Saga rodu Forsyte’ów. Na giełdzie Forsyte’ów - John Galsworthy - ebook

Saga rodu Forsyte’ów. Na giełdzie Forsyte’ów ebook

John Galsworthy

4,0

Opis

,,Na giełdzie Forsyte'ów" to zbiór kilkunastu ,,apokryficznych opowieści", jak je nazywa sam Autor, którymi Galsworthy żegna się ze sławnym rodem. Opisywane w nich wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni niemal całego stulecia, pomiędzy rokiem 1821 i 1918. Usprawiedliwiając się niejako przed czytelnikami, których cierpliwość wystawia na ciężką próbę - jest to wszak dziesiąty tom cyklu poświęnego tej mieszczańskiej rodzinie - angielski noblista pisze w przedmowie: ,,... trudno rozstać się nagle i ostatecznie z tymi, z któryrni obcowalo się tyle czasu...", dodając, iż ,,...te pośpieszne noty mogą przyczynić się do uzupełnienia kronik rodu Forsyte'ów".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

OnForsyte’change

Projekt okładki

Marek J. Piwko{mjp}

Projekt okładki

Marek J. Piwko

© ilustracja na okładce Bojan Tezak

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Laura Ryndak

Wydanie IX, Chorzów 2014

Edycja I

Niniejsze wydanie oparte jest na edycji Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1962 r.

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

©Copyright byWydawnictwaVideograf SA, Chorzów 2014

ISBN 978-83-7835-254-9

H. Wincentemu Marrotowi

PRZEDMOWA

Niniejszy tom apokryficznych opowieści o Forsyte’ach przedkładam publiczności, która tak długo okazała się cierpliwa, oraz krytyce, okazującej jeszcze większą cierpliwość. Chciałbym powiedzieć na swe usprawiedliwienie: po pierwsze, że trudno rozstać się nagle i ostatecznie z tymi, z którymi obcowało się tyle czasu, a po wtóre, że te pośpieszne noty mogą, jak sądzę, przyczynić się naprawdę do uzupełnienia kronik rodu Forsyte’ów.

Wszystkie one zostały napisane po ukończeniu Łabędziego śpiewu, ale miejsce ich jest między Sagą i NowoczesnąKomedią, bez Sagi bowiem nie byłyby zrozumiałe, koniec zaś ich przypada przed początkiem Komedii.

Wnadziei uzyskania przebaczenia oddaję je czytelnikom.

John Galsworthy

Sprzączki„SuperiorA Dosseta” (1821—1863)

W roku 1821 „Superior Dosset” Forsyte przybył do Londynu — wprawdzie nie na białym jak mleko rumaku. Według świadectwa ciotki Anny, znanej z dokładności, a złożonego młodemu Jolyonowi, który przybył z Eton na ferie, wędrówka z Bosport odbyła się familijnie dyliżansem i dwoma wózkami pocztowymi.

— Było to po śmierci naszej kochanej matki i ojciec nasz, to znaczy twój dziadek, drogi Jo, zachowywał się w podróży bardzo milcząco. Nie ujawniał nigdy swoich uczuć. Ja siedziałam, wraz z twym dziadkiem w pierwszym wózku, trzymając w ramionach twoją ciotkę Zuzannę i twego stryja Tymoteusza, miał on wówczas dwa lata i takie to było interesujące dziecko! A w drugim wózku jechał twój drogi ojciec, taki był zrównoważony i zupełnie do ciebie podobny. Miał wtedy właśnie piętnaście lat, twój wiek. Obok siedziała ciotka Jula i ciotka Estera, i twój stryj Mikołaj, czteroletnie dziecko. Twój stryj James i Swithin, i Roger jechali dyliżansem. Pamiętam, że przez całą drogę Swithin bardzo swawolił swą procą. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem i przybyliśmy wszyscy na noc do twego stryjecznego dziada Edgara przy Primrose Hill. Przypominam go sobie dobrze: w spodniach po kolana i z mnóstwem breloków przy łańcuszku. Oczywiście, byliśmy wszyscy ubrani czarno. Twój dziadek nosił żałobę przez dwa lata po śmierci naszej drogiej matki. Tę stratę odczuł bardzo dotkliwie, choć nigdy o tym nie mówił.

— Jak on wyglądał, ciociu?

— Był silnie zbudowany, kochanie, i miał żywe rumieńce. W owych czasach pito dużo wina, zwłaszcza madery.

— Ale czym on był?

— Zaczął jako murarz, kochanie.

— Jako wolnomularz?

— Nie od razu. Jako zwykły murarz. Widzisz, jego ojciec był rolnikiem i oddał twego dziadka na naukę do murarza, żeby się nauczył budowania. Sądzę, że to była mądra decyzja, gdyż w owych czasach otwierały się dla przedsiębiorców budowlanych duże możliwości, tak że twój dziadek szybko zrobił karierę. Kiedyśmy przybyli do Londynu, był już na drodze do dużej zamożności.

Chytrymi oczyma wpatrywała się ciotka Anna w twarz bratanka.

Stojąc, opierał się o kominek, spoglądając na swe trzewiki. Jak zgrabnie wyglądał w swym pierwszym surducie! Poczciwy chłopiec był elegancki, ale nieco zaambarasowany, jak gdyby doznał wstrząsu nerwowego. Oczywiście, w Eton przebywał pośród arystokracji.

Ciotka rzekła stanowczo:

— Drogi Jo, nigdy nie powinniśmy wstydzić się swego pochodzenia.Forsyte’owie pochodzą z bardzo dobrego gniazda wiejskiego i zawsze byli ludźmi dotrzymującymi słowa, a to jest rzecz ważna! A nasza droga mama była damą w każdym calu. Nazywała się Pierce, devonshireska rodzina, i była córką bardzo szanowanego prawnika w Bosporcie. Zmarł jako bankrut, jego wspólnik bowiem uciekł z pieniędzmi klientów i cały jego majątek poszedł na pokrycie strat. Mama miała taką ujmującą twarz i zwracała wielką uwagę na nasz sposób bycia i mówienia. To jest jej miniatura.

Młody Jolyon zbliżył się i ujrzał owalną twarz, blond włosy przedzielone pośrodku i zachodzące falisto na czoło, ciemnoszare oczy spoglądające nań głęboko spod brwi, z lekka zaostrzony podbródek. Ramiona okrywała koronka.

— Twój dziadek kochał ją na swój sposób. W ciągu lat po naszym przybyciu do Londynu pracował całymi dniami, a wieczorem widywałam go zwykle siedzącego w małym gabinecie nad planami i kosztorysami, nie mógł zdecydować się iść spać. I wówczas zaczął uprawiać konną jazdę. Było to dlań istne dobrodziejstwo.

Młody Jolyon spojrzał w górę. Czoło jego rozchmurzyło się, jak gdyby jego dziadek uczynił wreszcie coś chwalebnego.

— Oczywiście, kiedy był chłopcem, często jeździł konno na fermie. A podjąwszy jazdę na nowo, używał jej codziennie, dopóki podagra nie zaczęła mu dokuczać zbyt dotkliwie.

— O! więc cierpiał na podagrę, ciotko Anno?

— Tak, kochanie, podagra była wtedy znacznie pospolitsza niż obecnie. Pod wieloma względami twój dziadek przypominał twego stryja Swithina, ale był niższy. Przepadał wprost za końmi i znał się na winie.

Młody Jolyon gładził swą kamizelkę, jak gdyby chcąc opanować wzruszenie wobec tych oznak dystynkcji, i był dosyć przenikliwy, by spostrzec, iż ciotka obserwuje przejawy jego snobizmu.

— Gdzieście mieszkali, ciociu?

— Z początku, mój drogi, wynajęliśmy dom przy Primrose Hill, w pobliżu twego stryjecznego dziadka Edgara. Mieszkaliśmy tam przez wiele lat, dopókiśmy się nie przeprowadzili do własnego domu, który wybudował twój dziadek w dzielnicy St. John’s Wood. I tam pozostawaliśmy aż do jego śmierci w roku 1850, kiedy przybyliśmy tu, naturalnie wraz z twoim stryjem Tymoteuszem.

— Jakiego rodzaju domy budował dziadek, ciociu?

— Nie przypominam sobie, kochanie, czy widziałam kiedykolwiek któryś z nich, z wyjątkiem tego, gdzie mieszkaliśmy. Ale sądzę, iż były budowane bardzo solidnie. Z początku, jak mi się zdaje, dziadek budował przeważnie na przedmieściu Fulham, również i w Brighton, a później — w St. John’s Wood. Była to wówczas rozkwitająca dzielnica Londynu. Nie był wcale, jak się to mówi, partaczem. Koledzy dali mu śmieszne przezwisko: „Superior Dosset”.

— Dlaczego?

— Widzisz, nigdy nie lubił, żeby go uważano za Dorsetczyka, mówił zawsze, że się urodził za granicami tego hrabstwa, w Devonshire, chociaż parafia była w Dorset, i zawsze patrzał z góry na mieszkańców Dorsetshire: mówił, że to arogancka banda — miał takie śmieszne powiedzenia — i dlatego dokuczali mu. O, to był oryginał! Oczywiście ten i ów mógłby go nazwać przewrotnym.

— A jak się ubierał, ciociu?

Ciotka Anna odstawiła swymi długimi, cienkimi palcami miniaturę i wyjęła z małej szufladki inną.

— To jest twój dziadek, kochanie, namalowany w roku 1821, na krótko przed śmiercią naszej drogiej matki.

Młody Jolyon ujrzał oblicze rumiane, gładko wygolone, o nieco podniesionych w górę brwiach i wypukłościach na czole, o dużych mięsistych ustach, prostym dużym nosie, szerokim rozdwojonym podbródku, o jasnych oczach, gdzie pod ciężkimi powiekami igrał, zda się, żart; kasztanowate włosy były zaczesane z ładnie zarysowanego czoła. Szyję okręcała biała chustka, granatowy surdut z długimi połami miał krótką talię, dwurzędowa kamizelka była jasnej barwy, pęk breloków wisiał na czarnej wstążce; podobizna ukazywała tylko górną połowę ciała.

— Czy nosił spodnie?

— Tak, kochanie, przeważnie brązowożółte, o ile sobie dobrze przypominam, aż do śmierci naszej matki. Ale wieczorem chodził w spodniach po kolana, a przy trzewikach miał sprzączki. Zachowałam je do dziś. Dam ci je kiedyś, ty bowiem po swoim drogim ojcu będziesz głową rodziny, podobnie jak mój ojciec swego czasu.

— Tak? Czy i mój dziadek był najstarszy?

— Podobnie jak przed nim jego ojciec. Imię Jolyon przechodzi zawsze na najstarszego. Nie powinieneś o tym nigdy zapominać, drogi Jo. To wielka odpowiedzialność.

— Wolałbym mieć, ciociu, sprzączki bez odpowiedzialności.

Ciotka zsunęła nisko okulary z orlego nosa — w ten sposób mogła lepiej widzieć bratanka — i splotła cienkie palce o spiczastych paznokciach, ozdobione trzema pierścionkami, jak gdyby powoli dochodząc do jakiegoś wniosku. Poczciwy Jo! Czyżby go uczono brać rzeczy lekko? Eton — oczywiście, jest tam miło i bardzo dystyngowanie, ale może cokolwiek niebezpiecznie! I oczy ciotki mierzyły go od falujących blond włosów na czole aż do rzemyków, przytrzymujących spodnie pod trzewikami. Czy nie staje się on trochę fircykowaty?

— Twój dziadek, kochanie, zawsze poważnie traktował swoją sytuację. Mogłabym ci opowiedzieć pewną historię…

— Hura!

Ciotka Anna zmarszczyła się. Tak! Wysłuchanie tej historii przyniesie mu pożytek.

— Działo się to owego roku, kiedy twój drogi ojciec i jego przyjaciel Nick Treffry usamodzielnili się jako hurtownicy herbaty. Było to w jakieś sześć lat po naszym przybyciu do Londynu. Twój dziadek zarabiał bardzo dobrze jako przedsiębiorca budowlany, tak że miał możność dać odpowiednie wykształcenie wszystkim swym synom. Szczególnie twój stryj Mikołaj był takim obiecującym chłopcem, a stryj James odbywał właśnie praktykę — otrzymał licencję adwokacką w dwudziestym pierwszym roku życia, a więc w terminie możliwie najwcześniejszym. Ale mimo wszystkie wydatki, jakie mu przyczynialiśmy, twój dziadek mógł odłożyć sporo pieniędzy. Mieszkaliśmy wciąż jeszcze przy Primrose Hill i widywaliśmy się często z twoim stryjem Edgarem, a twój dziadek włożył istotnie część swego majątku w interesy stryja…

— Co to było, ciociu?

— Juta, kochanie. Twój dziadek nie był bynajmniej wspólnikiem, ale miał w tym udział. Stryj Edgar wcale nie przypominał dziadka. Był to bardzo miły człowiek, ale słabego charakteru i, jak mi się zdaje, zbytnio polegał na radach osób trzecich. W każdym razie dał się wciągnąć w spekulacje na tzw. zwyżkę. I bardzo nieopatrznie nie poradził się twego dziadka. I, oczywiście, kiedy się dziadek o tym dowiedział, wpadł w gniew. Widzisz, ja zastępowałam trochę naszą drogą matkę i pamiętam, kiedy do mnie powiedział: „Co, u diaska, wyprawia ten żebrak, gra na zwyżkę! Zapamiętaj sobie, co ci mówię, Anno, będzie on niebawem cienko śpiewał!”.

Ciotka Anna zrobiła pauzę, wspominając tę dawną scenę. Widziała, jak krępa postać jej ojca pochyla się nad starym mahoniowym stołem — teraz jest on w pokoju o piętro niżej — jak jego duża o krótkich palcach ręka zaciska się nagle, krew napływa do twarzy, a oczy się mrużą w obliczu owej smutnej wizji.

— I tak się też stało, ciociu?

— Tak, kochanie. Działo się to w tym okropnym roku, kiedy wszystko nagle spadło, zwłaszcza juta. Biedny stryj Edgar był tak poczciwy, że nie potrafił nigdy zrozumieć, jak ludzie mogą być okrutni i chciwi.

— Czy został zrujnowany, ciociu?

— Opowiem ci o tym. Jak już rzekłam, twój dziadek nie pozostawał w spółce ze stryjem Edgarem i jak tylko się dowiedział, co stryj zrobił, pozbył się czym prędzej swego udziału i salwował swoją skórę, jak to się zwykło mawiać. Wtedy właśnie juta spadła, zamiast pójść w górę, i stryjowi Edgarowi groziło bankructwo. Twój dziadek przeżywał wtedy okropne chwile, rozważając wciąż, czy ma mu pomóc, czy też nie. Widzisz, dobrze rozumiał, że to oznaczałoby dlań na szereg lat zastój w interesach budowlanych, a dla nas wszystkich daleko posuniętą oszczędność i wyrzeczenie się wielu rzeczy, do których byliśmy przyzwyczajeni. Odczuł też bardzo postępowanie twojego stryja, który nie zasięgał jego rad, i zaczął wyrażać się o nim w słowach pełnych goryczy. Wszystko to wybuchło pewnego wieczora, kiedy stryj Edgar rozpłakał się — nie miał silnego charakteru. Widzę go jak żywego: siedział tu, kryjąc twarz w dużej, czerwonej chustce jedwabnej. Twój dziadek przechadzał się tam i z powrotem, pytając go, czy spodziewa się, że ktoś za niego będzie wyciągał z ognia kasztany, bo on, jako żywo, robić tego nie zamierza. Myślałam już, że dostanie ataku. Aż tu nagle zatrzymał się i przez dłuższą chwilę spoglądał na stryja Edgara. „Edgarze — rzekł — jesteś doprawdy mizerak. Ale ja jestem głową rodziny i nie chcę, aby nasze nazwisko zostało zbezczeszczone. No, idź sobie teraz, a jutro wyciągnę cię z tego”.

— I uczynił to, ciociu?

— Tak, Jo. Była to straszna ofiara. Ale wszyscy, zdaje mi się, odczuli wielką ulgę. Bardzo kochaliśmy stryja Edgara i jaki by to wybuchł skandal, gdyby on zbankrutował, zwłaszcza iż był niezupełnie czysty. Potem spotykaliśmy go już nieczęsto, ale umarł znacznie bogatszy niż kiedykolwiek przedtem, a wszystko to całkowicie zawdzięczał twojemu dziadkowi. Widzisz więc, mój drogi, nie jest dobrze, gdy się traktuje lekko kwestię odpowiedzialności.

Bratanek przestał wpatrywać się w ciotkę, jak gdyby nagle zrozumiał, dlaczego opowiedziała mu tę historię.

— Ale skoro umarł znacznie bogatszy, wydaje mi się, że to było dobrze.

Ciotka Anna uśmiechnęła się. Doprawdy, ten poczciwy chłopak jest bardzo niegrzeczny!

— Jo! — rzekła, przybierając wyraz powagi — mogę ci opowiedzieć inną jeszcze historię o twoim dziadku.

— O, dobrze, ciociu!

— Było to w trzecim dziesięcioleciu, okresie dla wszystkich bardzo ciężkim. Dziadek twój budował wówczas kilka domów w Brighton. Był zawsze człowiekiem zręcznym, który w interesach wychodził obronną ręką, ale tym razem opowiadał mi nieraz, że będzie rad, jeżeli osiągnie pięć procent zysku. Pamiętam to wszystko bardzo dokładnie, gdyż właśnie żywiłam wtedy nadzieję, że interes się powiedzie. Miałam do tego specjalny powód.

Ciotka Anna zrobiła pauzę, widząc oczyma duszy swój specjalny powód: stał w spodniach szerszych u góry, a węższych u dołu i spoglądał na nią, siedzącą na sofie w krynolinie i pięknie uczesaną. Słyszała jeszcze jego męski głos i zwrócone do niej słowa: „Droga Airmo, czy mogę pomówić z twoim ojcem?”. I słyszała własną odpowiedź: „Bądź łaskaw zaczekać, drogi Edwardzie, ojczulek jest teraz bardzo stroskany. Ale jeśli, jak się spodziewam, wszystko pójdzie dobrze, będę mogła na przyszły rok rozstać się z nim i z drogimi dziećmi”.

— Jakiż to miałaś specjalny powód, ciociu?

— Och, mniejsza o to, mój chłopcze. Jak już powiedziałam, twój dziadek był niezwykle zaabsorbowany, bo te domy mogły go wybawić z wielkich kłopotów. Był to straszliwy rok i muszę, niestety, powiedzieć, że puszczono w ruch niemało szykan.

— Co to są szykany?

— Szykanować, mój drogi, znaczy za wszelką cenę pognębiać swego bliźniego.

— Czy dziadek pognębił swego bliźniego?

Ciotka Anna spojrzała bystro na bratanka.

— Nie — rzekła — to właśnie oni jego pognębili, Jo.

— Mów dalej, ciociu. Jakie to interesujące! Bardzo pragnę usłyszeć.

— Otóż pewnego dnia twój dziadek wrócił z Brighton do domu okropnie podniecony. Dużo czasu upłynęło, zanim go mogłam uspokoić tak, aby mi opowiedział, co się stało. Jak się wydawało, trzy spośród jego domów nie chciały schnąć. Pierwsze domy były w zupełnym porządku, tak że twój dziadek oczywiście nie żywił żadnych podejrzeń. Ale dostawca materiałów budowlanych użył wody morskiej zamiast zwykłej. Nie potrafiłam nigdy dojść, czy miał on w tym interes, czy też uczynił to wskutek ignorancji, ale twój dziadek był przekonany, że to szubrawiec. „Nie wyschną, nie wyschną” — powtarzał bezustannie. Przypuszczam, że gdyby był w owej chwili umarł, słowa te znaleziono by wyryte w jego sercu. Widzisz, groziło to podkopaniem jego reputacji jako przedsiębiorcy budowlanego. A potem, zdaje się, ktoś wskazał mu, w jaki sposób może nadać tym domom pozór suchych, chociaż w wilgotny dzień nie byłyby naprawdę suche! Owej nocy, położywszy się spać, słyszałam jeszcze długo, jak chodził u siebie tam i z powrotem, rano zaś mruknął: „Nie, niech mnie diabeł porwie, jeżeli się na to zgodzę!”. Po okrutnej z sobą walce postanowił nie przykładać ręki do żadnego oszustwa.

— I cóż się potem stało, ciociu?

— Otóż kazał te trzy domy zburzyć i wybudować na nowo, to go kosztowało tysiące.

— I nie zmusił do odszkodowania człowieka, który użył wody morskiej?

— Próbował to zrobić, Jo, ale ów człowiek zbankrutował. Twój dziadek zestarzał się bardzo. Wszyscy odczuliśmy to okropnie.

Ciotka Anna zamilkła, zagubiona we wspomnieniach, jak zniosła to wówczas. Edward!… Głos bratanka przywołał ją do rzeczywistości.

— Ale dziadek nie zbankrutował, prawda, ciociu?

— Nie, Jo. Choć niewiele brakowało. Ale może tak było dobrze. To mu zapewniło wielki szacunek i po latach jeszcze cieszył się, że postąpił tak uczciwie.

Ciotka spojrzała wylękła — młody Jolyon obserwował ją w jakiś szczególny sposób.

— Ty musiałaś przeżyć przykre chwile, ciociu?

Ciotka Anna zacisnęła mocno usta nie chcąc, by jej okazywano współczucie.

— Widzisz więc, mój drogi — rzekła — że twój dziadek miał dobre zasady, a to jest rzecz najważniejsza.

— Czy chodził do kościoła i tak dalej?

— Nie bardzo. Wychowano go w duchu wesleyanizmu, tak że nie był nigdy w zupełnej zgodzie z oficjalnym kościołem. Mawiał zwykle, że nabożeństwo jest zbyt pompatyczne. Oczywiście, my wszyscy przekładaliśmy kościół oficjalny nad sekciarstwo i ojciec nigdy nie sprzeciwiał się temu.

— Przypuszczam, że rad był wcale tam nie chodzić.

Ciotka Anna zasłoniła sobie usta małym papierowym wachlarzykiem.

— Nie trzeba być złośliwym, mój drogi.

— Och, nie, ciociu, to jest doprawdy moje przekonanie.

— Otóż, Jo, nie sądzę, aby można było po śmierci naszej drogiej matki nazwać twego dziadka człowiekiem bardzo religijnym. On zawsze buntował się przeciwko swemu losowi.

— Czy mój ojciec był z nim dobrze?

— Nie bardzo. Twój ojciec był zanadto ulubieńcem naszej matki.

— Rozumiem.

— Tak, kochanie, twój dziadek był zawsze tak zajęty, że miał niewiele czasu dla nas, dzieci. Może ze wszystkich mnie najwięcej lubił.

— Zapewne dlatego, że jesteś taka dobra, ciociu.

— Cicho, Jo! Nie żartuj sobie ze mnie. Po śmierci naszej matki byłam jedyną dosyć dorosłą osobą w domu, z którą mógł rozmawiać.

— Zdawało mi się, że mój ojciec był wtedy w moim wieku.

— Tak, ale wówczas nie rozmawiano z dziećmi tak jak teraz.

Młody Jolyon nic nie odpowiedział, tylko lekko podrzucił głowę do góry. Dzieci!

— Ile pieniędzy dziadek zostawił po tym wszystkim, ciociu?

— Trzydzieści tysięcy funtów, kochanie, podzielonych równo między nas dziesięcioro, był bardzo sprawiedliwy.

Młody Jolyon wyjął zegarek, stary zegarek swego ojca, na który lubił spoglądać.

— Muszę już iść, ciociu. Mam się spotkać z kolegą u Madame Tussaud1. Czy mógłbym dostać te sprzączki?

Ciotka Anna zatrzymała na nim swój wzrok. Był jej ulubieńcom, choć nie chciała przyznawać się do tego.

— Czy można ci je powierzyć, kochanie?

— Oczywiście, że można.

— Jest to przedmiot dziedziczny. A może by tak lepiej poczekać z tym, aż będziesz starszy?

— Och, ciociu, czyż nie jestem już?…

Palce ciotki Anny zaczęły szperać w małej szufladce.

— Dobrze, pod warunkiem, że będziesz je miał w największej pieczy. I nie powinieneś ich nosić, dopóki nie pójdziesz do sądu.

— Czy tam noszą trzewiki ze sprzączkami?

— Tak mi się zdaje, kochanie. Nigdy tam nie byłam. Oto one.

Ciotka wyjęła spośród zwojów bibułki sprzączki — imitacja czarnych kamieni oprawnych w srebro. Umieszczone na tle czarnego aksamitu obydwie sprzączki lśniły bardzo dyskretnie.

Młody Jolyon wziął je do ręki. W której by je umieścić kieszeni, aby nie zdeformowały jego figury?

— Podobają mi się, ciociu.

— Tak, kochanie, to stara, szlachetna imitacja. Czy masz jakieś pewne miejsce, gdzie by je można schować?

— Och, tak, mam dużo szuflad!

Umieścił sprzączki w tylnej kieszeni surduta i nachyliwszy, się pocałował ciotkę.

— Żebyś tylko nie usiadł na nich, Jo.

— My, studenci, nie siadamy nigdy na połach, ciociu.

Zamyślony wzrok ciotki odprowadził go do drzwi. Odwrócił się i skinął jej ręką. Poczciwy Jo! Wyrasta teraz na mężczyznę! Prawdziwa przyjemność nań patrzeć. Będzie z niego kiedyś zupełnie dystyngowany człowiek, podobnie jak jego ojciec, więcej nawet jeszcze. Ale czy postąpiła słusznie, dając mu sprzączki? Czy nie jest zbyt młody, by zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności? Zasunęła małą szufladkę, z której je wyjęła, i przed jej wzrokiem przesunął się korowód dawnych dni, sny jej dzieciństwa i wieku dojrzałego — młodości nie znała. Dni jej własnej odpowiedzialności — od dwudziestego roku życia była matką dla całej rodziny! I tylko jedne niefortunne konkury, „liźnięcie i obietnica” — jak mawiał Swithin — unicestwione przez wodę morską i obawę o dobrą reputację ojca. Czy żałowała tego? Nie! Jakżeby mogła? Gdyby jej ojciec nie postąpił uczciwie w sprawie tych domów — gdyby nie był człowiekiem honoru — nie mogłaby dać sprzączek drogiemu Jo, jako symbolu przewodnictwa i prawości. Edward! Cóż, ożenił się „wreszcie bardzo szczęśliwie. Nie zachowała doń urazy. Żona obdarzyła go wkrótce bliźniętami. Może tak było najlepiej: bracia i siostry, którym zastępowała matkę, lubili ją bardzo i tak było przyjemnie patrzeć, jak dorastają jej drogie dziateczki! Tak, Soames nadejdzie niebawem, wracając do domu z zoo. Obchodzi dzisiaj ósmą rocznicę urodzin i ona przygotowała już dlań upominek — pudełko z klockami, aby sobie sam wybudował dom, podobnie jak jego dziadek, tylko już bez morskiej wody… A-a!… U-u!… Może by tak uciąć maleńką drzemkę, zanim przyjdzie ten kochany chłopiec, może by tak… U-u!… A-a!…

Cienkie jej usta, zwykle zaciśnięte, wydęły się lekko ponad czworokątnym podbródkiem, wspartym na kamei. Fala przyjemnej drzemki zatopiła świadomość ciotki Anny, na której czole wiły się w trybuszony zakręcone włosy. Usta rozchyliły się raz jeden, szepcząc: „sprzą… sprzączki”.

Przypisy

1 Gabinet figur woskowych.