Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jabłoń” – jedno z najpiękniejszych opowiadań autora słynnej „Sagi rodu Forsythów” – nosi wszelkie znamiona jego niebywałego talentu. Znajduje tu odbicie jeden z głównych motywów pisarskich Galsworthy'ego – jego ukochanie piękna i miłości, których ucieleśnieniem jest kobieta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 89
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 23 min
Lektor: Artur Ziajkiewicz
Jabłoń śpiewająca i złota
Hippolytos Eurypidesa
W dzień swojego srebrnego wesela Ashurst i jego żona jechali samochodem wzdłuż granicy wrzosowisk, zamierzając ukoronować dzień rodzinnego święta noclegiem w Torquay, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Pomysł pochodził od Stelli Ashurst, która miała usposobienie nieco sentymentalne. Wprawdzie dawno już straciła modrooki wdzięk dziewczęcej twarzy, młodzieńczą smukłość postaci i cerę delikatną jak kwiat jabłoni – wszystko, co przed dwudziestu sześciu laty tak dziwnie szybko oczarowało Ashursta – jednak jako osoba czterdziestotrzyletnia była nie tylko miłym i wiernym towarzyszem, lecz także jeszcze ładną kobietą, mimo że jej policzki już z lekka przywiędły, a wyraz oczu zdradzał pełną dojrzałość.
I właśnie ona kazała zatrzymać wóz w miejscu, gdzie z lewej strony wznosiła się stroma gromadzka łąka, a wąski pas modrzewi i buków z rozsianymi tu i ówdzie sosnami ciągnął się ku dolinie, biegnącej między gościńcem i pierwszym pasmem wysokich i długich wzgórz wrzosowiska. Zaczęła się rozglądać za miejscem, gdzie mogliby spożyć lunch, gdyż Ashurst nigdy się o takie rzeczy nie troszczył; tutaj między złotymi janowcami i pierzastą zielenią modrzewi, które w słońcu ostatnich dni kwietnia wydzielały woń cytryny, w miejscu, z którego roztaczał się widok na głęboką dolinę i podłużne wzgórza, musiało się podobać osobie stanowczej, malującej akwarelą i kochającej romantyczne okolice. Stella wzięła więc swoją skrzynkę z farbami i wysiadła z wozu.
– Może zostaniemy tutaj, Frank?
Ashurst był podobny do brodatego Schillera; wysoki, długonogi, posiwiały na skroniach, z szeroko rozstawionymi oczyma, które chwilami, dzięki szczególnemu wyrazowi, stawały się niemal piękne; z lekko skrzywionym nosem, z wąsami i rozchylonymi ustami – Ashurst, czterdziestoośmioletni i milczący, chwycił koszyk z jedzeniem i również wysiadł.
– Ach, Frank, spójrz, jakiś grób.
Ścieżka biegnąca z łąki w dół przecinała pod kątem prostym gościniec i przez furtkę płotu wiodła dalej wzdłuż pasma drzew; u zbiegu ścieżki i gościńca znajdował się niewielki, trawiasty wzgórek; na nim – zwrócony ku zachodowi – leżał polny kamień, na który ktoś rzucił gałązkę tarniny i garść liliowych dzwonków. Ashurst spojrzał na ten wzgórek – i obudził się w nim poeta. Rozstajne drogi – grób samobójcy. Biedni śmiertelnicy i ich zabobony. Lecz ktokolwiek tu leżał, wybrał lepszą cząstkę, nie banalne miejsce pośród innych brzydkich grobów z wyrytymi na nich frazesami, tylko nieociosany kamień, rozległe niebo i modlitwę przygodnego wędrowca. I bez słowa, jako że na łonie rodziny oduczył się filozofować, wspiął się na łąkę, koszyk z jedzeniem postawił pod jakimś murem, rozłożył koc, by żona miała na czym usiąść – gdy uczuje głód przy malowaniu, na pewno przyjdzie – i wyjął z kieszeni Murrayowski przekład Hippolytosa. Ale niebawem przestał czytać o Cyprii i jej zemście i wzniósł oczy ku niebu. A gdy obserwował białe obłoki odcinające się żywo od intensywnego błękitu, zaczął nagle tęsknić – w dzień srebrnego wesela ogarnęła Ashursta tęsknota. Za czym? – nie wiedział. Źle przystosowuje się do życia natura mężczyzny. Choćby człowiek wiódł życie wzniosłe i czyste, zawsze będą nurtowały go jakieś żądze, nieokreślone tęsknoty i żal, że coś traci, że go coś omija.
Czy kobiety odczuwają to samo? Któż może powiedzieć? A jednak mężczyźni, którzy ulegają swojej potrzebie wciąż nowych przeżyć, swojej buntowniczej tęsknocie za nowymi przygodami, nowym ryzykiem i nową rozkoszą, cierpią niewątpliwie od odwrotnej strony tego wiecznego głodu – od przesytu. Nie, tu nie ma wyjścia – człowiek cywilizowany jest źle przystosowanym do życia stworzeniem. Ogród z tą „jabłonią śpiewającą i złotą” – jak w owym pięknym greckim chórze – jest nieosiągalny; dla człowieka z poczuciem piękna nie ma w życiu żadnego Elizjum, żadnego portu szczęśliwości – nie ma nic, co mogłoby się równać z pięknem zaklętym w dzieło sztuki, z pięknem, które widza lub czytelnika wciąż na nowo napawa cudownym spokojem i upojnym zachwytem. Zdarzają się oczywiście i w życiu chwile takiego piękna, nieoczekiwanej przelotnej ekstazy, lecz one przemijają niestety tak szybko jak chmura przemykająca po słońcu; nie można zatrzymać ich i utrwalić tak, jak sztuka zatrzymuje i utrwala piękno. Chwile te przemijają jak owe przebłyski złotych wizji, które odsłaniają nam nagle duszę i ukryte życie przyrody. Tutaj i teraz, gdy jasne słońce ogrzewało twarz Ashursta, gdy z ciernistych krzaków rozlegało się wołanie kukułki, a w powietrzu unosił się słodki zapach janowca, tu, pośród kęp paproci i gwiazdek tarniny, pod lśniącymi obłokami przeciągającymi wysoko nad wzgórzami i sennymi dolinami – tutaj przeżył właśnie taką chwilę olśnienia. Lecz jakże szybko ona przemija – jak oblicze Pana, które wychyla się zza skały i znika, gdy rzucisz na nie okiem. Nagle Ashurst usiadł. Ten widok wydał mu się teraz dziwnie znajomy, ten skrawek łąki, wstęga gościńca; ten stary mur... Podczas jazdy jak zwykle nie zwracał uwagi na pejzaż, myślał o rzeczach odległych lub o niczym, lecz teraz – zobaczył. Dwadzieścia sześć lat temu, o tej samej porze roku, z farmy oddalonej stąd o niespełna kilometr wyjechał on na jeden dzień do Torquay – i nigdy nie wrócił. I nagły ból ścisnął mu serce; odżyła w nim jedna z owych minionych chwil, której piękna i upojenia nie umiał zatrzymać, która odleciała w nieznane; odżyło w nim niespodzianie dawno pogrzebane wspomnienie o czasie pełnym uniesień i słodyczy, o czasie, który zbyt szybko znalazł swój kres. Odwrócił się, oparł twarz na dłoniach i patrzył nieruchomo na nikłą trawę, wśród której kwitły drobne, niebieskie krzyżownice.
I zatonął we wspomnieniach.
Pierwszego maja, po ostatnim roku spędzonym w college’u, Frank Ashurst i jego przyjaciel Robert Garton wybrali się na pieszą wędrówkę. Tego dnia wyszli z Brent i zamierzali dojść do Chagford, lecz nadwerężone w piłce nożnej kolano Ashursta odmówiło posłuszeństwa, a według mapy czekało ich jeszcze około dziesięciu kilometrów. Ashurst musiał odpocząć, usiadł więc na stoku, gdzie biegnąca wzdłuż lasku ścieżka krzyżowała się z gościńcem; jak to bywa u młodych ludzi – rozmawiali o sprawach odwiecznych tego świata. Obaj mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i byli chudzi jak szczapy; Ashurst był bladym, bujającym w obłokach idealistą, Garton natomiast był żywy, obrotny, muskularny i kędzierzawy niczym jakieś przedpotopowe stworzenie. Obaj mieli skłonności literackie. Obaj chodzili bez kapeluszy. Miękkie, faliste blond włosy Ashursta odstawały nieco na skroniach, jak gdyby chciały umknąć w tył; gęsta czupryna Gartona tworzyła coś w rodzaju ciemnej czapy. Na przestrzeni wielu kilometrów nie spotkali ani żywej duszy.
– Mój drogi – powiedział Garton – litość jest tylko wynikiem samouwielbienia; to choroba ostatnich pięciu tysięcy lat. Świat byłby szczęśliwy, nie znając uczucia litości.
Ashurst, ścigając wzrokiem chmurki, odparł:
– A jednak litość jest jak perła w muszli ostrygi.
– Człowieku, całe nasze współczesne niezadowolenie wynika z litości. Spójrz na zwierzęta i czerwonoskórych Indian; cierpią jedynie z powodu własnych nieszczęść; a potem spójrz na nas: zawsze cierpimy z powodu cudzego bólu. Pozbądźmy się litości, a będziemy szczęśliwi.
– W praktyce nigdy się na to nie zdobędziesz.
Garton w zamyśleniu mierzwił gęstą czuprynę.
– Ckliwość przeszkadza pełnemu rozwojowi indywiduum. Niemniej tłumienie w sobie życia uczuciowego jest błędem. Każda emocja posiada wartość: wzbogaca życie.
– Tak, lecz jeśli koliduje z poczuciem rycerskości?
– Ach! Jakież to angielskie! Gdy mowa o emocjach, Anglik zawsze myśli, że chodzi o zmysły, i jest oburzony. Boi się namiętności, ale nie rozkoszy, o, nie! Jeżeli tylko może utrzymać ją w tajemnicy.
Ashurst nie odpowiedział; zerwał niebieski kwiatek i obracał go w palcach. W ciernistych krzakach odezwała się kukułka. Niebo, kwiaty, śpiew ptaków. Robert gada głupstwa.
– Wiesz, chodźmy dalej i poszukajmy jakiejś farmy, gdzie moglibyśmy się zatrzymać! – Gdy to mówił, spostrzegł jakąś dziewczynę schodzącą z gromadzkiej łąki. Sylwetka jej rysowała się wyraźnie na tle nieba; niosła koszyk, a między jej zgiętym ramieniem i ciałem prześwitywał błękit. „Jakie to ładne” – pomyślał Ashurst, który umiał patrzeć na piękno najzupełniej bezinteresownie. Wiatr owijał ciemną włochatą spódnicę wokół nóg dziewczyny i wzdymał wytarty pawiosiny beret; szara bluzka była stara i znoszona, buciki popękane, małe palce szorstkie i czerwone, kark ogorzały od słońca. Rozwiane, ciemne włosy opadały bezładnie na szerokie czoło; twarz była mała, krótka górna warga odsłaniała chwilami lśniące zęby; równe brwi i długie rzęsy – ciemne, nos prosty; ale cudowne były jej szare oczy – świeże jak poranna rosa i tak naiwne, jak gdyby tego dnia pierwszy raz otworzyły się na ten świat. Patrzyła na Ashursta – może wydawał się jej dziwny, gdy szedł ku niej, kulejąc, bez kapelusza, z odrzuconymi w tył włosami i utkwionym w nią spojrzeniem swoich dużych oczu? Ashurst, nie mogąc ukłonić się kapeluszem, podniósł na powitanie rękę i zapytał:
– Przepraszam, czy jest tu w pobliżu jakaś farma, gdzie moglibyśmy przenocować? Noga mnie boli i kuleję.
– W pobliżu jest tylko nasza farma, sir – odpowiedziała bez cienia nieśmiałości, miłym, świeżym głosem.
– A gdzie ona jest?
– Tam, na dole.
– Moglibyście nas przenocować?
– Sądzę, że tak.
– Pokaże nam pani drogę?
– Chętnie, sir.
Ashurst pokuśtykał w milczeniu i teraz Garton zaczął zadawać pytania:
– Pani jest z Devonshire?
– Nie, sir.
– A skąd?
– Z Walii.
– Ach! Od razu pomyślałem, że pani pochodzi z Celtów. Więc to nie jest pani farma?
– Mojej ciotki, sir.
– A wuj?
– Wuj nie żyje.
– Więc kto prowadzi gospodarstwo?
– Ciotka i moi trzej kuzyni.
– Ale pani wuj był z Devonshire?
– Tak jest, sir.
– Długo już pani tu mieszka?
– Siedem lat.
– I gdzie się pani bardziej podoba, tu czy w Walii?
– Nie wiem, sir.
– Pewnie pani już zapomniała, jak wygląda Walia?
– O, nie. Ale tam jest inaczej.
– Wierzę!
Nagle wtrącił się do rozmowy Ashurst:
– Ile pani ma lat?
– Siedemnaście, sir.
– A jak się pani nazywa?
– Megan David.
– To jest Robert Garton, a ja nazywam się Frank Ashurst. Mieliśmy pójść do Chagford.
– To przykro, że pana noga boli.
Ashurst uśmiechnął się, a w uśmiechu jego twarz stawała się prawie piękna.
Zeszli w dół, minęli wąski zagajnik i nagle znaleźli się przed farmą – przed długim, niskim, kamiennym budynkiem z odsuwanymi oknami; stał pośrodku dziedzińca, po którym błąkały się świnie, źrebięta i stara klacz. Za domem wznosił się stromy, trawiasty pagórek, ozdobiony kilkoma szkockimi sosnami na szczycie; przed domem był sad, który ciągnął się w dół aż do strumyka i rozległej dzikiej łąki; stare jabłonie okrywały się właśnie pierwszym kwieciem. Mały chłopak o skośnych oczach pasł świnię, w drzwiach domu stała kobieta, która po chwili wyszła na ich spotkanie. Dziewczyna powiedziała:
– To jest pani Narracombe, moja ciotka.
„Pani Narracombe, moja ciotka” miała bystre, ciemne oczy jak matka dzikich kaczek i równie długą i ruchliwą szyję.
– Spotkaliśmy na drodze pani siostrzenicę – rzekł Ashurst. – Powiedziała, że może pani pozwoli nam tu przenocować.
Pani Narracombe obejrzała ich od stóp do głów i odparła:
– No, mogę, jeżeli wystarczy wam jeden pokój. Megan, przygotuj gościnną izbę i dzbanuszek śmietanki. Panowie zechcą się pewnie napić herbaty.
Dziewczyna poszła przez zieloną bramkę, którą tworzyły dwa cisy i kwitnące krzewy porzeczkowe i znikła w domu; jej pawiosiny berecik odbijał jaskrawo od bladoróżowych kwiatów i ciemnej zieleni cisów.
– Chce pan wejść do bawialni i wyciągnąć nogę? Panowie są zapewne studentami, co?
– Byliśmy, ale skończyliśmy już studia.
Pani Narracombe kiwnęła głową ze zrozumieniem.
Bawialnia z podłogą z cegieł, nienakrytym stołem, obitymi ceratą krzesłami i kanapą wypchaną końskim włosiem była tak uderzająco czysta, że robiła wrażenie nieużywanej.
Ashurst od razu usiadł i objął rękami zbolałe kolano. Pani Narracombe nie odrywała od niego oczu. Ashurst był jedynym synem nieżyjącego już profesora chemii, ale ludzie zawsze zwykli dopatrywać się cech niemal lordowskich w człowieku, który często we wzniosły sposób nie dostrzega ich obecności.
– Czy jest tutaj jakiś strumyk, w którym można się kąpać?
– Jest na końcu sadu, ale nie będzie pan mógł się w nim zanurzyć, nawet gdyby pan w nim usiadł.
– Jaką ma głębokość?
– Myślę, że najwyżej pół metra.
– Świetnie. Którędy się tam idzie?
– Ścieżką w dół i przez drugą furtkę na prawo, miejsce odpowiednie do kąpieli jest pod dużą samotną jabłonią. Są tam pstrągi, może uda się wam je połaskotać.
– Raczej one nas połaskoczą.
Pani Narracombe uśmiechnęła się.
– Gdy wrócicie, herbata będzie gotowa.
Płytka niecka pod skalnym występem miała piaszczyste dno; rozłożysta jabłoń na krańcu sadu rosła tak blisko strumyka, że jej gałęzie dotykały niemal wody; jabłoń miała już liście, a różowe pączki kwiatów zaczynały się właśnie rozchylać. W wąskim wgłębieniu było miejsce tylko na jedną osobę i Ashurst, czekając na swoją kolej, pocierał kolano i patrzył na dziką łąkę pełną skalnych bloków, ciernistych krzewów i polnych kwiatów i na bukowy lasek na obłych wzgórzach po drugiej stronie strumyka. Wszystkie gałęzie kołysały się na wietrze, wszystkie ptaki śpiewały, słoneczne krążki pląsały po wiosennej murawie. Myślał o Teokrycie, o rzece Chervell, o księżycu, o dziewczynie z oczami jak poranna rosa; myślał o tylu rzeczach, że zdawał się nie myśleć o niczym i czuł się absurdalnie szczęśliwy.
Po późnym obfitym podwieczorku, składającym się z herbaty, jaj, śmietanki, dżemu i cienkich świeżych ciastek z szafranem, Garton zaczął rozwodzić się nad Celtami. Były to czasy budzenia się świadomości Celtów i odkrycie celtyckiej krwi w tej rodzinie podziałało podniecająco na Gartona, który sam uważał się za Celta. Rozparty na wypchanym końskim włosiem krześle, ze skręconym własnoręcznie papierosem w kąciku odętych warg, wlepił swoje chłodne, ostre jak szpilki spojrzenie w Ashursta i rozpływał się nad subtelnością Walijczyków. Przenieść się z Walii do Anglii to jakby zamienić porcelanę na fajans. Frank jako zakuty Anglik nie zauważył oczywiście wspaniałej subtelności i uczuciowego bogactwa tej walijskiej dziewczyny! I buszując w ciemnym gąszczu swojej wciąż jeszcze mokrej czupryny, Garton tłumaczył, że ona jest jakby żywą ilustracją do pism walijskiego barda z dwunastego wieku – Morgana z... mniejsza o to.
Ashurst leżał na kanapie, wyciągnąwszy długie nogi daleko poza jej krawędź; palił ciemnej barwy fajkę i nie słuchał słów kolegi; myślał o twarzy dziewczyny, która wniosła przed chwilą nową porcję ciastek. Przyglądał się jej tak, jakby patrzył na kwiat czy inny objaw piękności natury, aż ona, wzdrygnąwszy się lekko, spuściła oczy i wyszła cichutko jak myszka.
– Chodźmy do kuchni – powiedział Garton – i przyjrzyjmy się jej jeszcze trochę.
Kuchnia miała bielone ściany i sufit z belek, na parapecie okna stały kwiaty w doniczkach, pod sufitem wisiały wędzone szynki, a na gwoździach strzelby, dziwnych kształtów dzbanki, porcelanowe i cynowe naczynia oraz portret królowej Wiktorii. Długi, wąski stół z surowego drzewa był zastawiony miskami i łyżkami, nad nim rozciągał się sznur z nanizanymi na niego główkami cebuli; dwa psy-owczarki i trzy koty wylegiwały się w różnych miejscach. Z jednej strony wbudowanego otwartego kominka siedziało bezczynnie dwóch małych, łagodnych jak baranki chłopców; z drugiej strony barczysty młodzieniec o jasnych oczach i czerwonej twarzy; jego włosy i rzęsy miały barwę pakuł, którymi czyścił właśnie lufę strzelby. Pani Narracombe siedziała pośrodku i w dużym garnku mieszała jakieś wonne mięsiwo. Dwaj inni młodzi ludzie, skośnoocy, ciemnowłosi, o sprytnych twarzach, podobni do tamtych małych chłopców, stali oparci o ścianę i rozmawiali; pod oknem siedział niski, starszy, gładko wygolony mężczyzna w welwetowym ubraniu i czytał zapamiętale jakąś wymiętą gazetę. Tylko Megan była w ciągłym ruchu – toczyła z beczki jabłecznik i przynosiła na stół dzbanki.
Widząc przygotowania do kolacji, Garton powiedział:
– Jeśli pani pozwoli, przyjdziemy tu później – i nie czekając na odpowiedź, wrócili do bawialni. Ale barwność kuchni, ciepło, zapachy i te wszystkie twarze spotęgowały jeszcze wrażenie nieprzytulności ich lśniącego pokoju i wrócili na dawne miejsca w nastroju raczej minorowym.
– Prawdziwie cygańskie typy ci chłopcy. Tylko jeden Anglosas, ten, który czyścił strzelbę. A dziewczyna to ciekawy obiekt dla studiów psychologicznych.
Ashurst wydął pogardliwie wargi: Garton wydawał mu się w tej chwili skończonym osłem. Obiekt studiów. To polny kwiat. Radość dla oczu. Obiekt studiów.
Garton mówił dalej.
– Ta dziewczyna musi być cudownie uczuciowa, tylko należałoby ją rozbudzić.
– Może ty chciałbyś to uczynić?
Garton spojrzał na niego i uśmiechnął się.
„Jaki ty jesteś ordynarny! I jak bardzo angielski!” – zdawał się mówić jego wyniosły uśmiech.