39,99 zł
Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry.
W Slough House, azylu niewydarzonych szpiegów, budzą się wspomnienia. Wszystkie złe.
Catherine Standish znów kupuje alkohol, Louisa Guy rozgrzebuje popioły utraconej miłości, a nowy rekrut Lech Wicinski, którego grzechy czynią go wyrzutkiem nawet pośród kulawych koni, chce za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zniszczył jego karierę, nawet jeśli zapłaci za to zrujnowaniem sobie życia.
Zimą Jackson Lamb wolałby mieć święty spokój, ale nawet on nie może zignorować zaschniętej krwi na swoich dywanach. Kiedy więc człowiek odpowiedzialny za zabicie jednego z kulawych koni w końcu wychodzi z ukrycia, Lamb wysyła swoją ekipę, aby wyrównała rachunki. Tym razem zmierzają do Walii.
Nie wszyscy wrócą do domu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 434
Tytuł oryginału
Joe Country
© Mick Herron, 2019
First published in 2019 by John Murray (Publishers)
An Hachette UK Company
John Murray (Publishers), Carmelite House,
50 Victoria Embankment, London EC4Y 0DZ
johnmurray.co.uk
Przekład
Robert Kędzierski, Anna Krochmal
Redakcja
Katarzyna Zegadło-Gałecka, Dominika Rychel
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-43-6
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Dla Annabelle
Sowa z krzykiem wyfrunęła ze stodoły, a końcówki jej skrzydeł były jasne od płomieni. Przez chwilę na tle pustego nieba była umierającym aniołem spalanym własną boskością, a potem pozostał z niej tylko osmolony kadłub, który spadł jak kamień w pobliskie drzewa. Zastanawiał się przez chwilę, czy zajmie się od niej las. Ale drzewa pokrywała gruba warstwa śniegu zdolna zgasić każdą iskrę, która przetrwałaby upadek. Odwrócił się z powrotem w stronę stodoły akurat w chwili, gdy zapadł się dach i w górę wystrzeliła chmura dymu i iskier. Całkiem piękne, jeśli lubi się takie rzeczy. Chyba to właśnie tak kręci podpalaczy.
Nie był jednak podpalaczem; wykonywał tylko instrukcje. Puścili tę stodołę z dymem, by zatrzeć ślady swojej niedawnej obecności, i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że to była eksterminacja; że w środku będzie sowa, a do tego jakieś myszy, szczury, pająki i co tam jeszcze. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ale powinien był brać pod uwagę taką możliwość. Wtedy serce nie podeszłoby mu do gardła, gdy zobaczył tego płonącego ptaka desperacko walczącego o ostatnie sekundy swojego życia.
Teraz się wypełniały. Gdzieś tam, w tonącej w szarościach dali, gdy cud płomieni przemieniał jego dawny dom w dymiące zgliszcza.
Coś zawaliło się z trzaskiem, w górę wystrzeliły iskry i to był równie dobry sygnał jak każdy inny. Pora się zbierać.
– Koniec? – spytał.
– Z tym ptakiem to na pewno. Co to było, jakaś kura?
– Tak, jasne… Kura.
Jezu.
Poprawił paski plecaka, ściągnął mankiety pikowanej kurtki, założył kaptur i ruszył w stronę ścieżki. Za nimi w górę wznosiły się kłęby dymu, padający śnieg sklejał się w grudy, a świat wypłaszczył się do jednego odcienia. Stodoła była nieużywana i stała na kompletnym odludziu. Słup dymu przykuje uwagę, ale zanim zjawią się jakieś służby, oni będą już daleko stąd, a ich ślady zostaną zatarte. Poza tym tu, na pustkowiu, istniało wygodne wytłumaczenie: dzieciaki. Wiejskie życie to nie tylko jeżdżenie traktorami i przerzucanie łajna łopatą z pełnym zadowolenia uśmiechem. Na pewno wciągali metę, pili bimber i podpalali stodoły. Sam by tak robił, gdyby był zmuszony dorastać w takim miejscu.
Gdy ktoś znajdzie zwłoki, oczywiście zrobi się cyrk, ale to nie wcześniej, niż zgasną płomienie. A do tego czasu krew na śniegu zamieni się w błoto, zadepczą ją członkowie służb interwencyjnych, którzy pojawią się na miejscu.
Prawy mankiet był za ciasny, więc poprawił pasek na rzepy. Tak lepiej. Dobra kurtka – chroniła przed zimnem. Kobieta miała na sobie podobną, wyglądającą na nową. Udało jej się jednak ją rozerwać, pewnie gdy przechodziła przez płot. Po prawej stronie na piersi została trójkątna dziura; zwisający kawałek tkaniny odsłaniał gąbczasty materiał pod spodem. Jeśli chodzi o mężczyznę, to ubrał się za lekko, więc śmierć i tak by go odnalazła.
Ścieżka spod drzew prowadziła znów na otwartą przestrzeń. Wiatr wiał od wybrzeża, a oni zmierzali w tamtą stronę: po drodze zadzwoni do szefa i ustali miejsce spotkania. Przy odrobinie szczęścia szef znalazłby dzieciaka i sprzątnął go dziś rano, ale teraz już było po wszystkim. Czasami akcje się sypią, i tyle. Czasem giną koledzy. Kiedy tak się działo, trzeba było to potraktować jako życiową lekcję, a potem wrócić do domu i czekać, aż zagoją się rany.
– Zabiłbym za drinka – odezwał się jego towarzysz.
– Nie. Dopiero jak wrócimy tam, gdzie mają światło.
Oczywiście miał przez to na myśli Anglię. Może i w Walii też mieli światło, ale nie był pewny, czy prądu nie wytwarzają tu chomiki w kołowrotkach.
W górze przemknął ciemny kształt, ptak wracający do domu, i przypomniała mu się sowa; jak spalały ją płomienie w chwili, gdy wyfrunęła ze stodoły. Coś mu majaczyło na temat sów: że były jakimś złym znakiem, chyba zapowiadającym śmierć. Większość złych znaków miała coś wspólnego ze śmiercią, jeśli wierzyć horrorom.
Dotarł do przejścia w ogrodzeniu. Mieli za sobą kilka trudnych dni i czarne kłęby dymu kreślące ideogram na niebie; przed nimi był pokrywający się bielą krajobraz, a dalej morze. Ruszając mu na spotkanie, pomyślał, że ta sowa trafiła w dziesiątkę, choć trochę się spóźniła ze swoją przepowiednią. Śmierć faktycznie odwiedziła to miejsce i zebrała swoje żniwo. Musiała się bardziej napracować, niż mogłaby sądzić, biorąc pod uwagę, że mierzyła się z ludźmi z jakiegoś działu wyrzutków: Slade House? Nie, Slough House… Slough House, bo szef nazwał ich kulawymi końmi. Miała więcej roboty, ale w sumie nie zrobiło to większej różnicy.
Mężczyzna nie żył. Kobieta nie żyła.
W Slough House będą potrzebować jakichś nowych kulawych koni.
Miasta śpią przy włączonych światłach, jakby bały się ciemności. Przy drogach, a zwłaszcza na skrzyżowaniach, latarnie uliczne tworzą w nocy wianuszki jak ze stokrotek, oświetlają chodniki i ukrywają gwiazdy. I jeśli z góry – z perspektywy astronauty albo, powiedzmy, czytelnika – te wianuszki przypominają ścieżki neuronowe tworzące połączenia między półkulami miasta, to wydaje się to trafnym porównaniem. Miasto bowiem zbudowane jest ze wspomnień, zachowanych historii zapakowanych w pudła z kamienia, metalu, cegieł i szkła, i im jaśniej jego ścieżki pulsują światłem, tym silniejsze są te wspomnienia. Na jego szerszych, ruchliwszych arteriach wciąż można napotkać ślady wielkich wydarzeń – dokonań królestwa, manifestacji w czasach wojny, uroczystych obchodów zwycięstwa – natomiast na skrzyżowaniach najważniejszych dróg kryją się cienie zdarzeń już nie tak wzniosłych: zamieszek, linczów i publicznych egzekucji. Wzdłuż brzegów rzeki przechadzają się spokojne chwile – setki tysięcy zaręczyn i przyprawianych rogów – a w jaskrawym blasku dworców trwają miliardy przyjazdów i odjazdów. Niektóre z nich pozostawiły blizny na wspomnieniach miasta, inne tylko lekkie otarcia, ale wszystkie przyczyniają się do całości, bo właśnie to tworzy miasto: powolne gromadzenie historii, niemal nieskończonej liczby zdarzeń w sieci ulic, na których nocą zapala się światła.
