Jeszcze jeden dzień - Kristin Harmel - ebook + audiobook + książka

Jeszcze jeden dzień ebook i audiobook

Harmel Kristin

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów „Dom przy ulicy Amélie” oraz „Księga Utraconych Imion”.

Czy w obliczu śmierci można zrozumieć, jak żyć pełnią życia?

Wzruszająca historia przyjaźni Jill, pielęgniarki z oddziału dziecięcej onkologii, i małego Logana. Zapierająca dech w piersiach, radosna podróż przez światy miłości, przyjaźni i odkrywania, co jest najważniejsze.

Afirmacja życia zaklęta w piękną literacką formę, niezwykle ciepła opowieść o miłości z nutką magii.

Pochłaniająca, przemawiająca do wyobraźni powieść.

PUBLISHERS WEEKLY

Urokliwa… dynamiczna, lecz i ujmująca.

KIRKUS REVIEWS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 13 min

Lektor: Kristin Harmel

Oceny
4,3 (261 ocen)
147
71
33
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

O rany, ależ to była ciężka lektura, spowodowała, że musiałam zmierzyć się z największym lękiem każdego rodzica, lękiem o zdrowie swojego dziecka. Opowieść pielęgniarki dziecięcego oddziału onkologicznego, która zupełnie nieoczekiwanie otrzymuje diagnozę: nieoperacyjny rak mózgu. Z tą wiadomością pomaga uporać się jej mały pacjent, który poznał tajemnicę wykradania życiu jednego dnia. Choć nie jest to najobszerniejsza książka, bo ma zaledwie ponad dwieście stron, to ciężar gatunkowy, który niesie, jest bardzo trudny do udźwignięcia. Motyw magicznego drzewa, które obdarowuje śmiertelnie chore dzieci dodatkowym dniem życia, był czymś zupełnie nieoczekiwanym i inspirującym. Od momentu obejrzenia sławnego dziś filmu "Dzień świstaka" nie raz zdarzyło mi się zastanawiać, jak ja wykorzystałabym taki jeden, wciąż powtarzający się dzień? Lektura ta zmusza do wielu przemyśleń i refleksji, jak choćby tej, że dopiero gdy poznamy "termin swej przydatności do spożycia", zaczynamy żyć naprawdę. ...
20
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

Głęboka, magiczna, trochę jak Osksr i Pani Róża oraz Biblioteka o północy. Polecam
21
Ann50

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść
11
sysiulek_

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, rozgrywająca serce na tysiąc kawałków historia.
11
ZofkaO

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka dającą nam dużo do myślenia, do zastanowienia się nad sobą.
11

Popularność




Roz­dział 1

1

Naj­gor­sza jest nie­wie­dza.

Widzia­łam to tysiące razy. Rodzi­ców zamar­łych w kur­czo­wym uści­sku w ocze­ki­wa­niu na wyrok, czy ich dziecko prze­żyje. Matki tulące swoje dzieci i usi­łu­jące ze wszyst­kich sił podo­łać nie­moż­li­wemu zada­niu zablo­ko­wa­nia nie­chcia­nej wia­do­mo­ści. Nasto­latki spa­ra­li­żo­wane stra­chem, zanim usły­szą, czy dane im będzie doro­snąć, zako­chać się pew­nego dnia, docze­kać sta­ro­ści.

Kiedy pozna się odpo­wiedź na pyta­nie: „Czy będę żył, czy umrę?”, nad­cho­dzi swego rodzaju spo­kój. Już wia­domo. Można ruszyć do przodu, nawet jeśli droga przed nami koń­czy się o wiele wcze­śniej, niż miało się nadzieję.

Zawsze przy­glą­da­łam się temu z boku, poru­szona, ale zdy­stan­so­wana. Tę umie­jęt­ność trzeba nabyć, gdy pra­cuje się w szpi­talu. Jeśli nie krwawi ci serce z powodu pacjen­tów, to zna­czy, że go nie masz. Ale jeśli cier­pisz za bar­dzo, twoje zdro­wie psy­chiczne szwan­kuje. Uczysz się cho­dzić po cien­kiej linie pomię­dzy współ­czu­ciem i przy­po­mi­na­niem sobie, że takie jest prawo natury i śmierć cza­sami przy­cho­dzi przed­wcze­śnie.

Ale ni­gdy w tych chwi­lach, gdy sta­ra­łam się nie uto­nąć we łzach innych ludzi, nie wyobra­ża­łam sobie sie­bie na miej­scu rodzica lub dziecka cze­ka­ją­cych na słowa, które mogą wszystko zmie­nić. Bo gdy­bym to sobie wyobra­ziła, mogła­bym się zała­mać. A pie­lę­gniarka nie może się zała­my­wać, ponie­waż do jej obo­wiąz­ków należy opie­ko­wa­nie się tymi dziećmi tak długo, jak to moż­liwe.

Przy­szła jed­nak moja kolej na ocze­ki­wa­nie…

– Balo­niki? – Megan wykrzy­wia prawy kącik ust, wpa­tru­jąc się we mnie ze szpi­tal­nego łóżka. – Naprawdę? Balo­niki? Czy dzięki balo­nom che­mia będzie mniej dokucz­liwa?

Wzru­szam ramio­nami, wypeł­nia­jąc kartę. Ciśnie­nie i tem­pe­ra­tura w nor­mie. Rumie­niec wraca na jej policzki. Zacho­wuje się teraz jak zwy­czajna czter­na­sto­latka: w głębi duszy zado­wo­lona z balo­ni­ków, ale jed­no­cze­śnie tym zawsty­dzona.

– One nie mają zła­go­dzić skut­ków two­jej che­mii – zauwa­żam, nie pod­no­sząc wzroku. – To z oka­zji uda­nego ostat­niego cyklu, skar­bie.

– Nie potrze­buję balo­nów. – Krzy­żuje ramiona na pier­siach i patrzy na mnie ze zło­ścią. Jest drobna i kru­cha, a dziś rano zna­la­zła chwilę na nie­wprawny maki­jaż – poma­lo­wała usta dzi­waczną jaskra­wo­ró­żową szminką i roz­ma­zała czarne cie­nie na powie­kach. Wygląda dość komicz­nie; tym trud­niej brać mi poważ­nie jej słowa, gdy dodaje: – Nie jestem dziec­kiem, Jill.

– Wiem. – Udaje mi się zacho­wać powagę, gdy odkła­dam jej kartę. – Jesteś bar­dzo doświad­czoną przez życie czter­na­sto­latką. Wszystko już widzia­łaś, tyle prze­szłaś. A ja jestem tylko starą kobietą, która cie­szy się twoim towa­rzy­stwem raz w tygo­dniu.

– Będziesz za mną tęsk­nić – prze­wi­duje. – Nie mów mi, że nie będziesz, gdy stąd wyjdę.

– Nie wiem, jak sobie tu pora­dzimy bez tak bły­sko­tli­wej osóbki, która roz­świe­tla nam dzień. Ale posta­ramy się zna­leźć na to jakiś spo­sób, Megan. Posiedź teraz, pro­szę, i odpo­czy­waj. Za chwilę przyj­dzie dok­tor Trauba.

– Dobra, dobra! – woła za mną, gdy wycho­dzę na kory­tarz. – A ty nie jesteś taka stara, Jill!

– Dzięki! – rzu­cam przez ramię. Wiem, że to miał być kom­ple­ment.

Kon­ty­nu­uję obchód. Spraw­dzam, co u pięt­na­sto­let­niej Kate­lyn cho­rej na bia­łaczkę; Jen­ni­fer, ośmio­latki z siat­ków­cza­kiem, szes­na­sto­let­niego Fran­kiego z prze­rzu­to­wym kost­nia­ko­mię­sa­kiem i Sha­lii, dwu­na­sto­latki cho­ru­ją­cej na chło­niaka nie­ziar­ni­czego. Przez ostat­nich kilka mie­sięcy byli czę­stymi gośćmi na oddziale onko­lo­gii dzie­cię­cej w Atlanta Chil­dren’s Hospi­tal; każde z nich jest na pew­nym eta­pie walki o życie, nie­które z więk­szą, inne z mniej­szą szansą na zwy­cię­stwo. Cza­sem trudno, prze­by­wa­jąc z nimi, na­dal wie­rzyć, że życie toczy się tak jak powinno.

Nie­wy­klu­czone, że innym się uda – przy­naj­mniej jest nadzieja – ale u Fran­kiego rak zaata­ko­wał zbyt wiele narzą­dów i na stałe ulo­ko­wał się we krwi. Wiem, że dok­tor Trauba, onko­log, w zeszłym tygo­dniu poin­for­mo­wał rodzi­ców chłopca, że pozo­stało im tylko zapew­nić synowi opiekę palia­tywną. Takich słów rodzice cho­rego dziecka oba­wiają się naj­bar­dziej.

– To nie­spra­wie­dli­wie – szep­czę, wcho­dząc do pokoju Logana na końcu kory­ta­rza.

Cho­ciaż nie powin­ni­śmy nikogo fawo­ry­zo­wać, Logan jest moim ulu­bień­cem. Ma tylko dzie­sięć lat, ale jest nad wiek mądry, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że musiał doro­snąć o wiele za szybko. Miał zale­d­wie dzie­sięć mie­sięcy, gdy jego matka zmarła z powodu przedaw­ko­wa­nia koka­iny. Ojciec prze­padł jak kamień w wodę i nie było żad­nych krew­nych, któ­rzy chcie­liby się nim zająć. Przez jakiś czas chło­piec tułał się po kolej­nych rodzi­nach zastęp­czych, a gdy miał sie­dem lat, zdia­gno­zo­wano u niego pło­do­wego mię­saka prąż­ko­wa­no­ko­mór­ko­wego. Mie­sią­cami skar­żył się na ból ucha, a gdy jego zastęp­czy rodzice w końcu zabrali go do pedia­try, ten natych­miast ode­słał go do nas. Do tego czasu guz w uchu dał prze­rzuty do prze­wodu noso­wego oraz na szyję. Po trzech latach, sied­miu ope­ra­cjach oraz nie­zli­czo­nych cyklach che­mio­te­ra­pii i naświe­tlań Logan na­dal jest z nami, cho­ciaż roko­wa­nia nie są opty­mi­styczne.

W dodatku nie ma już rodziny zastęp­czej. Para, z którą miesz­kał przez sześć mie­sięcy przed dia­gnozą, oświad­czyła, że nie zdoła zająć się cho­rym dziec­kiem. Teraz opie­kuje się nim pań­stwo.

– Co nie jest spra­wie­dliwe? – dopy­tuje się Logan, uno­sząc brwi, pod­czas gdy ja się­gam po kartę wiszącą w nogach łóżka.

– Hm? – mru­czę w roz­tar­gnie­niu, prze­glą­da­jąc adno­ta­cje noc­nej pie­lę­gniarki.

Dwa dni temu Logan miał naświe­tla­nia i na­dal wraca do sił, ale cie­szę się, że ma sta­bilne ciśnie­nie i wczo­raj wie­czo­rem udało mu się zjeść mały posi­łek.

– Powie­dzia­łaś, że coś nie jest spra­wie­dliwe. Cie­kaw jestem, co mia­łaś na myśli?

– Och… – Waham się. – Nic szcze­gól­nego.

W końcu sytu­acja Logana jest naj­mniej spra­wie­dliwa ze wszyst­kich: bez rodziny, bez szansy na nor­malne życie. Powi­nien być teraz na placu zabaw… Spę­dził jedną trze­cią swo­jego krót­kiego życia w szpi­talu i wygląda na to, że leka­rze nie mogą zna­leźć spo­sobu na powstrzy­ma­nie roz­ro­stu guzów.

Logan wpa­truje się we mnie przez chwilę, jakby pró­bo­wał odczy­tać moje myśli.

– Wiesz – mówi w końcu dziw­nie ochry­płym gło­sem – cza­sem życie nie jest tak nie­spra­wie­dliwe, jak myślisz.

Chrzą­kam i odwra­cam głowę, żeby nie zoba­czył moich załza­wio­nych oczu.

– To prawda. Masz rację.

– Wcale nie jesteś prze­ko­nana, co nie?

Jak na swój wiek Logan jest bar­dzo drobny, a teraz nie­mal nik­nie pośród bia­łej pościeli wąskiego szpi­tal­nego łóżka. A jed­nak wpa­truje się we mnie spo­koj­nie, jak opa­no­wany doro­sły męż­czy­zna.

– Do czego?

– Nie wie­rzysz w to – powta­rza bez mru­gnię­cia okiem. – Uwa­żasz, że życie powinno obda­rzać każ­dego takimi samymi kar­tami, jed­na­kową siłą ręki na star­cie. Bo ci ze słab­szą kartą ska­zani są na porażkę.

– Nie jesteś tro­chę za młody, żeby inte­re­so­wać się poke­rem? Gadasz jak czter­dzie­sto­pię­cio­letni facet.

Uśmie­cha się.

– Nie odbie­gaj od tematu.

Wzdy­cham i odkła­dam jego kartę.

– Rozu­miem, co chcesz powie­dzieć. Cóż, cza­sem sprawy nie ukła­dają się zgod­nie z naszymi prze­wi­dy­wa­niami.

Logan kiwa głową i mówi:

– Wszystko pój­dzie dobrze.

– Co takiego?

– Twoja dzi­siej­sza wizyta u leka­rza.

Prze­cie­ram oczy ze zdu­mie­nia.

– Skąd wiesz, że idę dziś do leka­rza?

– Nie­ważne. Ważne, że będzie okej, Jill. Zawsze jest.

Nagle serce zaczyna mi walić i dostaję bólu głowy. Mru­gam kilka razy, żeby wziąć się w garść.

– Czy wczo­raj ci powie­dzia­łam, że mam wizytę u leka­rza?

– Nie.

Biorę głę­boki oddech.

– Widzisz, Loga­nie, tro­chę mnie prze­ra­żasz.

– Nic się nie bój, Jill. Będzie dobrze. Pamię­taj o tym.

Zasta­na­wia­jąc się nad dziw­nymi sło­wami Logana – no i nad tym, że naj­wy­raź­niej czyta w moich myślach – idę do dyżurki. W pocze­kalni na naszym pię­trze panuje jak zwy­kle cisza. Wszyst­kie pokoje – a raczej apar­ta­menty dla pacjen­tów onko­lo­gicz­nych, jak je szum­nie nazy­wają spe­cja­li­ści od mar­ke­tingu – mają skła­dane łóżka i dość prze­strzeni, by dwoje rodzi­ców mogło tam prze­no­co­wać, więc w pocze­kalni bywają tylko człon­ko­wie dal­szej rodziny i od czasu do czasu rodzeń­stwo. O tak wcze­snej porze dnia więk­szość bli­skich jest w pracy albo w szkole. Zauwa­żam parę po sześć­dzie­siątce, w któ­rej roz­po­znaję zatro­ska­nych dziad­ków; mają zaczer­wie­nione oczy i twa­rze bez wyrazu.

– Pro­szę, powiedz, że wczo­raj­szej nocy dałaś się prze­le­cieć – mówi na mój widok She­ila, prze­ło­żona pie­lę­gnia­rek, gdy pod­cho­dzę do recep­cji, żeby zare­je­stro­wać kilka nota­tek.

Załza­wiona bab­cia w kącie pod­nosi wzrok.

– Szszsz – syczę.

– Co tam szep­czesz? – She­ila nie zniża głosu. – Prze­cież to nor­malne pyta­nie. Jesteś trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią kobietą, która ni­gdy nie miała męża i praw­do­po­dob­nie nie pamięta, kiedy ostat­nio spała z face­tem. Gdy­byś wresz­cie zasza­lała, spra­wi­ła­byś nam wszyst­kim radość.

– She­ilo! – Zer­kam znów na kobietę w kącie, która się nam przy­gląda. – To była dopiero pierw­sza randka.

– Nie możesz się bzyk­nąć na pierw­szej randce?

– Bzyk­nąć? – powta­rzam z nie­do­wie­rza­niem. – Mówisz serio?

– Posłu­chaj – odpo­wiada She­ila bez ogró­dek – jestem twoją przy­ja­ciółką. Twoją sek­su­al­nie aktywną przy­ja­ciółką. Przy­ja­ciółką, która nie rozu­mie, dla­czego zło­ży­łaś jakieś śluby czy­sto­ści.

– Nic podob­nego – odgry­zam się. – Po pro­stu nie spo­tka­łam odpo­wied­niego faceta.

– Widzisz? – She­ila notuje coś w kar­cie. – Jesteś sztywna i zamknięta w sobie. Nie była­byś taka, gdy­byś upra­wiała seks. Gwa­ran­tuję ci. A więc, jeśli cho­dzi o wczo­raj… To był Tom, prawda?

– Tim – popra­wiam. – I był… nudny.

– W łóżku? – pyta ze współ­czu­ciem.

Pio­ru­nuję ją wzro­kiem.

– W restau­ra­cji. Tam się spo­tka­li­śmy. Na kola­cji.

– A dla­czego taki młody, przy­stojny inży­nier był nudny? – wzdy­cha, kon­cen­tru­jąc się na czymś w kom­pu­te­rze.

– Bo potra­fił mówić tylko o sobie.

– I to jest takie złe?

– Tak, She­ils. Ponie­waż na pierw­szej randce powinno się oka­zać zain­te­re­so­wa­nie drugą osobą. Posłu­chać, co ona ma do powie­dze­nia. A przede wszyst­kim powinno się poczuć tro­chę che­mii. A nie wygła­szać godzinny mono­log na temat wła­snych osią­gnięć.

– Słusz­nie – mówi She­ila i przez chwilę myślę, że zdo­by­łam punkt. Ale zaraz dodaje pod nosem: – Ale i tak mogłaś iść z nim do łóżka.

Otwie­ram usta, by odpo­wie­dzieć, ale prze­rywa mi sygnał SMS-a w tele­fo­nie. Prze­wra­cam oczami, się­gam do kie­szeni i otwie­ram wia­do­mość: Dr Frost, 11.

– O co cho­dzi? – pyta She­ila.

– Mam wizytę u leka­rza po dru­giej stro­nie ulicy. Za godzinę powin­nam być z powro­tem.

– No prze­cież, u neu­ro­loga – mam­ro­cze She­ila, tym razem nie sły­chać w jej gło­sie drwiny. – Nie­po­trzeb­nie w ogóle dziś przy­szłaś, Jill. Nie powinno cię tu być.

Wzru­szam ramio­nami. Kilka tygo­dni temu z powodu nasi­la­ją­cych się bólów głowy poszłam do neu­ro­loga, który skie­ro­wał mnie na tomo­gra­fię i rezo­nans, a potem na biop­sję. Musia­łam z tego powodu spę­dzić noc w szpi­talu i zale­cono mi, żebym wstrzy­mała się tydzień z powro­tem do pracy. Ale nie zasto­so­wa­łam się do tej wska­zówki. Nie potra­fię trzy­mać się z dala od moich pacjen­tów, a poza tym na pewno nic mi nie jest.

– Znasz mnie – mówię, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Przede wszyst­kim dzie­ciom by mnie bra­ko­wało, gdy­bym zbyt długo nie poka­zała się w pracy.

Sta­ram się uda­wać – zarówno przed sobą, jak i She­ilą – że nie przej­muję się zbyt­nio dzi­siej­szą wizytą.

– Jill, będzie dobrze. Wiesz to, prawda?

– Oczy­wi­ście – macham lek­ce­wa­żąco ręką. – Ale lepiej się upew­nić, niż potem żało­wać, no nie?

– Racja.

Gdy już jestem w win­dzie jadą­cej w dół, wypusz­czam powie­trze z płuc, nawet nie wie­dząc, że je wstrzy­muję.

Prze­cho­dzę przez główny hol na par­te­rze tak sku­piona na wma­wia­niu sobie, że wszystko będzie dobrze, że nie­opatrz­nie wpa­dam na jakie­goś faceta idą­cego naprze­ciwko mnie.

– O Boże, bar­dzo prze­pra­szam! – rzu­cam, lekko się poty­ka­jąc.

Wyciąga ręce, by mnie pod­trzy­mać i kła­dzie dłoń na moim ramie­niu.

– Nic się nie stało? – pyta z tro­ską.

Zdez­o­rien­to­wana przy­ta­kuję.

– To moja wina. Zaga­pi­łam się.

Uśmie­cha się, a wtedy zauwa­żam, że w jego zie­lo­nych oczach odbija się świa­tło sło­neczne prze­ni­ka­jące przez szklany sufit dzie­sięć pię­ter wyżej.

– Nie, to ja się zaga­pi­łem. – Trzyma w ręku szary ogro­dowy wąż i ruchem głowy wska­zuje dorodne drzewo o powy­gi­na­nych gałę­ziach i gęstej koro­nie liści rosnące pośrodku atrium. – Cza­sem bywam roz­tar­gniony.

Zer­kam na drzewo, zapewne pre­zent od jakie­goś dar­czyńcy. Uwiel­biam je od pierw­szej chwili, gdy je tu posa­dzono pod­czas roz­bu­dowy szpi­tala pięć lub sześć lat temu. Zain­sta­lo­wano w atrium nowe kolumny i kamienne ławki wokół cen­tral­nej prze­strzeni, ale to wła­śnie drzewo, które zastą­piło skromny kwiet­nik, zmie­niło kli­mat szpi­tala.

Życie… To drzewo skła­nia mnie do myśle­nia o życiu. Jest silne, buj­nie się roz­ra­sta, wycią­ga­jąc gałę­zie ku słońcu. Nie­sie swego rodzaju prze­kaz pacjen­tom, któ­rymi są naj­bar­dziej chore dzieci z całego stanu: Żyj­cie. Się­gaj­cie ku świa­tłu.

– Pro­szę pani? Wszystko w porządku?

Ogrod­nik, na któ­rego wpa­dłam, pró­buje przy­cią­gnąć moją uwagę, a ja mru­gam zaże­no­wana. Pew­nie bie­rze mnie za wariatkę.

– Prze­pra­szam. Nic mi nie jest. – Sku­piam na nim wzrok i ude­rza mnie myśl, że jego oczy mają dokład­nie taki sam kolor jak liście wiel­kiego figowca. Jak mogłam tego wcze­śniej nie zauwa­żyć? – Wła­śnie pomy­śla­łam, że to drzewo jest ide­al­nym powi­tal­nym akcen­tem dla ludzi prze­kra­cza­ją­cych próg szpi­tala.

Męż­czy­zna unosi brwi.

– Zga­dzam się z panią.

– No tak… – Jestem coraz bar­dziej zakło­po­tana. – Jesz­cze raz prze­pra­szam. Życzę miłego dnia.

Uśmie­cha się.

– Wza­jem­nie.

Wymi­jam go, zmie­rza­jąc do głów­nego wej­ścia. Wiem, że nie powin­nam, ale odwra­cam się, tylko raz, żeby zoba­czyć, czy mnie obser­wuje.

I tak jest. Gdy znów się uśmie­cha i unosi rękę w nie­mym poże­gna­niu, czuję żar oble­wa­jący mi szyję i policzki. Macham mu na do widze­nia i szybko wycho­dzę, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że pod­czas przy­pad­ko­wego i nie­zręcz­nego spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym poczu­łam coś wię­cej niż na wczo­raj­szej randce z wyda­wa­łoby się ide­al­nym face­tem.

– Dok­tor Frost za chwilę panią przyj­mie.

Cze­kam na umó­wioną wizytę u Geralda Fro­sta, naj­sław­niej­szego neu­ro­loga w Atlan­cie, już od trzy­dzie­stu pię­ciu minut. Powta­rzam sobie, że nawet gdy zaor­dy­no­wał biop­sję, nie wyda­wał się szcze­gól­nie zanie­po­ko­jony. Ale z dru­giej strony nie ma w nim ani odro­biny cie­pła; może w ogóle nie jest zdolny do oka­zy­wa­nia uczuć? „Pro­szę się nie dener­wo­wać – uspo­ka­jała mnie w zeszłym tygo­dniu pie­lę­gniarka, gdy wycho­dzi­łam z gabi­netu roz­trzę­siona. – Dok­tor jest bar­dzo dokładny. Zawsze zleca uzu­peł­nia­jące bada­nia”.

Ale teraz, gdy jedna z asy­sten­tek dok­tora Fro­sta pro­wa­dzi mnie do jego gabi­netu zamiast do pokoju badań, strach, który przez ostat­nich kilka dni trzy­ma­łam na wodzy, nagle wzbiera we mnie potężną falą. Muszę przy­sta­nąć na chwilę i oprzeć się o ścianę.

– Pani Cooper? – odzywa się z tro­ską asy­stentka, wycią­ga­jąc ramię, żeby mnie pod­trzy­mać.

Spo­glą­dam na nią i od razu wiem, że moje zde­ner­wo­wa­nie i strach są cał­ko­wi­cie uza­sad­nione. W jej oczach tli się współ­czu­cie zamiast pro­fe­sjo­nal­nej obo­jęt­no­ści.

– To rak, prawda? – pytam, cho­ciaż to brzmi tak nie­praw­do­po­dob­nie. Prze­cież oprócz bólów głowy czuję się dobrze.

– Nie wiem, pani Cooper – odpo­wiada, odwra­ca­jąc wzrok. – Dok­tor Frost wszystko pani wyja­śni.

Pięć minut póź­niej sie­dzę w asce­tycz­nie urzą­dzo­nym gabi­ne­cie, gdy zama­szy­stym kro­kiem, z teczką pod pachą, wcho­dzi dok­tor Frost, męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce, chudy jak patyk, siwy i z małym wąsi­kiem. Prze­lot­nie ści­ska mi rękę i zasiada za biur­kiem.

– Pani Cooper, mam złe wia­do­mo­ści – oznaj­mia bez ogró­dek.

Chyba czeka na moją reak­cję, więc z tru­dem, pomimo guli w gar­dle, udaje mi się wychry­pieć:

– Tak, słu­cham?

– Przy­kro mi, ale ma pani agre­syw­nego gle­jaka wie­lo­po­sta­cio­wego. To nad­zwy­czajne, że nie doświad­cza pani żad­nych innych obja­wów oprócz bólów głowy. Być może jest to zwią­zane z loka­li­za­cją guza, ale szcze­rze mówiąc, ni­gdy z czymś takim się nie spo­tka­łem.

Wpa­truję się w niego.

– Twier­dzi pan, że mam agre­syw­nego guza mózgu?

– Oba­wiam się, że tak. – Wytrzy­muje moje spoj­rze­nie, po czym opa­no­wa­nym tonem, jakby spły­nęły już z niego począt­kowe emo­cje, wyja­śnia rze­czowo: – Gle­jaki powstają w wyniku muta­cji komó­rek gwiaź­dzi­stych zwa­nych astro­cy­tami, które sta­no­wią zrąb tkanki mózgo­wej. Są one wspo­ma­gane przez…

– Wiem – prze­ry­wam. – Jestem pie­lę­gniarką onko­lo­giczną. Wiem, co to jest gle­jak. Jakie lecze­nie pan pro­po­nuje?

Mruga parę razy, jakby moje pyta­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi.

– Gle­jaki na ogół są bar­dzo zło­śliwe i inwa­zyjne. Śred­nia prze­ży­cia przy nowo­two­rach tego typu nie prze­kra­cza pięt­na­stu mie­sięcy.

Mam wra­że­nie, że spusz­czono ze mnie powie­trze.

– Chce pan powie­dzieć, że mam przed sobą nie­wiele ponad rok życia?

– Hm, nie… – Zerka w papiery. – To jest śred­nia prze­ży­cia.

Czuję nie­wielki przy­pływ ulgi. Jestem młoda. Zdrowa. Podejmę walkę i ją wygram.

– W porządku, rozu­miem – mówię.

– Oba­wiam się, że źle mnie pani zro­zu­miała – kon­ty­nu­uje rów­nie obo­jęt­nym gło­sem. – Pani gle­jak osią­gnął już zaawan­so­wane sta­dium. Gdyby przy­szła pani do mnie wcze­śniej, cóż… – Milk­nie, roz­kła­da­jąc ręce w bez­rad­nym geście. – Ale tak się nie stało. Guz roz­rósł się i prze­kro­czył punkt, z któ­rego, oba­wiam się, nie ma odwrotu. Mogli­by­śmy spró­bo­wać temo­zo­lo­midu wraz z radio­te­ra­pią, ale – cho­ciaż zależy to wyłącz­nie od pani – ja bym tej tera­pii nie zale­cał. Zyska pani nie­wiele czasu, a skutki uboczne będą nie­przy­jemne.

– A więc co pan pro­po­nuje? – sły­szę swój drżący głos.

Lekarz zdej­muje oku­lary i gła­dzi się po nosie.

– Radzę zawia­do­mić bli­skich. Powinni zda­wać sobie sprawę z tego, co się dzieje. A potem możemy poroz­ma­wiać o zor­ga­ni­zo­wa­niu opieki hospi­cyj­nej, żeby miała pani mak­si­mum kom­fortu… Bar­dzo mi przy­kro, pani Cooper, ale uwa­żam, że w tej chwili nic już nie mogę dla pani zro­bić. Można by co prawda pró­bo­wać tera­pii eks­pe­ry­men­tal­nych, ale, szcze­rze mówiąc, myślę, że nie ma na to czasu, a tylko budzi­łoby fał­szywą nadzieję.

– Ale… – podej­muję. – Czy dobrze rozu­miem? Ile więc czasu mi zostało?

– Mie­siąc. Naj­wy­żej dwa. – Wstaje, pod­czas gdy ja sie­dzę jak zamu­ro­wana. – Bar­dzo mi przy­kro, pani Cooper – powta­rza. – Pro­szę zadzwo­nić, gdy będzie pani gotowa omó­wić następne kroki.

A potem wycho­dzi, zabie­ra­jąc ze sobą wszyst­kie moje nadzieje i marze­nia.

Roz­dział 2

2

Oszo­ło­miona wycho­dzę na wcze­sne popo­łu­dnie w Atlan­cie, tak jasne, że natych­miast przy­my­kam oczy przed absur­dal­nie rado­snym słoń­cem.

Mam wra­że­nie, że uno­szę się w powie­trzu i nie cał­kiem kon­tro­luję swoje ruchy; prze­mie­rzam świeżo sko­szony szpi­talny traw­nik i sia­dam na drew­nia­nej ławce. Pamię­tam, jak dwa lata temu ją sta­wiano. Przez okno obser­wo­wa­li­śmy z Loga­nem postęp prac i zasta­na­wia­łam się gło­śno: „Dla kogo są prze­zna­czone te ławki? Kto ma czas na nich sie­dzieć?”, a Logan odpo­wie­dział z poważną miną: „Dla ludzi, któ­rzy cze­kają”.

Teraz ja jestem taką osobą. Ale na co cze­kam? Na prze­mi­ja­nie ostat­nich dni mojego życia? Ponie­waż komórki w mojej gło­wie będą się bez końca namna­żać, aż wyprą z mózgu to wszystko, co spra­wia, kim jestem. „Radzę zawia­do­mić bli­skich” – powie­dział dok­tor Frost. Do kogo mam zadzwo­nić?

Wycią­gam tele­fon drżącą ręką i prze­glą­dam kon­takty, aż natra­fiam na domowy numer mojego ojca. Odszedł od mojej matki, gdy mia­łam cztery lata i odtąd nie mia­łam z nim zbyt dobrych rela­cji, nie licząc ali­men­tów i kar­tek na Boże Naro­dze­nie oraz uro­dziny. Moja matka zmarła pięć lat temu po krót­kiej walce z rakiem piersi, więc ojciec jest jedyną rodziną, jaka mi została.

Bez zasta­no­wie­nia wybie­ram numer.

– Halo? – po dwóch sygna­łach odzywa się kobieta.

– Hm, Sha­ron?

Zaska­kuje mnie, jak bar­dzo drży mi głos.

– Ach, to ty, Jill… – odpo­wiada żona mojego ojca tak lodo­wa­tym tonem jak zwy­kle, gdy roz­ma­wia ze mną. Pobrali się ponad dwa­dzie­ścia lat temu i cho­ciaż spo­ty­kamy się oka­zjo­nal­nie kilka razy w roku, ni­gdy nie nawią­za­ły­śmy cie­płych rela­cji. – Jest śro­dek dnia. Wyszedł.

Czuję zna­jomy przy­pływ znie­cier­pli­wie­nia.

– Możesz mu prze­ka­zać, że dzwo­ni­łam?

Wzdy­cha ciężko, jak­bym nara­żała ją na nie lada kło­pot.

– Tak, powiem mu.

Roz­łą­czam się, zanim mój głos mógłby mnie zdra­dzić. Wkła­dam tele­fon do kie­szeni, odchy­lam się na opar­cie ławki i przy­my­kam powieki. Umie­ram. Naprawdę umie­ram. Ta myśl ata­kuje mnie niczym zło­śliwa gwiaź­dzi­sta aure­ola komó­rek, która po cichu przej­muje mój mózg. Umie­ram. Czy to moż­liwe, skoro cały czas czuję się dobrze?

Mie­siąc. Naj­wy­żej dwa. To chyba nie­moż­liwe? Czy nie czu­ła­bym, że moje ciało się pod­daje?

Ale jed­nak coś czuję. To mnie skło­niło do wizyty u leka­rza. Bóle głowy trwają od jakie­goś czasu, nauczy­łam się z nimi żyć. Ale zawroty głowy to już nie­przy­jemna nowość. Roz­tar­gnie­nie, które przy­pi­sy­wa­łam prze­mę­cze­niu i stre­sowi – kolejny symp­tom. Może sygnały poja­wiały się już wcze­śniej, a ja je igno­ro­wa­łam? „Gdyby przy­szła pani do mnie wcze­śniej…” – powie­dział dok­tor Frost. Na tę myśl ści­ska mnie w żołądku. Czyż­bym ska­zała sie­bie na śmierć, nie przy­wią­zu­jąc wagi do tego, co mówiło moje ciało?

– Prze­pra­szam – odzywa się jakiś głos z boku i nie­mal pod­ska­kuję na ławce.

Nie zauwa­ży­łam, że mam towa­rzy­stwo. Obok mnie sie­dzi star­szy męż­czy­zna, któ­rego rzad­kie białe włosy powie­wają na wie­trze; w lewej ręce ści­ska laskę. Wokół oczu ma czer­wone obwódki i pomięte ubra­nie.

– Słu­cham? – mówię z tru­dem.

– Która godzina? Chyba już dość późno? – pyta, stu­ka­jąc się po odsło­nię­tym nad­garstku.

Otwie­ram i zamy­kam usta, zanim zdo­łam wykrztu­sić:

– Nie wiem. – A prze­cież mam zega­rek. Ale myślę tylko o tym, że moje dni są poli­czone, że czas ucieka. I nie­ocze­ki­wa­nie, zanim sens słów naprawdę do mnie dociera, wybu­cham pła­czem, gło­śnym, histe­rycz­nym szlo­chem. – Nie… – powta­rzam przez łzy. – Dla mnie na wszystko jest za późno.

Sta­ru­szek przy­bliża się, obej­muje mnie i przy­tula. Wypła­kuję się na jego ramie­niu.

– Wszystko będzie dobrze, moja droga. Będzie dobrze – pocie­sza mnie, deli­kat­nie pokle­pu­jąc.

Musi mieć osiem­dzie­siąt, może nawet dzie­więć­dzie­siąt lat. Doce­niam jego współ­czu­cie, ale nie wie­rzę w te słowa. On prze­żył już kawał życia. Ja nie będę miała takiej szansy.

W końcu odsu­wam się, pocią­ga­jąc nosem, i sta­ram się opa­no­wać.

– Bar­dzo prze­pra­szam – mówię, wycie­ra­jąc oczy.

– Nie ma za co. – Wyciąga chu­s­teczkę i mi ją podaje. – Prze­waż­nie naj­ciem­niej jest tuż przed świ­tem.

Pró­buję się uśmiech­nąć, ale zamiast tego znów pła­czę. Ucie­kam, zanim zdążę bar­dziej się skom­pro­mi­to­wać. W poło­wie traw­nika przed Atlanta Chil­dren’s Hospi­tal łapię się na tym, że zabra­łam jego chu­s­teczkę. Odwra­cam się, ale sta­ru­szek już wstał i zmie­rza do szpi­tala Atlanta Memo­rial.

– Dzię­kuję – szep­czę, sta­ran­nie skła­da­jąc chu­s­teczkę i cho­wa­jąc ją do kie­szeni.

Zatrzy­muję się na chwilę, zanim wejdę do środka.

– Weź się w garść, Jill – mówię gło­śno.

Pocią­gam nosem, znów wycie­ram oczy, głę­boko oddy­cham i wresz­cie prze­cho­dzę przez fron­towe drzwi.

Kon­ser­wa­tor zie­leni na­dal tu jest, wła­śnie zwija wąż i chowa go do szafy obok recep­cji. Zauważa mnie, gdy na skróty prze­mie­rzam atrium.

– To znowu pani! – wita mnie z uśmie­chem.

– No tak. – To wszystko, co udaje mi się powie­dzieć, zanim docie­ram do windy.

Odwra­cam się, gdy drzwi już się zamy­kają, ale jesz­cze dostrze­gam, że męż­czy­zna patrzy na mnie z zakło­po­ta­niem.

Winda otwiera się na moim pię­trze. Oddy­cham z ulgą, że She­ili nie ma w dyżurce, ponie­waż jej widok zbu­rzyłby mój naprędce zbu­do­wany spo­kój. Nie­wiele bra­kuje, bym cał­ko­wi­cie się roz­sy­pała, jeśli ktoś wymow­nie by na mnie spoj­rzał. Ze spusz­czoną głową, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z kim­kol­wiek, biorę z dyżurki mój iPad i idę zaj­rzeć do Kate­lyn, dla któ­rej z powodu nawrotu bia­łaczki nie ma już żad­nych moż­li­wo­ści tera­pii. Trans­plan­ta­cja szpiku i che­mio­te­ra­pia nie przy­nio­sły pożą­da­nego efektu; leka­rze są bez­radni.

– To ty, Jill? – pyta, gdy wcho­dzę z pochy­loną głową, uda­jąc, że jestem pochło­nięta spraw­dza­niem cze­goś w table­cie.

– Hm…

– Co się stało?

Pod­no­szę wzrok i widzę ją sie­dzącą na szpi­tal­nym łóżku, jej kości­sty oboj­czyk wystaje ze szpi­tal­nej koszuli. Po ostat­nim cyklu che­mii cał­kiem wyły­siała, ma głowę gładką jak jajko, ale na­dal jest pełna uroku. Wła­ści­wie pro­mie­nieje, pomimo szpi­tal­nej bla­do­ści skóry.

– Nic, kocha­nie – mówię. – Czuję się o wiele lepiej.

– Znowu bolała cię głowa? – Wpa­truje się we mnie, jakby chciała prze­nik­nąć mnie wzro­kiem.

– Nie powin­nam ci mówić o moich bólach głowy. To z mojej strony nie­pro­fe­sjo­nalne.

Prze­wraca oczami.

– Jill, widuję cię czę­ściej niż swo­ich rodzi­ców. Prak­tycz­nie tu miesz­kasz, tak jak ja. Jak mogła­byś nie powie­dzieć mi o bólach głowy, gdy każdy widzi, jak cier­pisz?

– No tak. Ale teraz czuję się dobrze, dzięki. – Uśmie­cham się. – A ty, jak się dziś masz?

Kate­lyn wzru­sza ramio­nami.

– Jestem przy­mu­lona. Mam mdło­ści. Jak zwy­kle.

Zamy­kam swój tablet.

– Wkrótce poczu­jesz się lepiej – pocie­szam. – Zawsze tak jest, kocha­nie.

Wpa­truje się we mnie chwilę za długo.

– Masz rację. Wkrótce to się skoń­czy.

Spraw­dzam jej ciśnie­nie, tem­pe­ra­turę i wycho­dzę. Czuję dziwny nie­po­kój po tej roz­mo­wie, cho­ciaż nie potra­fię spre­cy­zo­wać jego przy­czyny.

Fran­kie, szes­na­sto­la­tek z kost­nia­ko­mię­sa­kiem, nie znaj­duje się na mojej dzi­siej­szej liście pacjen­tów, ale i tak wpa­dam na chwilę do jego pokoju, zakła­da­jąc przed wej­ściem maskę, żeby chro­nić jego osła­biony sys­tem immu­no­lo­giczny przed moimi bak­te­riami. Cho­ciaż jego stan uznano za ter­mi­nalny, Fran­kie jest jed­nym z naj­bar­dziej pozy­tyw­nie nasta­wio­nych pacjen­tów, jakich kie­dy­kol­wiek pozna­łam. Jego postawa wpra­wia w zakło­po­ta­nie, a zara­zem budzi podziw.

– Cześć, Fran­kie! – Sta­ram się, by mój głos zabrzmiał rado­śnie.

Chło­pak w sku­pie­niu czyta pod­nisz­czony tom Wojny i pokoju. Skoń­czył już che­mio­te­ra­pię, więc powoli odra­stają mu gęste, ciemne włosy. Ma duże, zie­lone oczy, z któ­rych wyziera mądrość. Za parę lat, gdyby prze­żył, na pewno sza­la­łyby za nim dziew­czyny.

– Nie­zbyt lekka lek­tura, prawda? – zaga­duję, spraw­dza­jąc kro­plówkę.

Pod­nosi wzrok.

– Sta­ram się prze­czy­tać całą kla­sykę.

Spo­glą­dam na niego wymow­nie.

– Ni­gdy nie widzia­łam, żebyś coś czy­tał.

Wybu­cha śmie­chem.

– Codzien­nie widzisz, jak czy­tam.

Nie komen­tuję, ponie­waż nie mam poję­cia, o czym mówi. Znam go od dwóch lat i ni­gdy nie widzia­łam, żeby miał książkę w ręce. Zazwy­czaj w coś gra na iPa­dzie.

– Widzę, że mi nie wie­rzysz – mówi minutę póź­niej. – Zapy­taj mnie, o co chcesz. Z lite­ra­tury kla­sycz­nej.

– Okej. – Prze­cze­suję mój roz­stro­jony umysł. – Gdzie się toczy akcja Wiel­kiego Gatsby’ego?

– Łatwi­zna. W dziel­nicy West Egg na Long Island w Nowym Jorku. Jed­nak to nie jest praw­dziwe miej­sce. Następne, pro­szę.

Punkt dla niego. Ale może wie to z filmu z Leonar­dem diCa­prio?

– Główna boha­terka Dumy i uprze­dze­nia?

– Eli­za­beth Ben­net. Ben­net przez jedno „t”. Następne.

Uno­szę brwi.

– Żona Otella?

– Des­de­mona.

– Nar­ra­tor Moby Dicka?

– Ish­mael.

– Główna boha­terka Szkar­łat­nej litery?

– Hester Prynne. Przez dwa „n”.

Wpa­truję się w niego zasko­czona.

– Jakim cudem zdą­ży­łeś to wszystko prze­czy­tać?

– Powie­dzia­łem ci. Czy­tam codzien­nie. – Jego twarz jaśnieje. – A kiedy ty prze­czy­ta­łaś wszyst­kie te książki?

– Wieki temu, w szkole śred­niej.

Mój uśmiech gaśnie, ponie­waż nagle dopada mnie reflek­sja, że prze­ży­łam już tyle lat po matu­rze – dokład­nie dwa­dzie­ścia jeden – któ­rych Fran­kie ni­gdy nie będzie miał, a mimo to uża­lam się nad sobą, ponie­waż mój zegar tyka w wieku trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu lat. Czas Fran­kiego też mija, tyle tylko, że on nie miał szansy doro­snąć i zapewne jej nie dosta­nie. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę i odwra­cam wzrok.

– Jak się ma Kate­lyn? – pyta Fran­kie, rap­tow­nie przy­wra­ca­jąc mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki