Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jadwiga Majewska pnie się po szczeblach kariery i zostaje dyrektorem ośrodka pomocy społecznej. Wtedy szczęście się od niej odwraca. Zawiść ludzka i zmowa załogi oraz postępujący mobbing pracowników, a zwłaszcza Remigiusza Osińskiego, którego zaloty odrzuca, skłaniają Jadwigę do coraz częstszego zaglądania do kieliszka. Kobieta wpada w wir plotek, które sukcesywnie wpływają na rozpad szczęśliwego dotąd małżeństwa. Kiedy odkrywa, że nieświadomie, w wyniku spisku Remigiusza i księgowej ośrodka, dokonuje malwersacji finansowych, podejmuje decyzję o samobójstwie. Zamykając za sobą drzwi pięknego domu i zostawiając kartkę dla męża i córki, z krótkim „nie szukajcie mnie”, zapomina, że od dzieciństwa wyjątkową opiekę roztoczył nad nią Anioł Stróż w postaci Babci Ksawerii.
Jadwiga zamiast pod pociąg trafia na ulicę i wraz z innymi bezdomnymi wiedzie dość spokojny żywot, ukrywając się przez dekadę przed najbliższymi, a przede wszystkim przed policją i wymiarem sprawiedliwości. Egzystując w świecie bez zasad nie przewidziała, że kolejny raz los da jej szansę na naprawę błędów przeszłości. W obronie Jadźki szykanowanej przez grupkę osiedlowych chuliganów, przypadkowo staje Paulina, młoda kobieta pełna empatii i zdroworozsądkowego podejścia do życia. Na nowo uczy Jadźkę zaufania i przypomina o ukrytym w głębi człowieczeństwie. Pomaga odkryć prawdę sprzed dziesięciu lat i odzyskać rodzinę. Tę ze starego życia i bezdomnej egzystencji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Joanna Misztal
Projekt okładki
Maksym Leki
Fotografie na okładce
© sergey causelove, yasaruslu, Bogdan Khmelnytskyi / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Mikołów 2025
tekst © Elżbieta Downarowicz
ISBN 978-83-8293-314-7
Jadwiga, Jadwinia, Jagoda, Jadzia, Jagienka…
Wołali ją tyloma odmianami imienia starogermańskiego pochodzenia, oznaczającego kobietę waleczną, zwyciężającą w każdym boju, a w wieku pięćdziesięciu trzech lat została wyłącznie Jadźką. I to dla tak zwanych najbliższych, bo dla przechodzących obok, przed Biedronką i innymi dyskontami spożywczymi, obcych ludzi w najlepszym razie była śmierdzącą, brudną staruchą, którą omijano szerokim łukiem z uwagi na niezbyt przyjemne walory zapachowe, a w najgorszym — dla gówniarzy i nastolatków, którym się wydaje, że pozjadali wszelkie rozumy i świat powinien leżeć u ich stóp — ścierwem, kurwą, darmową wydymaczką.
Kilka lat temu te wyzwiska robiły na niej jeszcze jakieś wrażenie. Niejedną noc przepłakała, wycierając nos w rękaw zabrudzonej, podziurawionej bluzy sportowej, samotna, w ciemności zdemolowanych budek działkowych albo w okresie zimowym starych hangarów, okryta „pościelą” ze zdobytej w zaciętej walce tektury. Po każdej takiej sytuacji zaciskała mocniej zęby i wstawała wraz z nowym dniem z odzyskaną energią, aż większość jej wypadła. Zresztą do niczego ich już nie potrzebowała, bo najczęściej podczas akcji „zdobywanie żywności” dobrzy ludzie wciskali jej z odpowiedniej odległości kajzerki i karton mleka. Mięsa nie smakowała od dawna. Owoce i warzywa czasami kradła z pobliskich ogródków. W ogóle marnie sobie radziła w pojedynkę. Spotkanie Andrzeja od samego początku znacznie poprawiło jej sytuację bytową.
Zaprosił ją do maleńkiej społeczności i opiekował się nią jak mógł za możliwość intymnego obcowania. Śmierdział równie mocno jak ona, wody używał od święta, ale przynajmniej chronił przed innymi kolegami, spragnionymi miłosnych ekscesów. No i co tu dużo mówić, w grupie przecież zawsze lepiej spędzać czas i przeganiać intruzów nachodzących ich zdewastowany, pełen śmieci i gruzu dom.
Czy kiedykolwiek wpadli na pomysł, by go posprzątać? Po co? — przekomarzali się jeden przez drugiego — skoro dziś śpimy tu, a jutro możemy przecież wylądować gdzieś indziej. I Jadźka szybko nabrała przekonania, że nie warto zapuszczać korzeni na dłużej w ładnych ogrodowych altankach, bo właściciele wraz z nadejściem wiosny bez skrupułów ich z nich przepędzali. Zwłaszcza latem i w okresie jesienno-zimowym, ograniczając im swoiste poczucie swobody. Bezdyskusyjnie opuszczali wówczas nowe lokum, nawet z przeprosinami na ustach i głębokimi ukłonami, żeby na interwencję nie zaproszono policji, bo niemiłą przygodę z wymiarem sprawiedliwości zaliczył każdy z sześcioosobowej grupki i po opuszczeniu „dołka” obiecywał sobie, że więcej tam nie wróci.
Żyła tak bez zobowiązań Jadwinia, Jadźka, Jadwiga, nie bacząc ani na dzień tygodnia, konkretną datę czy choćby orientacyjną godzinę, bardziej przywiązując wagę do tego, czy zakosztuje niezakłóconego snu pod rozgwieżdżonym niebem, ogrzewana ciepłym, letnim wiatrem, czy przytulona do ciał kolegów, odpychając natrętnie macające ją ręce, i przykryta stosem śmieci odrobinę podnoszącymi temperaturę. Wiele z nich bowiem spędziła samotnie, szczękając zębami i trzęsąc się z zimna.
A kiedyś…
Dawno temu mieszkała w pięknym domu.
Dbał o nią mąż, a ona troszczyła się o niego i córkę. Bardzo przedsiębiorcza i gospodarna, z jakże adekwatnym przydomkiem „kobieta wicher” pięła się po szczeblach kariery, zyskując aprobatę i poparcie przełożonych, aż sama zaczęła piastować dyrektorskie stanowisko. To wówczas nastąpił koniec wszystkiego: dobrej życiowej passy, wsparcia ludzi, okazywanej na co dzień życzliwości, zdrowej rywalizacji i zwyczajnego komfortu dobrze wykonywanych obowiązków. Nagle wierne towarzyszki: inteligencja, rozsądek i zaradność, zeszły na dalszy plan. Małymi kroczkami następowało coraz wyraźniejsze załamanie.
Ludzka zazdrość osiąga niebotyczne rozmiary. A jeśli dodatkowo jest podszyta nieuzasadnioną złośliwością, podkładaniem świń, przekazywaniem wyssanych z palca historii, jakże łatwo popaść najpierw w zniechęcenie, potem apatię zmierzającą w błyskawicznym tempie ku głębokiej depresji. Normalne zdaje się wówczas częstsze sięganie po kieliszek na rozluźnienie, niby w celu rozładowania skumulowanego napięcia, by w konsekwencji z wirtualnym tonowym bagażem na plecach znów przekraczać próg znienawidzonego miejsca pracy i walczyć z wiatrakami.
Kiedyś musiał nastąpić kres tej usłanej cierpieniem drogi…
Wszyscy wystąpili przeciwko niej. Nikt nie wyciągnął pomocnej dłoni, a klepanie po plecach na odczepnego na długo nie wystarczyło. Bagatelizowanie problemów przeszło w tryb zapewniający, że ocena pewnych sposobów traktowania, według Jadwigi wzbudzających niepokój, widocznie stanowiła dość subiektywne i indywidualne podejście. Uśpiło należną czujność, aż…
No właśnie, aż postanowiła zniknąć, i to dosłownie. Moment kulminacyjny przyszedł nieoczekiwanie pewnego majowego dnia dziesięć lat temu. Wówczas pozostanie niewidocznym wśród tłumu ludzi okazało się jedynym rozsądnym rozwiązaniem wprowadzonym nadzwyczaj łatwo, a powiedzenie, że „najciemniej pod latarnią” jakże adekwatne do ówczesnej sytuacji.
Czy ktoś jej szukał? Nie liczyła na to.
Nie po tym, co powiedziała, i co w odpowiedzi usłyszała.
Nie po tym, co zrobiła, i do czego doprowadziła.
Nie po tym, jak wszystko za sobą zostawiła.
***
Przez dziesięć lat wciąż na nowo pobudzała w sobie znieczulicę, włączała niepamięć, zacierała wspomnienia, te złe, ale także i te dobre, bo one nieustannie niosły ze sobą ból. Podczas wędrówek z kompanami skupiała się wyłącznie na egzystowaniu opartym na łapaniu ulotności. Rozczulały ją pąki liści wychodzące z gałązek po zimowych przymrozkach. Z zachwytem chłonęła widok prężących się dumnie do słońca magnolii. Uwielbiała biegać boso po ukwieconej łące, śmiać się pełną piersią, krzyczeć do woli, jaki to świat jest piękny i podziwiać z wyciągniętymi do góry rękami niezmierzony błękit nieba.
Tylko noce zdradziecko przypominały jej poprzednie życie. Szczęśliwe lata beztroskiego dzieciństwa spędzone na wsi u ukochanej babci Ksawerii i dziadka Zygmunta. Czasy szkolne, liceum w klasie matematyczno-fizycznej i studia na uniwersytecie w Gdańsku. Zawsze chciała dogłębnie poznawać tajniki prawa, a wylądowała na ekonomii. Skończone zarządzanie pozwoliło jej za to w dorosłym życiu na szybkie osiągnięcie dyrektorskiego stanowiska.
Dziadek mówił na nią „moja Bardotka”, bo uwielbiał francuską modelkę, piosenkarkę i aktorkę Brigitte Bardot. Babcia Ksenia, nie wiedzieć czemu, wołała na nią Biecia, co z imieniem Jadwia nadanym podczas chrztu nie za wiele miało wspólnego. Rodzice najczęściej nazywali ją Jadwinią, chyba że złapali córkę na jakimś przewinieniu, to wtedy „Jadwigo” nie schodziło z kategorycznie ułożonych ust. Koleżanki w szkole i na studiach upodobały sobie Jagodę: to takie na topie, kiedy każdy zna serial Czterdziestolatek — tłumaczyły. Zbyszek, jej mąż, Jadziunię oswajał na własny sposób, traktując jak księżniczkę i spełniając najskrytsze marzenia. Współpracownicy każde zdanie zaczynali od „pani Jadziu”. Przynajmniej na początku.
Aż została po prostu Jadźką.
Otoczonym opieką popychadłem z bardzo nisko ulokowaną samooceną.
Kobietą pozbawioną wdzięku, taktu i stylu.
— Pauliśka, ten plener malarski przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Mówię ci, wpadłam na cudowny pomysł, by spakować najpotrzebniejsze graty i tu przyjechać — rozemocjonowana Kaja szczebiotała do słuchawki telefonu, aż Paula musiała ją trochę odsunąć od ucha. — Ekipa może zbyt drętwo podchodzi do swoich obowiązków, spychając rozrywkę w niebyt, ale i tak nie narzekam na nudę.
— Chciałabym cię tylko lojalnie uprzedzić, że jeśli nie przestaniesz krzyczeć, to naszą rozmowę usłyszy całe osiedle.
— Znowu ugrzęzłaś na balkonie — stwierdziła jednoznacznie.
— Tu przynajmniej nie odczuwam tej wszechogarniającej klaustrofobii. Mam dość siedzenia na niepościelonym łóżku i chodzenia po czterdziestu ośmiu metrach kwadratowych, oparta o dwie kule. Wbrew pozorom na tym niewielkim skrawku przestrzeni zafundowano mi to, czego akurat potrzebuję, stałydostęp do świeżego powietrza, słońce przyjemnie ogrzewające obolałe ciało, a ja w spokoju mogę poczytać i nie myśleć o tym cholernym wypadku.
— Przepraszam… Strasznie mi przykro, że zostawiłam cię samą tuż po wyjściu ze szpitala, ale…
— Kaja, nie mam pretensji. — Uprzedziła zupełnie niepotrzebne wyrzuty sumienia przyjaciółki. — Wręcz przeciwnie, miałabym je, gdybyś zrezygnowała z pleneru. Przecież wiem, jak harowałaś przez cały rok, by odłożyć na niego pieniądze. Korzystaj więc z każdej spędzonej tam minuty i mną się nie przejmuj.
— Ale nie ma ci nawet kto podać kawy — pisnęła do słuchawki, włączając nieco płaczliwy ton.
— Hej, zapomniałaś, że nie piję kawy? A po wodę czy herbatę jakoś dokuśtykam na jednej kuli, bo dwie uniemożliwiają trzymanie kubka. Dobrze, że jedzenie dostarczają każdego wieczoru na wycieraczkę — dodała Paulina nieco ciszej i jakby do siebie.
Od dawna korzystała z firmy dowożącej posiłki, dzięki czemu wagę i sylwetkę potrafiła utrzymać w upragnionej formie, nie stroniąc przy tym od czynnej aktywności fizycznej. Treningi fitness pozwalały jej przede wszystkim na odpoczynek psychiczny, zwłaszcza że wieczne siedzenie przy kalkulatorze i komputerze wymagało nadmiernego skupienia. Od dwóch lat z powodzeniem prowadziła własne biuro rachunkowe, zyskując coraz więcej klientów, a co za tym idzie zasłużoną renomę, no i dodatkowe obowiązki oczywiście. Dlatego cztery razy w tygodniu uciekała punktualnie o osiemnastej z małego, usytuowanego w centrum miasta biura, by w pobliskim klubie sportowym pozwolić odpocząć swojej głowie na zajęciach zumby i treningach spalających z wykorzystaniem układów tanecznych na stepach. Tydzień temu jeden z nich zakończyła niefortunnym upadkiem.
Lewa rzepka kolanowa nagle postanowiła wyskoczyć z właściwego ułożenia, w wyniku czego doszło do jej złamania i naderwania ścięgien, zakończonego poważną operacją chirurgiczno-ortopedyczną i dziesięciocentymetrową blizną po wewnętrznej stronie kolana. Takiego bólu, jakiego doświadczyła po wybudzeniu z narkozy, jeszcze nie przeżyła. Chociaż zdecydowanie na dłużej zapamięta dyskomfort oddawania moczu do kaczki na sali pooperacyjnej w obecności mężczyzn komentujących jej jęki, ściąganie bez namoczenia opatrunku przez uczącą się zawodu pielęgniarkę, wyciąganie sączka ze świeżej rany oraz uczucia wyrwania wenflonu z wierzchu dłoni urozmaiconego pełnymi złości uwagami, gdy zapchana żyła nie zdołała już przyjmować leku przeciwbólowego. Tryskającej wtedy krwi nie potrafiła sama przez kilka minut zatamować, bo wzywana pielęgniarka udawała, że nie słyszy alarmowego dzwonka.
Kilkudniowe unieruchomienie na szpitalnym łóżku i poddawanie się nieco poniżającym zabiegom higienicznym w obecności innych pacjentek spowodowało, że z zacięciem na ustach stanęła na nogach, nie czekając na rehabilitantki, które miały jej pomóc opanować chodzenie o kulach. Krok za krokiem, kierując się intuicją i znosząc niewyobrażalny ból, przemierzyła szpitalny korytarz, by w konsekwencji podczas obchodu w sobotnie przedpołudnie kategorycznie poprosić dyżurującego lekarza o wypis. Koszmar dwóch pełnych pooperacyjnych dób zamieniła na ciszę i spokój panujące w małym, przytulnym mieszkanku.
— Otwierałaś swoje jajko z niespodzianką? — zapytała tymczasem Kaja, wyrywając Paulinę z wciąż nieprzyjemnych wspomnień.
— Wiesz, że patrzenie na szwy i obrzęknięte, posiniaczone kolano mnie przeraża. A poza tym kto mi potem właściwie założy bandaż na gips, by dobrze zabezpieczyć te dwie przecięte połówki opatulające całą nogę?
— Wierzyć mi się nie chce, że cię tak wypuścili! — Podkreśliła właściwą artykulacją swoje oburzenie.
— Możesz przestać mnie dodatkowo straszyć, bo nawet na sikanie nie wstanę, by bardziej go nie uszkodzić. Zresztą, skoro mnie wypuścili, to chyba wiedzą, co robią.
— Ale na spacer nigdzie nie wychodź.
Oczami wyobraźni zobaczyła wyciągnięty do góry palec wskazujący przyjaciółki.
— Zwariowałaś? Po schodach nie wiem, jak zejść. Ciągle zapominam, która pierwsza powinna iść w dół, zdrowa czy operowana. Dobra, kochana, bo zaczyna mnie mulić tabletka przeciwbólowa. Jakiś mocny środek mi przepisali, po którym śpię jak zabita, więc odpływam na kilka godzin.
— Na szczęście siedzisko o tej porze stoi w cieniu, to nie spalisz facjaty — powiedziała z troską Kaja.
— Ale śmieszne.
— Nie żartowałam. Mówiłam jak najbardziej poważnie. Może znasz mnie zupełnie z innej strony, ale obecna sytuacja wymaga zachowania powagi.
— Dobra, już dobra — parsknęła śmiechem Paulina i za sekundę dodała. — Ałała… Nawet nie mogę się spontanicznie zaśmiać, bo wszystko mnie boli.
— Za dwa dni wracam. Wytrzymaj jeszcze. Potem przejmuję nad tobą całkowitą opiekę.
— Trzymam cię za słowo.
— Porozpieszczam cię trochę. Kupimy sobie lody i wino…
— Kajka, nie należy pić alkoholu przy tych zastrzykach przeciwzakrzepowych — powiedziała wraz z głębokim ziewnięciem. — To ich aplikowanie w brzuch jest łatwiejsze, niż myślałam.
— Kurka, zapomniałam.
— Leć już do nich, bo słyszę w tle, że cię ponaglają. Niczym się nie przejmuj. W razie czego zastukam w ścianę po sąsiadów.
— Raczej nie zrozumieją twojego błagalnego wołania o pomoc, bo zazwyczaj oni stukają i oczywiście wtedy, kiedy to MY za głośno balangujemy. Chociaż, jeśli krzykniesz, wykorzystując całą dostępną moc gardła, i dość wyraźnie zaakcentujesz słowa, kartonowe ściany w końcu na coś się przydadzą. Kto to widział, by wydawać zgodę na stawianie bloku z papieru — filozofowała niezrażona ani milczeniem koleżanki, ani wołaniem uczestników pleneru.
— Zasypiam… — Do Kai dotarł szept Pauliny.
— Kocham cię. Wiem, głupio to zabrzmi, ale z każdym dniem będzie lepiej. Ból zelży.
— Faktycznie, głupio… — Nie panowała nad odruchami zmęczenia i kolejny raz głośno ziewnęła. — Ja ciebie też kocham, przyjaciółko — wyszeptała zanim rozłączyła rozmowę.
Te leki faktycznie odłączały jej wszelkie receptory. Jak przez mgłę, traktując je jako majak senny, słyszała wywody jednej z ulubionych, oczywiście w cudzysłowie, mam wychodzących z dziećmi na osiedlowe podwórko. Lubiła obserwować ludzi, co wzbudzało w niej skrajne emocje. Jednych usprawiedliwiała, patrząc na tak zwaną drugą stronę medalu, a innym współczuła, kiedy za nic nie potrafiła uzasadnić ich zachowania. No bo jak można wyjść na dwór z córkami i co chwila je strofować? — pytała siebie bezgłośnie, solidaryzując się z dwiema grzecznymi dziewczynkami wiecznie motywowanymi do posłuszeństwa uwagami, wypowiadanymi jakże pretensjonalnym tonem: Gdzie tam leziesz? Znowu mi do domu przyniesiesz połowę piaskownicy! Ile razy mam powtarzać, że najpierw po przedszkolu jest obiad, a wyjście na plac zabaw to nagroda? Masz się bawić tu, w piaskownicy, a nie na trawie, bo potem nie dopiorę tych zielonych plam!
A już najbardziej karygodne było to, że matki, niezwłocznie po ulokowaniu dzieci w piaskownicy i wysypaniu zabawek na jedną wielką kupkę, dokonywały pierwszej wspólnej czynności, którą było zapalenie papierosów, bez oddalenia się od swoich pociech przynajmniej na odległość kilku kroków.
Dziś te „rewelacje” przespała, opatulona miękkim, grubym, białym kocem, wciśnięta w kącik, na materacu ułożonym na pistacjowych paletach, oparta o stos poduszek. Dopiero dźwięk dochodzący ze śmietnika spowodował, że otworzyła oczy.
***
Jadźka otrzymała od Andrzeja zadanie do wykonania, a mianowicie zebrać jak najwięcej puszek ze śmietników, by potem sprzedać je na złom. Nieformalny szef ich sześcioosobowej grupy każdemu przydzielił inny rewir dość sporego osiedla na obrzeżach miasta, przekazał do dyspozycji znalezione wcześniej wózki spacerówki i uzbroił w potrzebne reklamówki wielokrotnego użytku, zapowiadając, że dzięki zebranej kwocie nareszcie zjedzą ciepłą zupę.
Od jakiegoś czasu unikali chodzenia do MOPS-owskiej stołówki, choć za posiłki nie żądano zapłaty. Tamtejsi pracownicy zarzucili ich serią pytań, dlaczego nie zamieszkają w noclegowni i nie pozwolą sobie pomóc na stałe, a nikt nie potrafił zrozumieć, że im takie życie w pełni odpowiadało. Życie, w którym wiele, jak nie wszystko, zależało od indywidualnego chcenia bądź niechcenia. Najważniejsze, że bez nacisków dokonywali samodzielnych wyborów. Jako grupa oczywiście, a nie jednostka, co — biorąc pod głębszą rozwagę — przeczyło znacznie wygłaszanej teorii. Pełne sprzeczności i czasami niezrozumiałe prowadzili życie. Dlatego chociaż otrzymywali przed marketami jedzenie od życzliwych osób, postanowili gremialnie co jakiś czas udawać zbieraczy, na chwilę jedynie przywdziewając szaty ludzi ciężko pracujących na wspólne utrzymanie.
Kobieta po tak długim okresie przebywania na ulicy przestała zwracać uwagę na nieprzychylne spojrzenia. Dawniej coś podobnego do wstydu trzymało ją w określonej samodyscyplinie. Pilnowała, by nikt nie widział, jak grzebie w śmieciach, i rzadko okazywała radość, kiedy wynajdowała w pojemnikach wyrzucone ugotowane resztki jedzenia. Z czasem i w tym zakresie dopadła ją obojętność. W niczym nie przypominała zadbanej Jadwigi sprzed lat. Wzrost sto sześćdziesiąt sześć centymetrów niby został, choć często chodziła zgarbiona, co sprawiało wrażenie, że jest sporo niższa. Tak jakby na plecach wiecznie dźwigała przytłaczający plecak z kamieniami. Ale już i kolor włosów stracił swój pszenicznozłoty odcień, ich gęstość przeraziłaby niejedną fryzjerkę, a pozbawiona makijażu twarz, ogorzała od słońca i pokryta brudem, maskowała tak niegdyś charakterystyczne znaki szczególne uwodzicielki, wdziękowi której uległo wielu mężczyzn: pieprzyk nad lewym kącikiem ust, niczym u Marilyn Monroe, lekko opadającą prawą powiekę i niemal przezroczysty blask zielonych oczu, a do tego powabnie rozkołysane biodra.
Wyrzucała puszki, tkwiąc całą górną połową ciała w śmietniku, nieświadoma hałasu, jaki towarzyszył każdemu uderzeniu o polbruk. Skupiona na pracy, na czas nie zwietrzyła nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Paulina powoli otwierała oczy, budzona pojedynczymi przydepnięciami blachy, w celu zmniejszenia objętości i upchania ich w reklamówce. Usiadła zdezorientowana, nader ciężko wracając do rzeczywistości. Ukryta w kącie balkonu, nie od razu odnalazła źródło zamieszania. Dopiero krzyki kilkuletnich chłopców spowodowały, że z ociąganiem i niemałym trudem stanęła na nogach. Kolano znowu zaczynało ją boleć. Na ułamek sekundy o nim zapomniała, obserwując z rozdziawioną buzią szamotaninę w najbliżej usytuowanym śmietniku.
— Patrzcie, co ta stara, brudna kurwa robi! — Wypowiadając te słowa, jeden z nich jednocześnie dotykał palcem zaskoczonej Jadźki.
Paulina rozejrzała się dookoła. W niedalekiej odległości przechodził starszy pan z psem, jednak spłoszony, momentalnie przeszedł na chodnik po drugiej stronie, by jak najszybciej znaleźć się w okolicy swojej klatki i stamtąd obserwować zdarzenie. Młoda para przejechała na rowerach, jakby niczego niepokojącego nie zauważyła. Kolejny przechodzień parł przed siebie, nie zaszczycając ich choćby ukradkowym spojrzeniem. Od dawna zadziwiał ją totalny brak reakcji, szczególnie na zachowanie tych konkretnych kilku chłopców, nagminnie skaczących po wiatach śmietnikowych i kontenerach oraz przeklinających tak, że uszy więdły. Oczywiście pod otwartymi oknami mieszkań swoich rodziców.
— Ej, ty, starucho, nie słyszysz? Po co ci te puszki? — Dołączył do poszturchiwania kolejny. — Ja pierdolę, głucha czy co? — dodał, kiedy Jadźka odpędziła go ręką i dalej buszowała w czarnym pojemniku.
— Ale smród! Spierdalaj stąd! — Najniższy z grupy najpierw złapał ją za rękaw bluzy, a potem z obrzydzeniem pokazał kolegom brudną dłoń. — Co za kibel! Kijami ją przegonimy. — Wpadł na wspaniały pomysł. — Chłopaki, za budą leży kilka.
— Ani się ważcie! — warknęła Paulina przez zaciśnięte zęby, a po chwili głośniej powtórzyła: — Ej! Słyszycie mnie, gówniarze?! Ani się ważcie!
— Ciekawe, co nam pani zrobi z balkonu i z tą kuśtyką? — zarechotał prowodyr grupy, pokazując wyciągniętą ręką na jej nogę w gipsie. — Kuternoga i brudna starucha! Ale para! Chłopaki, nie mogę. — Coraz głośniej się śmiał, co całej wypowiedzi nadawało wyczuwalną sztuczność.
— Natychmiast zostawcie tę panią — powiedziała nad wyraz spokojnie. O, wy gnojki, dodała w myślach. — W kupie pokazujecie siłę, w pojedynkę żaden w szranki by nie stanął.
— Bo? — zapytał bezczelnie drugi.
— Bo właśnie dzwonię na policję z informacją…
— Kolejne głupie stare babsko chce nami rządzić! — Najniższy w złości kopnął Jadźkę w piszczel, która w odpowiedzi złapała chłopaka za ucho i mocno nim szarpnęła. — Ała! — wrzasnął na całe gardło. — Mamo! Mamoooooo! Ta starucha mnie bije! — Dostrzegając rodzicielkę na horyzoncie, natychmiast wykorzystał okazję do przerzucenia winy za zamieszanie na bezdomną kobietę.
— Proszę natychmiast zostawić mojego syna! — krzyknęła przez okno zatroskana matka i po chwili biegiem pokonała dystans z klatki przez niewielki parking, z impetem dopadając do śmietnika.
— Ale to oni zaczęli — podkreśliła nadal stojąca na balkonie Paulina.
— Raczy pani żartować. Widziałam całe zajście…
— I mimo to stoi pani po stronie tych chłopaków? — Zaskoczona zacisnęła dłonie na barierce. — Nie wierzę.
— A po czyjej stronie mam stać? Podobny element… — z obrzydzeniem zlustrowała Jadźkę od góry do dołu — …powinien zostać natychmiast wyeliminowany…
— No właśnie, mamuś. — Syn pokiwał energicznie głową, a koledzy bezzwłocznie poszli w jego ślady.
— Czy pani siebie słyszy? — Oburzona podniosła głos. — Napadają na niewinną kobietę szukającą puszek w śmietniku, a pani to popiera? A do tego przeklinają!
— Mój synek nie przeklina!
Objęła ramieniem tego najniższego i przytuliła do siebie, jednocześnie z niesmakiem obserwując zajętą swoim zadaniem Jadźkę, która wyraźnie udawała, że całe zamieszanie jej nie dotyczy. Jakby dzięki temu stała się niewidoczna.
— Nie, no wcale — mruknęła pod nosem. — No to panią zaskoczę! — krzyknęła. — Wszystko nagrałam. — Specjalnie uniosła nad głowę telefon komórkowy. — Jeśli jeszcze raz zobaczę ich w podobnej sytuacji, poinformuję o tym, kogo trzeba. Nie tylko policję, ale także opiekę społeczną, bo ma pani wyraźne kłopoty ze sprawowaniem właściwej opieki nad nieletnim. Pani i rodzice kolejnych dwóch chłopców — zablefowała, bo o przepisach opiekuńczych nie miała zielonego pojęcia.
— Pani śmie mnie straszyć? — Gromkim śmiechem zareagowała na groźby matka chłopca.
— Nie. Ja tylko panią uprzedzam — spokojnie zripostowała Paulina, bardzo dokładnie wypowiadając każde słowo.
Oparła ciężar ciała na zdrowej nodze i demonstracyjnie splotła ramiona na piersi. Z anielską cierpliwością czekała, aż grupa napastników zniknie z jej pola widzenia, a potem przeniosła wzrok na filigranową bezdomną. Niezdrowo zaciekawiona, obserwowała kolejne etapy owocnych poszukiwań, by na koniec przytrzymać na ułamek sekundy spojrzenie zielonych oczu. Oczu pełnych łez…
***
— Kurwa mać! Kurwa mać! Szlag by to trafił! Na co mi to? Na co mi ta litość? Pierdolę! Całe jestestwo puszczam w zapomnienie! Nie potrzebuję go! Nie potrzebuję współczucia! Ono najbardziej poniża. Kurewsko ciągnie na samo dno! Jebana chujnia! — złorzeczyła pod nosem Jadźka, pchając przed sobą dziecięcą spacerówkę wypełnioną po brzegi znalezionymi puszkami. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz płakała. Przekonana, że w normalnym życiu wielokrotnie przekroczyła limit wylanych łez, w nowej egzystencji nie pozwalała sobie na okazywanie uczuć. Jakichkolwiek. A teraz ci smarkacze zniweczyli całe dotychczasowe starania. Nie, nie oni.
— ONA! — wypowiedziała na głos z obrzydzeniem, a w myślach uzupełniła: Bo zobaczyła we mnie człowieka...
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Pogarda — z nią najczęściej się spotykała. Nie wiedziała, że tyle jej różnych odmian można doświadczyć. Opluwanie i szturchanie to pryszcz w porównaniu z udanymi próbami gwałtów i kopniakami w podziękowaniu po nich. Kiedy Andrzej znikał, każdego wieczoru walczyła o siebie, nie zyskując czasu potrzebnego na zagojenie ran. Gdyby jeszcze otrzymywała w zamian jedzenie albo ubranie, pewnie sama chętniej rozkładałaby nogi, ale trafiała wiecznie na mało wybredny element o tożsamym statusie majątkowym, czyli z zerowym stanem konta bez jego posiadania. Pozbawiona tymczasowo opiekuna, była łakomym kąskiem, a wątła postura mocno działała na jej niekorzyść.
Tak zwani czyści panowie mijali ją z obrzydzeniem i właśnie z wszechobecną pogardą wypisaną na twarzy. Kobiety w niczym nie ustępowały mężczyznom. Wręcz przeciwnie, potrafiły bardziej zaciekle wyrazić swoją dezaprobatę i nawet lekkim grymasem zdradzić źle maskowaną niechęć. Dlatego znikała pod każdym takim spojrzeniem, aż uznała, że z własnym człowieczeństwem nie chce mieć nic wspólnego. Kilka razy nawet myślała o tym, by kategorycznie zakończyć tę nierówną walkę z przeszłością o teraźniejszość, ale ktoś lub coś ją przed ostatecznym rozwiązaniem powstrzymywało.
Teraz także przejeżdżające z nadmierną prędkością samochody przywołały w jej pamięci upragnioną myśl o wolności. Wystarczyło jedynie w niedozwolonym miejscu bez ostrzeżenia wkroczyć na ulicę i miękko wylądować pod kołami rozpędzonej ciężarówki. Chęć spotkania ze śmiercią natychmiast uruchomiła nostalgię, jakiej chciałaby ulec. Zwłaszcza kiedy nie powstrzymywała przed nieuniknionym natrętna myśl o konsekwencjach. Chociaż zdecydowanie bardziej bolała ta cholerna odpowiedzialność…
Tak jak tamtego pamiętnego dnia…