Czas życia i czas śmierci - Erich Maria Remarque - ebook + audiobook + książka

Czas życia i czas śmierci ebook i audiobook

Erich Maria Remarque

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedno z najlepszych dzieł Remarque'a ukazujące konflikt między winą a poświęceniem.

Czas życia i czas śmierci to historia żołnierskiego losu młodego Niemca – Ernsta Graebera. Nieoczekiwanie, w czasie klęsk armii niemieckiej, Graeber dostaje urlop. Przepełniony nadzieją udaje się do kraju, do rodzinnego miasta, by szukać wytchnienia od nędzy, głodu, zimna i wszechobecnej śmierci frontu rosyjskiego.

Czeka go z jednej strony ogromne rozczarowanie – jest bowiem świadkiem upadku swojej ojczyzny, a z drugiej niespodziewane szczęście – przeżywa wielką miłość. Pełen wątpliwości wraca na front, gdzie rozstrzygnie się konflikt między winą a poświęceniem. To uniwersalne przesłanie Czasu życia i czasu śmierci z niezmienną siłą przemawia do dzisiejszego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 57 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
4,7 (61 ocen)
50
7
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotmisia85

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko skomentować książkę, historię kogoś kto przeżył wojnę. Pięknie napisana opowieść, która mogła wydarzyć się naprawdę.
10
Agness1234

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja to jest prawdziwa powieść
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

W mistrzowskim wykonaniu lektora Pana Krzysztofa Gosztyłe poznajemy historię bohaterów z okresu drugiej wojny światowej. Ciekawe spojrzenie na losy walczących Niemców.
00
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
atramentoweserce

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, poruszająca historię z innej perspektywy - ludzi, którzy wykonują ten sam zawód, a mają odmienne spojrzenie na świat. Przemiana głównego bohatera wspaniała
00

Popularność




Dla P.G.

I

Śmierć inny miała zapach w Rosji niż w Afryce. W Afryce, pod cięż­kim ostrza­łem angiel­skiej arty­le­rii, zwłoki także długo nie­raz leżały mię­dzy liniami nie­po­grze­bane, ale słońce ope­ro­wało szybko. Nocą wiatr przy­no­sił ckliwy, duszący i ciężki zaduch – trupy pęcz­niały od gazów i uno­siły się w świe­tle obcych gwiazd nie­sa­mo­wi­cie, jakby jesz­cze wal­czyły, w mil­cze­niu, bez nadziei, każdy z osobna, ale już następ­nego dnia zaczy­nały się kur­czyć, tulić do ziemi, nie­skoń­cze­nie zmę­czone, jakby chciały się w niej ukryć – a gdy póź­niej je zabie­rano, były lek­kie i wysu­szone; z tych zaś, które gdzieś znaj­do­wano po tygo­dniach, pozo­sta­wały nie­mal tylko szkie­lety kle­ko­cące w zbyt obszer­nych nagle mun­du­rach. To była sucha śmierć – w pia­sku, słońcu i wie­trze. W Rosji śmierć była mazi­sta i cuch­nąca.

Padało od wielu dni. Śnieg tajał. Przed mie­sią­cem pokry­wał jesz­cze wszystko prze­szło dwu­me­trową war­stwą. Znisz­czona wieś, która począt­kowo zda­wała się skła­dać jedy­nie ze zwę­glo­nych dachów, wyra­stała teraz bez­gło­śnie z obsu­wa­ją­cego się śniegu, co noc o kawa­łek wyżej. Uka­zały się gzymsy okien, kilka nocy póź­niej – fra­mugi drzwi, potem schodki wio­dące w zmur­szałą biel. Śnieg tajał i tajał, a spod niego wyła­niały się trupy.

Były to stare trupy. O wieś wal­czono kilka razy – w listo­pa­dzie, w grud­niu, w stycz­niu i teraz, w kwiet­niu. Zdo­by­wano ją i opusz­czano, i znów zdo­by­wano; nad­cią­gnęły zamie­cie śnieżne i zawiały zwłoki – w ciągu godziny nie­raz tak głę­boko, że sani­ta­riu­sze wielu nie mogli już odna­leźć – aż wresz­cie każdy nie­mal dzień pokry­wał spu­sto­sze­nie nową war­stwą bieli, jak pie­lę­gniarka przy­krywa zakrwa­wione łóżko bia­łym prze­ście­ra­dłem.

Naj­pierw wyło­niły się stycz­niowe trupy, leżały naj­wy­żej. Nastą­piło to na początku kwiet­nia, wkrótce potem, gdy śnieg zaczął się obsu­wać. Ciała ich były sztywne i zamar­z­nięte, a twa­rze niby z sza­rego wosku.

Pocho­wano je jak deski. Na wznie­sie­niu za wsią, gdzie śnieg nie leżał tak wysoko, odgar­nięto go i wyrą­bano zamar­z­niętą zie­mię. Była to uciąż­liwa praca. Pocho­wano tylko Niem­ców. Rosjan rzu­cono do otwar­tej szopy. Gdy mróz zelżał, zaczęli cuch­nąć. Kiedy zaś odór stał się nie do znie­sie­nia, trupy przy­sy­pano śnie­giem. Nie warto było ich grze­bać; zda­wano sobie sprawę, że wsi nie da się utrzy­mać długo. Pułk znaj­do­wał się w odwro­cie. Nad­cią­ga­jący Rosja­nie sami będą mogli pocho­wać swych zabi­tych.

Przy gru­dnio­wych tru­pach zna­le­ziono broń nale­żącą do pole­głych w stycz­niu. Kara­biny i gra­naty ręczne zapa­dły się głę­biej niż ciała, nie­raz także i hełmy. Tym tru­pom łatwiej było wyjąć spod mun­duru znaki roz­po­znaw­cze, top­nie­jący śnieg zmięk­czył sukno. Otwarte usta wypeł­niała woda jak u topiel­ców. Nie­któ­rym odta­jały już koń­czyny. Gdy zwłoki odno­szono, były jesz­cze sztywne, ale tu i ówdzie dyn­dała zwi­sa­jąca ręka, jakby dawała znaki – prze­raź­li­wie obo­jęt­nie i nie­mal plu­ga­wie. Gdy leżeli w słońcu, u wszyst­kich naj­pierw tajały oczy. Tra­ciły swój szklany połysk, a źre­nice męt­niały. Lód w nich top­niał i powoli wypły­wał – jakby pła­kali.

Nagle znów chwy­cił silny mróz i trzy­mał przez kilka dni. Śnieg zesko­ru­piał w lód i prze­stał opa­dać. Ale potem na nowo powiał zgniły, parny wiatr.

Począt­kowo widać było tylko szarą plamę w więd­ną­cej bieli. W godzinę póź­niej poja­wiła się kur­czowo wycią­gnięta ręka.

– Jesz­cze jeden tam leży – ode­zwał się Sauer.

– Gdzie? – spy­tał Immer­mann.

– Tam, przed cer­kwią. Spró­bu­jemy go wyko­pać?

– Po co? Wiatr sam go wygrze­bie. Śnieg jest tam jesz­cze głę­boki, co naj­mniej na jeden lub dwa metry. Ta prze­klęta wieś leży niżej ani­żeli wszystko dokoła. Czy koniecz­nie chcesz, żeby ci się lodo­wata woda nalała do butów?

– Pewno, że nie. – Sauer spoj­rzał w stronę kuchni. – Może wiesz, co dosta­niemy dziś do żar­cia?

– Kapu­stę. Kapu­stę z wie­przo­winą, kar­to­flami i wodą. Z tą wie­przo­winą to oczy­wi­ście bujda.

– Kapu­sta! Wia­domo! Już po raz trzeci w tym tygo­dniu! – Sauer roz­piął spodnie i zaczął się zała­twiać. – Przed rokiem jesz­cze szcza­łem wiel­kim łukiem – oświad­czył roz­go­ry­czony. – Ostro, po woj­sko­wemu, jak się należy. Dobrze się czu­łem. Pierw­szo­rzędne żar­cie! Marsz naprzód, codzien­nie tyle a tyle kilo­me­trów! Myśla­łem, że wkrótce będę znów w domu. Teraz sikam jak cywil, smut­nie i bez przy­jem­no­ści.

Immer­mann wsu­nął rękę pod mun­dur i dra­pał się leni­wie.

– Mnie by tam nie obcho­dziło, jak szczam, byle­bym tylko znowu był cywi­lem.

– Mnie też. Ale wygląda na to, że wiecz­nie pozo­sta­niemy żoł­nie­rzami.

– Racja. Boha­te­ro­wie do zasra­nej śmierci. Tylko ese­sowcy szczają jesz­cze wiel­kim łukiem.

Sauer zapiął spodnie.

– Mogą sobie na to pozwo­lić. My odwa­lamy brudną robotę, a te dra­nie zagar­niają całą chwałę. My wal­czymy dwa, trzy tygo­dnie o jakieś prze­klęte mia­sto, a ostat­niego dnia przy­cho­dzi SS i zwy­cię­sko wkra­cza przed nami. A przy tym jakie mają zaopa­trze­nie! Zawsze naj­grub­sze płasz­cze, naj­lep­sze buty i naj­więk­sze kawały mięsa!

Immer­mann uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Teraz SS także już nie zaj­muje miast. Teraz i oni się cofają. Tak samo jak my.

– Nie tak jak my. My nie palimy i nie roz­strze­li­wu­jemy każ­dego, kogo zła­piemy.

Immer­mann prze­stał się dra­pać.

– Co się z tobą dzieje? – spy­tał zasko­czony. – Nagle ludz­kie uczu­cia! Uwa­żaj, żeby cię Ste­in­bren­ner nie usły­szał, bo szybko wylą­du­jesz w kar­nej kom­pa­nii. Popatrz, śnieg przed cer­kwią się zapadł! Teraz widać już kawa­łek ramie­nia.

Sauer spoj­rzał w tamtą stronę.

– Jeżeli dalej tak będzie top­niało, jutro te zwłoki zawi­sną na jakimś krzyżu. Leżą na odpo­wied­nim miej­scu. Aku­rat na cmen­ta­rzu.

– Tam jest cmen­tarz?

– No chyba. Już zapo­mnia­łeś? Sta­li­śmy tu prze­cież w cza­sie naszej ostat­niej ofen­sywy, w końcu paź­dzier­nika. Nie byłeś wtedy z nami?

– Nie.

– A gdzie byłeś? W szpi­talu?

– W kar­nej kom­pa­nii.

Sauer gwizd­nął przez zęby.

– W kar­nej kom­pa­nii! Do dia­bła! Za co?

– Były komu­ni­sta.

– Co? I oni cię wypu­ścili? Jakim cudem?

– Czło­wiek ma szczę­ście. Jestem dobrym mecha­ni­kiem. Widać bar­dziej potrze­bują mnie tutaj niż tam.

– Moż­liwe. Ale jako komu­ni­sta! I w dodatku tu, w Rosji! Że też nie wysłali cię gdzie indziej! – Sauer spoj­rzał na Immer­manna z nagłą podejrz­li­wo­ścią.

Immer­mann uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Nie bój się, nie zosta­łem szpic­lem. I nie zamel­duję o tym, co powie­dzia­łeś o SS. To mia­łeś na myśli, prawda?

– Ja? By­naj­mniej. Nie przy­szło mi to nawet do głowy! – Sauer się­gnął po menażkę. – Przy­je­chała już kuch­nia polowa! Prędko, bo dosta­niemy same pomyje.

Ręka rosła i rosła. Wyda­wało się, że to nie śnieg taje, lecz wła­śnie ręka wyra­sta powoli z ziemi, jak jakaś wid­mowa groźba lub woła­nie o pomoc.

Dowódca kom­pa­nii przy­sta­nął.

– Co to jest?

– Pew­nie jakiś Iwan, panie porucz­niku.

Rahe popa­trzył uważ­niej. Z daleka można było roz­po­znać kawa­łek spło­wia­łego rękawa.

– To nie Rosja­nin.

Feld­fe­bel Mücke poru­szał pal­cami w butach. Nie zno­sił swego dowódcy. Wpraw­dzie stał przed nim wyprę­żony jak struna – kar­ność przede wszyst­kim! – aby jed­nak zazna­czyć swoją pogardę, nie­wi­docz­nie poru­szał pal­cami w butach. „Głu­pie bydlę – pomy­ślał. – Bał­wan!”

– Trzeba go wydo­być – powie­dział Rahe.

– Wedle roz­kazu!

– Postaw­cie do tego od razu kilku ludzi. Nie jest to piękny widok.

„Mazgaj – pomy­ślał Mücke. – Gów­niarz! Widok mu się nie podoba! Jakby to był pierw­szy trup, któ­rego widzimy!”

– To nie­miecki żoł­nierz – ode­zwał się Rahe.

– Wedle roz­kazu, panie porucz­niku. Ale od czte­rech dni znaj­du­jemy tylko Rosjan.

– Każ­cie go wydo­być. Wtedy zoba­czymy, co to za jeden.

Rahe zawró­cił do swo­jej kwa­tery.

„Zaro­zu­miała małpa – pomy­ślał Mücke. – Ma piec, cie­pły dom, a na szyi dynda mu Krzyż Rycer­ski. Ja nie mam nawet Żela­znego Krzyża I klasy, choć zasłu­ży­łem na to chyba nie mniej niż on na swoją bla­szaną rupie­ciar­nię”.

– Sauer! – krzyk­nął. – Immer­mann! Chodź­cie tutaj! I weź­cie ze sobą łopaty! Jest tam jesz­cze kto? Gra­eber! Hir­schland! Ber­ning! Ste­in­bren­ner, obej­mie­cie komendę! Widzi­cie tę rękę? Wyko­pać i pocho­wać, jeżeli to Nie­miec! Zało­żył­bym się, że to nie nasz.

Ste­in­bren­ner przy­czła­pał powoli.

– Zało­żymy się? – spy­tał. Miał wysoki, chło­pięcy głos i bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał mówić basem. – O ile?

Mücke zawa­hał się.

– Trzy ruble – powie­dział po chwili. – Trzy ruble oku­pa­cyjne.

– Pięć! Poni­żej pię­ciu nie zakła­dam się.

– Zgoda, niech będzie pięć. Ale gotówką!

Ste­in­bren­ner zaśmiał się. Jego zęby zabły­sły w bla­dym słońcu. Miał dzie­więt­na­ście lat, blond włosy i twarz gotyc­kiego anioła.

– Natu­ral­nie, gotówką! Jak­żeby ina­czej?

Mücke nie bar­dzo lubił Ste­in­bren­nera, ale się go bał i wolał być ostrożny. Ste­in­bren­ner przy­szedł z SS. Miał złotą odznakę Hitler­ju­gend. Nale­żał wpraw­dzie do kom­pa­nii, ale wszy­scy wie­dzieli, że jest dono­si­cie­lem i szpic­lem gestapo.

– Dobrze już, dobrze. – Mücke wycią­gnął z kie­szeni papie­ro­śnicę z wiśnio­wego drewna. Na wieczku wypa­lony był wzór w kwiaty. – Zapa­lisz?

– No pew­nie!

– Ste­in­bren­ner! Führer nie pali – ode­zwał się nie­dbale Immer­mann.

– Stul pysk!

– Sam stul pysk, ty bękar­cie!

– Widać zbyt dobrze ci się powo­dzi! – Dłu­gie rzęsy Ste­in­bren­nera unio­sły się w górę; spoj­rzał z ukosa na Immer­manna. – Zapo­mnia­łeś już o wszyst­kim, co?

Immer­mann zaśmiał się.

– Tak łatwo nie zapo­mi­nam, Maks. Wiem, co masz na myśli. Ale i ty nie zapo­mi­naj, co ja powie­dzia­łem: führer nie pali. Tylko tyle. Mam na to czte­rech świad­ków. A führer naprawdę nie pali. Wszy­scy o tym wie­dzą.

– Dosyć tego glę­dze­nia – prze­rwał Mücke. – Weź­cie się do kopa­nia. Roz­kaz dowódcy kom­pa­nii.

– No to jazda! – Ste­in­bren­ner zapa­lił papie­rosa, któ­rego mu dał Mücke.

– Odkąd to wolno palić na służ­bie? – spy­tał Immer­mann.

– To nie służba. – Mücke był wyraź­nie ziry­to­wany. – Prze­stań­cie wresz­cie gadać i wykop­cie tego Rosja­nina. Hir­schland, wy też.

Hir­schland zbli­żył się. Na jego widok Ste­in­bren­ner zare­cho­tał:

– Wyko­py­wa­nie tru­pów to w sam raz robota dla cie­bie, Izaak! Dobrze to zrobi two­jej żydow­skiej krwi. Taka praca wzmac­nia ciało i ducha. Jazda, bierz się do roboty!

– Jestem w trzech czwar­tych Aryj­czy­kiem – powie­dział Hir­schland.

Ste­in­bren­ner dmuch­nął mu dymem z papie­rosa pro­sto w twarz.

– Tak ty uwa­żasz! W moim poję­ciu jesteś ćwierć-Żydem i tylko wspa­nia­ło­myśl­no­ści führera zawdzię­czasz, że pozwo­lono ci wal­czyć ramię przy ramie­niu z praw­dzi­wymi nie­miec­kimi żoł­nie­rzami. Jazda, wykop tego Ruska! Zbyt­nio już śmier­dzi dla deli­kat­nego nosa naszego porucz­nika.

– To nie Rosja­nin – ode­zwał się Gra­eber, który uło­żył tym­cza­sem pomost z desek i zaczął odgar­niać śnieg z ramion i piersi trupa. Teraz widać było wyraź­nie prze­sią­kły wodą mun­dur.

– Nie Rosja­nin? – Ste­in­bren­ner szybko i pew­nie jak tan­cerz prze­biegł po chwiej­nych deskach i przy­kuc­nął obok Gra­ebera. – Rze­czy­wi­ście! To nie­miecki mun­dur! – Odwró­cił się. – Mücke, to nie Rosja­nin! Wygra­łem!

Feld­fe­bel zbli­żył się ocię­żale. Spo­glą­dał w głąb dołu, z któ­rego brze­gów powoli spły­wała woda.

– Nic nie rozu­miem – mruk­nął. – Pra­wie przez cały tydzień znaj­do­wa­li­śmy tylko Rosjan. To widać jakiś z grud­nia, tylko zapadł się głę­biej.

– Rów­nie dobrze może to być któ­ryś z paź­dzier­nika – powie­dział Gra­eber. – Wtedy nasz pułk tędy prze­cho­dził.

– Bzdura! To żaden z naszych.

– Ow­szem. Doszło tu wów­czas do noc­nego star­cia. Rosja­nie cof­nęli się, a my musie­li­śmy zaraz iść dalej.

– Słusz­nie – potwier­dził Sauer.

– Bzdura! Nasze odwody na pewno zna­la­zły i pogrze­bały wszyst­kich pole­głych. Na pewno!

– To wcale nie jest takie pewne. Pod koniec paź­dzier­nika była już nie­li­cha śnie­życa, a my posu­wa­li­śmy się wtedy jesz­cze szybko naprzód.

– Już drugi raz to mówisz. – Ste­in­bren­ner spoj­rzał prze­cią­gle na Gra­ebera.

– Jeśli chcesz, możesz to usły­szeć jesz­cze raz. Wtedy prze­szli­śmy do prze­ciw­na­tar­cia i posu­nę­li­śmy się o ponad sto kilo­me­trów.

– A teraz cofamy się, tak?

– Teraz wró­ci­li­śmy na to samo miej­sce.

– Chcesz powie­dzieć, że się cofamy? Tak czy nie?

Immer­mann ostrze­gaw­czo szturch­nął Gra­ebera.

– A może idziemy naprzód? – spy­tał Gra­eber.

– Po pro­stu skra­camy front – wtrą­cił Immer­mann, spo­glą­da­jąc szy­der­czo w twarz Ste­in­bren­nera. – Od roku już. Stra­te­giczna koniecz­ność, aby wygrać wojnę. Każdy o tym wie.

– On ma pier­ścio­nek na palcu – powie­dział nagle Hir­schland. Kopał dalej i odgar­nął śnieg z dru­giej ręki trupa.

Mücke nachy­lił się.

– Rze­czy­wi­ście! Nawet złoty! To ślubna obrączka.

Wszy­scy spoj­rzeli w tę stronę.

– Strzeż się Ste­in­bren­nera – szep­nął Immer­mann do Gra­ebera. – Przez tę świ­nię możesz stra­cić urlop. Zade­nun­cjuje cię jako defe­ty­stę. Czyha na takie oka­zje.

– On tylko robi z sie­bie waż­nego. Lepiej sam uwa­żaj. Na cie­bie jest jesz­cze bar­dziej cięty.

– Mnie wszystko jedno. I tak nie dostanę urlopu.

– To odznaki naszego pułku – zawo­łał Hir­schland, roz­grze­bu­jąc śnieg rękami.

– A więc już na pewno nie Rosja­nin, co? – Ste­in­bren­ner wyszcze­rzył zęby do feld­fe­bla.

– Nie, nie Rosja­nin – przy­znał gniew­nie Mücke.

– Dawaj pięć rubli! Szkoda, że nie zało­ży­li­śmy się o dzie­sięć.

– Nie mam przy sobie pie­nię­dzy.

– A gdzie je cho­wasz? W banku? Jazda, dawaj forsę!

Mücke z wście­kło­ścią spoj­rzał na Ste­in­bren­nera. Wydo­był zawie­szoną na piersi sakiewkę i odli­czył pie­nią­dze.

– Pechowy dzień, do dia­bła!

Ste­in­bren­ner scho­wał wygraną. Gra­eber na­dal poma­gał Hir­schlan­dowi odgrze­by­wać trupa.

– Zdaje się, że to Reicke – powie­dział nagle.

– To pod­po­rucz­nik Reicke z naszej kom­pa­nii. Spójrz­cie na nara­mien­niki. A tu, u pra­wej ręki, brak mu kawałka palca.

– Bzdura! Reicke był raniony i ode­słano go na tyły. Tak nam póź­niej powie­dziano.

– A jed­nak to Reicke.

– Odgar­nij­cie mu śnieg z twa­rzy!

Gra­eber i Hir­schland kopali dalej.

– Ostroż­nie z łopatą! – zawo­łał Mücke. – Nie roz­wal­cie mu głowy!

– On już i tak nic nie czuje – powie­dział Immer­mann.

– Stul pysk, ty komu­ni­sto! Tu spo­czywa nie­miecki ofi­cer, który padł na polu chwały.

Spod śniegu wynu­rzyła się twarz. Była mokra i robiła oso­bliwe wra­że­nie. W oczo­do­łach pełno jesz­cze było śniegu, jakby rzeź­biarz nie zdą­żył wykoń­czyć maski i pozo­sta­wił ją ślepą. Mię­dzy sinymi war­gami mocno błysz­czał złoty ząb.

– Nie mogę go poznać – mruk­nął Mücke.

– To na pewno on. Wtedy stra­ci­li­śmy tylko tego jed­nego ofi­cera.

– Wytrzyj­cie mu oczy.

Gra­eber zawa­hał się. Po chwili deli­kat­nie zmiótł śnieg ręka­wiczką.

– To on – powtó­rzył.

Mücke był wyraź­nie pod­nie­cony. Sam objął teraz komendę. Ponie­waż cho­dziło o ofi­cera, uwa­żał, że powinna się tym zająć wyż­sza szarża.

– Pod­nie­ście go! Hir­schland i Sauer za nogi, Ste­in­bren­ner i Ber­ning za ręce. Gra­eber, uwa­żaj­cie na głowę! Tylko jed­no­cze­śnie – raz, dwa, hoop…

Zwłoki poru­szyły się.

– Jesz­cze raz! Raz, dwa, hop!

Zwłoki poru­szyły się znowu. Spod nich, ze śniegu, dobie­gło jakby głu­che wes­tchnie­nie. To ze świ­stem wdarło się tam powie­trze.

– Panie feld­fe­blu! – krzyk­nął nagle Hir­schland. – Noga odpada!

W isto­cie, but się obsu­wał. Ciało prze­gniło w skó­rza­nej cho­le­wie i roz­pa­dało się teraz.

– Puść­cie! Opuść­cie go z powro­tem! – wrzesz­czał Mücke.

Ale było już za późno. Zwłoki wyśli­znęły się i but pozo­stał w ręku Hir­schlanda.

– Czy jest tam w środku noga? – zapy­tał Immer­mann.

– Odstaw­cie but na bok i kop­cie dalej! – krzyk­nął Mücke do Hir­schlanda. – Kto mógł przy­pusz­czać, że on już tak prze­gnił. A wy, Immer­mann, bądź­cie cicho. Trzeba mieć sza­cu­nek dla śmierci!

Immer­mann spoj­rzał na Mückego zdu­miony, ale zamilkł.

W kilka chwil póź­niej odgar­nęli resztę śniegu wokół ciała. W mokrym mun­du­rze zna­leźli port­fel z doku­men­tami. Pismo, choć zama­zane, dało się jesz­cze odcy­fro­wać. Gra­eber miał rację – to był pod­po­rucz­nik Reicke, który na jesieni dowo­dził plu­to­nem w ich kom­pa­nii.

– Musimy o tym natych­miast zamel­do­wać – powie­dział Mücke. – Zostań­cie tu! Zaraz wrócę!

Ruszył w stronę domu, w któ­rym miesz­kał dowódca kom­pa­nii. Był to jedyny budy­nek w nie­złym sta­nie. Przed rewo­lu­cją miesz­kał tu chyba pop. Rahe sie­dział w dużej izbie. Mücke spoj­rzał nie­na­wist­nie na wielki rosyj­ski piec, w któ­rym pło­nął ogień. Na przy­piecku spał owcza­rek dowódcy. Feld­fe­bel zło­żył mel­du­nek i Rahe wyszedł razem z nim.

Pod­po­rucz­nik długo przy­glą­dał się zwło­kom Reic­kego.

– Zamknij­cie mu oczy – powie­dział wresz­cie.

– Nie da rady, panie porucz­niku – odparł Gra­eber. – Powieki już prze­gniły. Urwą się.

Rahe spoj­rzał w stronę zruj­no­wa­nej cer­kwi.

– Zanie­ście go na razie tam. Czy mamy trumnę?

– Mie­li­śmy kilka na szcze­gólne oka­zje, ale zosta­wi­li­śmy – mel­do­wał Mücke. – Zdo­byli je Rosja­nie. Mam nadzieję, że im się przy­da­dzą.

Ste­in­bren­ner zaśmiał się. Rahe nawet się nie uśmiech­nął.

– Czy można by skle­cić jakąś trumnę?

– Za długo to potrwa, panie porucz­niku – odpo­wie­dział Gra­eber. – Ciało już się roz­pada. Zresztą we wsi nie ma odpo­wied­niego drewna.

Rahe ski­nął głową.

– Złóż­cie go więc na płachtę bre­zen­tową. Zosta­nie w niej pocho­wany. Wykop­cie grób i zbij­cie krzyż.

Gra­eber, Sauer, Immer­mann i Ber­ning zanie­śli roz­pa­da­jące się zwłoki do cer­kwi. Za nimi szedł, ocią­ga­jąc się, Hir­schland z butem, w któ­rym tkwiły szczątki nogi.

– Feld­fe­bel Mücke! – ode­zwał się Rahe.

– Tak jest, panie porucz­niku!

– Przy­ślą nam dzi­siaj czte­rech schwy­ta­nych par­ty­zan­tów rosyj­skich. Jutro rano mają być roz­strze­lani. Nasza kom­pa­nia dostała taki roz­kaz. Spy­taj­cie w waszym plu­to­nie, kto pój­dzie na ochot­nika. Jeżeli nikt się nie zgłosi, kan­ce­la­ria wyzna­czy ludzi.

– Tak jest, panie porucz­niku!

– Dia­bli wie­dzą, dla­czego aku­rat my to musimy robić. Zresztą w tym bała­ga­nie…

– Mel­duję się na ochot­nika – powie­dział Ste­in­bren­ner.

– Dobrze. – Twarz Rahego pozo­stała bez wyrazu. Wyko­paną w śniegu dróżką zawró­cił do domu.

„Z powro­tem do swo­jego pieca – pomy­ślał Mücke. – Co za mazgaj! Wielka mi rzecz, roz­strze­lać kilku par­ty­zan­tów. Tak jakby oni nie roz­wa­lali set­kami naszych towa­rzy­szy!”

– Jeżeli Rosja­nie przyjdą wcze­śniej, mogliby od razu wyko­pać grób i dla Reic­kego – rzekł Ste­in­bren­ner. – Nie będziemy mieli z tym roboty, odwalą wszystko za jed­nym zama­chem. Co, panie feld­fe­blu?

– Niech i tak będzie! – Mückego żółć zale­wała. „Bel­fer­ska dusza – pomy­ślał o swoim dowódcy. – Chuda szczapa w rogo­wych oku­la­rach. Porucz­ni­czyna jesz­cze z pierw­szej wojny! Teraz też nie dochra­pał się awansu. Dzielny, to prawda, ale któż z nas nie jest dzielny? Nie ma jed­nak natury wodza…”

– Co sądzi­cie o Rahem? – zwró­cił się do Ste­in­bren­nera.

Ten spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– To nasz dowódca kom­pa­nii.

– Zgoda, ale poza tym?

– Poza tym? Co poza tym?

– Nic – burk­nął Mücke.

– Dosyć głę­boko? – spy­tał naj­star­szy Rosja­nin.

Był to męż­czy­zna lat około sie­dem­dzie­się­ciu, z brudną, siwą brodą i ciem­no­nie­bie­skimi oczami. Mówił łamaną niem­czy­zną.

– Stul pysk, bol­sze­wiku, mów tylko wtedy, kiedy cię pytają – wark­nął Ste­in­bren­ner. Był bar­dzo oży­wiony. Wzro­kiem śle­dził kobietę, która znaj­do­wała się wśród par­ty­zan­tów. Była młoda i krzepka.

– Głę­biej – powie­dział Gra­eber; pil­no­wał jeń­ców razem ze Ste­in­bren­ne­rem i Sau­erem.

– Dla nas? – spy­tał znów Rosja­nin.

Ste­in­bren­ner przy­sko­czył szybko i zwin­nie i z całej siły ude­rzył go na odlew w twarz.

– Powie­dzia­łem ci już, dziadku, że masz zamknąć pysk. Co ty sobie wyobra­żasz? Tu nie jar­mark!

Uśmiech­nął się. W jego twa­rzy nie było zło­ści. Malo­wało się na niej jedy­nie zado­wo­le­nie, jakie widać cza­sem u dziecka, gdy znęca się nad schwy­taną muchą.

– Nie, ten grób nie jest dla was – odparł Gra­eber.

Rosja­nin nawet nie drgnął. Stał spo­koj­nie i tylko patrzył na Ste­in­bren­nera. Ten rów­nież go obser­wo­wał. Twarz mu się nagle zmie­niła: była teraz napięta i czujna. Przy­pusz­czał, że Rosja­nin rzuci się na niego, i cze­kał tylko na pierw­szy odruch. Nie mia­łoby wiel­kiego zna­cze­nia, gdyby go teraz zastrze­lił; ten czło­wiek i tak został ska­zany na śmierć i nikt by nawet nie spy­tał, czy Ste­in­bren­ner dzia­łał w obro­nie wła­snej czy nie. Dla niego jed­nak nie było to obo­jętne. Gra­eber zasta­na­wiał się, czy pro­wo­ko­wa­nie Rosja­nina było dla Ste­in­bren­nera tylko pew­nego rodzaju spor­tem, czy też tkwiła w nim jesz­cze resztka jakiejś dzi­wacz­nej pedan­te­rii, która kazała mu szu­kać pre­tek­stu, aby i mor­der­stwo miało pozór legal­no­ści. Zapewne cho­dziło o jedno i dru­gie. O jedno i dru­gie rów­no­cze­śnie. Gra­eber nie­raz już zdo­łał to zaob­ser­wo­wać.

Rosja­nin nie poru­szył się. Krew cie­kła mu z nosa i wsią­kała w brodę. Gra­eber roz­my­ślał, jak by on sam postą­pił w podob­nej sytu­acji: czy rzu­ciłby się na wroga, wie­dząc, że czeka go natych­mia­stowa śmierć, czy też przy­jąłby wszystko spo­koj­nie, w zamian za kilka godzin, za jesz­cze jedną noc życia. Sam nie wie­dział.

Rosja­nin powoli schy­lił się i się­gnął po kilof. Ste­in­bren­ner cof­nął się o krok. Był gotowy do strzału. Ale Rosja­nin nie wypro­sto­wał się. Znów zaczął kopać na dnie dołu. Ste­in­bren­ner uśmiech­nął się szy­der­czo.

– Kładź się – roz­ka­zał.

Rosja­nin odsta­wił kilof i poło­żył się w dole. Leżał bez ruchu i tylko kilka gru­dek śniegu spa­dło na niego, gdy Ste­in­bren­ner pod­szedł do grobu.

– Dosyć długi? – spy­tał Ste­in­bren­ner Gra­ebera.

– Chyba tak. Reicke nie był wysoki.

Rosja­nin spoj­rzał w górę. Miał sze­roko otwarte oczy. Wyda­wało się, że to błę­kit nieba w nich się odbija. Broda wokół jego ust falo­wała lekko przy oddy­cha­niu. Przez chwilę jesz­cze Ste­in­bren­ner spo­glą­dał na niego z góry.

– Raus! – zawo­łał wresz­cie.

Rosja­nin wygra­mo­lił się z dołu. Mokra zie­mia oble­piła mu kaftan.

– No dobrze – powie­dział Ste­in­bren­ner, spo­glą­da­jąc na kobietę. – Teraz pój­dziemy kopać groby dla was. Nie muszą być tak głę­bo­kie. Nic się nie sta­nie, jeśli was latem lisy zeżrą.

Był wcze­sny ranek. Nad hory­zon­tem wsta­wał bla­do­ró­żowy świt. Śnieg skrzy­piał pod nogami, nocą znów chwy­cił przy­mro­zek. Czer­niły się wyko­pane groby.

– Cho­lera! – zaklął Sauer. – Wszystko zwa­lają na nas! Dla­czego my to mamy robić, a nie SD[1]? To prze­cież spe­cja­li­ści od roz­wa­la­nia ludzi. My jeste­śmy porząd­nymi żoł­nie­rzami. Dla­czego więc my? I to już po raz trzeci.

Gra­eber opu­ścił kara­bin. Palce mu zgra­biały od zim­nej stali; nacią­gnął ręka­wice.

– SD zajęte jest na tyłach.

– To prawda. Ci pano­wie nie pchają się na front. Czy Ste­in­bren­ner nie słu­żył daw­niej w SD?

– Podobno był w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Jako komen­dant bloku czy ktoś w tym rodzaju.

Nade­szli pozo­stali. Z nich wszyst­kich tylko Ste­in­bren­ner był oży­wiony i wyspany. Twarz miał zaró­żo­wioną jak dziecko.

– Słu­chaj­cie! – zawo­łał. – Tę krowę zostaw­cie dla mnie!

– Jak to dla cie­bie? – spy­tał Sauer. – Już nie zdą­żysz jej zro­bić bachora. Trzeba było wcze­śniej spró­bo­wać.

– Toteż pró­bo­wał – powie­dział Immer­mann.

– Skąd ty o tym wiesz? – Ste­in­bren­ner odwró­cił się gniew­nie.

– Tylko że ona go nie dopu­ściła.

– Coś taki cwany? – wark­nął Ste­in­bren­ner. – Gdy­bym chciał, mógł­bym mieć tę czer­woną krowę.

– Albo i nie!

– Dość tego gada­nia! – Sauer odgryzł kawa­łek prymki. – Jeśli ma ochotę sam ją roz­wa­lić, pro­szę bar­dzo. Nie będę mu prze­szka­dzał. Nie palę się do tego.

– Ja też nie – oświad­czył Gra­eber.

Pozo­stali mil­czeli. Zro­biło się wid­niej. Hir­schland spoj­rzał na zega­rek.

– Śpie­szy ci się, Izaak? – spy­tał Ste­in­bren­ner. – Powi­nie­neś się cie­szyć, że cię wyzna­czono. Taka egze­ku­cja to dosko­nałe lekar­stwo na twoje żydow­skie sen­ty­menty. – Splu­nął. – Roz­strze­li­wać taką bandę! Szkoda amu­ni­cji! Nale­ża­łoby ich wszyst­kich powie­sić! Tak robimy gdzie indziej!

– Na czym? – Sauer rozej­rzał się dokoła. – Znajdź tu jakieś drzewo. A może mamy jesz­cze budo­wać szu­bie­nicę? Z czego?

– Już idą – powie­dział Gra­eber.

Nad­szedł Mücke, pro­wa­dząc czworo Rosjan. Dwaj żoł­nie­rze szli przed nimi, dwaj za nimi. Na prze­dzie kro­czył sta­rzec, za nim szła kobieta, na końcu – dwaj młodsi męż­czyźni. Nie cze­ka­jąc roz­kazu, wszy­scy czworo usta­wili się sze­re­giem przed gro­bami. Tylko kobieta spoj­rzała jesz­cze w głąb dołu, nim się odwró­ciła. Miała na sobie czer­woną weł­nianą spód­nicę.

Z domu dowódcy kom­pa­nii wyszedł pod­po­rucz­nik Müller z pierw­szego plu­tonu. Zastę­po­wał Rahego przy egze­ku­cji. To absur­dalne, ale czę­sto jesz­cze zacho­wy­wano pozory. Nie wia­domo było, czy tych czworo Rosjan jest par­ty­zan­tami czy nie, lecz prze­słu­chano ich i ska­zano jak naj­bar­dziej for­mal­nie, choć nie dano im naj­mniej­szej moż­li­wo­ści obrony. Cóż było zresztą do udo­wod­nie­nia? Podobno mieli broń. Teraz zostaną roz­strze­lani z zacho­wa­niem całego rytu­ału i w asy­ście ofi­cera. Jakby im to w grun­cie rze­czy nie było obo­jętne.

Pod­po­rucz­nik Müller miał dwa­dzie­ścia jeden lat. Przed sze­ścioma tygo­dniami przy­dzie­lono go do tej kom­pa­nii. Popa­trzył na ska­za­nych i odczy­tał wyrok.

– Krowa dla mnie – szep­nął Ste­in­bren­ner.

Gra­eber spoj­rzał na kobietę. Stała spo­koj­nie przed gro­bem w swo­jej czer­wo­nej spód­nicy. Była młoda, silna, zdrowa i stwo­rzona do rodze­nia dzieci. Nie rozu­miała ani słowa z tego, co czy­tał Müller, ale wie­działa, że to wyrok śmierci. Wie­działa, że za kilka minut życie, które tak sil­nie tęt­niło w jej żyłach, usta­nie na zawsze. A mimo to stała spo­koj­nie, jak gdyby ni­gdy nic, i wyda­wało się jedy­nie, że mar­z­nie z lekka w poran­nym chło­dzie.

Gra­eber zauwa­żył, że Mücke, zaafe­ro­wany, szep­cze coś do ucha pod­po­rucz­ni­kowi. Müller pod­niósł wzrok.

– Nie można tego potem zro­bić?

– Lepiej teraz, panie porucz­niku. Wygod­niej.

– Dobrze. Rób­cie, jak chce­cie.

Mücke wystą­pił naprzód.

– Powiedz temu tam, żeby ścią­gnął buty – zwró­cił się do sta­rego Rosja­nina, który rozu­miał po nie­miecku, i wska­zał na młod­szego jeńca.

Stary prze­ło­żył roz­kaz towa­rzy­szowi. Mówił cicho i nie­mal śpiew­nie. Tam­ten, wątły męż­czy­zna, nie zro­zu­miał począt­kowo, o co cho­dzi.

– Prę­dzej! – wark­nął Mücke. – Buty! Ścią­gaj buty!

Sta­rzec powtó­rzył swoje słowa. Wresz­cie młod­szy zro­zu­miał i spiesz­nie, jak ktoś, kto zanie­dbał obo­wiązku, zaczął ścią­gać buty. Zata­czał się przy tym, sto­jąc na jed­nej nodze.

„Dla­czego się tak śpie­szy? – myślał Gra­eber. – Chce umrzeć o minutę prę­dzej?”

Męż­czy­zna pod­niósł buty i podał je usłuż­nie Mückemu. Były dobre. Mücke burk­nął coś i wska­zał na bok. Rosja­nin odsta­wił buty i wró­cił do sze­regu. Stał teraz na śniegu w brud­nych onu­cach, z któ­rych wysta­wały żółte palu­chy; pod­kur­czał je zmie­szany.

Mücke zlu­stro­wał pozo­sta­łych Rosjan. U kobiety zauwa­żył futrzane ręka­wice. Kazał je doło­żyć do butów. Przez chwilę jesz­cze przy­glą­dał się czer­wo­nej spód­nicy. Była nie­znisz­czona i z dobrego mate­riału. Ste­in­bren­ner zachi­cho­tał ukrad­kiem, ale Mücke zosta­wił kobietę w spo­koju. Nie wia­domo, czy bał się Rahego, który ze swego okna mógł obser­wo­wać egze­ku­cję, czy też nie wie­dział po pro­stu, co począć ze spód­nicą. Cof­nął się.

Kobieta powie­działa szybko kilka słów po rosyj­sku.

– Spy­taj­cie ją, czego jesz­cze chce – ode­zwał się pod­po­rucz­nik Müller. Był bar­dzo blady, pierw­szy raz w życiu brał udział w egze­ku­cji.

Mücke spy­tał sta­rego Rosja­nina.

– Ona nic nie chce. Prze­klina was tylko.

– Co?! – zawo­łał Müller, nie dosły­szaw­szy.

– Prze­klina was – powtó­rzył Rosja­nin gło­śniej. – Prze­klina was i wszyst­kich Niem­ców, któ­rzy znaj­dują się na rosyj­skiej ziemi! Prze­klina wasze dzieci! Ona życzy wam, aby jej dzieci zabi­jały tak kie­dyś wasze dzieci, jak wy nas teraz zabi­ja­cie.

– Co za bez­czel­ność! – Mücke wle­pił wzrok w kobietę.

– Ona ma dwoje dzieci – cią­gnął dalej sta­rzec. – A ja mam trzech synów.

– Dosyć, Mücke – zawo­łał Müller ner­wowo. – Nie jeste­śmy spo­wied­ni­kami. Bacz­ność!

Żoł­nie­rze znie­ru­cho­mieli. Gra­eber, który znów ścią­gnął ręka­wice, moc­niej ujął kara­bin. Duży i wska­zu­jący palec przy­warły do zim­nej stali. Obok niego stał Hir­schland. Zżółkł, lecz stał nie­po­ru­szony. Gra­eber posta­no­wił celo­wać w pierw­szego Rosja­nina z lewej strony. Począt­kowo, gdy przy­dzie­lono go do plu­tonu egze­ku­cyj­nego, strze­lał w powie­trze. Ale póź­niej już tego nie robił. W ten spo­sób nie odda­wało się przy­sługi ska­zań­com. Inni postę­po­wali podob­nie i zda­rzało się, że pra­wie wszy­scy roz­myśl­nie chy­biali. Egze­ku­cję powta­rzano, tak że jeńcy roz­strze­li­wani byli dwu­krot­nie. Raz wpraw­dzie jakaś kobieta, gdy nie została tra­fiona, padła na kolana i ze łzami w oczach dzię­ko­wała za tę jedną czy dwie minuty życia, które w ten spo­sób jesz­cze zyskała. Gra­eber nie­chęt­nie ją wspo­mi­nał. Zresztą tego rodzaju histo­rie już się wię­cej nie zda­rzyły.

– Cel!

Nad muszką kara­binu Gra­eber widział Rosja­nina. Był to ów sta­rzec z brodą i nie­bie­skimi oczami. Celow­nik roz­ci­nał mu twarz na dwoje. Gra­eber obni­żył lufę. Ostat­nim razem odstrze­lił ska­zań­cowi szczękę. „Pierś jest pew­niej­sza” – pomy­ślał. Spo­strzegł, że Hir­schland unosi wyżej lufę i chce strze­lać ponad głowy.

– Mücke cię widzi! – szep­nął. – Opuść niżej! Bar­dziej na bok!

Hir­schland obni­żył wylot kara­binu.

– Ognia! – padła komenda.

Rosja­nin jak gdyby się uniósł i chciał pod­biec do Gra­ebera. Wygiął się niby postać odbita w krzy­wym zwier­cia­dle usta­wio­nym w jar­marcz­nej budzie. Wygiął się i runął w tył, do grobu. I tylko nogi jego ster­czały na zewnątrz.

Dwaj inni padli tam, gdzie stali. Ten bez butów w ostat­niej chwili pode­rwał ręce, aby osło­nić twarz. Jedna dłoń zwi­sała teraz na ścię­gnach jak łach­man. Rosja­nom nie skrę­po­wano rąk ani nie zawią­zano oczu. Po pro­stu zapo­mniano o tym.

Kobieta upa­dła do przodu. Żyła jesz­cze. Wspie­ra­jąc się na ręku, unio­sła głowę i patrzyła na żoł­nie­rzy. Na twa­rzy Ste­in­bren­nera malo­wało się zado­wo­le­nie. On jeden w nią celo­wał. Dostała kulą w brzuch. Ste­in­bren­ner był cel­nym strzel­cem.

Stary Rosja­nin wychar­czał coś z grobu i zamilkł. Tylko kobieta jesz­cze żyła. Wpiła oczy w żoł­nie­rzy i syczała, ale nikt już nie mógł prze­tłu­ma­czyć jej słów. Leżała wsparta na rękach, jak wielka kolo­rowa żaba, która nie może się już poru­szać, i syczała, ani na chwilę nie odwra­ca­jąc oczu. Nie zauwa­żyła nawet, że z boku zbliża się roze­źlony Mücke. Syczała i syczała i dopiero w ostat­niej chwili spo­strze­gła rewol­wer. Szarp­nęła głową i wgry­zła się w dłoń feld­fe­bla. Mücke zaklął i lewą ręką trza­snął ją w szczękę. Gdy kobieta roz­warła usta, strze­lił jej w tył głowy.

– Cho­lera! – wark­nął Müller. – Nie umie­cie celo­wać?

– To Hir­schland, panie porucz­niku – zamel­do­wał Ste­in­bren­ner.

– Nie, to nie Hir­schland – ode­zwał się Gra­eber.

– Mil­czeć! – wrza­snął Mücke. – Cze­kaj­cie, aż was zapy­tają. – Spoj­rzał na Müllera. Pod­po­rucz­nik stał nie­ru­chomo, był bar­dzo blady. Mücke pochy­lił się nad pozo­sta­łymi Rosja­nami. Jed­nemu z nich przy­ło­żył rewol­wer za ucho i strze­lił. Głowa odsko­czyła i znów spo­częła bez­wład­nie. Mücke scho­wał rewol­wer, obej­rzał rękę i owi­nął ją wycią­gniętą z kie­szeni chustką.

– Trzeba zajo­dy­no­wać – powie­dział Müller. – Gdzie tu jest sani­ta­riusz?

– W trze­cim domu na prawo, panie porucz­niku.

– Idź­cie tam zaraz.

Mücke odda­lił się. Müller popa­trzył na trupy. Kobieta leżała na roz­mię­kłej ziemi twa­rzą w dół.

– Wrzuć­cie ją do dołu i zasyp­cie – powie­dział. Był strasz­nie roz­draż­niony, sam nie wie­dząc dla­czego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

SD – Sicher­he­its­dienst – Służba Bez­pie­czeń­stwa SS. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Zeit Zu Leben Und Zeit Zu Ster­ben

Copy­ri­ght © 1954 by New York Uni­ver­sity, suc­ces­sor-in-inte­rest to the lite­rary rights of The Estate of the Late Pau­lette God­dard Rema­rque

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Bet­t­mann/Getty Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Czas życia i czas śmierci, wyd. XII, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-707-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer