Jak zobyć serce panny Lucy - Helen Dickson - ebook

Jak zobyć serce panny Lucy ebook

Helen Dickson

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Lucy od lat mieszka z ojcem w Indiach. Stroni od towarzystwa, woli opiekować się chorymi w miejscowym szpitalu. Nie dba o opinie innych, a plotki na swój temat kwituje wzruszeniem ramion. Choć przyciąga wiele męskich spojrzeń, skutecznie zniechęca wszystkich, którzy próbują ją oczarować. Ma ważne powody, by nie ufać mężczyznom. Gdy jednym z jej podopiecznych zostaje Charles Anderson, szarmancki i skory do flirtu dyplomata, Lucy początkowo traktuje go równie chłodno, jak pozostałych adoratorów. Kpi z jego komplementów, lecz w głębi duszy coraz częściej marzy, by odnalazł drogę do jej serca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Helen Dickson

Jak zobyć serce panny Lucy

Tłumaczenie:

Bożena Kucharuk

Tytuł oryginału: Scandalously Bound to the Gentleman

Pierwsze wydanie: Harlequin Historical, 2024

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2024 by Helen Dickson

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2025

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Bez ograniczania wyłącznych praw autora i wydawcy, jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI) jest wyraźnie zabronione. HarperCollins korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

[email protected]

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-291-2114-9

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Rozdział pierwszy

Indie, 1817 rok

Otoczony wzgórzami skąpanymi w barwach indyjskiego lata, oślepiony słońcem, Charles nie widział nadciągającego zagrożenia. Jechał przez kamienisty teren, prowadzony jego pewną ręką koń ostrożnie stawiał kopyta na zdradliwym podłożu. Stajenny nagle krzyknął ostrzegawczo, ale było już za późno. Wierzchowiec, przestraszony przez węża, który wypełzł spod głazu na ścieżkę, stanął dęba i wyrzucił Charlesa z siodła. Charles spadł na ziemię i zaczął się toczyć po zboczu wąwozu. Ból przeszył mu udo, a potem głowę, gdy uderzył nią w wielki kamień, na którym się zatrzymał. Ogarnęła go ciemność.

Nie miał pojęcia, jak długo tam leżał, na przemian odzyskując i tracąc przytomność. Mimo przeszywającego bólu głowy uniósł powieki i jak przez mgłę dostrzegł wóz ciągnięty przez dwa chude woły. Siedząca w wozie kobieta prowadziła zaprzęg, omijając wystające z ziemi głazy. Charles czuł, że obsiadają go muchy, ale nic nie mógł na to poradzić. Wóz zatrzymał się obok niego. Kobieta odezwała się do stajennego w języku, który rozpoznał jako urdu. Nie wysiadła, kiedy ktoś przenosił rannego Charlesa do wozu. Ruszyli.

Wstrząsy powodowane nierównością traktu i obezwładniający upał potęgowały jego cierpienie. Podróż zdawała się nie mieć końca. Otworzył oczy i skupił wzrok na kobiecie. Nosiła tradycyjny strój – długą spódnicę, bluzkę i długi szal, który okrywał jej głowę i spływał na ramiona; delikatną czerwoną tkaninę przetykała złota nić.

Jego uwagę przyciągnął długi jasny kosmyk, wystający spod szala. Coś mu się nie zgadzało. Blond włosy u indyjskiej kobiety wydawały się dziwne, nienaturalne. Wciąż na granicy świadomości, starał się nie spuszczać oczu z tego jasnego pasemka, które kołysało się poruszane bryzą, niczym bandera statku.

Nie pamiętał, jak go zdejmowano z wozu. Kilka godzin później poczuł na twarzy kojący dotyk mokrego płótna. W pobliżu ktoś mówił łagodnym tonem; dźwięk słów łączył się z przyjemnym dla ucha brzękiem bransoletek.

- Pan Anderson?

Głos kobiety.

- Tilly? – wychrypiał.

Umysł Charlesa zalały strzępy wspomnień. W gorączce majaczył o swojej siostrze na zielonych łąkach Anglii. Nieznośny ból przeszył mu udo, nasilając pulsowanie w głowie. Gdzie się znajdował? Co mu się stało? Pamiętał jedynie moment wyrzucenia z siodła, nic więcej.

