Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez wiele lat czekałem, aż w moim życiu stanie się coś niezwykłego – nic się nie działo, aż sam to zapoczątkowałem.
Dziewięć opowieści inspirowanych estetyką dawnego kina i ponadczasowej literatury, pełnych empatii, subtelnego humoru i ciepła. Teksty, które skupiają się na relacjach, pamięci i małych gestach, które zmieniają życie.
Znajdziesz tu echa Bukowskiego, Whartona, Fante’a, Hamsuna i Steinbecka:
Zapraszam Cię do świata widzianego oczami wrażliwego twórcy, który szuka opowieści w bocznych uliczkach i nocnych barach starych miast. Zanurz się w tych głosach i odkryj to, co zwykle umyka oczom.
Wojciech Edward Sprengel
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ilustracja na okładce: pl.freepik.com
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład: EJ Design
Korekta: Ewa Turek
Copyright © by Wojciech Edward Sprengel 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-88-1
Wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Amator
Fotograf
Jesień
Wspomnienie
Mój przyjaciel
Hotel
Nastia
Park
Zając
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Powiodło mi się i dwa dość liczące się wydawnictwa wydrukowały moje nowele i wiersze. Zarobiłem przy okazji trochę forsy. Stać mnie było teraz na przeprowadzkę. Bez żalu wyniosłem się z rudery nad chińską garkuchnią. Fakt, było tam niedrogo, ale była to najbardziej zapluskwiona nora, w jakiej mieszkałem. W dodatku ciągle wąchałem zapachy smażenia i gotowania. Do dziś je czuję, choć minęło już tyle czasu. Miałem tam upust na jedzenie z knajpy, ale trochę to trwało, zanim znów zamówiłem coś chińskiego. Przeniosłem się do lepszej dzielnicy. Nie tak szemranej jak poprzednia. W pobliże banków, drogich sklepów i knajpek. Ulice tam były lepiej oświetlone, a domy zadbane. Znalazłem mieszkanko na trzecim piętrze w budynku z windą. Już nie musiałem wspinać się po schodach, ilekroć się zaprawiłem. A zdarzało się. Odtąd było luksusowo. Nieraz zebrało mi się na nudności, kiedy wypiłem trochę za dużo na mieście i winda szarpnęła zbyt szybko. Prosiłem wówczas tego faceta w lustrze wewnątrz kabiny, żeby okazał resztki dobrych manier. Do siebie wchodziłem jak po sznurku, bo drzwi miałem naprzeciwko.
Lubiłem ten apartament. Wysoki barowy blat oddzielał niewielką kuchnię od reszty pomieszczenia. Niewielki stół postawiłem przy oknie, przy którym pisałem. Mieściły się na nim akurat maszyna do pisania, butelka, szklanka i popielniczka. Miałem tam chowane w ścianie łóżko, z którego zdjąłem materac. Położyłem go przy wysokich od sufitu do podłogi drzwiach balkonowych. Nie było telewizora, tylko stare trzeszczące radio na parapecie okna. Jedynie stacja nadająca muzykę klasyczną działała bez zakłóceń. Wcale mi to nie przeszkadzało. Ta współczesna muzyka nie trafia w mój gust. Miałem kilka ulubionych audycji. Zwłaszcza wieczorami. Jeden ze spikerów, chyba podobnie jak ja, lubował się w twórczości włoskich kompozytorów. Zapowiadał krótko i przez dwie godziny z głośnika dochodziła wyśmienita muzyka. Wprowadzało mnie to w dobry nastrój i wywoływało wenę w połączeniu z otwartą butelką, dobrym papierosem i pełnią za oknem.
To właśnie przez księżyc popadłem w kłopoty.
Jestem selenofilem. Tej przypadłości się nie leczy. Jest sensem mojego życia, ale bywa uciążliwa.
Naprzeciw mojego balkonu po drugiej stronie ulicy stała latarnia. Parkowałem pod nią mojego grata. Lampa cholernie mocno świeciła w okno. Przeszkadzało mi to, odkąd się tam wprowadziłem. Brałem pod uwagę, by w sklepie Armii Zbawienia kupić grube zasłony, ale musiałbym wydać tyle, co na butelkę. Tymczasem kasa znikała szybko, więc porzuciłem tę myśl. Przyszło mi do głowy, by stłuc żarówkę w tej pieprzonej latarni, tak jak to robiliśmy, będąc lumpami za młodu. Tę jednak chronił klosz, więc i ten plan wziął w łeb. Cała ta jasność mi nie przeszkadzała, kiedy wracałem z knajpy, by przewrócić się na materac i spać, dopóki promienie słońca nie obudziły mnie w południe, prześwitując przez powieki. Jednak nie dawało mi to spokoju.
Któregoś dnia, wsiadając do auta, przyjrzałem się słupowi latarni, który na pewnej wysokości miał pokrywkę otwieraną takim specjalnym trójkątnym kluczem. Jeśli będę miał szczęście, to pod tą klapką jest przełącznik, a jeśli nie, to będą tam kable, które przy odrobinie odwagi może uda mi się odkręcić.
Zbliżała się kolejna pełnia i musiałem działać szybko, jeśli chciałem cieszyć się księżycową poświatą w moim lokum. Bywa, że sprawy w moim życiu układają się po mojej myśli. I kiedy szukałem trójkątnego klucza w najbliższym sklepie z narzędziami, natknąłem się na Adama. Kompan z knajpy obiecał mi taki klucz w zamian za kolejkę i bez zadawania pytań. I tak zamierzałem pójść na jednego, więc jeszcze tego samego popołudnia miałem ten specjalny klucz w kieszeni.
Wieczorem, lekko podpity, otworzyłem maskę mojego rzęcha. Niby coś tam naprawiałem, przyświecając sobie latarką. Ludzie i tak mają gdzieś to, co się wokół nich dzieje. Robiąc całe to przedstawienie, otworzyłem pokrywę w słupie. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. A ja miałem szczęście, bo pod osłoną był przełącznik. Pozostało mi tylko czekać na pełnię. Miałem jeszcze cztery noce.
Byłem przygotowany, by zadzwonić do Lindy.
Poznałem ją jeszcze przed moim małym sukcesem. Spotykaliśmy się od jakiegoś czasu. Trwała przy mnie, gdy debiutowałem w kręgach nowelistów. Nawet gdy moje nazwisko znalazło się na szpaltach pewnych gazet w całym kraju, nie zapomniałem o niej.
Była kelnerką w kasynie, gdzie przychodziłem grać w blackjacka.
Tego wieczoru, kiedy ją poznałem, nawet szła mi karta. Gdy przyniosła mi drugą szkocką z wodą, poprosiłem, żeby stanęła przy mnie. Miało mi to przynieść szczęście. Dziewczyny zwykle robiły to, licząc na napiwek w przypadku wygranej. Mogą zarobić, gdy fortuna spojrzy przychylnym okiem.
Tak było tym razem. Miałem farta i dałem jej jeden z żetonów. Dopiero wtedy lepiej jej się przyjrzałem.
Zgrabne nogi w wysokich szpilkach i smukła figura, piękny uśmiech i oczy. Te oczy. To zawsze one sprawiają, że wpadam w miłosne kłopoty. Tracę rozum. I być może dlatego za kilka godzin zgrałem się do cna. Od chwili, kiedy odeszła od stołu, nie mogłem już skupić się na grze i wszystko to, co wygrałem, tam zostawiłem.
Z paroma dolcami reszty w kieszeni poszedłem do baru na ostatniego drinka przed powrotem do mojej nory.
Miałem nadzieję spotkać ją jeszcze tego wieczoru. Stała za barem, czyszcząc szkło.
– Jak ci poszło, przystojniaku? – zapytała.
– Zgrałem się doszczętnie, ale wypiję jeszcze jedną szkocką z wodą.
– Tę ja stawiam – powiedziała.
Rozmawialiśmy. Tego wieczoru w barze nie było tłoczno, a ona wkrótce kończyła zmianę. Postanowiłem skorzystać z okazji, nie dbając o to, co przyniesie przyszłość. I tak byłem niemal doszczętnie spłukany.
Zapytałem, czy nie napiłaby się czegoś u mnie. Pamiętałem, że mam jeszcze butelkę czerwonego wina. Pojechaliśmy jej autem, po drodze kupując kolejną butelkę i papierosy w całodobowym. Nie wylądowaliśmy w łóżku zaraz tej pierwszej nocy. Napięcie było wyczuwalne, ale oboje nas kręciło to, że rozmawiamy o wszystkim, o życiu, o świecie, snach, podróżach, podczas kiedy w wyobraźni zrywamy z siebie ubrania w amoku pragnienia. Po pewnym czasie powiedziała mi, że czuła to tak samo jak ja.
Spotykaliśmy się, niczego sobie nie obiecując. Dałem jej klucz od mieszkania, by mogła wchodzić, kiedy chce. Ilekroć przychodziła, napełniała lodówkę jedzeniem. Ogarniała też ten bajzel, w którym żyłem. Nie zawsze miałem do tego głowę, pisząc.
Kiedy mnie wydrukowali i dostałem trochę forsy, oszalałem z radości. Zaprosiłem ją do kina i restauracji. Chciałem, żeby i ona cieszyła się z mojego skromnego triumfu. Była jego częścią.
– Chcę wypić twoje zdrowie, jesteś moim natchnieniem. Bez ciebie nie udałoby mi się. Podniosłem toast. Uśmiechnęła się smutno. Uniosła kieliszek.
– Teraz zrobi się o tobie głośno i zaraz o mnie zapomnisz.
– Kochanie, jednego jestem pewien, chcę się wynieść z tej nory, w której mieszkam. Obiecuję, że kiedy już się ustawię na nowym miejscu, to wrócę po ciebie.
Widziałem, że przez resztę wieczoru udawała radość. Znała życie i nie wierzyła już w obietnice.
Tymczasem zadzwoniłem do niej.
Zbliżała się pora naszej pierwszej wspólnej pełni. Chciałem, żeby ta noc była dla nas wyjątkowa. Poszedłem po nią do kasyna.
W pobliżu wejścia ujrzałem dwie panie. Wyglądały jak chodzące trupy. Drżące, z bladymi twarzami i kręcące się w kółko. Najpewniej były na zejściu.
Zagadywały przechodniów, więc zaczepiły i mnie.
– Hej, kochany! Postaw mi drinka, a przyniosę ci szczęście. Później pójdziemy do ciebie.
– Nie, dziękuję. Więcej szczęścia mi nie trzeba.
– A co ty, pedał? Zobacz, co tu mam. – Chwyciła się za krocze.
– Widziałem lepsze.
– A spierdalaj – rzuciła szybko, po czym dostrzegła innego faceta i ruszyła w jego kierunku.
A ja wszedłem do lokalu.
Nie widzieliśmy się z Lindą kilka tygodni. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę po nią przyszedłem. Jej twarz wyrażała niedowierzanie i radość. Musiała mnie uszczypnąć, by przekonać się, że istnieję.
Czekając na nią, zagrałem trochę przy stole. Gdy skończyła zmianę, pojechaliśmy do mnie, po drodze oczywiście wstępując po butelkę i papierosy. Zaparkowała przy budynku po drugiej stronie ulicy.
– Coś tu ciemno w tej lepszej dzielnicy.
– Nie martw się o auto. Mam dla ciebie niespodziankę.
Weszliśmy do mieszkania. Posprzątałem na jej powitanie. Pomyślałem nawet o kwiatach w wazonie. Przygotowałem dla nas potrawkę z kurczaka. Odgrzałem ją tylko. Linda nie mogła uwierzyć własnym oczom w to, jak sobie radzę. Zjedliśmy przy świecach. Rozmawialiśmy, częstując się winem.
– Sprawiłeś mi naprawdę wielką radość, gdy zadzwoniłeś. Wiesz, że mimo tego, co między nami było, nie liczyłam na to, że wrócisz. A teraz jeszcze ta niespodzianka. Przygotowałeś to wszystko i mieszkasz tu po męsku, ale schludnie. Zadziwiasz mnie.
– To jeszcze nie wszystko.
– No, brakuje chyba tego, żebyś mi się oświadczył. Wówczas dostałabym zawału.
– Być może i na to przyjdzie czas. Teraz proszę, zamknij oczy.
Zdmuchnąłem świeczki i księżyc srebrną poświatą wypełnił pokój.
Wszystkie przedmioty zmieniły kształty i aż prosiły, żeby się im przyglądać. W ułamku sekundy przeniosło nas do następnego wymiaru.
Byłem oczarowany i dumny z siebie.
– Możesz już popatrzeć.
– No faktycznie, coś tu więcej księżyca, to wszystko?
– Wyłączyłem latarnię, by ci to pokazać.
– Co zrobiłeś? Ty naprawdę jesteś wariat! Wiesz, lubię cię, nawet bardzo, i lubię się z tobą napić, ale myślałam o innej niespodziance. Co ty w ogóle masz z tym księżycem?
– Zrobię drinka i opowiem. Zrozumiem, jeśli później będziesz chciała odejść.
Sprawiłem nam po szklaneczce i zapaliliśmy.
– Widzisz, to jest tak, że długo byłem sam. Byłem w różnych miejscach i tu, i na wschodnim wybrzeżu. Spałem na ulicy, pracowałem tylko wtedy, kiedy naprawdę nie miałem co jeść, po czym mnie wyrzucali, bo zacząłem pić i olewałem robotę. Wówczas, kiedy nie miałem do kogo otworzyć ust, zwróciłem uwagę na to, że księżyc zawsze mnie słucha, kiedy tu jest. W czasie nowiu, gdy go nie widziałem, bywałem smutny i nie chciało mi się żyć. Wtedy piłem ze smutku. Kiedy zaczynał się pojawiać, odżywałem, ale wtedy piłem z radości. Wreszcie miałem się do kogo odezwać. W tamtym czasie znów żyłem na ulicy. Za dnia włóczyłem się po mieście, trochę żebrałem. W taką noc jak ta, gdy była pełnia, byłem najszczęśliwszy na świecie. Usiadłem na kartonie pod ścianą nieopodal jakiejś knajpy i gadałem z nim tak głośno, że ktoś sprowadził do mnie ambulans. Myślał, że straciłem zmysły. Nie chcieli mnie zabrać, bo byłem pijany, ale ja nie przestawałem mówić, więc wzięli mnie na ostry dyżur.
Sprawdzili moje papiery. Miałem kiedyś normalne życie z ubezpieczeniem, składkami i podatkami. Przebadali mnie, kiedy wytrzeźwiałem. Okazało się, że czym prędzej musiałem trafić na stół operacyjny, bo miałem takie wrzody żołądka, że gdyby pękły, wykończyłbym się w kilka godzin.
Kiedy było po wszystkim i doszedłem do siebie, wytłumaczyłem sobie to tak, że to księżyc uratował mi życie. Od tamtej pory minęło trochę czasu i chociaż nie piję już tyle, co wtedy, to lubię co każdą pełnię patrzeć na niego.
Zawsze czułem dużą więź z fazami księżyca. A będąc któregoś razu w bibliotece, odkryłem, że w noc, kiedy się urodziłem, była pełnia. To mi wiele wyjaśniło. Ja jestem z nim bardzo połączony. Zdaję sobie sprawę, że może spodziewałaś się czegoś innego. Na razie to jest cała ta niespodzianka. Zrozumiem, jeśli wyjdziesz.
Zapadła cisza, Linda zapaliła kolejnego papierosa i powiedziała:
– Jesteś trochę popieprzony wariat, ale wiem teraz, że swoje w życiu przeszedłeś i nigdzie się nie wybieram. A teraz chodź do mnie i przytul mnie, ty księżycowy romantyku.
Tej nocy kochaliśmy się długo i inaczej niż zwykle. Myślę, że po raz kolejny księżyc stanął po mojej stronie.
Minęło kilka miesięcy. Z Lindą układało się dobrze. A moje włączanie i wyłączanie latarni stało się bezproblemowym rytuałem.
Do czasu. Pewnego wieczoru, kiedy jak zwykle wyłączyłem światło latarni, zza rogu wyjechał policyjny radiowóz. Zakręcili światłami i stanęli w poprzek chodnika. Grzecznie, lecz stanowczo wypytywali, co robię i co mam w kieszeniach. Poczułem, że będą kłopoty. Powiedzieli, że albo pokażę co mam po dobroci albo zabiorą mnie na posterunek, a tam znajdą na mnie haka i będę miał przechlapane. Tak czy inaczej, byłem w tarapatach.
Wyjąłem zapalniczkę, papierosy, klucze od auta i domu. Gliny tego szukały, bo razem z nimi miałem mój specjalny latarniowy klucz.
Zabrali mnie po tym, kiedy ściągnęli elektryków z miasta, żeby sprawdzili, czy wszystko jest w porządku ze światłem. Posadzili mnie z tyłu radiowozu, ale nawet mnie nie skuli. Na posterunku postawili zarzuty niedozwolonej manipulacji światłami latarni ulicznej. Zagrożenia bezpieczeństwu ruchu drogowego.
Okazało się, że to sąsiadka z dołu, którą wkurzało moje głośne słuchanie Beethovena i brzdęk butelek, miała na mnie oko i doniosła na policję.
A ja jej się zawsze kłaniałem, kilka razy nawet przytrzymałem dla niej drzwi windy, mimo tego, że byłem podpity.
Posadzili mnie na dołku z kaucją tysiąca dolarów i możliwością wykorzystania jednego telefonu.
Zadzwoniłem do Lindy.
Nie wiem, skąd miała tyle forsy. Wyszedłem jeszcze tej samej nocy. Rozprawa sądowa miała być za tydzień.
Następnego dnia rano zatelefonowałem do znajomego adwokata. Wszystko mu wyjaśniłem. Stwierdził, że czegoś tak popieprzonego jeszcze nie słyszał i zobaczy, co da się zrobić.
Nie lubię mieć długów, więc dryndnąłem do kilku znajomych, którzy mogli pożyczyć bądź byli mi winni pieniądze. Nawet do wydawcy i po dwóch dniach miałem gotówkę dla Lindy.
W dniu rozprawy ogolony i trzeźwy stawiłem się w sądzie. Linda usiadła na widowni. Trafił mi się stary sędzia. Siwowłosy, w okularach, trochę starszy ode mnie.
– Wysoki sądzie. Sprawa numer tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt pięć. Miasto przeciwko Edwardowi Waitsowi, podejrzanemu o wyłączanie latarni i zagrożenie bezpieczeństwa na drogach publicznych.
Sędzia spojrzał w akta i powiedział:
– Panie Waits, muszę przyznać, że odkąd trafiły w moje ręce akta pańskiej sprawy, nie mogłem się doczekać, aż dowiem się od pana, co powodowało, że ryzykując swoim życiem, otwierał pan słup ulicznej latarni, by ta nie świeciła w nocy. Ryzykując bezpieczeństwo publiczne, wyłączał pan latarnię uliczną.
– Wysoki sądzie! Zacznę od tego, że urodziłem się dwudziestego pierwszego października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku. W nocy, kiedy przyszedłem na świat, była pełnia księżyca. Zawsze, odkąd pamiętam, czułem się związany z fazami księżyca. Kilka lat temu w wyniku załamania nerwowego spowodowanego rozwodem oraz utratą pracy i środków do życia zmuszony byłem mieszkać na ulicy. I błąkać się po kraju z zamiarem, co już teraz wiem, odzyskania celu w życiu. Wierzę, że moja księżycowa mania uratowała mnie, kiedy pewnego razu zostałem zabrany do szpitala prosto z ulicy i zdiagnozowano u mnie wrzody żołądka, których perforacja mogła zagrażać mojemu życiu.
Zapadła cisza.
– Panie Waits, jak pan zarabia na życie?
– Wysoki sądzie, jestem początkującym pisarzem. Czasami uda mi się sprzedać jakieś opowiadanie. I tak na razie żyję.
Znowu cisza. Cisza, od której zależy dalszy mój los. Cholerne uczucie.
Po czym sędzia ogłosił:
– Sąd stanu Kalifornia okręgu Alameda uchyla sprawę przeciwko Edwardowi Waitsowi o bezprawne wyłączanie latarni ulicznej z powodu niskiej szkodliwości popełnionego czynu. Na korzyść oskarżonego działa fakt, że w czasie, kiedy dopuszczał się wyżej wymienionego czynu, nie doszło do zakłóceń życia publicznego. W przypadku powtórzenia tego wykroczenia Sąd zmuszony będzie skazać oskarżonego na karę sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Niniejszym sprawę uchylam.
Bang!
– Panie Waits, ja także urodziłem się podczas pełni księżyca.
Byłem wolny, a życie wróciło na dawne tory. Jednak po kilku tygodniach coś między mną a Lindą zaczęło się psuć. Nie chcę tego zrzucać na karb tego, że latarnia naprzeciw moich okien zyskała nowe zabezpieczenia przed otwarciem i nie mogłem już przy niej majstrować. Byłem zrozpaczony. Posmutniałem i straciłem natchnienie. Rozstaliśmy się.
Pewnie tak miało być.
Stwierdziłem, że potrzebuję zmiany otoczenia i postanowiłem się stamtąd wyprowadzić.
Znalazłem odpowiedni pokój w domu z oknami na ogród. W innej części miasta. Ponoć poprzedni lokator nie mógł znieść tego, że księżyc jaśnieje tam tak intensywnie. Tymczasem ja wyczekuję pełni.
Przez wiele lat czekałem, aż w moim życiu stanie się coś niezwykłego - nic się nie działo, aż sam to zapoczątkowałem. Dziewięć opowieści inspirowanych estetyką dawnego kina i ponadczasowej literatury, pełnych empatii, subtelnego humoru i ciepła. Teksty, które skupiają się na relacjach, pamięci i małych gestach, które zmieniaja życie.
Zapraszam Cię do świata widzianego oczami wrażliwego twórcy, który szuka opowieści w bocznych uliczkach i nocnych barach starych miast. Zanurz się w tych głosach i odkryj to, co zwykle umyka oczom.
Wojciech Edward Sprengel