Ale o ile najwspanialsze z tych wspomnień uwieczniają tablice i posągi, te bardziej prywatne są ukryte przed spojrzeniami albo przynajmniej przechowywane w tak widocznym miejscu, że nikt ich nie zauważa. Weźmy na przykład Aldersgate Street w londyńskiej gminie Finsbury, gdzie zwaliste cielsko Barbican rozsiadło się jak wielka ropucha. Nawet przy głównej ulicy wyczuwa się wiszący w powietrzu ciężar przeciętności: spośród wszystkich wspomnień Londynu to niczym się niewyróżniające skupisko sklepów i biur rzadko kiedy z czymś się kojarzy; jasne połączenia pulsujące w nocy są tutaj najsłabsze. Niedaleko od wejścia do metra znajduje się czteropiętrowy budynek, który jednak wydaje się niższy. Na parterze od frontu ma czarne, pokryte kurzem drzwi wciśnięte między kiosk a chińską restaurację. Jego fasada jest w złym stanie, rynny są w rozsypce, a miejscowe gołębie okazały mu swoją pogardę w tradycyjny sposób. Jedyna próba wzbudzenia szacunku – napis „W.W. Henderson, Kancelaria notarialno-prawna” wytatuowany pozłacanymi literami w oknie na drugim piętrze – już od dawna się łuszczy, a pozbawione napisów okna powyżej i poniżej są brudne i szare. Ten budynek jest jak zepsuty ząb w chorej jamie ustnej. Nic się tutaj nie dzieje: nie ma nic do oglądania. Ruszaj dalej.
I tak właśnie ma być, bo to jest Slough House, a Slough House nie zasługuje na uwagę. Gdyby jakaś historyczka spróbowała zgłębić jego tajemnice, najpierw musiałaby się zmierzyć z drzwiami na tyłach, które zacinają się przy każdej pogodzie, następnie ze schodami, których skrzypienie sugeruje, że za chwilę się zawalą, a potem nie znalazłaby nic, co warto by zapisać w notesie: po prostu szereg biur z wyposażeniem jak z lat dziewięćdziesiątych, sypiący się tynk i butwiejące ramy okienne. W powietrzu unosi się metaliczna woń zbyt często używanego czajnika, a w kątach łuszczących się sufitów gromadzą się zarodniki pleśni. Historyczka będzie się snuć od pokoju do pokoju po dywanach tak cienkich jak pościel w motelu i z nadzieją dotykać kaloryferów będących bryłami obojętnej stali, ale nie znajdzie żadnych historii oprócz tych przypadkowych, które trwają tylko z przyzwyczajenia. Schowa więc długopis, zejdzie z powrotem po rozklekotanych schodach, minie cuchnące pleśnią podwórze z kontenerami na śmieci i wyjdzie do zaułku, a potem na ulicę, i znów otoczy ją Londyn. W innych miejscach jest mnóstwo historii. W szerokim świecie co chwilę powstają nowe wspomnienia. Nie ma sensu, żeby traciła czas na coś takiego.
A gdy już sobie pójdzie, da się słyszeć, jak budynek cicho wzdycha – ledwie dostrzegalny wydech, który szeleści papierami i porusza drzwiami – i Slough House będzie pewne, że jego sekrety pozostają nietknięte. Bo ma swoje sekrety: podobnie jak każdy budynek w każdym mieście Slough House jest neuronem w miejskim hipokampie i zachowuje echo wszystkiego, co widziało i słyszało. Wspomnienia poplamiły jego ściany i przesiąkły na klatkę schodową; śmierdzą porażką i usunięto je z publicznie dostępnych zapisów, ale trwają nadal i nie są przeznaczone dla oczu intruzów. Głęboko w kościach budynku tkwi wiedza, że w niektórych z jego pokoi przebywały dwie osoby, a teraz pozostała tylko jedna; że wcześniej znajome wrażenia – ciężar cienia na ścianie, nacisk stopy na schodach – już się nie pojawiają. Tym właśnie jest wspomnienie: ciągłą świadomością, że niektóre rzeczy zniknęły. I tym właśnie jest świadomość: wiedzą, że będą kolejni nieobecni.
Czas mija, gasną światła miasta, gdy budzi się ze snu. Wspomnienia wywołane przez sen rozpływają się z nadejściem świtu. Nim tydzień dobiegnie końca, spadnie śnieg, ale dziś jest jedynie zimna, szara normalność. Wkrótce zaczną się schodzić kulawe konie i zabiorą się do swojej ogłupiającej harówki, znów podejmą przymusowy mentalny marsz przez krajobraz pozbawiony jakichkolwiek interesujących szczegółów. Czekają ich takie zadania, że prawdziwe wyzwanie będzie polegało na przypominaniu sobie, po co w ogóle to robią.
A gdy będą tym zajęci, Slough House jak zwykle będzie próbowało zapomnieć.
Tym, co należało pamiętać o Roddym Ho – jak Roddy Ho sobie przypomniał – było to, że Roddy jest szpiegiem, agentem, tajniakiem. Roddy był graczem.
I to dlatego grzebał teraz w czyimś koszu na papiery.
To prawda, miał za sobą kiepski rok. Okazało się, że Kim, jego dziewczyna, wcale nie była jego dziewczyną, i choć od dawna zapowiadało się na to, że ten kamień wpadnie do studni, jego plusk nie był czymś, o czym Roddy miał szybko zapomnieć. Poczuł się zdradzony. Zraniony. Poza tym zdenerwowało go, gdy wytknięto mu, jak bardzo to, co zrobił, ocierało się o zdradę – dobrze, że Lamb nie zamierzał bez walki pozwolić, by jego wiernego porucznika wyrzucono na śmietnik. Ale teraz, gdy opadł kurz, dwie rzeczy były pewne: Kim – jego dziewczyna – była już historią, a on, Rodster, wciąż był mózgiem Slough House.
„(…) na czas śledztwa w sprawie twojego zachowania nadal pozostajesz przydzielony do (…)”
Ale o rany, była taka chwila, kiedy się rozkleił. Pozwolił, żeby szlag trafił jego brodę; z wąskiego paska pod wargą zmieniła się w dziki hipsterski zarost. Poziom drugi w TerraWar VII najzwyczajniej go pokonał, więc wiedział, jak musiał się czuć Andy Murray, gdy łapał wcześniejszy autobus do domu z Wimbledonu. I ledwie się pofatygował, by wyrazić swoje oburzenie, gdy ogłoszono, że nowy Doktor będzie kobietą. Niech inni walczą dalej. RodMan odwiesił już swoją pelerynę.
„(…) dopóki dochodzenie nie zostanie zakończone w sposób zadowalający dla niniejszego departamentu, nie będzie pan kontaktować się ze współpracownikami (…)”
A jeśli czekał na to, że ktoś – pewnie Louisa, ale Catherine też byłaby w porządku – weźmie go na stronę i powie coś pocieszającego, to tak też się nie stało. Ale z drugiej strony, to miało sens. Gdy w stadzie był ranny lew – król stada, samiec alfa – lepiej było go nie drażnić, gdy goiły się jego rany. Lepiej było poczekać, aż znów będzie w pełni sił. A wtedy wzdychało się z ulgą, bo porządek został przywrócony. I to właśnie się ostatnio działo: spokojny okres dochodzenia do siebie, respektowany przez wszystkich wokół niego…
„(…) twoja pensja i dodatki zostaną zamrożone na obecnym poziomie (…)”
…który teraz się skończył: Roddy powrócił do gry. Kobiety mogły cię zranić, ale nie mogły cię złamać. Spytajcie Batmana. Życie bez kobiety u boku było ścieżką wojownika. A poza tym, w czasach Mamy Internetu każdy może sobie załatwić bzykanko – albo przynajmniej każdy ma dostęp do wielu pobudzających wyobraźnię zdjęć pokazujących, jak wygląda bzykanko. Naprawdę mogło być gorzej.
A tym, czym zajmował się teraz – można by powiedzieć, że w ramach dochodzenia do siebie – było odzyskiwanie kontroli nad swoim otoczeniem. Bo choć ścieżka wojownika to ścieżka samotności, Ho przydzielono stajennego. Ten nowy nazywał się Alec Wicinski, a może Leck – Lek? – co brzmiało jak z Gwiezdnych wojen. Był tu od dwóch dni i już zaczął nalegać, żeby Roddy zabrał swoje rzeczy „na swoją część pokoju”, i mruczeć, że „na razie to jest jego biurko”. No jasne. Ewidentnie należała mu się nauczka, że należy szanować lepszych od siebie, więc Roddy musiał zrobić to, co robił najlepiej, czyli wskoczyć na siodło, przemierzyć Dziką Sieć i dowiedzieć się, kim jest ten cały Wicinski i co takiego odwalił, że teraz musi dobijać się do bram włości Roddy’ego.
Zrobił więc to, co oczywiste, i zanurkował w dane MI5, szukając historii tego nowego błazna; takie informacje nie były dostępne dla przypadkowych osób, ale nie istniał taki firewall, którego RodMan nie potrafiłby pokonać… Tyle tylko, że te informacje też nie istniały. I nie chodziło tylko o ocenzurowaną wersję tego, jaki bałagan pozostawił na dywanie w Regent’s Park, bo w ogóle niczego nie było – ani daty zatrudnienia, ani zakresu obowiązków, ani zdjęcia; w ogóle niczego. Wyglądało to tak, jakby Alec (Lech?) Wicinski nie istniał albo przynajmniej nie istniał do chwili, gdy pojawił się w Slough House.
To było interesujące. A Roderick Ho nie lubił, kiedy coś było interesujące.
Roddy Ho lubił, gdy sprawy były załatwiane porządnie.
Wicinski dostawał jednak listy, więc był przynajmniej ktoś, kto myślał, że istnieje. Siedział przy drugim biurku Roddy’ego i czytał je z kwaśną miną, jakby nie były po prostu złymi nowinami, tylko potwierdzeniem czegoś gorszego, a potem rwał je na kawałki i wrzucał do kosza.
Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, pomyślał Roderick Ho z krzywym uśmiechem.
Odczekał więc, aż Wicinski skończy pracę, pozbierał kawałki papieru i dopasował je do siebie. Zajęło mu to tylko czterdzieści minut. Tym, co uzyskał, bez wątpienia był dowód: list z działu kadr. O zakazie wstępu do Regent’s Park, niekontaktowaniu się ze współpracownikami; o „toczącym się dochodzeniu”. O „zarzutach”. Brzmiało to poważnie. Nie było jednak żadnych wskazówek co do natury jego grzechów.
A więc wciąż interesująco. Wciąż niezałatwione porządnie.
Roddy wrzucił strzępki z powrotem do kosza, a przynajmniej większość z nich. Był teraz na tropie. I nic nie mogło powstrzymać Rodstera, kiedy już wrócił do gry.
Tak przynajmniej było wczoraj. Dziś rano Wicinski siedział, pijąc czarną herbatę, i z grymasem na twarzy czytał kolejny, wielostronicowy list. Można było mu niemal współczuć, jeśli ktoś miał na to ochotę – w każdym razie do chwili, gdy zgniótł te kartki, wrzucił je do kosza na śmieci i jak wściekła małpa wypadł z pokoju.
Ho czekał, ale Wicinski nie wparował do niego z powrotem.
Wszystkie kartki trafiły prościutko do kosza, brawo. Ale tak poważnie, pomyślał Roddy: koleś nie zachowywał się normalnie, kiedy tak wybiegał. Trzeba mieć do siebie szacunek, pomyślał, klękając przy koszu na śmieci. Trzeba utrzymywać wysoki standard, pomyślał, gdy zaczynał w nim grzebać.
Wyciągnął pierwszą stronę i ją rozprostował.
Pusta.
Dziwne.
Wyciągnął kolejną i zrobił to samo.
Pusta.
Cholera, czy ten Wicinski jest jakimś pieprzonym artystą origami? To za to odesłali go do Slough House, za marnowanie papieru? Wysyłano tu najróżniejsze typy, Roddy jako pierwszy był to gotów przyznać, ale całkiem serio: to było dziwne i ani trochę mu się nie podobało.
Kolejna kartka.
Pusta.
I jeszcze jedna. Dopiero na siódmej Roddy znalazł jakieś słowa i gdy w końcu do niego dotarły, aż się poderwał.
„Pierdol się, ty mały szpiclu”.
Kurwa, co jest grane?
Ale zanim zdołał to rozszyfrować, przypomniał sobie, że są jeszcze kolejne strony do rozprostowania, więc wsadził rękę z powrotem do kosza, natrafił na coś twardego i trach! – Roderick Ho wrzasnął z bólu, który przeszył jego palce. Jezu, co to było? Wyciągnął z kosza pulsującą rękę i gdy zobaczył przez zasłonę łez, co z niej zwisało, do odkrytej przez niego tajemniczej wiadomości dołączyła kolejna zagadka.
Cholera, czemu ten głupi skurwiel wyrzucił zupełnie dobrą łapkę na myszy?
To zabawne, pomyślała później Louisa Guy, jak bardzo można odzwyczaić się od dźwięku telefonu. Oczywiście nie komórki, tylko telefonu stacjonarnego, który ze swym ograniczonym repertuarem był jak z czarno-białego filmu, w którym telefony przypominają solidnie wykonane dzieła sztuki, z obrotowymi tarczami i nieporęcznymi, czarnymi słuchawkami. Dwa telefony w jej biurze wyglądały inaczej; były szare i zamiast tarczy miały przyciski, ale mimo wszystko: minęło wiele miesięcy, odkąd jej telefon się odezwał, nie wspominając o tym drugim, stojącym na nieużywanym biurku. Nie żeby się tego spodziewała. Pomijając wszystko inne, to biurko należało do człowieka, który nie żył.
Do Mina Harpera.
Nie minęła jeszcze nawet połowa dnia, a już pojawiły się niespodzianki, ale w Slough House, nawet gdy działy się jakieś nowe rzeczy, odnosiło się wrażenie, że są stare. Był SMS od Rivera, zła wiadomość, lecz taka, której można się było spodziewać od jakiegoś czasu i żadne słowa Louisy nie mogłyby zapobiec jej przyjściu. No i jeszcze ten nowy, Lech – Alec? – był wcześniej w kuchni. Wyglądał jak każdy kulawy koń w pierwszych dniach; jakby ktoś przywalił mu w twarz łopatą. Tydzień temu był w Regent’s Park, teraz tutaj, a odległość między tymi dwoma miejscami należała do tego rodzaju, że jeśli się w nią wpatrzyłeś, ona wpatrywała się w ciebie. Louisa nic nie mogła na to poradzić, nawet gdyby chciała – a istniały powody, by czuć nieufność w obecności tego nowego – ale to, że nie mogła zupełnie nic zrobić dla Rivera Cartwrighta, sprawiło chyba, że trochę zmiękła, na tyle, by chociaż coś mu doradzić. Nie dlatego, że ten nowy za chwilę miał się wpakować po uszy w gówno, ale dlatego, że nawet płytkie gówno dostaje się wszędzie, jeśli się nie uważa, co się robi.
Dlatego powiedziała:
– Nie ten.
– Co…?
– Nie bierz tego kubka.
Sięgał po kubek z Clintem Eastwoodem i gdyby Roderick Ho się o tym dowiedział, nikomu nie uprzyjemniłoby to dnia.
– Facet, z którym siedzisz w pokoju, robi się przewrażliwiony, gdy inni używają jego rzeczy.
– Serio?
– Słynie z tego.
– Chuj mu w dupę.
– Eee… wiesz co? Nie mów tego przy Lambie. Potraktuje to jak zaproszenie.
To mu powinno wystarczyć. Zdradzenie czegoś więcej byłoby jak spojler. Dodała więc tylko:
– Powodzenia.
I zabrała kawę do swojego pokoju. Po drodze usłyszała wrzask Ho i zaciekawiło ją, o co chodzi, ale nie na tyle, by zajrzeć do jego pokoju i sprawdzić.
A dwadzieścia minut później zadzwonił ten telefon.
Przez jakiś czas – pięć sygnałów – wpatrywała się w ten natrętny przedmiot, którego dzyń, dzyń przeszywało powietrze w biurze. Zły numer? Miała taką nadzieję. W głębi duszy była pewna, że jeśli odbierze, nie wyniknie z tego nic dobrego. W końcu gdzieś nad głową odezwał się znajomy, poirytowany głos: „Czy ktoś wreszcie, kurwa, odbierze ten telefon?”, więc wstała, podeszła do drugiego biurka i podniosła słuchawkę.
– …Henderson?
– Czy… czy to biuro Mina Harpera?
Coś w Louisie zadrżało.
– Halo?
– Pan Harper już tu nie pracuje – powiedziała. Jej słowa, ton głosu były owinięte w czarną krepę.
– Wiem, wiem… Ja tylko…
Louisa czekała. To był głos kobiety w jej wieku, na ile była w stanie to stwierdzić. Niepewnej siebie. Min nie żył już od jakiegoś czasu. Louisa przez to przeszła, tak jak przechodzi się przez choroby wieku dziecięcego; jakaś część ciebie zawsze będzie słabsza, ale nigdy więcej nie zachorujesz na to samo. Przynajmniej w teorii. I bez względu na to, czy to było prawdą, czy nie, Min już nie wróci.
– Może mi pani powiedzieć, czemu pani dzwoni? – Louisa przyłapała się na tym, że sięga po długopis, jak zrobiłby to ktokolwiek w każdym innym biurze. Długopis, notes, to co zwykle. – Zacznijmy od tego, kim pani jest?
– Nazywam się Clare Addison. To znaczy, tak się teraz nazywam. Ale wcześniej byłam Clare Harper.
Długopis Louisy nie zostawił śladu na kartce.
– Min był moim mężem – powiedziała kobieta.
Z władzą w parze idzie odpowiedzialność, a także okazje, by zrzucić ją na tych, którzy działali ci na nerwy, gdy piąłeś się w górę. Diana Taverner była zbyt doświadczona, by rzeczywiście sporządzić listę, ale jak każde kompetentne Pierwsze Biurko miała w głowie kopertę z kilkoma nazwiskami zapisanymi na odwrocie.
Pierwsze Biurko… Na samą myśl o tym się uśmiechnęła.
Gdy Claude Whelan wybrał przejście na emeryturę zamiast innych proponowanych mu możliwości – między innymi takiej, że zostanie wyprowadzony na zewnątrz i rozstrzelany – nie było oczywistego kandydata na to stanowisko; a przynajmniej takiego, który przetrwałby weryfikację Diany Taverner, która co najmniej w jednym przypadku była bliższa zabiegowi chirurgicznemu niż wymaganemu przez protokół zbadaniu przeszłości. Mógł się z tego zrobić niezły bajzel, ale ponieważ wspomniany osobnik chodził do tej samej prywatnej szkoły co Oliver Nash i dwukrotnie próbował spuścić go w kiblu, twierdząc, że ten ostatni był kapusiem i debilem, i ponieważ Oliver Nash był teraz przewodniczącym nadzwyczajnej komisji parlamentarnej, która odpowiadała za przedstawienie premierowi listy potencjalnych kandydatów na stanowisko szefa MI5, wszystko to było rzadkim przykładem, w jaki sposób sieć kolesi może zadziałać na korzyść kobiety, i mogłoby ilustrować postęp, oczywiście gdyby nie to, że należało już nigdy o tym nie wspominać. Wszystko jednak wyszło tak, by najważniejsze strony – czyli sama Taverner i Oliver Nash – były zadowolone. Taverner została przedstawiona jako jedyna dostępna kandydatka w tych okolicznościach, zaś nowo mianowana premier – sama wybrana z konieczności, choć wydawała się jedyną osobą w kraju, która nie zdawała sobie z tego sprawy – dała jej swoje błogosławieństwo. Teraz Taverner sprawowała urząd, od którego zbyt długo trzymały ją z daleka intrygi mniej utalentowanych od niej. I tak, oczywiście, miała w głowie listę tych, których czekała zemsta, a jeśli niektórzy byli obecnie poza jej zasięgiem, to z czasem to się ułoży. Na razie zamierzała zadowolić się tymi, którzy byli w pobliżu. I stąd właśnie smakowity kąsek dzisiejszego poranka: spotkanie z Emmą Flyte, szefową psów.
– To cię nie powinno dziwić.
Emmie Flyte nawet nie drgnęła powieka.
Działo się to w Regent’s Park, który w linii prostej nie znajdował się jakoś bardzo daleko od Slough House, ale pod każdym innym względem dzieliła je cała epoka. Regent’s Park był siedzibą MI5; to tu początkujący szpiedzy uczyli się podstaw i to tu powracali agenci, gdy ich misje dobiegały końca. To było miejsce, którego nie wolno było odwiedzać, jeśli zostało się zesłanym do Slough House. Kiedy już to się stało, Regent’s Park równie dobrze mógł być Krainą Oz: tyle że bez czerwonych pantofelków.
– Ta, no cóż, ponowna ocena twoich wyników…
– Ostatnia ocena wykazała, że są bardziej niż satysfakcjonujące.
– No cóż, tak. Mój poprzednik był twoim wielkim fanem. – Lady Di pozwoliła, by te słowa na chwilę zawisły w powietrzu. Claude Whelan był wielkim fanem wielu osób, ale gdyby wystawiać oceny, tylko Emma Flyte dostałaby okrągłą dziesiątkę. W Centrali była dziewczyna, którą też miał na oku, miała na imię Josie, ale najwięcej punktów dawało jej to, że była pod ręką. To i T-shirty. Claude Whelan był dobrym człowiekiem, ale, dzięki Bogu, miał swoje wady, bo w przeciwnym razie wciąż trzymałby ster. – Do tego stopnia, że mógł sobie pozwolić na drobną… stronniczość.
– A ty zamierzasz przywrócić równowagę.
– Uczciwe i przejrzyste – odparła Taverner. – Takie powinny być nasze relacje. Oczywiście poza wszystkim tym, co jest tajne.
– Ściągnięto mnie, bo Pierwsze Biurko wykorzystywało psy do prywatnych celów – powiedziała Flyte. – Za moich rządów to się skończyło. Jesteś pewna, że chodzi ci o uczciwość i przejrzystość?
Ich wrogość brała się z tego, że Emma nie pozwoliła, by psy stały się pudelkami Taverner. Oraz z tego, że była od niej młodsza. Może i kobiety powinny ze sobą trzymać, ale Anno Domini to straszna suka.
– Nie wdawajmy się w szczegóły – powiedziała Taverner. – Każde Pierwsze Biurko to nowe porządki, tyle powinno być jasne. A cechy, na jakich mi zależy u szefa działu wewnętrznego, niezupełnie odpowiadają tym, które… hm… tak zauroczyły naszego Claude’a. To wszystko.
– Czyli chcesz się mnie pozbyć. Na jakiej podstawie?
Sama uroda powinna wystarczyć, pomyślała Taverner. Fakt, że nie istniał żaden przepis zakazujący wyglądać tak jak Flyte, nie oznaczał, że nie powinno go być: w najlepszym wypadku to rozkojarzało, w najgorszym mogło prowadzić do pojedynków i rozlewu krwi. Nie żeby Flyte kiedykolwiek wykorzystywała swój wygląd, ale słoń też nie wykorzystuje swoich rozmiarów. Co nie znaczy, że nie powala drzew.
– Nie było mowy o żadnym pozbywaniu się.
– A jednak chcesz ponownej oceny moich wyników.
– Żeby uwzględniała ostatnie wydarzenia.
– To znaczy…?
Że teraz jestem pieprzonym Pierwszym Biurkiem. Czy Flyte naprawdę trzeba było powiedzieć to na głos?
Taverner się rozejrzała. Po awansie nie zmieniła pokoju; wciąż była w centrali. Większość jej poprzedników zajmowała gabinet na górze, z widokiem na park: słońce, ogrody i niekończąca się procesja opiekunek usiłujących nie zgubić dzieci. Tu, na dole, przez szklaną ścianę Lady Di mogła obserwować chłopaków i dziewczyny monitorujących punkty zapalne i pilnujących, by świat nie zbaczał z torów. To tutaj wykonywano całą robotę. A teraz częścią tej roboty było umocnienie własnej pozycji; nie w celu małostkowej zemsty, lecz by mieć pewność, że kiedy przyjdzie jej podejmować trudne decyzje, będzie je mogła podjąć bez chóru protestów w tle. No i cóż… także w celu małostkowej zemsty. Bo głupotą byłoby zaprzeczać, ile dawała satysfakcji.
Okazało się, w każdym razie, że nie trzeba było wypowiadać tych słów, Emmie Flyte wystarczył wyraz jej twarzy,
– Może prościej będzie, jeśli od razu wezmę moje rzeczy z szafki.
– Wielkie nieba, nie! – odparła Taverner. – Przecież nikt nie mówi o zwolnieniu. Nie, miałam na myśli rolę bardziej odpowiednią w świetle ponownej oceny twoich zdolności. I nie traktuj tego jak degradacji. To bardziej jak… przesunięcie.
Błysk zrozumienia w oczach Flyte był dla Taverner wart więcej niż nowa para butów.
– Chyba sobie żartujesz.
– Och, nie sądzę – powiedziała Taverner. – Nie, w tych okolicznościach uważam, że Slough House to dla ciebie idealne miejsce.
I z przyjemnością wyobraziła sobie, że na jej twarzy nie było widać przy tym ani cienia triumfu.
Jej płaszcz spłowiał do koloru kurzu i gdy miała go na sobie, niemal niknęła na klatce schodowej w Slough House; na tle umęczonej wykładziny i starych poplamionych ścian stawała się niewidzialna. Czy to spotykało wszystkich? Czy tylko kobiety?
rioja cabernet merlot shiraz
Nosiła też kapelusz. Obecnie niewielu ludzi to robiło. Miał przytłumiony fioletowy kolor – przytłumiony przez czas, bo gdy go kupowała, barwa wydawała się głębsza i bardziej żywa. Ale może to jej oczy wyblakły, rozwadniały wszystko, co widziały, w marne duchy. A może myliła się co do kapelusza i płaszcza; może nie miała o tym pojęcia, ale wyglądała olśniewająco. Na tę myśl niemal wybuchnęła śmiechem – impuls, który tu, na tej klatce schodowej, łatwo było stłumić. Te ściany wiele słyszały, ale śmiech nie zajmował wysokiej pozycji na tej liście.
burgund barolo beaujolais
(Oczywiście to nie były barwy. Tyle tylko, że były; wszystko czerwienie, w kolorze krwi).
Za to jej rękawiczki i buty były czarne. Nie wszystko blakło. Ale jej włosy, niegdyś blond – i może, gdyby przyjrzeć im się kosmyk po kosmyku, wciąż takie były – miały siwy kolor, gdy spoglądała w lustro. Wydawało się to wystarczającym dowodem. Minęło dużo czasu, odkąd ktoś się do niej zbliżył bardziej niż własne odbicie w lustrze.
Wszystkie moje barwy, pomyślała Catherine Standish. Wszystkie te odpryski w kolorach podstawowych, w których kiedyś skąpane było życie; teraz zostały tylko buty i rękawiczki. Wszystko inne było ukryte w cieniu.
Dotarła do swojego pokoju. Było w nim zimno, choć artretyczne rzężenie rur oznaczało, że technicznie rzec biorąc, ogrzewanie jest włączone. Trzeba będzie upuścić powietrze z kaloryfera – i znów pomyślała o krwi, choć to będzie jej wodnisty odpowiednik, rdzawa strużka wody. Zdjęła płaszcz i kapelusz, włączyła komputer. Na ocenę czekały raporty Louisy Guy i Rivera Cartwrighta. Raport Louisy będzie pobieżny – zbierała nazwiska tych, którzy wypożyczali „podejrzane teksty” z publicznych bibliotek – ale poza tym rzetelny; wyglądało natomiast na to, że River tworzył fikcję literacką, choć składała się ona jedynie z listy adresów. W tej chwili jego zadanie polegało na zidentyfikowaniu nieruchomości będących potencjalnymi kryjówkami wrogich agentów czy terrorystów. Metodologia polegała na zestawianiu opłaconych podatków od nieruchomości z danymi deklarowanymi w spisie ludności. Wyglądało jednak na to, że w praktyce River ściągał z internetu trochę adresów na chybił trafił, po czym je przestawiał, by wyglądały autentyczniej. Prędzej czy później Lamb to zauważy.
I był jeszcze ten nowy chłopak: Lech Wicinski. Mówili też na niego Alec. Zastanawiała się, jakie odmóżdżające zadanie znajdzie dla niego Lamb.
I zastanawiała się, czemu w ogóle chce jej się jeszcze nad tym zastanawiać.
Od wielu tygodni przerywała swoją podróż powrotną do domu w St. John’s Wood; wysiadała z metra jeden przystanek wcześniej, mimo chłodu. W prognozach zapowiadano śnieg i chodniki były twarde jak stal. Czuło się to przy każdym kroku, przemarznięte kamienie niemal wdzierały się w człowieka, bo to właśnie robił Londyn, gdy pogoda przypominała miastu, że jest tymczasowa: kulił się. Kiedy tak się działo, rozsądni ludzie nie włóczyli się po ulicach bez potrzeby. Ale Catherine co wieczór rzucała wyzwanie zimnu jeden przystanek wcześniej, bo w ten sposób mogła zajrzeć do Wine Citadel i kupić sobie butelkę.
sangiovese pinot noir syrah zinfandel
Kiedy się nad tym dobrze zastanowić, to tak naprawdę wcale nie chodziło o kolor.
Minęło wiele lat, odkąd cieszyła się tą wolnością, z której korzystać mogła większość ludzi. Podniecała ją pozornie swobodna natura tej transakcji. Wybierało się butelkę i przesuwało kartę. Ludzie robili to codziennie, wielu z nich więcej niż raz. Sama robiła tak wielokrotnie w dawnych, dobrych czasach. Pracowała wtedy w Regent’s Park, wysokofunkcjonująca alkoholiczka, potem przez jakiś czas dysfunkcyjna, a następnie – gdy już wytrzeźwiała w sanatorium MI5 dzięki przychylności swojego szefa Charlesa Partnera – alkoholiczka dochodząca do siebie. A potem ten sam szef, Pierwsze Biurko w Regent’s Park, strzelił sobie w głowę w wannie. Albo przynajmniej tak wtedy twierdzono.
Ale podobnie jak plama po winie ta historia nie chciała zniknąć i za każdym razem gdy Catherine próbowała ją usunąć, pojawiała się ponownie, tworząc inny wzór. Partner, jak się okazało, był zdrajcą. Człowiek, który był szefem MI5 i ściągnął Catherine z równi pochyłej, przez całą dekadę dopuszczał się zdrady. Teraz czuła, że było to równocześnie szokiem i potwierdzeniem czegoś, co zawsze wiedziała: że wszyscy, którzy pracują w terenie, w końcu dają się na coś złapać. Wyglądało na to, że Charles dał się złapać na pieniądze… Nie tak szybko natomiast dotarło do niej coś innego: że Partner dalej ją trzymał nie z powodu tego kim, lecz czym była. Uważała się za jego oddaną pomocnicę; za jakże skuteczną asystentkę, której własne życie być może było jednym wielkim bajzlem, ale która dbała o to, by jego życie przebiegało bez zakłóceń. Okazało się jednak, że w oczach Partnera jej najważniejsze kwalifikacje polegały na tym, że była pijaczką, i można było zakładać, że nie zauważy tego, co dzieje się pod jej nosem. Każda tajemnica, jaką kiedykolwiek sprzedał, przechodziła przez jej biurko, na każdym jego przestępstwie były jej odciski palców. Gdyby stanął przed sądem, stałaby tam obok niego. Mogłaby się wtedy pożegnać ze swoją dopiero co odzyskaną trzeźwością.
Ale Partner się zabił, a ona była tutaj, w Slough House, i choć pozostali, którzy tu pracowali, uważali to za torturę, dla Catherine to była pokuta. Alkoholizm leżał w jej naturze, siedziało to w niej od czasów, gdy była nastolatką, ale nie mogła pogodzić się z tym, że była tak głupia. Już nawet bezmyślna harówka była lepsza niż ponowne narażenie się na takie ryzyko. Nawet Jackson Lamb z jego nieskończonymi pokładami grubiaństwa i zwierzęcymi nawykami był od tego lepszy.
A potem plama jeszcze raz zmieniła kształt.
amarone bardolino montepulciano
To Diana Taverner powiedziała jej: „Jest coś, o czym naprawdę powinnaś wiedzieć”. Trzeba to było przyznać Lady Di, że kiedy chciała, by jakaś informacja tobą wstrząsnęła, potrafiła to zrobić w bolesny sposób – jakby wbijała nóż w plecy. „Naprawdę myślałaś, że sam się zabił? Na pewno sama już do tego doszłaś…”
I oczywiście, że do tego doszła; wiedziała od wielu lat. Wiedziała, ale nigdy nie pozwoliła, by ta wiedza okrzepła i zapuściła korzenie.
Charlesa Partnera zabił Jackson Lamb. Kiedyś, dawno temu, pracował dla Partnera w terenie. Partner był jego prowadzącym, jego mentorem, drzewkiem majowym, wokół którego Lamb tańczył. Ale zabił go; zastrzelił go w wannie, gdzie potem znalazła go Catherine. A więc nie było procesu ani traumy w tabloidach; tylko kolejne samobójstwo w MI5, parę słów wymamrotanych pod nosem i wyjazd na Cmentarz Szpiegów. Jako zapłatę czy też karę – nie wiedziała, czym to było – Lamb dostał Slough House i od tamtej pory tu siedział niczym ponury władca odrzutów z MI5; tych, których szczytowym punktem kariery być może nie stała się kula w wannie, ale i tak byli skończeni. I ona też co dzień tu trwała; dostarczała raporty na biurko Lamba, robiła mu herbatę i czasem siedziała z nim wieczorami z powodów, których nigdy nie udało jej się zrozumieć. Nie lubiła go, ale była z nim związana: horror z jej snów, czasem jej wybawca, a teraz – jak się okazało – człowiek, który zamordował jej dawnego szefa. Jak się powinna z tym czuć?
Miała ciągnąć to dalej. I robić to dzień po dniu.
Catherine zaczęła przeglądać raporty Rivera i Louisy. Miała je poprawić, wydrukować, porządnie pozszywać i wsunąć do teczki. Prędzej czy później wylądują w Regent’s Park, gdzie – z tego, co wiedziała – zostaną bez czytania wrzucone do niszczarki. To była tylko jedna z wielu rzeczy, nad którymi nie miała kontroli.
Ale później, po drodze do domu, kupi sobie butelkę.
Jeśli ktoś lubi szkołę, potem będzie kochać pracę, brzmiało stare powiedzenie. I to prawda, pomyślała Shirley Dander, że jedno było dobrym przygotowaniem do drugiego. Jeśli potrafiło się radzić sobie z napadami złości, złośliwością, wkurzającymi pierdołami, to edukacja byłaby dziecinnie prosta.
Dobrym tego przykładem był J.K. Coe. Gdyby ktoś pytał Shirley o zdanie, Coe był w trzech czwartych psycholem. I jej opinię potwierdzał udokumentowany fakt: umyślnie zabił co najmniej dwie osoby, nie licząc tego, co robił w wolnym czasie; jednego z tych ludzi (skutego i bez broni) tutaj, w tym budynku. Trzeba przyznać, że ten drugi był trudniejszym celem: złym kolesiem posyłającym na prawo i lewo kule z broni automatycznej. Coe do niego podszedł i z bardzo bliska strzelił mu w głowę. Nawet gdyby zrobił to z broni krótkiej, byłby straszny bajzel. Ale gdy używało się policyjnego karabinu, to była sztuka nowoczesna. Jeśli uwzględnić to wszystko i dodać do tego jeszcze, jak trzymał nóż przy gardle Shirley, nie była pewna, czemu zaniża jego status do trzech czwartych, być może kierowała nią zawodowa uprzejmość. Z większości biur z taką kartoteką jeszcze przed lunchem wywaliliby człowieka na zbity pysk. I miała nadzieję, że z większości szkół tak samo.
Ale tu był Slough House, miejsce, w którym zasady ustalał Jackson Lamb, i o ile nie schowało mu się lunchu ani nie ukradło whisky, wszystko mogło ujść na sucho. Wiedziała o co najmniej czterech trupach w tych murach, a nie pracowała w weekendy. Slough House był na szarym końcu w strukturach MI5 i odsyłano tu ludzi, żeby zanudzili się na śmierć. Bóg raczy wiedzieć, co się działo w Regent’s Park.
W każdym razie ona i J.K. Coe mieli wspólną historię, co powinno jej ułatwiać rozmawianie z nim. Ale łatwe było tylko znalezienie go – siedział w swoim pokoju – a potem było już tylko pod górkę.
– Ale tu cicho. – Brak reakcji z jego strony potwierdził przynajmniej, że miała rację. – Gdzie River?
Coe wzruszył ramionami.
Kiedy pojawił się w Slough House, miał irytujący nawyk grania na niewidzialnych klawiszach. Siedział przy swoim biurku albo przy jakiejkolwiek innej płaskiej powierzchni i jego palce wystukiwały to, co słyszał w głowie, zwykle jakiś utwór z iPoda, ale podejrzewała, że i bez tego odbijałoby się to echem w jego mózgu. Nie robił tego już tak często. Ale wciąż był dość nieobecny i zupełnie pozbawiony charyzmy. To jednak nie znaczyło, że nie wychwytuje informacji.
– Rozmawiałeś z tym nowym?
Coe pokręcił głową.
– Słyszałeś, za co tu jest?
Zawsze mówili o tym tak, jakby to był wyrok, bo przecież tak właśnie było. Coś, co dawało człowiekowi popalić.
Ale Coe znów pokręcił głową.
Shirley zrobiła to samo: szkoda się było, kurwa, odzywać. Przy Coem nawet łyżka do butów wydawała się rozmowna. Nie żeby Shirley chciała się z nim zaprzyjaźnić, czy coś w tym stylu. Ale razem załatwili złych kolesi i to powinno być warte chociaż głupiej, nic nieznaczącej rozmowy.
Gdzie indziej szanse na dowiedzenie się czegoś były marne. Rivera nie było, już to ustalili; Louisa jasno dała do zrozumienia, że nie chce jej się gadać, Ho był Ho, a Catherine ostatnio dziwnie się zachowywała i nie miała ochoty na pogawędki. Czasami nowi ludzie mieli taki wpływ na pozostałych. Sprawiali, że człowiekowi przypominał się ten czas, kiedy wciąż miał nadzieję. Kiedy myślał, że popełnił jakiś błąd, który wciąż jeszcze można naprawić, i że z czasem uda mu się wydostać z tej dziury i wszyscy będą mu bić brawo.
Po jakimś czasie człowiek zdawał sobie jednak sprawę, że tylko z powrotem go do niej wepchną.
– Fajnie się gadało – powiedziała Shirley. – Musimy to kiedyś powtórzyć. – I wyszła z pokoju Coego.
Po powrocie do swojego pokoju przyjrzała się jeszcze raz najnowszemu zadaniu. Lamb niedawno wpadł na pewien pomysł; ten konkretny przebłysk geniuszu polegał na tym, że przeciętny świrus podkładający bomby (jego słowa) raczej nie będzie przestrzegał ogólnie przyjętych zasad.
– Może tylko mnie się tak wydaje, ale jeśli twoim celem w życiu jest masakrowanie bliźnich jak popadnie, pewnie nie będzie ci się chciało płacić abonamentu za telewizję. Zgadza się?
– No tak, ale czy nie uczą ich, jak się nie rzucać w oczy? – odezwała się wtedy Shirley. – W szkole terrorystów.
– O, świetnie! Ochotniczka.
– Nie, ja tylko…
– Bo widzisz, usiłuję zasugerować… Przez co mam na myśli, że po prostu chcę, żebyś od tej chwili poświęciła swoje życie, dopóki nie każę ci przestać, czemuś, co nazwiemy… Operacją Chrzanić Przepisy.
Oznaczało to, że teraz całe dni Shirley pochłaniało porównywanie rejestru osób niepłacących abonamentu za telewizję z listami tych, które nie zapłaciły mandatu za parkowanie, alimentów albo popełniły milion innych drobnych wykroczeń…
(„A nie byłoby szybciej, gdybym na początek wzięła po prostu całą populację Liverpoolu?”
„A mówią, że niczego was nie uczę”.)
… i do tego jeszcze to wszystko, delikatnie mówiąc, było nacechowane etnicznie. Jednym słowem, cały Lamb: bezsensowna strata czasu i nuda, od której urywało cycki, a na dodatek trochę chamstwa. Gdyby trafiło na kogoś innego, byłoby to nawet zabawne.
Zastanawiała się, jakie zadanie Lamb wymyśli temu nowemu.
I co zrobił ten nowy, że trafił do Slough House.
A potem zastanawiała się, gdzie może być River, ten szczęściarz, któremu wciąż udawało się wywijać od roboty.
Dobrze, że niektórzy z nas mają jakąś etykę pracy, pomyślała, sprawdziła, czy drzwi pokoju są porządnie zamknięte, a potem zamknęła oczy.
***
Jego dziadek słabł z każdym dniem.
River od wczesnych godzin porannych był przy jego łóżku, wezwany przez uprzejmy głos w komórce:„Byłoby dobrze, gdyby jak najszybciej pan tu przyjechał”. Przez kilka następnych minut leżał, starając się odsunąć od siebie te słowa, i cofał się w czasie. Znów miał dwanaście lat i pomagał w ogródku; patrzył, jak dżdżownice wykonują swoją niezrozumiałą pracę. Na głowie miał kapelusz S.D. „Nie chcę, żebyś dostał udaru słonecznego. Twoja babcia dałaby mi popalić”. Albo dwa razy starszy siedział w gabinecie, deszcz bębnił o szyby, a S.D. opowiadał mu o mrocznych dniach zimnej wojny. Z biegiem lat fotel staruszka dostosował się tak, że obejmował go niczym hamak. Fotel Rivera wciąż był w obróbce… Ich własny najmroczniejszy dzień, też zimny, był tym, kiedy pochowali jego babcię, Rose, i wtedy pierwszy i jedyny raz widział, jak S.D. płacze.
Człowiek buduje sobie życie tak, jak budowałby ścianę, kładąc jedną cegłę na drugiej. Ale prędzej czy później te pierwsze cegły ktoś zabiera.
River zastanawiał się, czy nie zadzwonić do matki, ale myśl o tym nie zajęła mu dłużej niż pokręcenie głową. Potem zmusił się, żeby wstać i włożyć to samo ubranie co poprzedniego dnia, a następnie dotarł do Skylarks, domu opieki, przed wschodem słońca. Jego dziadka przeniesiono do pokoju urządzonego specjalnie do umierania, choć nikt nie mówił tego na głos. Oświetlenie było łagodne, a z okna rozciągał się widok na zimowe wzgórza z linią drzew niczym chór szkieletów. Łóżko, którego S.D. miał już nigdy nie opuścić, było solidnym, szpitalnym sprzętem z zabezpieczeniem, które nie pozwalało mu spaść, oraz wszelką aparaturą monitorującą jego stan. Jedno z tych urządzeń pokazywało echo pulsu, sygnał wystukiwany ze słabnącego źródła. Ostatnie przejście graniczne, pomyślał River. Jego dziadek wkraczał do krainy bezimiennych agentów.
Dwa razy wyjmował telefon, żeby zadzwonić do matki. Dwa razy tego nie zrobił. Napisał za to SMS do Louisy; dał jej znać, gdzie jest. Odpisała: „Tak mi przykro”. Zadzwoniłby do Catherine, ale ostatnio się zmieniła; cofnęła się do stanu, w jakim była w jego pierwszych dniach w Slough House: blady duch poruszający się po pokojach i niepozostawiający po sobie śladów. Poprzedniego dnia był z nią sam na sam w kuchni, stał tuż przy niej, gdy wyjmował mleko z lodówki, i głęboko wciągnął powietrze: czy wyczuł alkohol? Ale wychwycił tylko ziołową mieszankę jej ulubionego mydła, zapach, który się z nią kojarzył.
Poza tym, gdyby wróciła do nałogu, chyba wszyscy by o tym wiedzieli? Taki upadek! Chyba że Catherine zrobiłaby to w typowy dla siebie sposób i upadałaby tak powoli i tak nisko, że nikt by tego nie zauważył.
Spokojny oddech od strony łóżka.
River wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, żeby pobudzić krążenie. Takie myśli przychodziły człowiekowi do głowy w szpitalnym pokoju. Cichy oddech S.D. i jego tajemnicze pomruki nie słabły i wydawały się niczym nie różnić od dźwięków wydawanych przez śpiącego człowieka. Ale ludzie, którzy na co dzień mieli do czynienia ze śmiercią, wychwycili oznaki, których River nie potrafił dostrzec. Kiedy życie wkraczało na ostatnią prostą, pojawiały się sygnały, które należało odczytać, szyfry, które trzeba było złamać. Był to język, którego River jeszcze nie znał. Za każdym razem, gdy był świadkiem czyjejś śmierci, przydarzała się ona nagle i zdrowym ludziom.
Co piętnaście minut do pokoju zaglądała pielęgniarka, żeby ocenić sytuację. Przyniosła Riverowi kubek herbaty i kanapkę i poklepała go po ramieniu. Jest pan jego jedyną rodziną? A ile ma pani czasu? Była jeszcze matka Rivera, Isobel Dunstable, z domu Cartwright, która nadała Staremu Draniowi to przezwisko i tak właśnie o nim myślała; i ojciec, zbuntowany amerykański szpieg Frank Harkness, który uwiódł Isobel nie z miłości ani nawet nie dla przyjemności, lecz po to, by nagiąć S.D. do swojej woli. Być może był to jedyny raz w życiu S.D., gdy ktoś go przechytrzył. I nigdy nie wspomniał o tym ani słowem. Zanim River poznał prawdę, staruszek pogrążył się już w zmierzchu i przestał odróżniać drzewa od cieni.
Tymczasem Frank przepadł jak kamień w wodę, a matka Rivera nie rozmawiała ze swoim ojcem od lat.
„Po prostu chcę, żeby był nieszczęśliwy”, powiedziała kiedyś Riverowi. Pod tą kruchą beztroską wyczuwał wciąż pulsującą ranę.
Zasnął, więc gdy to się wreszcie stało, stało się bez jego wiedzy. Opadły mu powieki, a obrazy, które przemykały mu w głowie, były chaotyczną plątaniną nieszczęścia i poczucia utraty. Obudził go hałas dobiegający od strony korytarza, potrącony wózek, i na ten dźwięk obudził się z dziko bijącym sercem. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zmieniła się melodia aparatury w pokoju i teraz zamiast śledzić postępy, maszyny nadawały wiadomość z drugiej strony. Jego dziadek przekroczył granicę.
River wstał i pocałował staruszka w czoło, a chwilę później zjawiła się pielęgniarka.
***
– Żartujesz, prawda? – spytała Emma.
– A wyglądam, jakbym żartowała?
– Bez urazy, ale trudno powiedzieć.
To była prawda. Nie chodziło o to, że Lady Di miała kamienną twarz i jeśli kiedykolwiek podpuszczałaby podwładnych, prawdopodobnie miałoby to miejsce w kontrolowanych warunkach, w których podmiot byłby przykuty do regału. Jednak w czasie, gdy Emma Flyte była szefową psów, zdarzyło jej się słyszeć wiele instrukcji, które spokojnie można by uznać za robienie sobie jaj. Jak się okazuje, zarządzając bezpieczeństwem narodowym, trzeba było radzić sobie z naprawdę absurdalnymi sytuacjami: toksycznym pajacem w ministerstwie spraw zagranicznych, oficjalną wizytą narcyza moczącego łóżko, tendencją elektoratu, by od czasu do czasu rzucać się z urwiska. A więc czasem Pierwsze Biurko przedstawiało zarysy jakiegoś planu i pierwsza myśl, jaka przychodziła ci do głowy, brzmiała: „No jasne”.
Ale nie tym razem.
– Myślałam, że Slough House jest na twojej liście – powiedziała.
– Mam jakąś listę?
– Och, chyba obie wiemy, że masz. A Slough House stawał ci ością w gardle od lat, prawda? Wreszcie wspięłaś się na szczyt tego małpiego drzewa i sądziłam, że twoim pierwszym posunięciem będzie zrównanie Slough House z ziemią.
I rozsypanie soli w miejscu, gdzie kiedyś stał. Jeśli chodzi o Jacksona Lamba, nie istniało coś takiego jak nadmiar ostrożności.
– Ale zamiast tego wykorzystujesz jego potencjał. Nie, nie mów mi. Zawarłaś układ z Lambem.
– Jestem Pierwszym Biurkiem, pani Flyte. Nie muszę z nikim zawierać układów.
– A ja pracowałam kiedyś w policji, pani Taverner, i potrafię poznać kit, kiedy mi się go wciska. To tak udało ci się pozbyć Whelana, prawda? Lamb ci pomógł, a ty w zamian zostawiłaś w spokoju Slough House.
Wystarczyło, że powiedziała te słowa na głos, by dotarło do niej, że to prawda. Zakulisowa polityka była naturalnym środowiskiem Diany Taverner, zaś jeśli chodzi o Lamba, dogadałby się z diabłem, gdyby wymagały tego okoliczności. To, czy diabeł uścisnąłby mu rękę, to już inna sprawa. Nawet szatan ma swoje standardy.
Lady Di odchyliła się na krześle. Nie był to zbyt dobry znak. Taverner była drapieżnikiem. Gdy ktoś inny kontrolował sytuację, wolała pozostawać w ruchu niż siedzieć w jednym miejscu; Emma podejrzewała, że to przez nieustanną świadomość, jak łatwo ciepłe ciało może stać się celem.
Teraz zaczęła mówić:
– Powiedzmy po prostu, że im wyżej się wspinasz, tym bardziej zmienia się twoja perspektywa. Zgadza się, w przeszłości Slough House był utrapieniem. I w przyszłości znów może nim być, wówczas nie będę się wahać, by to ukrócić. Ale na razie, nazwijmy to fazą przejściową, może się przydać do pewnych rzeczy. Jedną z nich jest rozwiązanie problemu trajektorii twojej kariery. – Jej spojrzenie na chwilę się przemieściło; popatrzyła gdzieś za Emmę przez szklaną ścianę, na chłopaków i dziewczyny z centrali. Środowisko obfitujące w cele, założyła Emma. Istniało tak wiele sposobów, na które można było rozczarować Dianę Taverner, i z niektórych człowiek nie zdawał sobie sprawy do chwili, gdy jego głowa toczyła się po piasku. – A więc zgadza się, wykorzystuję jego potencjał, jak to ujęłaś. Tak właśnie postępują liderzy.
Emma pokręciła głową.
– Chciałabyś coś dodać?
– W londyńskiej policji było źle – stwierdziła Emma – ale to tutaj, Jezu! Spaliłabyś całe miasto, byle zachować twarz.
– To by już zależało od miasta.
– Niestety, nie wierzę, że żartujesz.
– Najwyraźniej to spotkanie zaczęło się sprowadzać do rozmowy o moim poczuciu humoru. Podpowiem ci coś, żeby oszczędzić ci czasu. Kiedy uważam, że coś jest zabawne, śmieję się. Nadążasz?
– Przypominasz mi kogoś z mojej dawnej roboty.
– Mam nadzieję, że komendanta.
– Nie, takiego recydywistę. Aresztowałam go kilkanaście razy za pobicia. Ale nigdy nie załapał, że to on ma problem.
– Będzie mi brakowało naszych rozmów – powiedziała Diana Taverner. – Nieczęsto bywam w tamtej części miasta. Nie żeby podróż była jakoś szczególnie trudna, tylko po prostu to strasznie gówniana okolica. Chyba że lubisz street food.
Emma Flyte się uśmiechnęła.
– W swoim czasie zjadłam go na tyle dużo, by nauczyć się jednego. Że to ja decyduję, gdzie go kupić.
– Brzmi to, jakbyś odrzucała moją propozycję. Ale zechciałabyś powiedzieć to w bardziej jednoznaczny sposób?
– Oczywiście – odparła Emma. – A więc uprzejmie panią informuję: niech się pani pierdoli! I wsadź sobie w dupę tę swoją pracę!
I ponieważ dalsze przedłużanie tej rozmowy wydawało się bez sensu, po tych słowach wyszła.
A więc dzień mija tak jak większość dni i miasto po raz kolejny osuwa się ku nocy. Na rynnach Slough House, na jego szybach, na framudze czarnych frontowych drzwi, które nigdy się nie otwierają i nigdy nie zamykają, tworzy się cieniutka warstwa lodu, a jedynym wkładem budynku w światła, które przewodzą miastu nad ranem, jest poprzecinany poziomo żółty kwadrat na jego najwyższym, skierowanym ku niebu, piętrze. Ale dokładnie w chwili, gdy przykuwa uwagę, gaśnie i kilka minut później – po czasie umożliwiającym komuś znajdującemu się pod wpływem whisky pokonanie sześciu półpięter, z przerwą na skorzystanie z czegoś, co z uszkodzonej perspektywy mogłoby uchodzić za mobilną ubikację – z sąsiedniego zaułka wyłania się postać w ciężkim płaszczu, przechodzi na drugą stronę ulicy i znika w cieniach Barbican. Nie jest to trasa, którą ta postać podążała poprzedniego wieczoru, a jutro też podąży inną.
A teraz budynek znika, efekt cieni rzucanych przez przejeżdżający autobus. Budzą się wspomnienia, pozostałości długiego rozpamiętywania – plamy pozostawione przez ludzi w miejscach, które zajmowali – ale do rana znikną i jak zwykle pozostaną po nich puste miejsca, które wypełnią się nowymi smutkami i frustracjami. Niedługo zima znów da wszystkim popalić, nie tylko Londynowi, ale każdemu, kto stanie jej na drodze, i wielkie połacie kraju pokryją się śniegiem. Nim ten śnieg się roztopi, w Slough House pojawią się nowe duchy.
A do tego czasu budynek zrobi wszystko, żeby zapomnieć o tych, które już w nim mieszkają.