie i czubkiem nożyczek próbowała podważyć obudowę. Zabawka kręciła kółkami, szamotała się, ale wszystko na nic. Robin nie znalazła żadnej szczeliny, więc odstawiła pandę na podłogę, a ona błyskawicznie wróciła na planszę. Dziewczyna kopniakiem posłała ją na bok. Zabawka zapiszczała, a ona krzyknęła, bo nie wiedziała, że to coś umie wydawać dźwięki. Chwyciła planszę, rzuciła nią w kąt pokoju. Zamknęła drzwi na klucz i zaczęła gonić urządzenie z wiadrem w ręku, jakby polowała na niezwykłego insekta. Udało jej się przykryć misia wiadrem, na którym usiadła. Przez chwilę tak trwała, podpierając się z boków, wstrzymując oddech, kiedy pluszak ponawiał uderzenia w plastik, i starając się pohamować płacz.

Kiedy matka zawołała na kolację, odpowiedziała, że nie za dobrze się czuje, więc położy się bez jedzenia. Przyłożyła wiadro ciężkim drewnianym kufrem, w którym trzymała notatki i podręczniki, i tak unieruchomiła je na dobre. Ktoś jej powiedział, że jeśli nie da się rozbić tego urządzenia, to jedyną metodą, żeby je wyłączyć, jest poczekać, aż wyczerpie się bateria. Toteż wtuliła się w poduszkę i usiadła na łóżku, czekając. Uwięziony pod wiadrem pluszak piszczał przez wiele godzin, dudniąc jak olbrzymi giez, aż w końcu jakoś nad ranem zapadła całkowita cisza.

Na ekranie wyświetlił się komunikat. Żądał numeru seryjnego, więc Emilia westchnęła i rozparła się w wiklinowym krześle. Tego typu wymagania zawsze wyprowadzały ją z równowagi. Na szczęście nie było tu jej syna, jego milczenie podkreślałoby, jak dużo potrzebuje czasu, żeby poszukać okularów i kolejny raz sprawdzić instrukcje. Siedziała przy biurku, wyprostowała się, żeby ulżyć obolałym plecom. Zrobiła głęboki wdech, wypuściła powietrze, a następnie, sprawdzając cyferkę po cyferce, wprowadziła kod z karty. Wiedziała, że jej syn nie ma czasu na głupoty, mimo to wyobraziła sobie, że podgląda ją przez jakąś ukrytą kamerę w przedpokoju i narzeka na jej nieporadność gdzieś w zaciszu swojego biura w Hongkongu, tak jak by robił jej mąż, gdyby jeszcze żył. Sprzedawszy ostatni prezent, jaki przysłał jej syn, Emilia uregulowała zaległe płatności za mieszkanie. Nie znała się na zegarkach ani na markowych portfelach, ani na sportowym obuwiu, ale żyła dostatecznie długo, by wiedzieć, że wszystko, co zostało opakowane w więcej niż dwie warstwy celofanu, dostarczone w wyściełanym pojemniku i za potwierdzeniem odbioru, warte było dostatecznie dużo, żeby uregulować jej emeryckie długi, a także pokazywało, jak niewiele wiedzieć może syn o matce. Odebrali jej cudownego syna, ledwie skończył dziewiętnaście lat, skusili nieprzyzwoitymi pensjami i wywieźli gdzieś daleko. Nikt go jej już nie zwróci, a Emilia nie wiedziała jeszcze, kogo ma o to winić.

Ekran znów zamigotał: „Numer seryjny poprawny”. Jej komputer nie był zbyt nowy, ale wystarczał do tego, do czego go potrzebowała. Druga wiadomość brzmiała: „Połączenie kentukich nawiązane” i natychmiast otworzyło się jakieś nowe okienko. Emilia zmarszczyła brwi, po co komu te wszystkie komunikaty, skoro i tak nie da się ich zrozumieć? Denerwowało ją to, takie rzeczy zawsze jakoś wiązały się z urządzeniami, które przysyłał jej syn. Po co tracić czas i łamać sobie głowę nad aparatami, których i tak nie będzie używać? Ciągle zadawała sobie to pytanie. Sprawdziła godzinę. Była już prawie szósta. Syn zaraz zadzwoni, żeby zapytać, jak jej się podoba prezent, toteż jeszcze raz zebrała siły i się skupiła. Na ekranie wyświetlał się teraz panel kontrolny podobny do tego, jaki widziała na telefonie syna, kiedy grała w bitwę morską, zanim ci ludzie z Hongkongu zabrali go do siebie. Nad kontrolkami migotał napis: „Budzenie”. Nacisnęła. Większą część ekranu wypełnił obraz z kamery, a panel z przyciskami zmniejszył się i przesunął na boki, upraszczając się do małych ikonek. Emilia patrzyła na jakąś kuchnię. Zastanawiała się, czy to może być mieszkanie jej syna, acz urządzone było nie w jego stylu, raczej nigdy by sobie tak nie zagracił lokum i nie miałby takiego bałaganu. Na stole leżały gazety, a na nich stały puszki po piwie, filiżanki i brudne talerze. Z otwartej kuchni widać było w głębi mały salon w podobnym stanie.

Rozległ się delikatny dźwięk, jakby śpiew, i Emilia zbliżyła się do ekranu, żeby sprawdzić co to. Miała stare i hałaśliwe głośniki. Dźwięk zabrzmiał ponownie i wtedy zrozumiała, że to kobiecy głos: ktoś do niej przemawiał w obcym języku, a ona nie rozumiała nawet słowa. Emilia znała angielski – radziła sobie, jeśli mówiło się powoli – ale to zdecydowanie nie był ten język. Wtedy na ekranie ktoś się pojawił – dziewczyna o jasnych wilgotnych włosach. Dziewczyna znów się odezwała i na ekranie wyświetliło się pytanie, czy włączyć tłumacza. Emilia zaakceptowała, wybrała „Spanish” i kiedy dziewczyna odezwała się kolejny raz, na ekranie wyświetlił się napis:

– Słyszysz mnie? Widzisz?

Emilia się uśmiechnęła. Widziała na ekranie, że dziewczyna przysuwa się jeszcze bliżej. Miała błękitne oczy, w nosie kolczyk, który niezbyt do niej pasował, a na jej twarzy malowało się skupienie, jakby ona także nie była pewna, co się właściwie dzieje.

– Yes – odpowiedziała Emilia.

Na więcej się nie odważyła. To jak rozmowa przez Skype’a, pomyślała. Zastanawiała się, czy jej syn zna tę dziewczynę, i miała nadzieję, że to nie jest jego narzeczona, bo generalnie nie przepadała za takimi, co noszą zbyt śmiałe dekolty, i to nie były jakieś uprzedzenia, tylko sześćdziesiąt cztery lata doświadczenia.

– Cześć – odezwała się, lecz tylko po to, aby się upewnić, że tamta jej nie słyszy.

Dziewczyna otworzyła książeczkę z instrukcją wielkości jej dłoni, podsunęła ją sobie pod nos i zaczęła coś czytać. Może normalnie używała okularów, ale wstydziła się zakładać je przed kamerą. Emilia wciąż nie rozumiała, o co tu właściwie chodzi, acz musiała przyznać, że zaczynało ją to intrygować. Dziewczyna czytała i kiwała głową, co chwilę zerkając w kamerę znad instrukcji. W końcu najwyraźniej podjęła jakąś decyzję, odłożyła książeczkę i odezwała się w swoim niezrozumiałym języku. Tłumacz napisał na ekranie:

– Zamknij oczy.

Polecenie zaskoczyło Emilię, aż się wyprostowała na krześle. Zamknęła oczy i odliczyła do dziesięciu. Kiedy je znów otwarła, dziewczyna wciąż wpatrywała się w kamerę, jakby czekała na reakcję. Wtedy dostrzegła na ekranie nowe okienko, które usłużnie oferowało opcję: „Uśpić”. Czy ten program potrafi rozpoznawać komendy głosowe? Emilia nacisnęła okienko i ekran zrobił się czarny. Usłyszała, że dziewczyna cieszy się i klaszcze, a potem znów się odzywa. Tłumacz napisał:

– Teraz otwórz! Otwórz oczy!

Na panelu wyświetliła się znowu opcja: „Budzenie”. Emilia wybrała ją i ponownie pojawił się obraz. Dziewczyna uśmiechała się do kamery. Głupie to, pomyślała Emilia, choć musiała przyznać, że jakiś urok w tym jest. Było w tym coś emocjonującego, ale wciąż nie umiałaby powiedzieć co właściwie. Wybrała „Naprzód” i kamera przysunęła się kilka centymetrów do dziewczyny, która zaśmiała się wesoło. Widziała, jak dziewczyna przysuwa bardzo powoli palec wskazujący, aż niemal dotknęła ekranu, i znów usłyszała jej głos:

– Dotykam twojego nosa.

Napisy tłumacza były sporych rozmiarów i żółte, więc Emilia widziała je bardzo dobrze. Wybrała „Cofnij”, a dziewczyna znów przysunęła palec, wyraźnie zaintrygowana. Ewidentnie dla niej też był to pierwszy raz i na pewno nie miała żadnych pretensji do Emilii o jej nieporadność. Wspólnie odkrywały nowe możliwości i to jej się podobało. Cofnęła się znów, kamera odjechała, a dziewczyna zaklaskała.

– Poczekaj.

Emilia zaczekała. Dziewczyna oddaliła się, a ona wybrała okienko „Lewo”. Kamera się obróciła i wtedy wyraźniej zobaczyła, jak małe jest to mieszkanko: kanapa i drzwi na korytarz. Dziewczyna znów zaczęła mówić, nie było jej w polu widzenia, ale tłumacz transkrybował jej słowa na hiszpański:

– To jesteś ty.

Emilia wróciła do poprzedniej pozycji i wtedy znów pojawiła się dziewczyna. Na wysokości kamery trzymała pudełko szerokości może czterdziestu centymetrów. Było otwarte i na boku miało napis „Kentuki”. Chwilę zajęło, zanim Emilia zrozumiała, co ogląda. Przód pudełka pokrywał niemal w całości przezroczysty celofan, więc było widać, że w środku jest puste, a po bokach umieszczono ujęcia z przodu, boków i tyłu różowo-czarnego pluszaka, różowo-czarnego królika, który w sumie bardziej przypominał arbuz niż zwierzę. Miał wyłupiaste oczy i parę długich uszu sterczących u góry. U nasady podtrzymywała je spinka w kształcie kości, ale wyżej opadały bezwładnie na boki.

– Bardzo ładna z ciebie króliczka – odezwała się dziewczyna. – Lubisz króliczki?

Lasy i góry zaczynały się kilka metrów od tego wielkiego pomieszczenia, w którym ich zakwaterowano, a mocne białe światło w niczym nie przypominało wszechobecnej w Mendozie ochry. I bardzo dobrze. Tego właśnie od kilku lat chciała, zmienić miejsce zamieszkania, ciało albo świat, cokolwiek, byle gdzieś się przenieść. Alina popatrzyła na „kentukiego” – tak to opisali na pudełku i tak nazywali w książeczce z instrukcjami. Stał na podłodze, podłączony do ładowarki przy łóżku. Kontrolka baterii wciąż jeszcze świeciła się na czerwono, a w instrukcji pisali, że pierwsze ładowanie powinno potrwać około trzech godzin. Tak że trzeba było poczekać. Wzięła z półmiska mandarynkę i zaczęła przechadzać się po pokoju, wyglądając co chwilę przez kuchenne okienko, żeby sprawdzić, czy ktoś wchodzi albo wychodzi z warsztatów. Sven był w piątym, nie zdążyła jeszcze go obejrzeć. Nigdy wcześniej nie towarzyszyła mu w żadnych z jego artystycznych stypendiów, toteż poruszała się bardzo ostrożnie, żeby nie przeszkadzać mu ani nie wkraczać w osobistą przestrzeń. Zamierzała zrobić wszystko, byle tylko nie żałował, że zaproponował jej wspólny wyjazd.

To on dostawał stypendia, to on jeździł wszędzie z tymi swoimi wielkimi monochromatycznymi drzeworytami, „przybliżał sztukę do ludu”, „łączył farbę z duszą”, „artysta z korzeniami”. Ona nie miała żadnego planu, żadnego oparcia ani ochrony. Nie była pewna, czy zna samą siebie, ani nie miała jasności, co właściwie robi na tym świecie. Była jego żoną. Żoną mistrza, jak nazywano ją w miasteczku Vista Hermosa. Więc jeśli w jej życiu miało się wydarzyć coś naprawdę nowego, nawet jeśli wydawać by się to mogło jakąś głupotą, tak jak właśnie odkrycie tych dziwacznych kentukich, musiała zachować to dla siebie, w każdym razie dopóki nie będzie pewna, że rozumie, co właściwie robi. Albo dopóki nie będzie wiedzieć, dlaczego od samego przyjazdu do Vista Hermosa ciągle na wszystko patrzy z takim zdziwieniem i bez przerwy stawia sobie pytania, co począć ze swoim życiem, żeby nuda i zazdrość nie doprowadziły jej ostatecznie do obłędu.

Kupiła sobie kentukiego w Oaxace, godzinę jazdy od miasteczka, po długim błąkaniu się między ulicznymi kramami i markowymi sklepami pełnymi rzeczy, na które nie mogła sobie pozwolić. To znaczy, mogła – poprawiała samą siebie przy tego rodzaju myślach: umowa była taka, że ona będzie mu towarzyszyć podczas wyjazdów stypendialnych, a Sven bierze na siebie koszty, tyle że zrobili jedną rundkę i już widziała, ile razy sprawdzał stan swojego konta, na przemian milcząc i wzdychając.

Na targu szła między kramami z owocami, przyprawami i strojami, starając się nie patrzeć na wiszące za nogi głową w dół gęsi i kury szarpiące się bezgłośnie, wyczerpane własną agonią. Kawałek dalej znalazła oszklony lokal, zaskakująco biały i czysty na tle tego ulicznego handlu. Automatyczne drzwi się uchyliły, weszła, a kiedy się zasunęły, hałas z zewnątrz stał się nieco przytłumiony. Alinę ucieszył delikatny pomruk klimatyzacji i to, że ekspedienci wydawali się zajęci innymi klientami albo pracami porządkowymi: była bezpieczna. Zdjęła chustkę, poprawiła włosy i zaczęła się przechadzać wśród sprzętu AGD, czerpiąc ulgę z tej przechadzki między tyloma przedmiotami, których nie potrzebowała. Minęła ekspresy do kawy i dział z depilatorami i zatrzymała się kilka metrów dalej. Wtedy zobaczyła je po raz pierwszy. Było ich tam z piętnaście, dwadzieścia, ustawione w stos w pudełkach. Nie były to zwykłe zabawki, to się rzucało w oczy. Żeby klienci mogli im się przyjrzeć, kilka modeli wyjęto z pudełek, ale ustawiono je na tyle wysoko, że nie dało się dosięgnąć. Alina wzięła jedno z opakowań. Było białe i idealnie zaprojektowane, jak iPhone i iPad Svena, tyle że większe. Kosztowało 279 dolarów, niemało. Zabawki nie były ładne, ale miały w sobie jakieś wyrafinowanie, nie bardzo umiała to jeszcze rozgryźć. Co to właściwie było? Postawiła torbę na podłodze i pochyliła się, żeby dobrze się przyjrzeć. Obrazki na pudełkach prezentowały różne rodzaje zwierząt. Były tam krety, króliki, kruki, pandy, smoki i sowy. Ale każde zwierzątko było inne, miały różne kolory i wykończenie, niektóre ucharakteryzowano. Bardzo uważnie przyjrzała się wszystkim pudełkom i ostatecznie wyselekcjonowała pięć. Potem przeanalizowała tę piątkę i wybrała dwa. Teraz trzeba było podjąć decyzję, a ona się zastanawiała, co to właściwie jest za decyzja. Na jednym pudełku napisano: „crow/krähe/乌鸦/cuervo/kruk”, a na drugim „dragon/drache/龙/dragon/smok”. Kamera kruka pozwalała widzieć w ciemności, za to nie był nieprzemakalny. Smok był nieprzemakalny i mógł zionąć ogniem, tyle że ani ona, ani Sven nie palili. Podobał się jej smok, bo wydawał się ciekawiej wykończony niż ptak, ale miała wrażenie, że kruk ma z nią więcej wspólnego. Nie była jednak pewna, czy przy okazji tego zakupu powinna dokonywać takich porównań. Przypomniała sobie, że kosztuje to 279 dolarów, i cofnęła się o kilka kroków. A jednak, z czego nagle zdała sobie sprawę, nie wypuściła pudełka z rąk. Kupi to tak czy inaczej i już, i to płacąc kartą Svena, już prawie słyszała jego westchnienia, kiedy będzie sprawdzał konto. Zabrała kruka do kasy, zastanawiając się, jak ta decyzja wpłynie na jej nastrój, i doszła do wniosku, że ten zakup może pewne rzeczy zmienić. Choć nie bardzo wiedziała co konkretnie ani czy wybrała właściwy egzemplarz. Obsługujący ją kasjer, ledwie podrostek, na widok kentukiego w jej rękach przywitał ją z wielkim zapałem.

– Mój brat takiego ma – powiedział – a ja odkładam na swojego, są fantastyczne.

Takiego użył określenia, „fantastyczne”. I wtedy po raz pierwszy zwątpiła, choć nie w sens zakupu, tylko w wybór kruka, ale uśmiechnięty chłopak wziął od niej opakowanie i zeskanował kod kreskowy, który wydał wyraźny nieodwołalny dźwięk, dał jej kupon promocyjny na kolejne zakupy i życzył miłego dnia.

Kiedy wróciła do Vista Hermosa, natychmiast po wejściu do pokoju zdjęła sandały i rzuciła się na łóżko, wykładając stopy na poduszkę Svena. Pudełko z kentukim stało obok, wciąż jeszcze zamknięte, a ona się zastanawiała, czy jeśli je otworzy, będzie mogła zwrócić towar. Po chwili zebrała myśli, uspokoiła się i położyła sobie pudło na kolanach. Zdjęła zabezpieczenia i otworzyła karton. Zapachniało technologią, plastikiem i watą. Było w tym coś emocjonującego, ogarnęło ją cudowne uczucie, gdy rozwijała nowe fabrycznie zwinięte kable, zrywała folijki z dwóch różnych adapterów, dotykała jedwabistego plastiku ładowarki.

Odłożyła to wszystko na bok i wyjęła kentukiego. Pluszak był raczej brzydki, wielkie sztywne szaro-czarne jajo. Do brzucha przyklejono mu jak szeroki krawat żółty kawałek plastiku, który symulował dziób. Myślała, że ma czarne oczy, ale jak mu się lepiej przyjrzała, zdała sobie sprawę, że są zamknięte. Miał trzy kółka z gładkiej gumy – ukryte pod korpusem jedno z przodu i dwa z tyłu – oraz małe przywierające do tułowia skrzydełka, chyba częściowo ruchome. Może mógł nimi trzepotać albo machać. Ustawiła zabawkę na ładowarce i odczekała, aż zapali się kontrolka. Na początku tylko migotała, jakby szukała sygnału, a potem zaraz gasła. Alina się zastanawiała, czy trzeba to podłączyć do wi-fi, ale zajrzała do instrukcji i wyczytała – choć miała wrażenie, że było to też napisane na pudełku – że 4G/LTE włącza się automatycznie, a użytkownik musi tylko podłączyć kentukiego do ładowarki. W cenie zawierał się roczny pakiet danych i nie trzeba było niczego instalować ani konfigurować. Przez chwilę jeszcze siedziała na łóżku i czytała instrukcje. Wreszcie znalazła to, czego szukała: kiedy za pierwszym razem „pan” podłącza kentukiego do prądu, musi wykazać się „pańską” cierpliwością – trzeba zaczekać, aż kentuki podłączy się do centralnych serwerów i skonfiguruje z drugim użytkownikiem, czyli z kimś z innej części świata, kto chce „być” kentukim. W zależności od szybkości połączenia czas oczekiwania szacowano na jakieś piętnaście do trzydziestu minut, żeby proces instalowania oprogramowania po obu stronach mógł przebiec pomyślnie. Uprasza się nie odłączać przez ten czas urządzenia. Lekko rozczarowana Alina znów zaczęła przeglądać zawartość pudełka. Odkryła, że prócz ładowarki i instrukcji nie ma tam żadnych urządzeń do sterowania kentukim. Zrozumiała, że najpewniej działa autonomicznie – sterowany jest przez tamtego drugiego użytkownika – ale czy to znaczy, że nie może go nawet włączyć ani wyłączyć? Przejrzała spis treści w instrukcji obsługi. Ciekawiło ją, czy może mieć jakiś wpływ na dobór tego drugiego użytkownika, który ma być jej kentukim, żeby jakoś personalizować niektóre jego cechy, ale choć wiele razy przeglądała spis treści i niektóre strony, nie znalazła żadnych takich informacji. Odrzuciła niespokojnie książeczkę i poszła napić się czegoś zimnego.

Zastanawiała się, czy nie wysłać wiadomości do Svena, a może nawet zajrzeć do jego warsztatu. Musiała sprawdzić, jak to wszystko się układa, bo parę dni wcześniej przysłali mu asystentkę, która miała pomagać w całym procesie odciskania drzeworytów. To były wielkie rozmiarowo prace, więc wilgotny papier był zbyt ciężki dla jednej osoby. „To się odbija na wyrazistości linii”, protestował Sven, aż w końcu właścicielka galerii wpadła na genialny pomysł, żeby załatwić mu pomocnicę. Prędzej czy później Alina będzie musiała zajrzeć do warsztatu i sprawdzić, co tam się dzieje. Z łóżka popatrzyła na wyświetlacz ładowarki: paliło się zielone światełko i już nie migotało. Usiadła przy urządzeniu z instrukcją obsługi w dłoni i przeczytała następny kawałek. Co chwilę zerkała na pluszaka, sprawdzając coś albo starając się zapamiętać różne detale. Spodziewała się czegoś w rodzaju japońskiej technologii najnowszej generacji, kolejnego kroku w stronę robota domowego, o którym czytała jako dziecko w niedzielnym dodatku do gazety, ale stwierdziła, że nie widzi tu niczego nowego: kentuki stanowił zwykłe połączenie pluszowej zabawki z telefonem. Miał kamerkę, mały głośniczek i baterię działającą od dwóch do jednej doby w zależności od intensywności użytkowania. Stary pomysł zestawiony z nie taką nową w sumie technologią. Mimo wszystko miało to swój wdzięk. Alina pomyślała, że pewnie niebawem wytworzy się moda na takie stworki, więc po raz pierwszy przypadnie jej rola pionierki, która potem będzie z wyrozumiałością znosić entuzjazm nowych fanów. Nauczy się podstawowej obsługi, a później nastraszy Svena, kiedy ten wróci. Coś do tej pory wymyśli.

Kiedy połączenie K0005973 wreszcie zostało nawiązane, kentuki podjechał kilka centymetrów w stronę łóżka, a Alina podskoczyła i wstała. Niby spodziewała się tego ruchu, a jednak ją zaskoczył. Kentuki wyjechał ze stacji ładującej, podjechał na środek pokoju i tu się zatrzymał. Podeszła, zachowując pewien dystans. Obeszła go dookoła, ale pluszak się nie ruszał. Wtedy dopiero zauważyła, że zabawka ma otwarte oczy. Kamera jest włączona, pomyślała. Dotknęła nogawki dżinsów, które miała na sobie, prawdziwy cud, że akurat nie chodzi po pokoju w bieliźnie. Stwierdziła, że trzeba by to wyłączyć i zastanowić się, co dalej, ale zdała sobie sprawę, że nie wie, jak to zrobić. Na kentukim ani na platformie dokującej nie było widać żadnych przycisków. Odstawiła go na podłogę i przyglądała mu się przez chwilę. Kentuki też na nią patrzył. Naprawdę ma do niego przemówić? Gadać tak sama w pokoju? Odchrząknęła. Zbliżyła się jeszcze bardziej i kucnęła.

– Cześć – odezwała się.

Minęło kilka sekund i kentuki podjechał nieco w jej stronę. Co za głupota, pomyślała, choć tak naprawdę bardzo ją to zaciekawiło.

– Kim jesteś? – zapytała.

Chciała wiedzieć, jaki typ użytkownika jej przypadł. Jakiego rodzaju osoby wybierają „bycie” kentukim zamiast posiadania go. Przyszło jej do głowy, że to może być ktoś, kto czuje się samotny, ktoś taki jak jej matka, teraz na drugim krańcu Ameryki Łacińskiej. Albo stary śliniący się mizogin, jakiś zboczeniec, albo ktoś, kto w ogóle nie rozumie hiszpańskiego.

– Halo? – zapytała.

Kentuki najwyraźniej nie mógł mówić. Usiadła znów przed nim i sięgnęła po instrukcje. W dziale „Pierwsze kroki” odszukała fragment z poradami na temat pierwszego kontaktu. Może będą tam propozycje pytań, na które da się odpowiedzieć „tak” albo „nie”, albo pojawią się jakieś podpowiedzi, na przykład, że na „tak” kentuki obraca się w lewo, a na „nie” w prawo. Czy użytkownik, który „jest” kentukim, ma taką samą instrukcję? Znalazła tam jednak tylko informacje techniczne, porady, jak dbać o urządzenie i jak je przechowywać.

– Zrób krok do przodu, jeśli mnie słyszysz – powiedziała Alina.

Kentuki podjechał kawałek w jej stronę, a ona się uśmiechnęła.

– Cofnij się o krok, jak będziesz chciał powiedzieć „nie”.

Kentuki nie drgnął. Zabawne to było. Nagle zdała sobie sprawę, że wie, o co chce zapytać. Potrzebowała wiedzieć, czy to mężczyzna czy kobieta, ile ma lat, gdzie mieszka, czym się zajmuje, czym interesuje. Musiała tę osobę ocenić i szybko się przekonać, jakiego rodzaju człowiek trafił się jej jako kentuki. Zabawka stała wpatrzona w nią, być może paląc się do udzielania odpowiedzi, tak samo jak ona paliła się do stawiania pytań. Wtedy zdała sobie sprawę, że kruk będzie mógł swobodnie poruszać się w jej przestrzeni intymnej, będzie ją oglądał w całości, pozna jej głos, ubrania, plan dnia, będzie mógł swobodnie krążyć po pokoju, a wieczorem pozna jeszcze Svena. A ona będzie mogła tylko pytać. Kentuki może wcale nie odpowiadać, może też kłamać. Może powiedzieć, że jest filipińską uczennicą, a tak naprawdę być irańskim potentatem naftowym. Mogło nawet dojść do wyjątkowego zbiegu okoliczności i jest kimś, kogo Alina zna, lecz on nigdy się do tego nie przyzna. Natomiast ona będzie musiała odsłonić przed nim całe swoje życie, otworzyć się tak bardzo jak w dzieciństwie przed biednym kanarkiem, który zdechł, ciągle na nią patrząc z wnętrza wiszącej w pokoju klatki. Kentuki zapiszczał i Alina spojrzała na niego, marszcząc brwi. To był metaliczny pisk, jakby krzyk jastrzębia przez metalową rurę.

– Chwilkę – odpowiedziała. – Muszę pomyśleć.

Wstała, podeszła do