W ciemności z oddali docierały do niego głosy. Próbował unieść głowę, ale rozpalone szczypce bólu trzymały go mocno i nie pozwalały na żaden ruch. Zamrugał przekrwionymi oczami. Nie mógł zrozumieć, dlaczego pochylającą się nad nim twarz spowijają kłęby mgły.

- Doznał wstrząsu – odezwał się jakiś głos, łagodny i przejęty.

- Może i dobrze, że jest nieprzytomny, dopóki nie opatrzymy mu rany. Każcie go przenieść do gabinetu. Dam mu coś na uśmierzenie bólu i sprawdzę, co można zrobić, żeby uratować nogę.

- Jest w kiepskim stanie. Wyjdzie z tego? – spytała z troską kobieta.

- Jest młody i krzepki. To zawsze pomaga.

Moment przekładania na nosze okazał się bolesny. Charlesa znów litościwie ogarnęła ciemność.

Gorączka powoli ustępowała. Wokół niego rozlegał się gwar głosów. Otworzył oczy, widział już nieco wyraźniej, próbował skupić wzrok na jednym punkcie. Nie rozpoznawał miejsca, w którym przebywał. Dopiero gdy zauważył inne łóżka, na których leżeli ranni Brytyjczycy i Hindusi, domyślił się, że jest w małym, pomalowanym na biało szpitalu. W pobliżu krzątały się dwie kobiety i mężczyzna, zajęci innymi pacjentami. Uniósł głowę, ale natychmiast pomieszczenie zawirowało mu przed oczami. Zacisnął mocno powieki. Ten nagły, nieznaczny ruch sprawił, że czaszka omal mu nie wybuchła.

Próbował sobie przypomnieć, co się stało. Po opuszczeniu Madrasu rozpostarł się przed nim rozległy krajobraz. Kilometr za kilometrem, godzina za godziną on i jego towarzysz podroży wspinali się na wzgórza i przedzierali przez strumienie. Uwielbiał przemierzać wierzchem indyjskie równiny, tajemnicze, wciąż mu nieznane nawet po czterech latach spędzonych w Indiach. Zanim koń zrzucił go z siodła, jechali od czterech dni.

Odczekał chwilę i znów otworzył oczy. Z ulgą odkrył, że zaczyna widzieć nieco wyraźniej. Do jego łóżka podeszła kobieta z miską w dłoniach. Przywitała się z nim niewyraźnym mruknięciem i umieściła miskę na niskim stoliku. Kiedy na niego spojrzała, aż się wzdrygnął. To ona przywiozła go tu wozem zaprzężonym w woły, nie miał co do tego wątpliwości, choć nie nosiła już indyjskiego stroju. Przyglądała mu się z chłodnym zainteresowaniem, z nieruchomą twarzą, jakby miała się na baczności. Napotkawszy jej wzrok, odniósł wrażenie, że patrzy mu prosto w serce, ocenia go, dostrzega jego winy i upadki. Jeszcze nigdy w życiu nie widział oczu o tak wielkiej głębi i przenikliwości.

- Wreszcie się pan obudził – stwierdziła.

Usta miał suche jak pustynia. Ostrożnie przytknęła kubek do jego warg. Zimna woda podziałała jak cudowny balsam. Z westchnieniem opuścił głowę z powrotem na poduszkę.

- Dziękuję. Jak długo byłem nieprzytomny?

- Przywieźliśmy pana dwa dni temu. Jest pan w małym szpitalu w Nandrze, w stanie Puna, blisko granicy z Guntalem. Pamięta pan, co się stało?

- Koń mnie zrzucił. Mocno ucierpiałem?

- Dość mocno. – Odsunęła się na bok, bo do łóżka podszedł jakiś mężczyzna i zaczął zdejmować opatrunek z nogi Charlesa.

- Jestem doktor Patrick Jessop, do usług – przedstawił się, nie odrywając wzroku od rany. – Mięśnie uda zostały poważnie uszkodzone, na szczęście nie ma złamań. Udało mi się założyć szwy, ale minie sporo czasu, nim ta noga znów uniesie pański ciężar. Paskudny uraz, możliwe, że już zawsze będzie pan utykał, ale o tym dopiero się przekonamy.

- Przynajmniej nie trzeba amputować nogi, dzięki Najwyższemu… no i panu, doktorze Jessop – powiedział Charles. Patrzył z zaciekawieniem na lekarza w średnim wieku, usłyszawszy w jego głosie wyraźny irlandzki akcent. W mocno opalonej twarzy błyszczały szare oczy. Przeniósł wzrok na kobietę.

Nie uśmiechnęła się, nawet nie mrugnęła.

- Powinien pan być wdzięczy – odezwała się rzeczowym tonem. – Miał pan też ranę głowy i zmagał się z gorączką.

- Która, jak stwierdzam z ulgą, już opadła – podjął doktor Jessop. Naciskał miejsca wokół rany, wywołując taki ból, że Charles aż się skrzywił.

Po chwili doktor Jessop zakończył badanie, cofnął się i spojrzał z góry na pacjenta.

- Jest pan Irlandczykiem – wyrwało się Charlesowi.

- A jakże, pochodzę z hrabstwa Wicklow, ale od bardzo dawna nie wiedziałem ojczyzny. Jestem chirurgiem, pracuję dla Kompanii Wschodnioindyjskiej od tak dawna, że trudno mi zliczyć lata, ale leczę też mieszkańców Nandry i okolicznych wiosek.

- Wyobrażam sobie, że chirurg jest prawdziwym skarbem w takich miejscach jak to.

- Jadę tam, gdzie jestem potrzebny. Pracy mi nie brakuje.

- Cieszymy się, że spędził pan trochę czasu w naszym szpitalu – powiedziała kobieta, zbierając zużyte opatrunki.

- Moja praca z pewnością nie należy do łatwych. Da się złożyć połamane kości i pozszywać rany odniesione w walce, gorzej jest z zakażeniami, gorączką i gangreną. Niedługo wyjeżdżam, żeby dołączyć do regimentu w Madrasie. Opuszczę Punę bez żalu. Za bardzo tu niespokojnie. Pójdę już, mam za sobą pracowity dzień, no i pora na kolację. Zostawiam pana w sprawnych rękach panny Quinn. Przeszła szkolenie z leczenia zakażeń i opatrywaniu rozmaitych ran. Odpoczynek powinien panu teraz, kiedy nie ma pan już gorączki, przynieść ulgę. – Po tych słowach wyszedł z sali.

- Skoro jest pan przytomny, to po zmianie opatrunku przyniosę panu coś do jedzenia. Na pewno jest pan głodny – powiedziała kobieta.

- Mój koń… Wie pani może, co się stało z moim koniem?

- Będzie pan musiał spytać o to człowieka, który był z panem. Z tego co wiem, zajęto się nim w obozie wojskowym na skraju miasta. Znalazłam pana przypadkowo i skupiłam się przede wszystkim na tym, żeby pana zawieźć do szpitala. A teraz proszę nic nie mówić, zajmę się pańską raną. Może trochę zaboleć. Proszę się nie ruszać.

Charles obserwował ją przy pracy, raz po raz zaciskając zęby z bólu. Poruszała się z naturalną gracją i dostojeństwem. Widząc, jak lekkim, posuwistym krokiem podchodzi do łóżka, pomyślał, że porusza się, jakby była tancerką.

Bujne jasne włosy miała splecione w warkocz i upięte na karku. W nieskazitelnie regularnych rysach przyciągały uwagę wydatne kości policzkowe i duże oczy. Ich ciemnozielony kolor ze złotymi błyskami odbitego światła przypomniał mu oczy tygrysa.

Pozłocona słońcem cera uwydatniała żywo różowy kolor ładnie wykrojonych ust. Mimo bólu Charles z przyjemnością ją obserwował i podziwiał jej urodę. Atrakcyjna powierzchowność panny Quinn łączyła się z pewną wyniosłością, która zapewne miała sygnalizować całemu światu, że należy ją traktować poważnie. Fascynowała go i pociągała.

Jej urok działał na Charlesa tak mocno, że aż wzbudzał niepokój. Mimo pobrudzonego fartucha na szarej sukni wydała mu się idealna, ale i niebezpieczna, jak kobra wyłaniająca się z koszyka, którą widział na bazarze w Madrasie.

Mężczyzna siedzący na ziemi ze skrzyżowanymi nogami zdjął z koszyka pokrywę i zaczął grać na instrumencie podobnym do fujarki. Po niedługiej chwili ukazała się głowa kobry. Z wierzę wyglądało na zaciekawione dźwiękami muzyki. Gadzie oczy, zimne i nieruchome, budziły lęk. Charles stanął nieruchomo jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać wzroku od niezwykłej sceny.

- Robi wrażenie, prawda? – spytał jego towarzysz. - Jej jad mógłby powalić słonia, gdyby zdołała przebić mu skórę.

