Iskra życia - Erich Maria Remarque - ebook

Iskra życia ebook

Erich Maria Remarque

5,0

Opis

Przejmujące studium obozowego życia.

Wiosną 1945 roku więźniowie obozu koncentracyjnego w Mellern doczekali się wyzwolenia. Wśród ocalałych znaleźli się Bucher i jego ukochana Ruth Holland.

Powieść E.M. Remarque’a to przejmujące studium obozowego życia: okrucieństwa, specyficznych hierarchii i bezwzględnych zasad, na których tle tym wyraźniej ujawnia się zarówno człowieczeństwo, jak i wszelka nieludzkość

Remarque z wielką znajomością ludzkiej psychiki zarysowuje charaktery i postawy bohaterów zza jednej i drugiej strony drutów, pokazując też, jak łatwo prześladowani mogą stać się prześladującymi zarysowuje charaktery i postawy bohaterów zza jednej i drugiej strony drutów, pokazując też, jak łatwo prześladowani mogą stać się prześladującymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Szkielet nr 509 powoli uniósł głowę i otworzył oczy. Nie wiedział, czy był nieprzytomny, czy tylko spał. Między jednym a drugim nie było już zresztą prawie żadnej różnicy; dbały o to od dawna głód i wyczerpanie. Obydwa stany przypominały za każdym razem zapadanie się w głębokie grzęzawisko, z którego, jak się wydawało, nie można już było się wynurzyć.

509 leżał przez chwilę cicho i nasłuchiwał. Taka była stara reguła obozowa: człowiek nigdy nie wiedział, z której strony grozi niebezpieczeństwo, a dopóki trwał w bezruchu, zawsze istniała szansa, że zostanie przeoczony lub uznany za trupa – proste prawo przyrody, które zna każdy chrząszcz.

Nie słyszał nic podejrzanego. Wachmani na wieżyczkach strażniczych pewnie przysypiali, także za nim panowała cisza. Ostrożnie odwrócił głowę i spojrzał do tyłu.

Obóz koncentracyjny Mellern drzemał spokojnie w słońcu. Duży plac apelowy, dowcipnie nazywany przez SS parkietem do tańca, był niemal pusty. Tylko na grubych słupach z prawej strony bramy wejściowej wisiało czterech ludzi ze związanymi na plecach rękami. Sznury podciągnięto odpowiednio wysoko, żeby stopy wiszących nie dotykały ziemi. Ręce mieli wykręcone. Dwaj palacze z krematorium zabawiali się rzucaniem w nich przez okno bryłkami węgla, ale żaden z czwórki więźniów się nie poruszył. Wisieli na krzyżach już od półgodziny i byli nieprzytomni.

Baraki obozu roboczego wyglądały na opuszczone, komanda pracujące poza obozem jeszcze nie wróciły. Po uliczkach przemykali nieliczni ludzie mający dyżur w barakach. Po lewej stronie, obok dużej bramy wejściowej, przed bunkrem karnym siedział scharführer SS Breuer. Kazał sobie wystawić na słońce stolik i fotel wiklinowy i popijał kawę. Wiosną 1945 roku dobra kawa naturalna była rzadkością, ale Breuer udusił właśnie dwóch Żydów gnijących w bunkrze od sześciu tygodni i uznał to za czyn humanitarny, który zasługiwał na nagrodę. Kapo kuchni posłał mu na talerzu kawałek babki jako dodatek do kawy. Breuer jadł powoli, delektując się ciastem; lubił zwłaszcza bezpestkowe rodzynki, których było w nim sporo. Zabicie starszego z Żydów nie dostarczyło mu przyjemności, ale młodszy okazał się twardszą sztuką: dość długo jęczał i fikał nogami. Breuer uśmiechnął się sennie, nasłuchując unoszonych wiatrem dźwięków orkiestry obozowej, która ćwiczyła za zakładem ogrodniczym. Grała walca Róże z południa, ulubiony kawałek komendanta, obersturmbannführera Neubauera.

509 leżał po przeciwnej stronie obozu, w pobliżu grupy drewnianych baraków oddzielonych drutem kolczastym od dużego obozu roboczego. Nazywano je małym obozem. Znajdowali się w nim więźniowie, którzy byli zbyt słabi, by pracować. Byli tam tylko po to, aby umrzeć. Prawie wszyscy umierali prędko; ale nowi pojawiali się, gdy ich poprzednicy nie całkiem jeszcze byli martwi, więc baraki wciąż były przepełnione. Umierający często leżeli nawet w przejściach, jeden na drugim, lub po prostu dogorywali na dworze. Mellern nie miało komór gazowych, z czego komendant był szczególnie dumny. Chętnie wyjaśniał, że w Mellern umiera się naturalną śmiercią. Mały obóz nazywano oficjalnie oddziałem rekonwalescencyjnym, lecz tylko nieliczni więźniowie mieli wystarczającą wolę przetrwania, aby wytrzymać ową rekonwalescencję dłużej niż tydzień czy dwa. Mała grupka takich twardzieli mieszkała w baraku 22. Resztką wisielczego humoru nazywali siebie weteranami. 509 był jednym z nich. Przeniesiono go do małego obozu przed czterema miesiącami i nawet dla niego to, że jeszcze żyje, zakrawało na cud.

Z krematorium wydobywał się czarny dym. Wiatr przyciskał go do ziemi i kłęby dymu snuły się nisko nad barakami. Zjełczały i słodkawy zapach pobudzał do wymiotów. 509 nie mógł się do niego przyzwyczaić, nawet po dziesięciu latach w obozie. Tego dnia dym miał w sobie także to, co pozostało po dwóch weteranach: zegarmistrzu Janie Sibelskim i profesorze Joelu Buchsbaumie. Obaj zmarli w baraku 22 i w południe zostali odstawieni do krematorium, tyle że Buchsbaum niezupełnie w całości: brakowało trzech palców, siedemnastu zębów, paznokci u nóg i części członka. Stracił to w trakcie edukacji na pożytecznego człowieka. Z brakującej części członka często wyśmiewano się na wieczorach klubowych w koszarach SS. Koncept pochodził od scharführera Günthera Steinbrennera, który przybył do obozu niedawno. Prosty, jak wszystkie wielkie pomysły – wstrzyknięcie stężonego kwasu solnego, nic poza tym. Steinbrenner od razu zyskał sobie poważanie wśród kolegów.

Marcowe popołudnie było pogodne, słońce dawało już trochę ciepła; mimo to 509 marzł, choć oprócz własnej odzieży miał na sobie rzeczy trzech innych osób: pasiak Josefa Buchera, płaszcz handlarza starzyzną Lebenthala i podarty sweter Joela Buchsbauma, który barakowi udało się uratować, nim zabrano zwłoki. Ale kiedy miało się metr siedemdziesiąt osiem wzrostu i ważyło mniej niż trzydzieści pięć kilo, prawdopodobnie nawet futro grzałoby niewiele lepiej.

509 miał prawo leżeć na słońcu przez pół godziny. Potem musiał wrócić do baraku, oddać pożyczone ubrania, a na dodatek własny pasiak, i przychodziła kolej na kogoś innego. Tak uzgodnili to między sobą weterani, gdy skończył się okres chłodów. Niektórzy nie chcieli już wychodzić. Byli zbyt wyczerpani i po tym, co wycierpieli zimą, pragnęli tylko umrzeć spokojnie w baraku. Jednak Berger, sztubowy, obstawał przy tym, żeby wszyscy, którzy potrafili się jeszcze poruszać, wychodzili na jakiś czas na świeże powietrze. Następny był Westhof, potem wychodził Bucher. Lebenthal zrezygnował, miał coś lepszego do roboty.

509 odwrócił się ponownie. Ponieważ obóz zbudowano na wzniesieniu, przez drut kolczasty mógł widzieć miasto. Leżało w dolinie, znacznie poniżej obozu, nad mozaiką dachów wznosiły się wieże kościołów. Miasto było stare, z wieloma kościołami i wałami, z alejami lipowymi i krętymi uliczkami. W północnej części znajdowały się nowe dzielnice z szerokimi ulicami, dworcem, domami czynszowymi, fabrykami oraz hutami miedzi i żelaza, w których pracowały komanda obozowe. Miasto przecinała łukiem rzeka, w której odbijały się mosty i chmury.

509 opuścił głowę. Mógł ją utrzymać uniesioną tylko przez chwilę. Czaszka mocno ciążyła, kiedy mięśnie szyi stały się cienkie jak nitki, a widok dymiących kominów w dolinie wzbudzał jedynie jeszcze większy głód niż zwykle. Wzbudzał głód w mózgu – nie tylko w żołądku. Żołądek był do niego przyzwyczajony od lat i niezdolny już do żadnych innych odczuć oprócz niezmiennego, tępego łaknienia. Głód w mózgu był gorszy. Wywoływał halucynacje i nigdy nie ustawał. Wżerał się nawet w sen. Zimą 509 przez trzy miesiące usiłował pozbyć się wyobrażenia przysmażonych kartofli. Czuł je wszędzie, nawet w smrodzie latryny. Teraz prześladował go boczek. Boczek i jaja sadzone.

Spojrzał na leżący obok na ziemi niklowany zegarek, który pożyczył mu Lebenthal. Zegarek był dla baraku prawdziwym skarbem i Polak Juliusz Silber, który od dawna już nie żył, przed laty przemycił go do obozu. 509 stwierdził, że ma jeszcze dziesięć minut, mimo to postanowił wrócić do baraku. Nie chciał znowu zasnąć. Nigdy nie wiadomo, czy by się obudził. Ostrożnie zerknął jeszcze raz na obozową dróżkę. Także tym razem nie zauważył niczego, co mogłoby oznaczać niebezpieczeństwo. Zresztą właściwie nie oczekiwał tego. Ostrożność była raczej rutyną starego wygi obozowego niż odruchem rzeczywistego strachu. Z powodu dyzenterii mały obóz przechodził swego rodzaju luźną kwarantannę i SS rzadko wchodziło do środka. Poza tym w ostatnich latach kontrole wewnątrz całego obozu znacznie osłabły. Wojna coraz mocniej dawała się we znaki i część esesmanów, którzy dotychczas tylko heroicznie torturowali i mordowali bezbronnych więźniów, została wreszcie wysłana na front. Obecnie, wiosną 1945 roku, załoga obozu stanowiła zaledwie jedną trzecią tego co dawniej. Administracja wewnętrzna już od dawna była niemal wyłącznie w rękach więźniów. Każdy barak miał blokowego i kilku sztubowych; komanda robocze podlegały kapom i vorarbeiterom, a cały obóz lagerältesterom. Wszyscy byli więźniami. Kontrolowali ich lagerführerzy, blockführerzy i kommandoführerzy, którymi byli esesmani. Na początku byli w obozie tylko więźniowie polityczni, lecz z biegiem lat doszło wielu pospolitych przestępców z przepełnionych więzień w mieście i na prowincji. Poszczególne grupy różniły się kolorem trójkąta, naszywanego oprócz numeru na ubraniach wszystkich więźniów. Trójkąty politycznych były czerwone, kryminalistów zielone. Ponadto Żydzi nosili dodatkowy żółty trójkąt, tak iż oba razem tworzyły gwiazdę Dawida.

509 wziął płaszcz Lebenthala i pasiak Josefa Buchera, zarzucił je na ramiona i zaczął przemykać się w stronę baraku. Czuł, że jest bardziej zmęczony niż zwykle. Nawet pełzanie przychodziło mu z trudem. Zatrzymał się, zamknął powieki i zaczerpnął powietrza, by odpocząć. W tym momencie w mieście zaczęły wyć syreny.

Początkowo tylko dwie. W kilka sekund później ich dźwięk się zwielokrotnił, a zaraz potem wydawało się, że wyje całe miasto w dole. Wyło z dachów i ulic, z wież i fabryk, leżało odkryte w pełnym słońcu, zdawało się, że zamarł w nim wszelki ruch, po prostu nagle zaczęło wyć, jakby było sparaliżowanym zwierzęciem, które widząc śmierć, nie może uciec; wyło głosami syren i gwizdków parowych wzlatujących do nieba, w którym panowała absolutna cisza.

509 natychmiast przypadł do ziemi. Podczas alarmów lotniczych nie wolno było przebywać poza barakami. Mógł wprawdzie spróbować wstać i ruszyć biegiem, ale był zbyt słaby, aby posuwać się dostatecznie szybko, barak zaś znajdował się za daleko, a w tym czasie nowy, nerwowy wartownik mógł do niego strzelić. Dlatego najprędzej jak umiał, odczołgał się parę metrów z powrotem do płytkiego wgłębienia w ziemi, wcisnął w nie i naciągnął na siebie pożyczone ubrania. W ten sposób wyglądał na kogoś, kto padł martwy z wyczerpania. Zdarzało się to często i nie wzbudzało podejrzeń. Alarm tak czy owak nie powinien trwać długo. W ostatnich miesiącach w mieście ogłaszano alarm co parę dni, i nigdy nic się nie zdarzyło. Samoloty zawsze leciały dalej w kierunku Hanoweru i Berlina.

Zaczęły wyć syreny obozowe. Po jakimś czasie nastąpił drugi alarm. Wycie nasilało się i słabło, jakby puszczano zdarte płyty na olbrzymich gramofonach. Samoloty zbliżały się do miasta. 509 znał takie sytuacje, wcale go to nie wzruszało. Jego wrogiem był najbliższy strzelec z karabinem maszynowym, kiedy zorientuje się, że nie ma przed sobą trupa. Nie obchodziło go, co dzieje się za drutami.

Oddychał z wysiłkiem. Duszne powietrze pod płaszczem stało się czarną watą, która okrywała go coraz szczelniej. Leżał w tym zagłębieniu jak w grobie – z wolna narastało w nim wrażenie, że to rzeczywiście jego grób, że już nigdy nie wstanie, że tym razem to naprawdę koniec, zostanie tu i umrze, zmożony wreszcie ostatnią słabością, z którą walczył tak długo. Próbował się bronić, ale niewiele to pomogło; tylko mocniej poczuł to dziwne, zrezygnowane czekanie, które rozprzestrzeniało się w nim i na zewnątrz niego, jakby nagle wszystko czekało – miasto, powietrze, a nawet światło. Przypominało to rozpoczynające się zaćmienie słońca, gdy kolory mają już ów ołowiany odcień, i odległe przeczucie pozbawionego słońca, martwego świata – swoistą próżnię, czekanie z zapartym tchem, czy śmierć jeszcze raz przejdzie obok, czy nie.

Uderzenie było nie tyle gwałtowne, ale nieoczekiwane. Poza tym nastąpiło ze strony, która wydawała się najlepiej chroniona. 509 odczuł je jako mocne pchnięcie głęboko spod ziemi w żołądek. Równocześnie dotychczasowe wycie przeciął wysoki, metaliczny świst, narastający w szalonym tempie, podobny do odgłosu syren, a przecież zupełnie inny. 509 nie wiedział, co nastąpiło wcześniej: uderzenie spod ziemi czy świst i zaraz po nim huk. Wiedział jednak, że nic takiego nie zdarzało się podczas dotychczasowych alarmów, a kiedy teraz jedno i drugie się powtórzyło, bliżej i w większym nasileniu, pod nim i nad jego głową, uświadomił sobie także, co to musiało być: samoloty po raz pierwszy nie poleciały dalej. Miasto było bombardowane.

Ziemia zadrżała znowu. 509 miał wrażenie, jakby biły go potężne podziemne gumowe pałki. W jednej chwili oprzytomniał zupełnie. Śmiertelne zmęczenie ulotniło się jak dym rozwiany przez trąbę powietrzną. Każde uderzenie z głębi ziemi zamieniało się w uderzenie w jego mózgu. Przez jakiś czas leżał jeszcze bez ruchu, a potem, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przesunął ostrożnie rękę i uniósł płaszcz na tyle, że mógł zerknąć spod niego na miasto w dole.

Dworzec właśnie rozwinął się powoli i lekko niczym kwiat i uniósł w powietrze. Złota kopuła wyglądała niemal jak zabawka, gdy poszybowała nad drzewami parku i zniknęła za nimi. Potężne eksplozje zdawały się nie należeć do całego zjawiska – w porównaniu z nimi wszystko działo się zbyt wolno, a odgłosy artylerii przeciwlotniczej ginęły w huku wybuchów niczym ujadanie teriera w grubym szczekaniu dużego doga. Przy następnym potężnym wybuchu zaczęła się przechylać wieża kościoła św. Katarzyny. Także ona upadała bardzo wolno i, upadając, rozsypywała się powoli na wiele kawałków – jakby wszystko było filmem puszczonym w zwolnionym tempie, a nie rzeczywistością.

Między budynkami wyrosły niczym grzyby kłęby gęstego dymu. 509 w dalszym ciągu nie odbierał widoku w dole jako obrazu zniszczenia; niewidzialni giganci bawili się, to wszystko. W nie uszkodzonych częściach miasta dym nadal wznosił się spokojnie z kominów, w rzece jak dawniej odbijały się chmury, a obłoczki wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej obrębiały niebo, jakby było niewinną poduszką, w której pękły szwy i wysypały się szarobiałe kłaczki bawełny.

Jedna bomba spadła daleko poza miastem na łąki, które rozciągały się wyżej aż do obozu. 509 w dalszym ciągu się nie bał. Wszystko to było zbyt odległe od ciasnego świata, jedynego, jaki znał. Można było się bać rozżarzonych papierosów dotykających oczu i jąder, tygodni głodowania w bunkrze, kamiennej trumnie, gdzie nie dało się stać ani leżeć, i kozła, na którym odbijano człowiekowi nerki; można było się bać katowni w lewym skrzydle obok bramy – Steinbrennera, Breuera, lagerführera Webera – lecz nawet i ten strach zbladł już nieco, odkąd przeniesiono go do małego obozu. Żeby mieć siłę do dalszego życia, trzeba było umieć szybko zapominać. Poza tym obóz koncentracyjny Mellern po dziesięciu latach zadawania tortur trochę się zmęczył, nawet świeżego ideowego esesmana z czasem znudziło maltretowanie szkieletów. Niewiele wytrzymywały i nie reagowały wystarczająco. Patriotyczny zapał wybuchał jeszcze tylko czasami, gdy przybywali nowi silni więźniowie, zdolni do okazywania cierpień. Wówczas słyszało się znów po nocach swojskie wycie, a esesmani wyglądali na nieco bardziej ożywionych, jak po dobrej pieczeni wieprzowej z ziemniakami i czerwoną kapustą. Ale poza tym w latach wojennych obozy w Niemczech stały się bardziej ludzkie. Ograniczano się prawie wyłącznie do zagazowywania, zatłukiwania i rozstrzeliwania albo po prostu kazano ludziom pracować do zupełnego wycieńczenia, a potem morzono głodem. Od czasu do czasu zdarzało się, że w krematorium palono kogoś żywcem, lecz nie wynikało to nawet ze złych zamiarów, ale raczej z przepracowania i faktu, że niektóre szkielety długo się nie ruszały. Do masowych likwidacji dochodziło zresztą tylko wtedy, gdy musiano szybko zrobić miejsce dla nowych transportów. Nawet morzenie głodem ludzi niezdolnych do pracy odbywało się w Mellern w sposób niezbyt brutalny; w małym obozie nadal było co jeść, a weterani, tacy jak 509, bili rekordy w utrzymywaniu się przy życiu.

Bombardowanie nagle ustało. Szalała tylko artyleria przeciwlotnicza. 509 uniósł płaszcz trochę wyżej, żeby móc widzieć najbliższe stanowisko karabinu maszynowego. Wieżyczka była pusta. Spojrzał dalej w prawo, potem w lewo. Także na sąsiednich wieżyczkach nie było strażników. Esesmani opuścili posterunki i pochowali się, mieli dobre schrony przeciwlotnicze w pobliżu koszar. 509 odrzucił całkiem płaszcz i podczołgał się bliżej drutu kolczastego. Podparłszy się na łokciach, popatrzył na dolinę.

Miasto płonęło już wszędzie. To, co przedtem wyglądało na zabawę, zmieniło się tymczasem w to, czym było naprawdę: w ogień i zgliszcza. Żółty i czarny dym słał się po ulicach niczym groźny moloch zniszczenia i pożerał domy. Tu i ówdzie przeszywały go płomienie. W miejscu, gdzie był dworzec, wystrzelał w górę potężny snop iskier. Roztrzaskana wieża kościoła św. Katarzyny zaczęła płonąć, a języki ognia, wspinając się w górę, lizały ją niczym blade błyskawice. A z tyłu beztrosko, jak gdyby nigdy nic, stało słońce w złotej aureoli. Zgoła upiorny wydawał się fakt, że niebo ze swoją bielą i błękitem było tak samo pogodne jak przedtem oraz że lasy i pasma wzgórz dookoła dalej trwały obojętnie w łagodnym świetle – jakby tylko miasto zostało skazane na zagładę wyrokiem jakiegoś nieznanego, mrocznego trybunału.

509 wpatrywał się w dolinę. Zapomniał o ostrożności i wpatrywał się w dolinę. Miasto znał jedynie z obserwacji przez druty, nigdy w nim nie był, ale w ciągu tych dziesięciu lat, które spędził w obozie, stało się ono dla niego czymś więcej niż tylko miastem.

Z początku było niemal nieznośnym obrazem utraconej wolności. Dzień w dzień gapił się na nie: widział miasto z jego beztroskim życiem, gdy po specjalnym potraktowaniu przez lagerführera Webera ledwo trzymał się na nogach; widział kościoły i domy, gdy z wykręconymi rękami wisiał na krzyżu; widział białe łódki na rzece i automobile jadące na wiosenne wycieczki, gdy sikał krwią z odbitych nerek; oczy go piekły, kiedy patrzył, a oglądanie miasta było torturą, jeszcze jedną, oprócz wszystkich innych tortur obozowych.

Potem zaczął go nienawidzić. Czas mijał, a w mieście nic się nie zmieniało, niezależnie od tego, co działo się tu, na górze. Dym z miejskich kominów z każdym dniem wzbijał się wyżej, nie troszcząc się o gęste kłęby buchające z krematorium; miejskie boiska i parki pełne były radosnej wrzawy, a jednocześnie setki zaszczutych istot konały na obozowym „parkiecie do tańca”. Każdego lata gromady roześmianych urlopowiczów wędrowały z miasta w lasy, a tymczasem kolumny więźniów taszczyły z kamieniołomów swoich zmarłych i zamordowanych; nienawidził go, ponieważ sądził, że on i inni więźniowie zostali przez nie na zawsze zapomniani.

W końcu wygasła także nienawiść. Walka o skórkę chleba stała się ważniejsza niż cała reszta, podobnie jak zrozumienie, że nienawiść i wspomnienia mogą zniszczyć zagrożone jestestwo tak samo jak ból. 509 nauczył się zamykać w sobie, zapominać i nie troszczyć się o nic prócz przeżycia od jednej godziny do drugiej. Miasto mu zobojętniało, a niezmienność miejskiego obrazu sugerowała jedynie to, że i jego los już się nie zmieni.

A teraz miasto płonęło. Poczuł drżenie rąk. Próbował je opanować, ale nie potrafił; drżenie przybrało na sile. Wszystko w nim stało się nagle luźne i nie powiązane z resztą ciała. Głowa bolała go, jakby była w środku pusta i ktoś w niej bębnił.

Zamknął oczy. Nie chciał tego. Nie chciał, by cokolwiek pojawiło się znowu w jego wnętrzu. Podeptał i pogrzebał wszelką nadzieję. Ukrył twarz w dłoniach. Miasto nie obchodziło go. Nie chciał, żeby go obchodziło. Chciał, by nadal, jak dotąd, słońce świeciło obojętnie na brudny pergamin, który jako skóra opinał jego czaszkę, chciał oddychać, zabijać wszy, nie myśleć – jak robił to już od dawna.

Ale nie potrafił. Drżenie w jego wnętrzu nie ustawało. Przetoczył się na plecy i wyciągnął płasko na ziemi. Nad nim było teraz niebo z obłoczkami wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej. Strzępiły się prędko i znikały rozpędzane przez wiatr. Leżał tak przez chwilę, lecz nie mógł dłużej wytrzymać również tego. Niebo stawało się błękitno-białą otchłanią, w którą zdawał się wzlatywać. Obrócił się i usiadł. Przestał patrzeć na miasto. Patrzył na obóz, po raz pierwszy patrzył nań, jakby stamtąd oczekiwał pomocy.

Baraki drzemały w słońcu jak dotychczas. Czterech ludzi dalej wisiało ze związanymi rękami na krzyżach. Scharführer Breuer zniknął, lecz dym z krematorium wznosił się nadal, tyle że stał się rzadszy. Albo akurat palono dzieci, albo kazano przerwać pracę.

509 przemógł się i przyjrzał dokładnie temu wszystkiemu. To był jego świat. Nie trafiła go żadna bomba. Ten świat nieubłaganie istniał dalej. Tylko jemu podlegał; świat za drutami go nie obchodził.

W tym momencie artyleria przeciwlotnicza umilkła. Nagła cisza uderzyła w jego uszy, jakby pękła otaczająca go ciasno obręcz hałasu. Przez sekundę wydawało mu się, że tylko śnił i właśnie się budzi. Zdecydowanym ruchem odwrócił się znowu.

Nie, to nie był sen. W dole płonęło miasto. Tam był dym i zniszczenie, i jednak trochę go to obchodziło. Nie potrafił już rozróżnić, co zostało trafione, widział tylko dym i ogień, cała reszta rozpływała się, ale to zresztą obojętne: miasto płonęło, miasto, które wydawało się niezmienne, niezmienne i niezniszczalne jak obóz.

Wzdrygnął się. Nagle odniósł wrażenie, że ze wszystkich wieżyczek za jego plecami wymierzone są w niego wszystkie karabiny maszynowe w obozie. Obejrzał się prędko. Nic się nie stało. Wieżyczki były puste jak przedtem. Również w uliczkach między barakami nikt się nie pokazał. Nic to jednak nie pomogło – dziki strach chwycił go raptem za kark niczym czyjaś ręka i potrząsnął nim. Nie chciał umrzeć! Nie teraz! Teraz już nie! W pośpiechu pozbierał pożyczoną odzież i poczołgał się z powrotem. Zaplątał się przy tym w płaszcz Lebenthala, jęcząc i przeklinając, wyszarpnął go spod kolan i pospiesznie ruszył dalej w kierunku baraku, do głębi poruszony i zdezorientowany – jakby uciekał jeszcze przed czymś innym niż śmierć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł oryginału: Der Funke Leben

DER FUNKE LEBEN © 1952, 1954, 1956 by New York University, successor-in-interest to the literary rights of The Estate of the Late Paulette Goddard Remarque

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2010, 2023

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor tego wydania: Agnieszka Horzowska

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik

Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń

Fotografia na okładce: Hulton Archive/Getty Images

Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Iskra życia, wyd. V, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-821-2

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer