Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia 2. Milczące zaloty. Srebrna łyżka - John Galsworthy - ebook

Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia 2. Milczące zaloty. Srebrna łyżka ebook

John Galsworthy

4,2

Opis

"Nowoczesna komedia" to kolejna trylogia powieściowa poświęcona rodzinie Forsyte'ów. W jej skład wchodzą "Biała małpa" (1924), "Milczące zaloty. Srebrna łyżka" (1926) i "Miłający się w mroku. Łabędzi śpiew" (1928). Następuje w niej metamorfoza głównego bohatera, Soamesa, który z egoisty i dorobkiewicza przeistacza się w dostojnego, uduchowionego dżentelmena. Pokolenie, które Galsworthy wcześniej krytykował za zdradę wartości ogólnoludzkich, staje się teraz według niego ich nosicielem; krytyce poddana zostaje natomiast najmłodsza generacja, przesiąknięta hedonizmem i nihilizmem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

The Modern Comedy

*

1. The White Monkey

Projekt okładki

Marek J. Piwko

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Elżbieta Spadzińska-Żak

Wydanie IX, Chorzów 2014

Edycja I

Niniejsze wydanie oparte jest na edycji Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1962 r.

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348­-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. zo.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

©Copyright byWydawnictwaVideograf SA, Chorzów 2014

ISBN 978-83-7835-251-8

Przedmowa

W tytule, który nosi druga część kronik roduForsyte’ów, nazwanaNowoczesną komedią,słowo „komedia” zostało, być może, użyte w równie szerokim znaczeniu, w jakim słowo „saga” zostało użyte w odniesieniu do części pierwszej. A jednak czy można nakreślić inny niż komediowy obraz lat tak trudnych jak te, w których żyliśmy od czasu wojny, czy można się w nich doszukać innej niż komediowa wymowy? Wiek, który sam nie wie, czego chce, a zarazem z największym wysiłkiem usiłuje owo „coś” zdobyć, musi wywoływać choćby smutny uśmiech.

Oddać kształt i barwę jakiejś epoki to zadanie przekraczające możliwości każdego powieściopisarza, a w bardzo znacznym stopniu przekraczające możliwości niżej podpisanego. Lecz kiedy pisał on tę trylogię, u podłoża jego zamierzeń leżało niewątpliwie pragnienie, by spróbować choć w części wyrazić ducha tej epoki. Nasza Współczesność — niczym przysłowiowy kurak Irlandczyka — leci tak szybko, że nie sposób ująć jej jako całości; można ją co najwyżej chwytać na migawkę, kiedy pędzi naprzód, ku swej przyszłości, nie wiedząc jednak, gdzie i kiedy ta przyszłość się wypełni i jaka będzie.

Anglia roku 1886, roku, w którym rozpoczyna sięSaga roduForsyte’ów,także nie widziała przed sobą przyszłości, spodziewała się bowiem, że jej teraźniejszość trwać będzie wiecznie, i jechała na swym bicyklu jakby we śnie, lękając się tylko dwóch upiorów: pana Gladstone’a i irlandzkich członków Izby Gmin.

Anglia roku 1926, roku, w którym kończy sięNowoczesna komedia(stojąca jedną nogą w powietrzu, a drugą w żyjącym Morrisem Oksfordzie), kręci się w kółko jak kot za swoim ogonem, mrucząc do siebie: „Gdybyż to wiedzieć, w którym miejscu się zatrzymać!”.

Ponieważ wszystko jest teraz względne, nie można już pokładać pełnego zaufania ani w Bogu, ani w Wolności Handlu, w małżeństwie czy konsolach, ani w węglu, ani w swej kaście.

Wobec powszechnego przeludnienia nie ma dziś miejsca, gdzie człowiek mógłby zatrzymać się na dłużej; wyludniona jest tylko wieś, lecz pobyt na niej uważa się za zbyt nudny i stanowczo za mało zyskowny.

Wszyscy przeżyli trwające cztery lata trzęsienie ziemi, toteż wszyscy odwykli od spokoju. A jednak charakter Anglików zmienił się bardzo nieznacznie, jeżeli w ogóle się zmienił. Dowodem strajk powszechny z roku 1926, którym rozpoczyna się ostatnia część tej trylogii. Jesteśmy nadal narodem nie znoszącym przymusu, nieufnym wobec krańcowości, znajdującym ratunek w specyficznym humorze, narodem dobrodusznym, nie lubiącym wtrącać się w cudze sprawy, nieopatrznym i skłonnym do marnotrawstwa, lecz obdarzonym szczególną zdolnością odradzania się. Jeżeli nie wierzymy niemal w nic, to jednak wierzymy wciąż w siebie samych. Ta niezwykła charakterystyka Anglików ostaje się przy głębszym zastanowieniu. Czemu na przykład porywamy się ustawicznie na zadania przerastające nasze siły? Po prostu dlatego, że nie posiadamy kompleksu niższości i nic nas nie obchodzi, co inni o nas myślą. Na pozór nie ma na świecie narodu, któremu by bardziej zbywało na pewności siebie; w głębi duszy żaden naród nie ma jej więcej. Nawiasem mówiąc, warto może przypomnieć tym, którzy skłonni są na użytek publiczny głosić gromko sławę Anglii, że dąć w trąby na własną cześć świadczy o sprytnie zamaskowanych zaczątkach kompleksu niższości. Tylko ci, co mają dość sił na to, by milczeć o sobie, mają też dość sił na to, by wierzyć w siebie. Epoka, którą przeżywamy, utrudnia właściwą ocenę charakteru narodowego Anglików i sytuacji Anglii. Nie ma chyba kraju, gdzie tak mało prawdopodobna byłaby prawdziwa degeneracja natury ludzkiej jak na tej wyspie, bo nie ma drugiego kraju o tak zmiennym, łagodzącym charakter ludzki, wyrabiającym tężyznę i z gruntu zdrowym klimacie. Pod kątem tej uwagi należy patrzeć na cały dalszy ciąg tej przedmowy.

Do obecnej epoki nie przetrwało nic z wczesnego wiktorianizmu. Przez wczesny wiktorianizm rozumiem to, co reprezentowali starzyForsyte’owie i co już w roku 1886 przeżywało swój okres schyłkowy. Przetrwał, a nawet zachował swą moc tylko wiktorianizmSoamesa i jego generacji; był on siebie więcej świadomy, nie na tyle jednak, by siebie unicestwić lub o sobie zapomnieć. Otóż właśnie na tle owej, mniej lub więcej określonej, grupy ludzi możemy lepiej ujrzeć barwę i kształt dzisiejszego pokolenia, które wszystko stawia pod znakiem zapytania. StarzyForsyte’owie — staryJolyon, Swithin, James, Roger, Mikołaj, Tymoteusz — żyli długie lata nie zapytawszy nigdy, czy życie w ogóle jest coś warte. Wydawało się im ono ciekawe, pochłaniało ich co dzień na nowo, a jeśli nawet w głębi duszy nie bardzo wierzyli w życie przyszłe, za to przedmiotem ich najgłębszej wiary była własna, coraz lepsza pozycja społeczna oraz gromadzenie dostatków dla swoich dzieci.

Po nich przyszliSoames, młodyJolyonoraz ich współcześni, u których pod wpływem darwinizmu i wyższych uczelni zakiełkowały określone wątpliwości co do przyszłego życia i rozbudziła się na tyle silna skłonność do introspekcji, że zaczęli się zastanawiać, czy istotnie idą naprzód; zachowali jednak poczucie własności i pragnienie, by odrodzić się w potomstwie i zabezpieczyć mu przyszłość. Pokolenie, które weszło na widownię w chwili, gdy królowa Wiktoria z niej schodziła, na skutek nowych wyobrażeń o wychowaniu dzieci, nowych środków lokomocji oraz dzięki wielkiej wojnie doszło do przekonania, że wszystko należy przewartościować. Skoro zaś przed własnością przyszłość jest zamknięta, a życie nie ma jej w ogóle przed sobą — pokolenie to postanowiło żyć chwilą bieżącą, nie kłopocząc się o los potomstwa, które może się przypadkiem zrodzić. Nie dlatego, by to dzisiejsze pokolenie mniej kochało swoje dzieci niż poprzednie pokolenia, ale dlatego, że zabezpieczać przyszłość kosztem teraźniejszości, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma absolutnie nic pewnego, nie wydaje mu się warte zachodu.

I to właśnie stanowi zasadniczą różnicę pomiędzy dzisiejszą generacją a tymi, które ją poprzedziły. Ludzie nie będą się ubezpieczać przeciw czemuś, czego nie mogą przewidzieć. Wszystko to naturalnie odnosi się tylko do tej, powiedzmy, dziesiątej części ludności, której oczy patrzą powyżej linii granicznej zakreślonej przez posiadanie; poniżej tej linii nie maForsyte’ów, a zatem nie ma potrzeby, by sięgała tam niniejsza przedmowa. Jakiż zresztą przeciętny Anglik, mający mniej niż trzysta funtów rocznego dochodu, myślał kiedykolwiek o przyszłości nawet we wczesnowiktoriańskiej epoce?

Nowoczesna komediarozgrywa się zatem na tle owej mniej lub więcej określonej grupy, którą tworząSoames, drugi teść młodych Montów — lekkomyślny dziewiąty baronet sir Lawrence Mont oraz takie nowowiktoriańskie przydatki, jak faryzejski panDanby, Elderson, Blythe, sir James Foskisson, Wilfred Bentworth i Hilary Charwell.

Sumując ich idiosynkrazje, zalety i postawę wewnętrzną, otrzymujemy dość rozległy i jednolity obraz przeszłości, na którym rysują się kontury teraźniejszości:Fleuri Michał, Wilfryd Desert, AubreyGreene, Marjorie Ferrar, Nora Curfew, Jon, Rafaelita i inne mniejszej wagi postacie. Różnorodność typów i tendencji współczesności — nawet powyżej owej granicznej linii, jaką zakreśla posiadanie — nie pomieściłaby się w ramach dwudziestu nawet powieści, tak że ta otoNowoczesna komediamusi być z konieczności nieco prymitywną a krytyczną oceną obecnego pokolenia, lecz może nie wymierzonym przeciw niemu paszkwilem. Symbolizm jest nudny, łudźmy się więc nadzieją, że pewne podobieństwo pomiędzy historiąFleura dziejami jej pokolenia, które, ograbione ze spokojnego szczęścia, nie ustaje w pogoni za nim — zdoła ujść uwagi. W tej chwili trzeba stwierdzić przynajmniej jedno: młodzież, żyjąca w wiecznej niepewności, chwieje się i kręci w kółko. Do czego jeszcze dojdzie? Czy uda się osiągnąć zadowolenie? Jak to wszystko się ułoży? Czy w ogóle wszystko znów się kiedyś ułoży? Kto wie? Czy nadejdą nowe wojny i nowe wynalazki, depcząc po piętach dawnym, nie przetrawionym jeszcze i nie opanowanym? Czy też z wyroku losu nastąpi znów chwila wytchnienia podobna do owej ery wiktoriańskiej, podczas której przewartościowane życie zastygnie w nowe kształty, a przed własnością i nieodłącznymi od niej określonymi wierzeniami otworzy się nowy okres pomyślności?

Niezależnie jednak od tego, w jakiej mierzeNowoczesną komedięmożna uważać za odbicie ducha epoki, jest ona przede wszystkim opowieścią o życiu, które toczyło się począwszy od pewnego dnia roku 1881, w którymSoamesi Irena spotkali się w salonie w Bournemouth, opowieścią, która może się zakończyć dopiero wtedy, gdy oś jej zostanie złamana i Soames, w czterdzieści pięć lat później, przeniesie się do wieczności.

Kronikarz, zasypywany (jak to się często zdarza) pytaniami dotyczącymiSoamesa, nie potrafi dokładnie powiedzieć, co ta postać reprezentuje. W każdym razie, z którejkolwiek strony patrzeć by na niego — był on uczciwy. Żył i działał, los jego się dopełnił, a teraz śpi snem wiecznym. Twórcy zaś jego należy wybaczyć, że śmierćSoamesa uważa za właściwą; choć bowiem daleko odeszliśmy od greckiej kultury i filozofii, wciąż prawdziwe pozostaje dawne greckie przysłowie: „Człowieka gubi w końcu to właśnie, co najbardziej ukochał”.

John Galsworthy

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. Spacer

Owego pamiętnego popołudnia w połowie października 1922 roku sir Lawrence Mont, dziewiąty baronet, zszedłszy ze schodów klubu „Snooks”, nazwanego tak w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia przez Jerzego Forsyte’a, zwrócił swój cienki nos ku wschodowi i puścił w szybki ruch swoje chude nogi. Polityk z urodzenia raczej niż z usposobienia, zastanawiał się z bezinteresownością nie pozbawioną humoru nad przewrotem, który oddał znowu władzę w ręce jego partii. Mijając klub „Remove” pomyślał: „Tam się dopiero pocą! Skończyły się wyszukane potrawy. Raz dla odmiany jarząbek bez garnituru!”.

Wielcy tego świata opuścili „Snooks”, zanim on tam wstąpił, nie należał bowiem do „tej bandy groszorobów, która się teraz znalazła u żłobu”, o nie! Indywidua, które odwróciły się od rolnictwa, gdy tylko wojna się skończyła. Tfu! Przez godzinę jednak przysłuchiwał się dyskusji i jego ruchliwy, dociekliwy umysł, tkwiący w pojęciach przeszłości, a sceptyczny wobec teraźniejszości i wszelkich politycznych przyrzeczeń i zobowiązań, bawił się tym pomieszaniem patriotyzmu z osobistymi względami, które było posiewem owego doniosłego w skutkach zebrania. Jak większość właścicieli ziemskich nie dowierzał doktrynom. Jeżeli miał jakieś credo polityczne, to cło na pszenicę; o ile mógł sądzić, był na razie osamotniony w swych poglądach, toteż nie starał się o fotel w parlamencie; innymi słowy, jego politycznym zasadom nie groziło unicestwienie przez wyborców, którzy musieli płacić za chleb. Zasady — rozmyślał — to przecież au fond1 tylko kieszeń, i niechby, do licha, ludzie nie udawali, że jest inaczej!

Naturalnie, kieszeń w najgłębszym znaczeniu tego słowa, interes własny jako członka pewnej określonej społeczności. Lecz jak, do diabła, mogła owa określona społeczność — naród angielski — egzystować, kiedy coraz mniej ziemi było w uprawie, a dokom i okrętom groziło zniszczenie ze strony samolotów? Całą godzinę czekał w klubie, czy kto nie poruszy sprawy rolnictwa. Nikt! To nie należało do realnej polityki. Bierz ich licho! Niech sobie wycierają spodnie na poselskich krzesłach lub w walce o nie. Żadnej proporcji między tą gorliwością w siedzeniu a troską o przyszłe pokolenia! Naprawdę żadnej! Gdy tak wspominał przyszłe pokolenia, przemknęło mu nagle przez myśl, że jak dotąd, nie widać, aby u jego synowej zanosiło się na coś w tym względzie. Już dwa lata! Czas, by pomyśleli o dzieciach. Niebezpiecznie przyzwyczajać się do braku potomstwa, gdy od niego zależy majątek i tytuł. Tu uśmiech ściągnął mu usta i krzaczaste brwi. Śliczne, młode stworzenie, ogromnie pociągająca, i wie o tym aż nazbyt dobrze! Cóż za znajomości zdążyła porobić! Lwy, tygrysy, małpy i koty — jej dom stawał się czymś w rodzaju menażerii większych i mniejszych znakomitości. Było w tym coś fantastycznego! Stojąc naprzeciw brytyjskiego lwa na Trafalgar Square sir Lawrence pomyślał: „Niebawem i tych także ściągnie do swego domu! Ma manię kolekcjonowania. Michał musi się mieć na baczności — w domu zbieracza znajdzie się zawsze lamus na stare rupiecie, a mężowie mogą się tam łatwo dostać. To mi przypomina, że obiecałem jej chińskiego posła. Hm… Musi zaczekać aż do powszechnych wyborów”.

Na końcu Whitehall pod szarym niebem zamajaczyły na chwilę we wschodniej stronie wieże Westminsteru. „Coś fantastycznego i w tym także — pomyślał. — Michał i jego koniki! Cóż, taka moda. Socjalistyczne zasady i bogata żona! Poświęcenie i bezpieczeństwo! Spokój i pomyślność! Cudowne leki — dziesięć za pensa!”.

Minąwszy na Charing Cross rozwrzeszczanych sprzedawców gazet, których kryzys polityczny wprowadził w szał, zawrócił na lewo do firmy wydawniczej Danby i Winter, gdzie jego syn był młodszym wspólnikiem. Temat nowej książki zaczął właśnie zaprzątać jego umysł, który wydał już z siebie Życie Montrose’a, W dalekim Kitaju — dzieło o podróżach na Wschód oraz fantastyczną rozmowę pomiędzy duchami Gladstone’a i Disraelego zatytułowaną Duet. Z każdym krokiem dalej na wschód od klubu „Snooks” prosta, chuda postać sir Lawrence’a w palcie z karakułowym kołnierzem, jego chuda twarz z siwymi wąsami i oprawnym w szylkret monoklem pod ciemnymi, ruchliwymi brwiami sprawiała osobliwsze wrażenie. W końcu w brudnej bocznej uliczce, gdzie wozy wlokły się jak senne muchy, a ludzie szli z książkami pod pachą, jakby chcieli uchodzić za wykształconych, stała się niemal fenomenem.

W pobliżu wejścia do firmy spotkał dwóch młodych ludzi. Jeden z nich to najwyraźniej jego syn; od czasu swego małżeństwa był lepiej ubrany i — Bogu dzięki — palił cygara zamiast tych wiecznych papierosów; drugi… aha! to młody poeta, protegowany Michała i jego drużba z nosem do góry i w aksamitnym kapeluszu na gładko uczesanej głowie. Sir Lawrence zawołał:

— Hej, Michale!

— Halo, Bart!2 Znasz mego rodzica, Wilfrydzie? Wilfryd Desert, autor Drobnej monety, mówię ci, Bart, poeta całą gębą, Musisz go przeczytać. Idziemy do domu. Chodź z nami.

Sir Lawrence poszedł z nimi.

— Jak tam było w klubie?

— Le roi est mort3. Teraz labourzyści mogą rozpocząć swoje kłamstwa. Wybory w przyszłym miesiącu.

— Bart, Wilfrydzie, był wychowany w czasach, które nie znały Demosa4.

— Czy pan widzi coś realnego w obecnej polityce, panie Desert?

— A czy pan widzi coś realnego w czymkolwiek obecnie?

— W podatku dochodowym, dajmy na to.

Michał uśmiechnął się sarkastycznie.

— Powyżejknighta5nie ma już takiej rzeczy jak prosta wiara — rzekł.

— Przypuśćmy, Michale, że twoi przyjaciele dojdą do władzy — pod pewnym względem nie byłoby to złe, boby może dojrzeli, czego zdołają dokonać, hę? Czy potrafią wysubtelnić nasze narodowe gusta? Znieść kina? Nauczyć Anglików gotować? Zapobiec groźbie wojny ze strony innych państw? Zmusić nas do samowystarczalności w zakresie środków żywnościowych? Wstrzymać rozrost życia miejskiego? Czy powieszą wytwórców gazów trujących? Czy zapobiegną nalotom lotniczym podczas wojny? Czy mogą w jakikolwiek sposób osłabić instynkt posiadania? Uczynić w ogóle coś więcej niż zmienić nieco zakres praw własności? Partyjna polityka zawsze będzie powierzchowna. Rządzą nami wynalazcy i natura ludzka. Jesteśmy w błędnym kole.

— Najzupełniej się z panem zgadzam.

Michał wywijał cygarem.

— Jesteście dwaj obrzydliwi starzy pesymiści!

Uchylając kapeluszy, przeszli koło Grobowca Nieznanego Żołnierza.

— Rzecz dziwnie symptomatyczna — powiedział sir Lawrence. — Pomnik obawy przed wszelką pompą… Bardzo charakterystyczne. A obawa przed pompą…

— Dalej, Bart! — zachęcał Michał.

— Wszystko, co piękne, potężne, ozdobne — zaginęło. Zupełny zanik szerokich poglądów, projektów na wielką skałę, wielkich zasad, wielkiej religii lub wielkiej sztuki, estetyzowanie w klikach i zamkniętych kółkach, mali ludzie w małych kapeluszach.

— Jakże tęskni twe serce za Byronem, Wilberforce’em6 i pomnikiem Nelsona7. Biedny stary Bart! Co myślisz o tym, Wilfrydzie?

— Tak, co pan o tym myśli?

Ciemna twarz Deserta skurczyła się.

— To jest wiek paradoksów — odrzekł. — Wszyscy dobijamy się wolności, a jedyne instytucje zyskujące na sile to socjalizm i Kościół rzymskokatolicki. Świadomi jesteśmy wielkiej wagi sztuki, a jedyna jej gałąź, jaka się rozwija, to film. Łakniemy pokoju, a jedyne, co czynimy w tym kierunku, to udoskonalanie gazów trujących.

Sir Lawrence spojrzał spod oka na młodzieńca mówiącego z taką goryczą.

— A co tam słychać w wydawnictwie, Michale?

— Dobrze. Drobna moneta jest rozchwytywana i duży ruch w Duecie. A co byś powiedział na nową obwolutę: „Duet, przez sir Lawrence’a Monta, Barta. Najbardziej dystyngowana rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadzili umarli”. To powinno trafić do przekonania spirytystom. Wilfryd proponuje: „Gladstone i Disraeli przed mikrofonem — nadane w piekle”. Co ci się lepiej podoba?

Tymczasem doszli do policjanta, który trzymał rękę podniesioną przed nosem konia zaprzężonego do wozu ciężarowego, tak że wszystko stanęło w miejscu. Motory aut pracowały jałowo, szoferzy utkwili wzrok w zamkniętej przed nimi przestrzeni, dziewczyna na rowerze rozglądała się bezczynnie dokoła, uczepiwszy się tyłu wozu, na którym siedział bokiem jakiś młodzik z wyciągniętymi w jej kierunku nogami. Sir Lawrence spojrzał znów na młodego Deserta. Szczupła, blada, o śniadej cerze twarz, przystojna, lecz z pewnym grymasem, który psuł jej harmonię; nic outré8 w ubraniu i manierach, a wiele towarzyskiej swobody: mniej żywy niż ten urwis, jego syn, ale również nie wiedzący, ku czemu zdąża i bardziej jeszcze sceptyczny; zapewne jednak zdolny odczuwać bardzo głęboko. Policjant opuścił rękę.

— Był pan na wojnie? — zwrócił się sir Lawrence do Deserta.

— O tak.

— W lotnictwie?

— I w piechocie. Trochę tu, trochę tam.

— Ciężkie dla poety.

— Wcale nie. Poezja jest możliwa tylko wtenczas, kiedy grozi nam w każdej chwili wylecenie w powietrze albo kiedy się mieszka w Putney9.

Brwi sir Lawrence’a uniosły się.

— Myśli pan?

— Tennyson, Browning, Wordsworth, Swinburne, ci mogli tworzyć; ils vivaient, mais si peu10.

— A czy nie ma jeszcze trzeciej okoliczności sprzyjającej?

— A tą byłoby?…

— Jak mam to wyrazić… Pewne podniecenie umysłowe związane z kobietami.

Twarz Deserta drgnęła i pociemniała.

Michał włożył klucz w zamek swoich frontowych drzwi.

Przypisy

1 w gruncie rzeczy

2Bart — skrót od tytułu: baronet.

3Le roi est mort, vive le roi — król umarł, niech żyje król. Zwrot przysłowiowy używany w wypadkach, gdy władza z jednych rąk przechodzi w drugie.

4 Ludu

5Knight— godność przyznawana za osobiste zasługi, nieco niższa od godności baroneta.

6Wilberforce William (1759—1833) — polityk namiętnie walczący o zniesienie niewolnictwa.

7 Mowa o pomniku Nelsona na Trafalgar Square, który przedstawia jego postać na szczycie potężnej, kilkudziesięciometrowej kolumny.

8 przesadnego

9Putney — przedmieście Londynu zamieszkane przez najuboższą ludność.

10 żyli, ale tak mało