Dlaczego przypomniał sobie akurat to wydarzenie, patrząc na pannę Quinn, kobietę bez wątpienia piękną i inteligentną? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Zajmowała się nim, bo jego rana wymagała zmiany opatrunku, a mimo to był dziwnie podekscytowany tym, że poświęcała mu uwagę.

- Doktor nazywał panią panną Quinn. Jest pani może córką Jeremiaha Quinna?

- To mój ojciec. Zna go pan?

- Nigdy się nie spotkaliśmy, ale jego nazwisko nie jest mi obce. Z tego, co wiem, pracował dla Kompanii.

- Był przedstawicielem Kompanii w Punie i poborcą podatków od gruntu. Zły stan zdrowia zmusił go do przejścia na emeryturę trzy lata temu.

- Jednak pozostał w Nandrze.

- Twierdzi, że jest za stary na zmiany. Kocha Indie, a Nandra stała się jego domem. Tu ma swoich przyjaciół. Ja jestem Lucy Quinn. Przywiozłam pana do tego szpitala. Szczęśliwie się złożyło, że doktor Jessop akurat tu był i opatrzył pańskie rany,

- Za co będę dozgonnie wdzięczny. Mam nadzieję, że szybko dojdę do siebie.

- Pracował pan kiedyś dla Kompanii, prawda, panie Anderson?

- Kiedyś.

- Ale już pan nie pracuje.

- Pani o mnie słyszała?

- Owszem. Naprawdę jest pan aż tak bezecny i niebezpieczny, jak głosi fama?

Charles parsknął śmiechem.

- Panno Quinn, błagam, niech pani nie wątpi w moją reputację. Ciężko na nią pracowałem. – Czy mu się zdawało, że wygięła wargi w lekkim uśmiechu?

- Zapewne nie było to zbyt trudne. - Przybrała poważniejszy ton. – Słyszałam, że jest pan człowiekiem sukcesu, zaradnym i odważnym. Pracując dla Kompanii, wykazywał się pan gorliwością. Ponadto biegle pan włada lancą i muszkietem. Aż dziw, że nie wybrał pan kariery w wojsku.

Wszystko to powiedziała rzeczowym tonem, bez cienia sarkazmu, którym mógłby poczuć się urażony.

- Lubię swoje obecne zajęcie, a żołnierkę pozostawiam zawodowcom. A co do Kompanii, szybko się zorientowałem, że jej chciwość i brutalne metody godzą w interesy Hindusów.

- Dlatego pan zrezygnował? - spytała ze szczerym zaciekawieniem.

Nie odpowiedział od razu, lecz dłuższą chwilę patrzył jej w twarz. Przez całe lata, pracując w zarządzie w Londynie, całą swoją uwagę poświęcał Kompanii. Nadawała sens jego życiu, wszystkiemu, co robił. To się zmieniło, kiedy przyjechał do Indii. Zrezygnował z tej posady z powodu głębokiego rozczarowania.

Gdy się w końcu odezwał, jego głos brzmiał beznamiętnie, jakby Charles starał się nie ujawnić żadnych emocji.

- Owszem. Nie mogłem się pogodzić z działalnością Kompanii. Stałem się krytyczny wobec brytyjskiej polityki, widząc wszechobecną korupcję oraz niebotyczne majątki pracowników firmy i administracji. Dlatego zrezygnowałem.

- Jest pan zatem człowiekiem zasad, panie Anderson.

- Dostrzegam różnicę między dobrem i złem, panno Quinn. Gdybym nadal pracował dla Kompanii, byłby to dowód na to, że aprobuję jej karygodne poczynania. Obecnie pracuję dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w służbie dyplomatycznej. Miałem się spotkać z radżą Guntalu w jego pałacu w Kassam. Guntal jest niezależny i radża Naveen Madan chce, by takim pozostał. Nie jest przychylnie nastawiony do Kompanii Wschodnioindyjskiej i nie życzy sobie jej wpływów.

- Był pan już kiedyś w Guntalu?

- Raz. Objąłem funkcję pełnomocnika rządu na dworze radży. Wprawdzie nie zgodził się na rozszerzenie umów handlowych z Anglią, ale mam nadzieję, że moja misja zapoczątkuje dobre relacje pomiędzy Guntalem i naszą ojczyzną.

- Zatem życzę panu sukcesów. – Zakończywszy zmianę opatrunku, panna Quinn zebrała zużyte bandaże i spojrzała na Charlesa. – Teraz proszę odpocząć, panie Anderson. Każę przynieść panu coś do jedzenia. Tę noc powinien pan już spokojnie przespać.

Charles patrzył, jak odchodzi. Otaczała ją aura spokoju i pewności siebie, a przez zapach środka odkażającego przebijał aromat wody różanej.

Zamknął oczy, postanawiając w duchu, że nie pozwoli się trzymać w szpitalu dłużej, niż to będzie konieczne. Przeklinał niefortunny wypadek, który opóźnił jego misję. Indie składały się ze stanów administrowanych przez różne państwa. Te, w których nie rządzili Brytyjczycy i Holendrzy, pozostawały we władaniu indyjskich książąt i maharadżów. Jako pracownik brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Charles miał za zadanie poprawę wzajemnych stosunków między wszystkimi stronami.

Lucy mieszkała z innymi Brytyjczykami w osadzie wojskowej na obrzeżach niewielkiego miasta Nandra. Tworzyli tam samowystarczalną społeczność, rozrastającą się z upływem lat. Na schludnych trawnikach ozdobionych pięknie utrzymanymi rabatami, w cieniu potężnych figowców stały proste parterowe budynki pomalowane na biało i otoczone szerokimi werandami.

Dom, w którym Lucy mieszkała z ojcem, był bardziej przestronny od pozostałych, a pokoje wciąż wypełniały bibeloty jej matki. W gabinecie ojca nadal unosił się słodkawy zapach tytoniu z jego fajki. Posiadali niewielkie grono służby, niezbędnej do zapewnienia im wygody. Kasim opiekował się ojcem Lucy, obecnie przykutym do łóżka.

Wzięła zimny napój, usiadła na werandzie i zapatrzyła się w mrok. Oparła wyprostowane nogi na niskim podnóżku i odchyliła się na oparcie fotela. W pobliżu jakieś ptaki ćwierkały hałaśliwie, jakby się kłóciły. Pomyślała o panu Andersonie. Niemal wszyscy słyszeli o nim i jego wyczynach, choćby o tym, jak powstrzymał bandę napastników, kiedy pracował dla Kompanii. Wszystkie damy z Madrasu, gdzie rezydował, zarówno wolne jak i zamężne, zgodnie uważały, że trudno mu się oprzeć. Kwestia gustu, bo na przykład Lucy była pewna, że ona oparłaby się panu Andersonowi bez większego trudu.

Wróciła myślami do chwili, gdy znalazła go ciężko rannego. Miał zamknięte oczy. Krew zlepiała mu włosy w miejscu urazu głowy, tworzyła też plamę na ziemi pod nogą. Na moment uniósł powieki, a wówczas dostrzegła niebieski kolor tęczówek. Słabo wyczuwalny puls na szyi oznaczał, że jego życie wisi na włosku. Z doświadczenia, jakie zdobyła, pracując u boku doktora Jessopa w szpitalu, wiedziała, że jeśli rana nie zostanie właściwie opatrzona, ranny może umrzeć na skutek zakażenia krwi.

Asystowała doktorowi Jessopowi przy zabiegu. Pan Anderson, rozciągnięty na stole operacyjnym, miał imponująco umięśnione ciało, zapewne dzięki długoletnim ćwiczeniom. Szeroka klatka piersiowa przechodziła w płaski brzuch i wąskie biodra. Gęste ciemnobrązowe włosy podwijały się lekko na karku. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz, by wiedzieć, że jest pewnym siebie, może nawet wyniosłym mężczyzną, z rodzaju takich, jakich nauczyła się unikać.

Wzdrygnęła się na napływ niechcianych i bolesnych wspomnień. Łzy napłynęły jej do oczu. Bardzo się starała zapomnieć o tym strasznym dniu, kiedy prawie nieznany jej mężczyzna brutalnie pozbawił ją dziewictwa. Zaledwie osiemnastoletnia, niewiele wówczas wiedziała o świecie. Jak każda dziewczyna miała wielkie nadzieje na przyszłość i głowę wypełnioną marzeniami.

Koszmar bezlitośnie do niej wracał, wciąż od nowa. Tamten mężczyzna ją wykorzystał, porzucił jak zużyty przedmiot i prawdopodobnie wkrótce potem o niej zapomniał. Lucy nie mogła liczyć na łaskę zapomnienia, czuła się na zawsze zbrukana i gorsza, nic nie mogło tego zmienić.

Słońce oświetlało niewielki szpital ciepłym blaskiem. Panna Quinn niedawno przyszła. Charles, wsparty na poduszce, obserwował ją z zaciekawieniem, podziwiając pełną wdzięku swobodę, z jaką zajmowała się pacjentami. Przyjrzał się dokładnie regularnym, klasycznym rysom jej twarzy. Doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie widział tak pięknej kobiety. Wyczuwał w niej nieposkromiony temperament i umiłowanie wolności skryte pod układnym zachowaniem. Dla Charlesa Andersona stanowiła uosobienie wszystkiego, co mu się podobało w kobietach. Do tego emanowała niemal królewską godnością i spokojem, który podziwiał.

Przyłapał się na tym, że panna Quinn zaczyna go pociągać, i wcale nie był z tego zadowolony. Odpowiadało mu życie, jakie prowadził. Bez zobowiązań, bez żalu, gdy obowiązki dyplomatyczne kazały mu się przenosić z miasta do miasta. I, co najważniejsze, bez uczuciowego zaangażowania.

Nagle, bez ostrzeżenia, znajomy ból ścisnął mu serce. Sądził, że już dawno zdążył się z nim uporać, ale okazało się to tylko złudzeniem. Aż wstrzymał oddech, starając się nie poddać fali przytłaczających wspomnień o Amelii, którą uważał za miłość swego życia. Okazała się ambitną intrygantką, zawiodła jego zaufanie i zostawiła go dla człowieka bogatszego niż on i wyższego rangą.

To doświadczenie nauczyło go ostrożności. Rozdrapywanie przeszłości, podobnie jak marnowanie czasu na nierealne marzenia, nie miało żadnego sensu. Nie należało powielać błędów, a naiwność i nadmierna ufność mogły prowadzić jedynie do bolesnej porażki. Ta świadomość jednak nie pomagała mu oderwać oczu od panny Quinn, kiedy zręcznie krzątała się, udzielając pomocy chorym lub rannym podopiecznym.

W końcu podeszła do niego; patrzył na jej pochyloną głowę i dłonie wprawnie zmieniające opatrunek. Wpadające przez otwarte okno promienie słoneczne wydobywały złociste błyski z jej jasnych włosów. Zwykle umiał się odnaleźć w każdej sytuacji, zachowując zimną krew i trzeźwy osąd, tymczasem przy pannie Quinn zastygał w bezruchu jak sparaliżowany. Serce zaczynało bić mocniej, a ciało przebiegały dreszcze pożądania.

Panna Quinn miała w sobie coś, co jakby rozświetlało ją od środka. Wydała mu się klejnotem, który prócz zewnętrznej urody posiada w sobie tajemniczą moc. Znienacka powróciło do niego od dawna tłumione marzenie o posiadaniu żony, która napełniłaby jego życie ciepłem i radością, przegnała pustkę z jego serca.

Szybko przywołał się w duchu do porządku, zirytowany niedorzecznymi tęsknotami. Już raz wykazał się głupotą, wierząc, że Amelia jest tą jedyną, która da mu upragnione szczęście. I co z tego wynikło? Mrzonki rozbiły się w pył, niczym morska fala o skały klifu. Nagłe ukłucie bólu przy zdejmowaniu bandaża wyrwało go z rozmyślań. Ściągnął brwi. Uświadomił sobie, że dopuszczanie do siebie dawnych pragnień może mu przynieść tylko cierpienie.

Wyczuwając w nim nagłe napięcie, panna Quinn uniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Policzki jej się zaróżowiły, w oczach miała troskę.

- Przepraszam, jeśli sprawiłam panu ból. Rana jest jeszcze świeża, ale dobrze zszyta. Ani się pan obejrzy, jak całkiem dojdzie do siebie.

- Dobrze wiedzieć – odrzekł nieco nazbyt cierpkim tonem. – Jak się miewa pani ojciec? – spytał, kiedy przerwała opatrywanie nogi i podała wodę do picia.

- Niestety bez zmian na lepsze.

- A pani matka?

- Nie ma jej już z nami. Od dwóch lat.

- Tęskni pani za nią?

- Tak, codziennie. Byłyśmy sobie bardzo bliskie. Ojciec jest spokojnym człowiekiem, mądrym, poważnie traktował swoją pracę dla Kompanii, choć podobnie jak pan nie zawsze się zgadzał z jej polityką.

- Jak się wam mieszka w osadzie wojskowej?

- Całkiem przyjemnie. Ojciec lubił podejmować znajomych, lecz większość mężczyzn w osadzie pije za dużo i cierpi z powodu niewydolności wątroby.

Charles uśmiechnął się, rozbawiony jej poważną miną.

- Widzę, że kocha pani ojca, panno Quinn.

- Tak, bardzo. Przekazał mi swoją miłość do Indii – wyznała i zaczęła nakładać nową warstwę opatrunku. – Uczył mnie z wielkim entuzjazmem, więc szybko zdobyłam sporą wiedzę na temat ich skomplikowanej historii. Nauczyłam się doceniać i szanować tradycje i zwyczaje oraz niezwykłą kulturę tego kraju, który dla wielu pozostaje tajemnicą.

- Jeśli zechce, chętnie się z nim spotkam, kiedy już znowu stanę na nogach. Jestem zaskoczony, że pracuje pani w szpitalu – dodał z pewnym wahaniem. Nie zdołał się powstrzymać, bo pragnął dowiedzieć się o niej jak najwięcej. – Czy inne panie z Nandry pochwalają tę decyzję?

- Raczej nie, ale tym się zupełnie nie przejmuję. Pomagam, kiedy jestem potrzebna. Zawsze są jakieś rany wymagające opatrzenia, a doktor Jessop ceni mnie jako asystentkę.

- Podejrzewam, że wszyscy pacjenci się w pani podkochują, panno Quinn – podsunął, ciekawy, jak zareaguje na taką sugestię.

- Mam nadzieję, że nie, panie Anderson. Gdyby tak było, czekałoby ich rozczarowanie. Nie mam ani czasu, ani ochoty na flirty.

- Ma pani jasne i zdecydowane stanowisko w tej kwestii, w przeciwieństwie do większości kobiet.

Nie tylko wytrzymała jego spojrzenie, lecz w jej oczach pojawił się wojowniczy błysk.

- Wielu mężczyzn postrzega moją niezależność jako zagrożenie. A ja bronię swojego honoru – odparła zdecydowanie.

- Poza innymi talentami mówi też pani w urdu.

- Skąd pan wie?

- Słyszałem, jak pani się zwracała do mojego służącego, zanim straciłem przytomność. Znam niewiele osób, które zadają sobie trud nauki miejscowego języka lub zwyczajów. Stanowi pani wyjątek.

- Jestem w Indiach od dość dawna. Kiedy tu przyjechałam z rodzicami, wiedziałam, że zostanę na długo, a to zachęciło mnie do nauki języków. Niektórych ludzi to dziwi lub nawet bawi. Ja podchodzę do tego inaczej. Gdybym długo przebywała we Francji lub w Hiszpanii i nie nauczyła się mówić po francusku lub hiszpańsku, byłabym powszechnie krytykowana. Poza tym język urdu bardzo się przydaje.

- Naprawdę pani tak uważa, panno Quinn?

Spojrzała na niego surowo, gotowa bronić swojego stanowiska.

- A pan nie uważa pan tego za dziwactwo?

- Dlaczego miałbym tak uważać? Jestem pod wrażeniem.

- Zna pan urdu czy któryś inny z języków używanych w Indiach?

- Trochę, ale zamierzam udoskonalić swoje umiejętności. Zatem, jak pani widzi, panno Quinn, nie dorównuję pani pod tym względem. Do tego jest pani bardzo prostolinijna i ma niezwykłe oczy o tak ciemnym odcieniu zieleni, jakiego jeszcze nie widziałem.

Panna Quinn wyraźnie zesztywniała i odwróciła wzrok.

- Nigdy nie uważałam swoich oczu za niezwykłe, doceniam jedynie to, że dobrze mi służą. Nie lubię pustych komplementów, panie Anderson, więc proszę nie obrażać nimi mojej inteligencji. I tak, rzeczywiście jestem bezpośrednia.

Patrząc na jego zaskoczoną minę, domyśliła się, że rzadko spotykał kobiety niechętnie słuchające pochlebstw.

- A pani, panno Quinn, obraża mój honor. Nigdy nie mówię tego, czego nie myślę.

- Jest pan bardzo pewny siebie.

- Nie aż tak, jak by się pani mogło wydawać. Proszę przyjąć komplement jako całkowicie szczery. Jest pani śliczną młodą kobietą i skoro już tu trafiłem, bardzo chciałbym panią bliżej poznać. Wyczuwam, że pod tą twarzą anioła kryje się niezależna dusza. Po upadku z konia, kiedy otworzyłem oczy, naprawdę wierzyłem, że umarłem i trafiłem do nieba.

- Stanowczo zbyt wiele pan sobie pozwala, panie Anderson. A co do lepszego poznawania… Jest pan pacjentem doktora Jessopa i będzie traktowany dokładnie tak samo, jak pozostali. Czy w domu nie czeka na pana żona?

Twarz Charlesa nawet nie drgnęła, tylko oczy mu pociemniały.

- Nie mam żony, panno Quinn. Wątpię, by jakaś kobieta chciała dzielić życie z wędrowcem. Nigdzie nie zagrzewam miejsca na tyle długo, by zapuścić korzenie i się ustatkować. To jeden z powodów, dla których się jeszcze nie ożeniłem.

Mówił o swoim kawalerskim stanie bez emocji, wręcz obojętnie. Odczuwał naturalne pociąg do pięknych kobiet, ale nigdy nie chciał więcej niż przelotnego romansu. Tymczasem panna Quinn miała w sobie coś, co kusiło do nawiązania głębszego związku, do zawładnięcia nią bez reszty i na zawsze. Uświadomił sobie, w jakim kierunku zmierzają jego myśli, i szybko się opamiętał. Najwidoczniej uderzenie w głowę musiało być silniejsze, niż sądził, skoro snuł tak niedorzeczne rozważania.

- Przepraszam, że panią uraziłem, panno Quinn – powiedział, kiedy skończyła go opatrywać. – Nie chciałem pani zdenerwować, jedynie lepiej poznać.

Wpatrywał się w nią wyczekująco, a ona starała się ukryć zakłopotanie. Znienacka dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, co nakazywało zachować czujność. Poczuła się nieswojo, już kiedy prawił jej komplementy. Sugerował, że mu się podoba, mimo szpitalnego stroju i zmierzwionych włosów.

Wiedziała, że należy mieć się na baczności, ale odczuła też podekscytowanie, bo nikt wcześniej tak z nią nie rozmawiał. Charles Anderson wnosił w jej życie niepokój. Roztaczał wokół siebie aurę żywiołowej męskości, co nie pomagało jej w zachowaniu opanowania. Do tego bardzo łatwo dawała mu się sprowokować. Wystarczyło kpiące uniesienie brwi, by nie dbając o zachowanie dystansu, rzucała się bronić swoich racji.

Potem była na siebie zła, obwiniała się o okazaną słabość. Jak wszyscy znani jej mężczyźni, Charles Anderson był przewidywalny, zatem mogła się spodziewać jedynie rozczarowania. Nie znosiła mężczyzn takich jak on, przekonanych, że mogą posiąść każdą kobietę, której zapragną. Pod ich urokiem i przymilnymi słowami kryły się podstępne zamiary. Miła pogawędka miała uśpić czujność ofiary i pozyskać jej zaufanie.

Zwykle chętnie podejmowała rozmowę, nie doszukując się niecnych zamiarów, ale Charles Anderson nie odrywał oczu od jej twarzy, a jego nieskrywana ciekawość mocno ją krępowała. Nie zamierzała jednak okazywać słabości.

Wiedziała, że ma przed sobą człowieka czynu, nieustraszonego i bezwzględnego, niestroniącego od kobiet i przygód. Było w nim coś, co przywodziło jej na myśl wiatr wiejący od pokrytych śniegiem szczytów tajemniczych Himalajów. Wyczuwała w nim namiętność, co ją intrygowało, ale zarazem przerażało. Wiedziała, w jaki sposób jej zagraża jego obecność w szpitalu. Należało bardzo uważać, dlatego po namyśle postanowiła traktować go z największą powściągliwością.

Uniosła dumnie podbródek.

- Nie tak łatwo mnie przestraszyć, panie Anderson. A co do bliższego poznania, nie będę już tu przychodzić, przynajmniej przez jakiś czas. Mam inne zobowiązania.

Starała się nie zwracać uwagi na jego muskularne ciało. Widziała w jego oczach zachwyt, podziw i coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. W obawie, że jeszcze bardziej zamąci jej w głowie, szybko odwróciła się na pięcie i odeszła.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji