Droga powrotna - Erich Maria Remarque - ebook + książka

Droga powrotna ebook

Erich Maria Remarque

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Erich Maria Remarque (1898-1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Spośród jego utworów Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Noc w Lizbonie, Cienie w raju, Hymn na cześć koktajlu oraz   Na Zachodzie bez zmian i Łuk triumfalny  w nowym przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego.

Droga powrotna, traktowana jako kontynuacja Na Zachodzie bez zmian, jest powieścią o zmaganiu się z nową rzeczywistością  - wojna się skończyła i jej młodzi bohaterowie zastanawiają się, co ich czeka. Miasto, które opuścili jako pełni zapału młodzieńcy, wydaje się inne, chłodniejsze, domy mniejsze, a powody, dla których ich towarzysze broni musieli umrzeć, z dnia na dzień coraz mniej zasadne. Powrót jest trudniejszy, niż mogli sobie wyobrazić, a świat, za którym tęsknili, już nie wydaje się ich światem.

Nowy przekład Ryszarda Wojnakowskiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaNowakowska

Nie oderwiesz się od lektury

96/52 Erich Maria Remarque  " Droga powrotna" Zaczyna się na krwawym froncie, potem jest tylko straszniej. Rzecz o tym, co pozostaje w człowieku, gdy trafi na wojnę i wyjdzie z niej żywym. Chciałam napisać "cało", ale to było kłamstwo. Nikomu nie udało się wrócić do tego, co pozostawił przed wojną.  Okazało się, że opuścić dom było potwornie trudno, ale powrót był jeszcze trudniejszy.  Grupa ocalałych z bitew I Wojny światowej, na których działy się rzeczy najbardziej okrutne, ma potem odnaleźć się w zwyczajnym życiu. Tyle, że to niemożliwe. Każda z postaci jest potwornie okaleczona i można tylko zastanawiać się nad tym, czy nie było lepiej zginąć na froncie, żeby uniknąć powrotu do świata, w którym już nigdy nie będą szczęśliwi.  Remarque bilansuje i podsumowuje wojny jednoznacznie jako bezsensowne zło, które zabija w człowieku wolę życia, radości i przyjemności, spokój i wiarę w dobro. O wojnie pisze jednoznacznie,  że pozostawia człowieka kaleką w znaczeniu fizycznym i psychicznym...
00
AStrach

Całkiem niezła

Lata upływają, a relacje międzyludzkie niezmienne.
00
kotmisia85

Nie oderwiesz się od lektury

sama nie wiem co napisać. Sto lat minęło od tamtej wojny a nadal są ci którzy dla swoich "ideałów" wysyłają niewinnych na śmierć... Tak jakbyśmy jako gatunek nie uczyli się na błędach poprzedników....
00



WEJŚCIE

Ci, któ­rzy zostali z dru­giego plu­tonu, wyle­gują się w roz­ry­tym poci­skami oko­pie za liniami frontu i drze­mią.

– Dziwny typ poci­sków… – odzywa się nagle Jupp.

– Dla­czego dziwny? – pyta Fer­di­nand Kosole, pod­no­sząc się na łok­ciu.

– No to posłu­chaj! – odpo­wiada Jupp.

Kosole przy­kłada dłoń do głowy za uchem i nasłu­chuje. My rów­nież łowimy docie­ra­jące do nas odgłosy nocy. Nie sły­chać jed­nak nic oprócz głu­chego dud­nie­nia arty­le­rii i wyso­kich, ćwier­ka­ją­cych dźwię­ków prze­la­tu­ją­cych poci­sków. Do tego docho­dzi z pra­wej strony ter­ko­ta­nie kara­bi­nów maszy­no­wych i od czasu do czasu krzyk. Ale to znamy od lat, z tego powodu nie trzeba już spe­cjal­nie otwie­rać ust.

Kosole przy­gląda się Jup­powi z powąt­pie­wa­niem.

– W tym momen­cie wła­śnie się skoń­czyło – broni się tam­ten zmie­szany.

Kosole jesz­cze raz mie­rzy go badaw­czym spoj­rze­niem. Ale ponie­waż Jupp zacho­wuje spo­kój, odwraca się i tylko mru­czy:

– Kiszki ci mar­sza grają, dla­tego wydaje ci się, że sły­szysz poci­ski. Powi­nie­neś raczej ude­rzyć w kimono. – To mówiąc, ukle­puje z ziemi pod­głó­wek i ostroż­nie wyciąga nogi w taki spo­sób, żeby buty nie ześli­zgnęły się do wody. – A w domu, mówię ci, czeka żona i dwu­oso­bowe łóżko – mru­czy już z zamknię­tymi oczami.

– W któ­rym leży pew­nie jakiś gach – dopo­wiada Jupp ze swo­jego kąta.

Kosole otwiera jedno oko i spo­gląda na niego z ukosa. Wygląda, jakby jed­nak jesz­cze zamie­rzał wstać, lecz w końcu tylko bur­czy:

– Nie radził­bym jej brać sobie gacha, ty głupku z Nad­re­nii.

I w chwilę póź­niej chra­pie już w naj­lep­sze.

Jupp daje mi ręką znak, żebym wspiął się na drugą stronę, do niego. Prze­cho­dzę nad butami Adolfa Beth­kego i sia­dam obok. Jupp ostroż­nie przy­gląda się chra­pią­cemu i zauważa z gory­czą:

– Coś takiego nie ma poję­cia o wykształ­ce­niu, mówię ci.

Jupp był przed wojną pisa­rzem w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej w Kolo­nii. Mimo że już od trzech lat służy na fron­cie, zacho­wał wraż­li­wość i, co cie­kawe, przy­wią­zuje wagę do tego, żeby i tutaj pamię­tać, że jest czło­wie­kiem wykształ­co­nym. Co to ma dokład­nie zna­czyć, tego nie wie natu­ral­nie nawet on; ale ze wszyst­kiego, co kie­dyś sły­szał, aku­rat słowo „wykształ­ce­nie” pozo­stało mu w pamięci i ucze­pił się go jak ostat­niej deski ratunku. Każdy tutaj ma coś takiego, jeden żonę, drugi firmę, trzeci buty, Valen­tin Laher wódkę, a za Tja­de­nem cho­dzi bób kra­szony sło­niną: jesz­cze raz chciałby najeść się go do syta. Koso­lego nato­miast bar­dzo łatwo roz­draż­nić sło­wem „wykształ­ce­nie”. Jakimś spo­so­bem koja­rzy je z poję­ciem „sto­jący koł­nie­rzyk” i to mu wystar­cza. Nawet teraz to działa. Nie prze­ry­wa­jąc chra­pa­nia, rzuca krót­kie zda­nie:

– Pie­przony pisar­czyk!

Jupp z rezy­gna­cją kręci głową. Przez chwilę sie­dzimy w mil­cze­niu cia­sno obok sie­bie, żeby się ogrzać. Noc jest wil­gotna i chłodna, prze­cią­gają chmury, a cza­sami pada z nich deszcz. Bie­rzemy wtedy pałatki, na któ­rych sie­dzimy, i roz­wie­szamy je nad gło­wami.

Na hory­zon­cie bły­ska ogień u wylo­tów dział arty­le­rii. Trudno się oprzeć wra­że­niu, że tam musi być mniej zimno, tak przy­tul­nie wszystko wygląda. Rakiety wspi­nają się na niebo ponad rozbły­skami arty­le­rii niczym kolo­rowe i srebrne kwiaty. Duży czer­wony księ­życ pły­nie w mgli­stym powie­trzu nad ruinami w oddali.

– Wie­rzysz, że mamy wró­cić do domu? – odzywa się szep­tem Jupp.

Wzru­szam ramio­nami.

– Podobno tak mówią…

Jupp oddy­cha gło­śno.

– Cie­pły pokój i kanapa, i wyj­ście wie­czo­rem – potra­fisz jesz­cze to sobie wyobra­zić?

– Na ostat­nim urlo­pie przy­mie­rza­łem cywilne ubra­nie – odpo­wia­dam w zamy­śle­niu – ale jest na mnie o wiele za małe; musiał­bym mieć nowe rze­czy.

Jak dziw­nie to wszystko brzmi teraz: cywilne ubra­nie, kanapa, wie­czór… Dziwne myśli przy­cho­dzą wtedy czło­wie­kowi do głowy – jak czarna kawa, kiedy cza­sem za bar­dzo miała smak bla­chy i rdzy menażki i czło­wiek, krztu­sząc się, rzy­gał po wypi­ciu gorą­cego płynu.

Zamy­ślony Jupp dłu­bie w nosie.

– Mówię ci, wystawy… i kawiar­nie… i kobitki.

– Ech, stary, ciesz się, jeśli uda ci się w ogóle wydo­stać z tego gówna – mówię, chu­cha­jąc w zimne dło­nie.

– Masz rację. – Jupp naciąga pałatkę na chude, zgar­bione plecy. – A co będziesz robił, kiedy się stąd wydo­sta­niesz?

– Ja? – odpo­wia­dam ze śmie­chem. – Pew­nie będę musiał wró­cić do szkoły. Ja i Willy, i Albert… i nawet Ludwig, ten tam za nami.

To mówiąc, poka­zuję do tyłu, gdzie przed roz­wa­lo­nym przez poci­ski schro­nem leży ktoś przy­kryty dwoma płasz­czami.

– A niech to! Chyba tego nie zro­bi­cie? – pyta Jupp.

– Nie wiem. Pew­nie będziemy musieli – mówię i ogar­nia mnie wście­kłość, sam nie wiem dla­czego.

Pod płasz­czami coś się rusza. Blada, szczu­pła twarz pod­nosi się, jęcząc cicho. Leży tam mój kolega ze szkoły, porucz­nik Ludwig Breyer, dowódca naszego plu­tonu. Od tygo­dni ma krwawą bie­gunkę, to na pewno czer­wonka, ale nie chce wra­cać do laza­retu. Woli zostać tutaj z nami, bo wszy­scy cze­kamy na to, że nasta­nie pokój, i wtedy mogli­by­śmy od razu zabrać go z sobą. Laza­rety są prze­peł­nione, nikt porząd­nie nie trosz­czy się tam o czło­wieka, a kiedy już ktoś wylą­duje na takim łóżku, to od razu jakby był tro­chę bar­dziej mar­twy. Dookoła zdy­chają ludzie, a to zaraź­liwe, jeśli czło­wiek leży sam mię­dzy nimi, ani się obej­rzy, i jego śmierć też dosięga. Max Weil, nasz sani­ta­riusz, zała­twił Brey­erowi coś w rodzaju płyn­nego gipsu, i Breyer go łyka, żeby wyce­men­to­wać sobie jelita i móc się znowu na czymś oprzeć. Mimo to dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści razy na dzień spusz­cza spodnie.

I teraz też musi na stronę. Poma­gam mu znik­nąć za rogiem, gdzie przy­kuca.

Jupp kiwa na mnie.

– Sły­szysz, znów się zaczyna!

– Co takiego?

– Poci­ski takie jak poprzed­nio.

Kosole poru­szył się i ziewa. Po chwili się pod­nosi, przy­gląda wymow­nie swo­jej cięż­kiej pię­ści, zerka na Juppa i oświad­cza:

– Czło­wieku, jeśli znowu wystrych­ną­łeś nas na dudka, to możesz wysłać swoje kości do domu w worku na buraki.

Nasłu­chu­jemy. Syki i gwizdy poru­sza­ją­cych się po nie­wi­dzial­nych torach gra­na­tów prze­rywa dziwny, ochry­pły, prze­cią­gły dźwięk, tak oso­bliwy i nowy, że czuję gęsią skórkę.

– Gra­naty gazowe! – woła Willy Homeyer, pod­ry­wa­jąc się z ziemi.

Zacho­wu­jemy czuj­ność i wszy­scy wsłu­chu­jemy się w napię­ciu.

Wessling poka­zuje w górę.

– To dzi­kie gęsi!

Na tle męt­nych sza­rych chmur prze­ciąga ciemna kre­ska, klin. Jego wierz­cho­łek zwró­cony jest w stronę księ­życa, kiedy prze­cina czer­woną tar­czę, wyraź­nie widać czarne cie­nie, trój­kąt utwo­rzony z wielu skrzy­deł, klucz pta­ków zni­ka­jący w oddali z żało­snym, obcym, dzi­kim woła­niem.

– A one odla­tują – war­czy Willy. – Psia­krew, gdyby czło­wiek mógł tak odfru­nąć! Dwa skrzy­dła i odjazd!

Hein­rich Wessling patrzy za odla­tu­ją­cymi gęsiami.

– Teraz to już jak nic będzie zima – stwier­dza powoli.

Jako rol­nik wie, co mówi.

Osła­biony i smutny Ludwig Breyer opiera się o skarpę i bąka nie­wy­raź­nie:

– Pierw­szy raz widzę gęsi.

Naj­bar­dziej jed­nak momen­tal­nie oży­wił się Kosole. Zwraca się do Wesslinga, żeby mu rzecz jesz­cze raz wyja­śnił, po czym pyta przede wszyst­kim, czy takie dzi­kie gęsi są wiel­ko­ści tuczo­nych.

– Mniej wię­cej – odpo­wiada Wessling.

– Coś podob­nego – Koso­lemu aż żuchwy cho­dzą z pod­nie­ce­nia – w takim razie tam w górze fruwa w tej chwili pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia dosko­na­łych pie­czeni!

Ponow­nie tuż nad nami daje się sły­szeć szum, znów w nasze czaszki ude­rza jak jastrząb ochry­pły, gar­dłowy krzyk pta­ków, a łopot skrzy­deł łączy się z prze­cią­ga­ją­cym klan­go­rem i ude­rze­niami nasi­la­ją­cego się wia­tru w nagłe, gwał­towne poję­cie wol­no­ści i życia.

Wtem huk wystrzału. Kosole opusz­cza giwerę i usil­nie prze­szu­kuje wzro­kiem niebo. Mie­rzył w sam śro­dek klu­cza. Obok niego stoi Tja­den, gotów popę­dzić niczym pies myśliw­ski, kiedy gęś spad­nie na zie­mię. Ale stado w zwar­tym szyku leci dalej.

– Szkoda – stwier­dza Adolf Bethke – to byłby pierw­szy roz­sądny strzał na tej zafaj­da­nej woj­nie.

Zawie­dziony Kosole ciska kara­bin na zie­mię.

– Gdyby mieć cho­ciaż parę nabo­jów śru­to­wych!

Pogrąża się w melan­cho­lii i fan­ta­zjuje, ile to róż­nych rze­czy można by wtedy zro­bić. Mimo woli wyko­nuje ruchy żujące.

– No pew­nie – potwier­dza Jupp, który go obser­wo­wał – z musem jabł­ko­wym i pie­czo­nymi ziem­nia­kami, co?

Kosole posyła mu jado­wite spoj­rze­nie.

– Zamknij się, pisar­czyku!

– Powi­nie­neś był zostać lot­ni­kiem – zauważa Jupp, szcze­rząc zęby w uśmie­chu – bo mógł­byś je teraz zła­pać w sieć.

– Dupek! – odpo­wiada Kosole, koń­cząc roz­mowę, i rzuca się z powro­tem na zie­mię, żeby spać.

To zresztą naj­lep­sze, co można zro­bić. Deszcz się nasila. Sia­damy ple­cami do sie­bie i narzu­camy pałatki. Niczym ciemne kupki ziemi sie­dzimy tak w swoim oko­pie. Zie­mia, mun­dur, a pod spodem tro­chę życia.

Budzi mnie natar­czywy szept.

– Naprzód… naprzód!

– Co się dzieje? – pytam zaspany.

– Mamy się prze­su­nąć do przodu – mru­czy w odpo­wie­dzi Kosole i zbiera swoje rze­czy.

– Wła­śnie stam­tąd przy­szli­śmy – mówię zdzi­wiony.

– To jakaś bzdura – sły­szę głos wście­ka­ją­cego się Wesslinga – prze­cież wojna się skoń­czyła.

– Jazda, naprzód!

To Heel we wła­snej oso­bie, dowódca kom­pa­nii, nas popę­dza. Znie­cier­pli­wiony bie­gnie przez okop. Ludwig Breyer jest już na nogach.

– Nie ma rady, musimy wyjść – mówi zre­zy­gno­wa­nym gło­sem i zabiera kilka gra­na­tów ręcz­nych.

Adolf Bethke spo­gląda na niego.

– Ty, Ludwigu, powi­nie­neś zostać tutaj. Z czer­wonką nie możesz się pchać do przodu.

Breyer kręci głową.

Skrzy­pią pasy, szczę­kają kara­biny i z ziemi pod­nosi się nagle znowu blady zapach śmierci. Mie­li­śmy nadzieję, że ucie­kli­śmy przed nią raz na zawsze, przed nami wzbiła się bowiem w górę jak rakieta myśl o pokoju, i choć jesz­cze­śmy weń nie uwie­rzyli i jesz­cze go nie pojęli, to sama nadzieja wystar­czyła prze­cież, żeby w ciągu nie­wielu minut, jakich potrzeba do opo­wie­dze­nia plotki, zmie­nić nas bar­dziej niż przez dwa­dzie­ścia poprzed­nich mie­sięcy. Jeden rok wojny odkła­dał się dotych­czas na drugi, jeden rok bez­na­dziei łączył się z dru­gim, a kiedy czło­wiek zli­czył potem czas, dzi­wił się pra­wie po równi, że upły­nęło go już tak dużo albo że tak mało. Teraz jed­nak, kiedy stało się wia­dome, że lada dzień może nastać pokój, każda godzina waży tysiąc razy wię­cej, a każda minuta w ogniu wydaje się nam nie­mal cięż­sza i dłuż­sza niż cały czas poprzedni.

Wiatr miau­czy w reszt­kach przed­piersi, prze­su­wa­jące się szybko chmury zasła­niają księ­życ. Świa­tło i cień zmie­niają się bez prze­rwy. Idziemy bli­sko jeden za dru­gim, grupa cieni, żało­sny drugi plu­ton, wycięty w pień z wyjąt­kiem paru ludzi – cała kom­pa­nia nie ma już nawet stanu licz­bo­wego nor­mal­nego plu­tonu – ale ta reszta jest prze­siana. Z czter­na­stu zostało nam tu nawet jesz­cze trzech sta­rych ludzi: Bethke, Wessling i Kosole, któ­rzy wszystko znają od pod­szewki i cza­sem opo­wia­dają o pierw­szych mie­sią­cach wojny z rucho­mymi fron­tami, jakby to było w daw­nych wie­kach.

Każdy wyszu­kuje sobie na zaj­mo­wa­nej przez nas pozy­cji swój kąt, swoją dziurę. Nie­wiele się dzieje, rakiety sygna­li­za­cyjne, kara­biny maszy­nowe, szczury. Willy pod­rzuca jed­nego w górę dobrze wymie­rzo­nym kop­nia­kiem, po czym prze­po­ła­wia go w powie­trzu cio­sem saperki.

Padają poje­dyn­cze strzały. Z pra­wej strony sły­chać z daleka odgłos wybu­cha­ją­cych gra­na­tów ręcz­nych.

– Miejmy nadzieję, że tu na­dal będzie spo­koj­nie – mówi Wessling.

– Byłoby głu­pio obe­rwać teraz jesz­cze w czapę… – Willy kręci głową.

– Kto ma pecha, zła­mie palec, gdy będzie dłu­bał w nosie – bur­czy Valen­tin.

Ludwig leży na pałatce. Naprawdę powi­nien był zostać na tyłach. Max Weil daje mu do zaży­cia parę table­tek. Valen­tin prze­ko­nuje go, że napiłby się wódki. Led­der­hose pró­buje opo­wie­dzieć świń­ski dow­cip. Nikt go nie słu­cha. Wyle­gu­jemy się. Czas pły­nie dalej.

Nagle wzdry­gam się i uno­szę głowę. Widzę, że i Bethke już się pode­rwał gwał­tow­nie. Nawet Tja­den się oży­wia. Wie­lo­letni instynkt pod­po­wiada coś, nikt jesz­cze nie wie, co, ale na pewno dzieje się coś nie­zwy­kłego. Ostroż­nie wychy­lamy głowy i nasłu­chu­jemy, mru­żąc oczy w wąskie szparki, żeby prze­nik­nąć zapa­da­jący zmierzch. Wszy­scy się obu­dzili, wszy­scy mają zmy­sły napięte do osta­tecz­no­ści, wszyst­kie mię­śnie gotowe na przy­ję­cie tego nie­zna­nego, nad­cho­dzą­cego, które może ozna­czać tylko nie­bez­pie­czeń­stwo. Cicho szu­rają po ziemi gra­naty ręczne, z któ­rymi czołga się naprzód Willy – on potrafi nimi rzu­cać naj­da­lej. Leżymy przy­tu­leni do ziemi jak koty. Odkry­wam obok sie­bie Ludwiga Brey­era. W jego stę­ża­łych rysach nie ma już ani śladu cho­roby. Ma ten sam co wszy­scy tutaj zimny, trupi wyraz twa­rzy, obli­cze czło­wieka z oko­pów. Zamro­ziło je sza­lone napię­cie, tak nie­zwy­kłe jest wra­że­nie, jakie prze­ka­zała nam pod­świa­do­mość na długo przed tym, jak roz­po­znały je nasze zmy­sły.

Mgła unosi się i faluje. I nagle czuję, co posta­wiło nas wszyst­kich w stan naj­wyż­szego alarmu. Po pro­stu tylko zro­biło się cicho. Zupeł­nie cicho.

Nie ma żad­nych kaemów, żad­nego ostrzału, żad­nych wybu­chów; żad­nego gwizdu poci­sków, nic, abso­lut­nie nic, żad­nego wystrzału, żad­nego krzyku. Po pro­stu jest cicho, cał­ko­wi­cie cicho.

Patrzymy na sie­bie, nie możemy tego pojąć. Po raz pierw­szy odkąd jeste­śmy na woj­nie, panuje taka cisza. Nie­spo­koj­nie węszymy, chcąc się dowie­dzieć, co to ma zna­czyć. Może nie­po­strze­że­nie zbliża się gaz? Ale wiatr jest nie­ko­rzystny i by go prze­pę­dził. Czy będzie atak? A gdyby nawet był, cisza zdra­dzi­łaby go przed­wcze­śnie. W ogóle co się dzieje? Gra­nat w mojej ręce jest wil­gotny, tak mocno pocę się z pod­nie­ce­nia. Wydaje się, że nerwy gotowe się pozry­wać. Pięć minut. Dzie­sięć minut.

– Już kwa­drans – woła Valen­tin Laher.

We mgle jego głos roz­brzmiewa pusto, jakby pocho­dził z grobu. W dal­szym ciągu nic się nie dzieje, żad­nego ataku, żad­nych ściem­nia­ją­cych się nagle, ska­czą­cych cieni… Dło­nie roz­luź­niają się i zaci­skają moc­niej. To już nie do wytrzy­ma­nia! Tak bar­dzo przy­wy­kli­śmy do hałasu fron­to­wego, iż mamy wra­że­nie, że teraz, kiedy nagle prze­stał na nas cią­żyć, będziemy musieli pęk­nąć i ule­cieć w niebo jak prze­kłute balony.

– Czło­wieku, przyj­mij to do wia­do­mo­ści, jest pokój – odzywa się nagle Willy, co działa na wszyst­kich jak bomba.

Mię­śnie twa­rzy roz­luź­niają się, ruchy stają się bez­ce­lowe i nie­pewne. Pokój? Patrzymy na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. Wypusz­czam z rąk gra­naty. Pokój? Bethke ma w oczach taki wyraz, jakby jego twarz miała się za chwilę roz­paść. Pokój? Wessling stoi nie­ru­chomo jak drzewo, a gdy się obraca ku nam i poka­zuje twarz, wygląda tak, jakby chciał od razu ruszyć dalej i iść do domu.

Nagle – led­wo­śmy to zauwa­żyli w zamę­cie pod­nie­ce­nia – skoń­czyło się mil­cze­nie, znów głu­cho huczą wystrzały i już z daleka ter­ko­cze jak dzię­cioł jakiś kaem. Uspo­ka­jamy się, pra­wie ura­do­wani, że znów sły­szymy swoj­skie odgłosy śmierci.

Przez cały dzień panuje spo­kój. W nocy mamy cof­nąć się kawa­łek, jak zda­rzało się to już nie­raz. Ale tamci nie postę­pują po pro­stu za nami, tylko ata­kują. Nim się spo­strze­gli­śmy, jeste­śmy pod cięż­kim ostrza­łem. W sza­ro­ści za nami wytry­skują czer­wone fon­tanny. U nas na razie spo­koj­nie. Willy i Tja­den znaj­dują przy­pad­kiem kon­serwę mię­sną i natych­miast ją pała­szują. Inni leżą w ukry­ciu i cze­kają. Wszyst­kie te mie­siące spra­wiły, że są wypa­leni, nie­mal zobo­jęt­niali, dopóki nie mogą się bro­nić.

Dowódca kom­pa­nii prze­czoł­gał się do naszego leja.

– Macie wszystko? – pyta, prze­krzy­ku­jąc hałas.

– Za mało amu­ni­cji – odkrzy­kuje Bethke.

Heel wzru­sza ramio­nami i przez ramię podaje Beth­kemu papie­rosa. Ten, nie oglą­da­jąc się, kiwa głową.

– Musi być i tak – woła Heel i prze­ska­kuje do następ­nego leja.

Dosko­nale wie, że tak też będzie dobrze. Każdy z tych sta­rych żoł­nie­rzy mógłby być jak on dowódcą kom­pa­nii.

Robi się ciemno. Dosta­jemy się pod ostrzał. Nie bar­dzo mamy się za czym scho­wać. Rękami i saper­kami wygrze­bu­jemy w leju otwory na głowy. Leżymy tak mocno wci­śnięci w zie­mię, obok mnie Albert Tros­ske i Adolf Bethke. Dwa­dzie­ścia metrów dalej ude­rze­nie cięż­kiego poci­sku. Otwie­ramy sze­roko pyski, kiedy nad­la­tuje, żeby nam nie roze­rwało bęben­ków w uszach, ale i bez tego jeste­śmy na wpół ogłu­szeni, zie­mia i błoto pry­skają nam w oczy, a prze­klęty dym z pro­chu i siarki dra­pie w gar­dle. Spada deszcz odłam­ków. Jeden z nas na pewno obe­rwał, bo przez nasz lej razem z gorą­cym odłam­kiem poci­sku prze­la­tuje urwana ręka, tuż obok głowy Beth­kego.

Przy­ska­kuje do nas Heel, pod heł­mem blady jak ściana w roz­bły­sku eks­plo­zji.

– Pożar – dyszy – tra­fie­nie bez­po­śred­nie, nic nie zostało!

Znowu huk, świst, ryk, deszcz błota i żelaza, w powie­trzu łoskot, zie­mia drży. Potem pod­nosi się zasłona, odsuwa do tyłu i w tej samej chwili pod­no­szą się z ziemi ludzie, spa­leni, czarni, z gra­na­tami w ręku, czujni i gotowi.

– Powoli z powro­tem – woła Heel.

Prze­ciw­nik ata­kuje na lewo od nas. Toczy się zażarty bój o nasze gniazdo ogniowe w leju. Szczeka kaem. Widać roz­bły­ski wybu­chów gra­na­tów ręcz­nych. Nagle kaem milk­nie – zaciął się. Gniazdo natych­miast zostaje zaata­ko­wane z flanki. Jesz­cze parę minut i będzie odcięte. Heel to widzi.

– Cho­lera jasna! – Wyska­kuje na skarpę. – Naprzód!

Za nim leci amu­ni­cja, a chwilę póź­niej Willy, Bethke i Heel leżą już w odpo­wied­niej odle­gło­ści do rzutu i rzu­cają, Heel znowu wyska­kuje – w takich momen­tach jest sza­lony, istny sza­tan. Ale udaje się, ci w leju nabie­rają otu­chy, kaem wraca do życia, połą­cze­nie odzy­skane, wspól­nie wyco­fu­jemy się i docie­ramy do beto­no­wej bryły za nami. Poszło tak szybko, że Ame­ry­ka­nie w ogóle nie zauwa­żyli opróż­nie­nia gniazda. W opusz­czo­nym leju na­dal roz­bły­skują deto­na­cje.

Uspo­kaja się. Boję się o Ludwiga. Ale jest z nami. Po chwili pod­czoł­guje się do mnie Bethke.

– Wessling?

– Co z Wesslin­giem? Gdzie Wessling? – Woła­nie nagle ginie w prze­ta­cza­ją­cym się głu­cho pomruku dział dale­ko­sięż­nych. – Wessling… Wessling…

Zja­wia się Heel.

– Co jest?

– Nie ma Wesslinga.

Tja­den leżał obok niego pod­czas odwrotu, potem już go jed­nak nie widział.

– Gdzie? – pyta Kosole.

Tja­den poka­zuje.

– Psia­krew…!

Kosole patrzy na Beth­kego. Bethke na Koso­lego. Obaj wie­dzą, że być może to nasz ostatni bój. Nie wahają się ani chwili.

– Wszystko jedno – mru­czy Bethke.

– Jazda – pry­cha Kosole.

Zni­kają w ciem­no­ści. Heel wyska­kuje w ślad za nimi.

Ludwig przy­go­to­wuje wszystko do natych­mia­sto­wego natar­cia, gdyby tych trzech zostało zaata­ko­wa­nych. Na razie panuje spo­kój. Jed­nak nagle poja­wiają się bły­ski wybu­chów gra­na­tów ręcz­nych. Mię­dzy nimi sły­chać trzask rewol­we­ro­wych strza­łów. Natych­miast wyska­ku­jemy do przodu, Ludwig jako pierw­szy – lecz wtedy poja­wiają się zlane potem twa­rze Beth­kego i Koso­lego, któ­rzy wloką za sobą kogoś na pałatce.

Heel? To poję­ku­jący Wessling. A Heel? Powstrzy­muje tam­tych, to on strze­lał z rewol­weru; zaraz potem wraca.

– Cała banda w leju zała­twiona – krzy­czy – a do tego dwóch z rewol­weru. – Następ­nie wpa­truje się w Wesslinga. – No i co jest?

Ten nie odpo­wiada. Brzuch ma otwarty sze­roko jak sklep rzeź­ni­czy. Nie można zoba­czyć, jak głę­boko sięga rana. Zostaje pro­wi­zo­rycz­nie opa­trzona. Wessling jęczy, że chce wody, ale jej nie dostaje. Ran­nym w brzuch nie wolno nic pić. Potem domaga się koców. Jest mu zimno, stra­cił dużo krwi.

Łącz­nik przy­nosi roz­kaz, że mamy się wyco­fać jesz­cze dalej. Wesslinga zabie­ramy na razie na pałatce, przez którą prze­ty­kamy do nie­sie­nia kara­bin, dopóki nie znaj­dziemy noszy. Ostroż­nie posu­wamy się po omacku jeden za dru­gim. Stop­niowo się roz­ja­śnia. Srebrna mgła spo­wija krzaki. Opusz­czamy strefę walki. Sądzi­li­śmy już, że jest po wszyst­kim, gdy z cichym świ­stem nad­la­tuje pocisk i ude­rza, a odgłos wybu­chu odbija się echem. Ludwig Breyer bez słowa pod­wija rękaw. Dostał postrzał w ramię. Weil go opa­truje.

Wyco­fu­jemy się. Wyco­fu­jemy.

Powie­trze jest łagodne jak wino. To nie listo­pad, to marzec. Niebo bla­do­błę­kitne i przej­rzy­ste. W przy­droż­nych kału­żach odbija się słońce. Idziemy topo­lową aleją. Po obu stro­nach drogi stoją drzewa, wyso­kie i pra­wie nie­tknięte, tylko gdzie­nie­gdzie któ­re­goś bra­kuje. Ta oko­lica była wcze­śniej zaple­czem, nie została tak znisz­czona jak te kilo­me­try terenu przed nią, które odda­wa­li­śmy wro­gowi dzień po dniu, metr po metrze. Słońce świeci na brą­zową pałatkę, a gdy idziemy żół­tymi ale­jami, bez prze­rwy uno­szą się nad nią szy­bu­jące w powie­trzu liście; nie­które wpa­dają do środka.

W laza­re­cie nie ma już miej­sca. Wielu ran­nych leży na zewnątrz. Na razie zosta­wiamy przed drzwiami także Wesslinga. Grupka ran­nych w ramię z bia­łymi opa­trun­kami usta­wia się do wymar­szu. Laza­ret ma być zli­kwi­do­wany. Mię­dzy ran­nymi biega lekarz, bada nowo przy­by­łych. Męż­czy­znę, któ­remu nie­na­tu­ral­nie odgięta w kola­nie noga zwisa bez­wład­nie, każe od razu wnieść do środka. Wessling, tylko opa­trzony, zostaje na zewnątrz.

Budzi się z drzemki i patrzy za leka­rzem.

– A on czemu odcho­dzi?

– Na pewno wróci – odpo­wia­dam.

– Ale ja muszę się tam dostać, muszę być ope­ro­wany. – Nagle popada w okropne pod­nie­ce­nie, obma­cuje opa­tru­nek. – To trzeba prze­cież natych­miast zszyć.

Pró­bu­jemy go uspo­koić. Jest cały zie­lony i poci się ze stra­chu.

– Adol­fie, pobie­gnij za nim, niech tu przyj­dzie.

Bethke waha się chwilę. Na oczach Wesslinga nie może zacho­wać się ina­czej, choć wie, że to nie ma sensu. Widzę, jak roz­ma­wia z leka­rzem. Wessling patrzy za nim, dopóki się da, kiedy pró­buje wykrę­cić głowę, wygląda to okrop­nie.

Bethke wraca tak, żeby Wessling go nie widział, kręci głową i poka­zuje pal­cami jedynkę, a oprócz tego powta­rza bez­gło­śnie, samym ruchem warg: Jed-na go-dzi-na…

Przy­bie­ramy na twa­rze pełen ufno­ści wyraz, ale kto oszuka umie­ra­ją­cego chłopa! Kiedy Bethke mówi mu, że zope­rują go póź­niej, naj­pierw trzeba ranę tro­chę pod­le­czyć, Wessling wie już wszystko. Przez chwilę mil­czy, by w końcu wydy­szeć cicho:

– Tak, wy tu sto­icie i jeste­ście cali – i wró­ci­cie do domu – a ja – cztery lata i coś takiego – cztery lata – i coś takiego…

– Prze­cież zaraz cię wezmą do laza­retu, Hein­rich – pocie­sza go Bethke.

Tam­ten wyko­nuje wzbra­nia­jący gest.

– Daj­cie spo­kój.

Od tej chwili nie­wiele się odzywa. Nie chce też, żeby go wnie­siono do środka, woli zostać na zewnątrz. Laza­ret poło­żony jest na małej pochy­ło­ści. Widać stąd cią­gnącą się daleko aleję, którą przy­szli­śmy. Jest kolo­rowa i złota. A zie­mia leży tak cicho, miękko i bez­piecz­nie, widać nawet pola uprawne, małe, brą­zowe, roz­orane spłach­cie, tuż obok laza­retu. Kiedy wiatr unosi woń krwi i ropy, czuć cierpki zapach świe­żej roli. Dal jest sina i wszystko tchnie wiel­kim spo­ko­jem, spoj­rze­nie stąd nie sięga bowiem frontu. Front znaj­duje się na prawo.

Wessling leży cicho. Przy­gląda się wszyst­kiemu bar­dzo dokład­nie. Spoj­rze­nie ma uważne i czy­ste. Jest rol­ni­kiem i zna się na kra­jo­bra­zie jesz­cze lepiej i ina­czej niż my. Wie, że musi się zbie­rać. Dla­tego nie chce już niczego uro­nić i nie odwraca oczu od tego widoku. Robi się bled­szy z minuty na minutę. W końcu wyko­nuje ręką ruch w moim kie­runku i szep­cze:

– Ernst…

Pochy­lam się nad nim, zbli­ża­jąc ucho do jego ust.

– Wyj­mij moje rze­czy – mówi.

– Masz jesz­cze czas, Hein­rich…

– Nie, nie. No już.

Roz­kła­dam je przed nim. Port­fel z wytar­tego już tu i ówdzie płótna, nóż, zega­rek, pie­nią­dze – powoli już to znamy. W port­felu luźno wło­żone zdję­cie jego żony.

– Pokaż – mówi.

Wyj­muję zdję­cie i trzy­mam tak, żeby widział. Wyra­zi­sta opa­lona twarz. Przy­gląda się jej, a po chwili szep­cze:

– Tego wszyst­kiego już nie będzie… – Wargi mu drżą. W końcu odwraca głowę. – Zabierz to – mówi. Nie wiem, o co mu cho­dzi, ale nie chcę go dłu­żej męczyć pyta­niami, dla­tego cho­wam rze­czy do kie­szeni. – To zanieś jej…

Patrzy na mnie dziw­nie sze­roko otwar­tymi oczami, mru­czy coś, kręci głową i jęczy. Usil­nie pró­buję jesz­cze coś zro­zu­mieć, lecz z jego ust wydo­bywa się już tylko bul­go­ta­nie; Wessling wyciąga się, oddy­cha coraz cię­żej i wol­niej, z prze­rwami, oddech chwi­lami zanika – z piersi wydo­bywa się jesz­cze jedno bar­dzo głę­bo­kie wes­tchnie­nie – i oczy nagle mato­wieją, jakby oślepł, i nie żyje.

Następ­nego ranka po raz ostatni sie­dzimy w oko­pach. Pra­wie już nie docho­dzi do wymiany ognia. Wojna się skoń­czyła. Za godzinę mamy się wyco­fać. Ni­gdy wię­cej nie będziemy musieli tu przy­cho­dzić. Kiedy odej­dziemy, to na zawsze.

Nisz­czymy, co trzeba znisz­czyć. Naprawdę nie­wiele. Parę zie­mia­nek. Potem przy­cho­dzi roz­kaz odwrotu.

Dziwny jest ten moment. Sto­imy w sze­regu i patrzymy przed sie­bie. Nad zie­mią uno­szą się lek­kie opary mgły. Wyraź­nie widać linie lejów i oko­pów. To wpraw­dzie tylko ostat­nia linia frontu, bo to tutaj należy do sta­no­wisk odwo­do­wych, ale jed­nak wciąż jesz­cze strefa ogniowa. Ile razy szli­śmy do boju przez ten przy­kop, ile razy w nie­wielu prze­zeń wra­cali. Przed nami roz­ciąga się szary mono­tonny kra­jo­braz: w oddali reszta lasku, parę kiku­tów drzew, ruiny wio­ski, wśród nich wysoki poje­dyn­czy mur, który się jakoś ucho­wał.

– Tak – odzywa się w zamy­śle­niu Bethke – i czło­wiek sie­dział w tym cztery lata.

– Ano sie­dział, psia­krew – przy­ta­kuje Kosole. – A teraz po pro­stu koniec.

– Hm, hm. – Willy Homeyer opiera się o przed­pier­sie. – Jakie to dziwne, nie…

Sto­imy i gapimy się. Sina dal, resztki lasu, wzgó­rza, linia na hory­zon­cie przed nami, to był okropny świat i cięż­kie życie. A teraz jakby ni­gdy nic zostaje za nami, wystar­czy, że zaczniemy sta­wiać stopy, a będzie zosta­wać w tyle, krok po kroku, i za godzinę znik­nie, jakby go ni­gdy nie było. Czy ktoś potrafi to pojąć?

Sto­imy tak i powin­ni­śmy się śmiać i zary­ki­wać z ucie­chy – a mimo to czu­jemy, że nas mdli w żołądku, jak­by­śmy zje­dli mio­tłę i zbie­rało nam się na wymioty.

Nikt nie mówi nic sen­sow­nego. Wymę­czony Ludwig Breyer opiera się o skraj okopu i unosi rękę, jakby naprze­ciwko stał czło­wiek, któ­remu chce poma­chać.

Zja­wia się Heel.

– Pew­nie nie może­cie się roz­stać, co? Tak, teraz przyj­dzie to gówno.

Led­der­hose patrzy na niego ze zdzi­wie­niem.

– Prze­cież teraz przyj­dzie pokój.

– No wła­śnie, to gówno – potwier­dza Heel i rusza dalej z taką miną, jakby umarła mu matka.

– Bra­kuje mu Pour le Mérite – wyja­śnia Led­der­hose.

– Ach, stul pysk – ścina go Albert Tros­ske.

– No, to ruszmy się – mówi Bethke, ale i on na­dal stoi w miej­scu.

– Leży tu paru naszych – wtrąca Ludwig.

– Tak: Brandt, Müller, Kat, Haie, Bäumer, Ber­tinck…

– Sand­kuhl, Mein­ders, obaj Terbrüggenowie, Hugo, Bern­hard…

– Czło­wieku, prze­stań…

Leży tam wielu z nas, ale do tej pory nie odczu­wa­li­śmy tego w ten spo­sób. Wszak pozo­sta­wa­li­śmy razem, oni w gro­bach, my w oko­pach, oddzie­leni od sie­bie zale­d­wie paroma gar­ściami ziemi. Oni nas tylko tro­chę wyprze­dzali, bo codzien­nie nas uby­wało, a ich przy­by­wało – a czę­sto nie wie­dzie­li­śmy, czy już nale­żymy do nich, czy jesz­cze nie. Ale cza­sem poci­ski wyrzu­cały ich z powro­tem do nas, roz­pa­da­jące się kości, resztki mun­du­rów, gni­jące, mokre, już zamie­nione w zie­mię głowy, które w hura­ga­no­wym ogniu jesz­cze raz wra­cały do bitwy z zasy­pa­nych zie­mia­nek. Nie bali­śmy się ich, byli­śmy im bli­scy. Ale teraz odcho­dzimy, by wró­cić do życia, a oni muszą zostać tutaj.

Ludwig, któ­rego ojciec zgi­nął na tym odcinku, wysmar­kuje nos przez palce i odwraca się. Powoli ruszamy za nim. Zatrzy­mu­jemy się jed­nak jesz­cze kilka razy i oglą­damy za sie­bie. I znów zamie­ramy w bez­ru­chu, i nagle czu­jemy, że sie­dzi nam w piersi to, co przed nami, to pie­kło grozy, ten poszar­pany kawa­łek ziemi usiany lejami, że – gdyby to nie była taka cho­lerna bzdura i nie zbie­ra­łoby się nam na wymioty – że wygląda on pra­wie tak, jakby stał się nam swoj­ski niczym bole­sna, okropna ojczy­zna, a my po pro­stu nale­żymy do niej.

Krę­cimy gło­wami, kiedy nacho­dzą nas takie myśli – ale czy to za sprawą pozo­sta­ją­cych tutaj stra­co­nych lat, czy za sprawą leżą­cych tutaj kole­gów, czy za sprawą całej tej nędzy, którą kryje tutej­sza zie­mia – ści­ska nas taki żal, że chce nam się pła­kać.

A potem wresz­cie roz­po­czy­namy marsz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Der Weg zurück

DER WEG ZURU­ECK © 1931 by the Estate of the late Pau­lette Rema­rque

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Hul­ton-Deutsch Col­lec­tion/Cor­bis/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Droga powrotna, wyd. I w tym tłu­ma­cze­niu, dodruk, Poznań 2022)

ISBN 978-83-7818-093-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer