Iskierka - Max Klaudia - ebook

Iskierka ebook

Max Klaudia

4,4

Opis

Powroty są trudne.
Szczególnie gdy sądzisz, że nie masz do czego wracać...

Karolina "Karo" Korycka.
Dawniej uśmiechnięta i lekko zwariowana miłośniczka gór.
Teraz pragnie, by tamta dziewczyna znowu zaiskrzyła w jej sercu. Czy rok po tragedii, która zmieniła jej życie, zdoła zawalczyć o swoje szczęście?

"– Kiedy dokładnie zniknęła ta kobieta?
– Wraz z nim..."

Opowieść przepełniona emocjami, w której piękne i kojące duszę widoki przeplatają się z bolesnymi oraz szczęśliwymi momentami. Ogrom nadziei, tona łez, szczypta humoru i... on. Ten, który w jej oczach dostrzegał miliony iskier.

Kolejna świąteczna historia? Nie tym razem... Przed Wami zimowe opowiadanie, które rozgrzeje, a zarazem złamie Wasze serca.

Jak wiele będzie musiała poświęcić Karo, by odzyskać zagubiony w cierpieniu blask?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (66 ocen)
44
11
6
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lady-wu

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Piękna historia ❤️
10
JolaJakubek

Dobrze spędzony czas

👍😊 Polecam. Tak jak w ocenie - dobrze spędzony czas. Czyta się fajnie, akcja mknie i nie daje się nudzić. Szkoda tylko , że epilog dużym skrótem podaje fakty co działo się przez następne lata - chyba nawet trzy.
10
Bozena_1952

Dobrze spędzony czas

❤️
10
LadyEvil92

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna bólu, ale i nadziei. Polecam.
10
amixxxx

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
10

Popularność




Rozdział 1

– O czym dzisiaj śniłaś?

Ostatnio właśnie tym pytaniem rozpoczynały się sesje psychoterapii. Dziesięć miesięcy, spotkania raz w tygodniu… Które to już były? Czterdzieste? Prawie jak rocznica. Świetnie. Istniała spora szansa, że dzięki niej przygotuję się do kolejnej, bardziej bolesnej.

Czterdzieści tygodni… Chociaż to zaledwie dwa miesiące temu przyznałam się terapeutce do snów, które jednocześnie mnie wyniszczały i przynosiły mi ulgę. Odpowiedź na jej pytanie zawsze była jednakowa:

– To samo.

– Coś się zmieniło? – drążyła kobieta, po czym poprawiła okulary w miedzianej oprawie, które jak zwykle zsunęły się na czubek niewielkiego nosa. – Pojawiło się coś nowego?

– Czułam jego zapach.

– Coraz więcej sobie przypominasz…

– Nigdy go nie zapomniałam – wtrąciłam. – Obudziłam się i miałam wrażenie, że poduszka jest przesiąknięta jego zapachem.

– Czy kiedykolwiek tak miałaś?

– Nie, nigdy.

– Strata bliskiej osoby jest bolesna. Tęsknota za nią może być tak silna, że w umyśle powstają urojenia. Omamy wzrokowe, słuchowe czy tak jak teraz u ciebie: zapachowe. To nie jest nic złego, o ile panujesz nad tym i nie pozwalasz, by przejęły nad tobą kontrolę.

– Chyba już dawno ją utraciłam – wyszeptałam. – Biorę tabletki, ale są momenty, gdy nie wiem, kim jestem. Czy pozostał we mnie chociaż pierwiastek Karoliny, którą kiedyś byłam? Czy Karo jeszcze istnieje…?

– Istnieje. Trochę się zagubiła, ale nadal tam jest. Chciałabyś o niej opowiedzieć?

Odwróciłam wzrok od okna, które podczas sesji pełniło rolę mojej kotwicy. Nie potrafiłam patrzeć w oczy psycholog, ale nieprzerwanie spoglądałam w zmieniający się obraz za szybą. Wiosna, lato, jesień i znowu zima… Pora roku, którą kochałam. Okres, którego w tym momencie się obawiałam. Czas, który przynosił coraz bardziej przykre wspomnienia.

Odszedł… Zaśnieżonego dnia odszedł. Nagle pora roku, którą tak bardzo kochałam, stała się dla mnie koszmarem, o którym śniłam każdej nocy.

– Opowiedz coś o Karo – zachęcała kobieta. – Jaka była?

– Dziecinna.

– Według kogo?

– Jej męża.

– Twojego męża – poprawiła mnie delikatnie. – Cały czas jesteś Karoliną, nie zapominaj o tym.

– Nie wiem, kim jestem…

– A jaka, według ciebie, była Karo?

Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Mój wzrok jak zwykle powędrował na okno, za którym niebo malowały ciemne chmury. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, niespiesznie opadały na ziemię, pokrytą skromnym puchem, by w moment się roztopić. W górach było inaczej… Tam było pięknie, tutaj dominowały szarość i depresyjna aura.

A może to byłam ja?

Gdzie się podziała Karo, dziewczyna, której uśmiech nie schodził z ust? Fajterka, nieustannie pnąca się po szczeblach, by zajść jak najwyżej po drabinie marzeń?

Kiedy zniknęła?

– To dobre pytanie – wyszeptała miękko psycholog. Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. – Powiedziałaś to na głos.

– Nie chciałam…

– Chciałaś przefiltrować odpowiedź? – zgadła, na co z zażenowaniem przytaknęłam głową. – Nie na tym to polega, Karolino – dodała z naganą. – Jednak szanuję mechanizmy obronne, które w tym momencie na maksa nawaliły.

Uśmiechnęłam się lekko. Lubiłam jej bezpośredniość oraz to, że zgodziła się mówić do mnie po imieniu. Określenie „pani” do mnie nie pasowało. Pani Korycka… Powinnam wrócić do panieńskiego nazwiska? Nie… Nie chciałam niszczyć wspomnień o Wojtku. Kiedyś go kochałam. Na swój sposób kochałam i szanowałam własnego męża…

– Dlatego powtórzę to pytanie: kiedy dokładnie zniknęła ta kobieta?

– Wraz z nim – odpowiedziałam, a przed oczami stanął mi jego obraz.

***

Wspomnienia o nim były wyraźne. Zawsze. Nawet pomimo niewielkich szczegółów, których nie uwzględniały moje urojenia, ale bardzo dobrze o nich wiedziałam.

Blizna po ospie na lewym policzku. Mikroskopijna, widoczna tylko z bliska. Dokładnie na szczycie wyraźnie zarysowanej kości jarzmowej.

I kolejna, po prawej stronie ust. Na stoku odpięła mu się narta i upadł tak niefortunnie, że rozciął sobie skórę między płatkiem nosa a kącikiem lekko zaróżowionych warg. Rana okazała się głębsza, niż przypuszczaliśmy. Byłam z nim wtedy… Uwielbiałam spędzać z nim czas.

Kochałam jego uśmiech… Lekko cyniczny, ale zawsze szczery, wywoływał poruszenie wśród kobiet. Niejednokrotnie widziałam, jak miękły im kolana, gdy posyłał im swój „grymas numer pięć”, jak go nazywał. Ten na wyjątkowe okazje, gdy chciał zbajerować jakąś dziewczynę.

Dosłownie usłyszałam w głowie jego rozbawiony głos, jakby ponownie mi to tłumaczył…

Jednak to mi przypadał ten najpiękniejszy uśmiech.

– Numer jeden, tylko dla wyjątkowej osoby – wyznał mi kiedyś.

Pełen ciepła i nostalgii, może trochę rozmarzony. Dostrzegałam w nim uczucia, chociaż to mogła być tylko moja wyobraźnia. Odszedł… Przecież by tego nie zrobił, gdyby coś do mnie czuł…

Brązowe, roześmiane oczy zmieniały się, gdy patrzył na mnie. Stawały się poważne, czasami nieobecne, jakby przy mnie pozwalał sobie na krótkie momenty marzeń.

Bardzo krótkie… Mało czasu mieliśmy tylko dla siebie, ale to mi wystarczyło. Przy nim byłam spokojna, znikało napięcie z mojego ciała, umysł stawał się klarowny, a myśli przejrzyste. To było coś więcej niż poczucie bezpieczeństwa, które roztaczał wokół mnie Wojtek.

To była miłość. Niestety zbyt późno się o tym przekonałam. Dokładnie w dniu własnego ślubu…

Rozdział 2

Gwałtowne hamowanie skutecznie wyrwało mnie ze wspomnień ostatniej sesji. Instynktownie chwyciłam się dłonią o fotel przede mną, chroniąc czoło przed bolesnym kontaktem z twardym oparciem. Przez ułamek sekundy nie wiedziałam, gdzie się znajduję, ale donośne przekleństwa, dochodzące gdzieś z przodu pojazdu, uzmysłowiły mi, że jestem w autobusie.

Jadę do domu.

Spanikowałam. Nie chciałam! Usilnie próbowałam wrócić myślami do sesji, do ciszy, która zapanowała między mną a psycholog. Zbawiennej ciszy, w której terapeutka pozwalała mi się zanurzać. To przy niej czułam się na tyle komfortowo, by pozwolić sobie na sięganie w głąb swoich wspomnień, analizowanie ich i na koniec podzielenie się z nią refleksjami. Ona to rozumiała. Wiedziała, że potrzebuję chwili wytchnienia, bez ciągłych telefonów i zapewnień z mojej strony, że „jest dobrze”, „jest coraz lepiej”, „nie, wcale o tym nie myślę”...

Jak mogłam nie myśleć, skoro w kółko mi przypominano tamte wydarzenia?!

Cierpiałam… Jednak nie z tego powodu, o którym wszyscy myśleli.

Pragnęłam o tym zapomnieć. Zacząć od nowa. Wyleczyć się z tęsknoty! A tymczasem na własne życzenie wróciłam do przeszłości.

Mało ci jeszcze cierpienia? – pomyślałam, gdy autobus minął zieloną tablicę z nazwą miejscowości: Biały Dunajec. Dlaczego wróciłaś? – podszeptywał mi upiór w głowie. W Szczecinie było bezpiecznie, mogłaś odseparować się od łez. Dlaczego wróciłaś?!

Chyba musiałam na nowo rozdrapać zasklepione rany. Zbliżała się też rocznica… Przez prawie dwanaście miesięcy nie byłam na cmentarzu. Ostatni raz byłam tam na pogrzebie…

Co z ciebie za żona?!

Najgorsza. Niewłaściwa.

Nie dla mężczyzny, którego poślubiłam.

***

Autobus stanął z przeciągłym piskiem, który ewoluował w niepokojący zgrzyt. Z całej dostępnej floty musiałam trafić na jelcza, który pamiętał chyba czasy PRL-u. Stare obicia, wysiedziane fotele, zatęchłe powietrze… Mogłam do niego nie wchodzić, zwiać z dworca w Krakowie, gdy tylko go zobaczyłam. Jednak moja choroba lokomocyjna byłaby zawiedziona, gdybym odebrała jej szansę na pastwienie się nade mną. Musiałam wyglądać jak zdrowo pieprznięta, w sumie nie bez powodu byłam na psychotropach, gdy na zmianę bladłam i zieleniałam podczas upiornej podróży. Efekt postrzelenia dopełnił podręczny wiatraczek, który chociaż w niewielkim stopniu przynosił mi ulgę, pchając w stronę spanikowanej twarzy w miarę chłodne, ale okrutnie śmierdzące powietrze. W autobusie nie było ogrzewania, między nieszczelnymi oknami hulał wiatr, a niektórzy z pasażerów strzepywali śnieg z kapturów i szali, którymi się opatulali. Nawet ten przewiew w żaden sposób nie przegnał stęchłości wehikułu czasu, który, o zgrozo, był jeszcze na chodzie, a ja od przebywania w jego odorze dostawałam mdłości.

Tak, na pewno wyglądałam dziwnie, bo jako jedyna byłam bez kurtki, która spoczęła na fotelu obok mnie. Na szczęście zostało sporo miejsc wolnych, ci rozsądniejsi lub mniej zdesperowani poczekali na bardziej komfortowy transport. Nie wytrzymałabym, gdyby ktoś siedział obok mnie.

Zaraz zwrócę obiad.

Z niecierpliwością czekałam na otwarcie rozklekotanych drzwi. Uniosłam brew na widok grubej warstwy śniegu tuż przy wyjściu z pojazdu i zakodowałam w głowie, by uważać przy schodzeniu.

– Nareszcie – westchnęłam, gdy drzwi rozsunęły się z sykiem, i zamaszyście ruszyłam ku wolności. – Kur…!

Poślizgnęłam się. Oczywiście, że się poślizgnęłam! Pokryty białym puchem chodnik rósł w moich oczach. Zaboli – zdążyłam pomyśleć, ale nagle przed sobą ujrzałam odziane w czarną kurtkę ręce.

– Mam cię – wymruczał z rozbawieniem mój wybawca, jednym ruchem pomagając mi złapać pion. – Jakim cudem śmigałaś na nartach, a po prostej nadal potrafisz się wychrzanić?

– Po pierwsze: to nie była prosta, tylko schody – prychnęłam z wyrzutem, celując w niego palcem. – Po drugie: narty są dłuższe niż moje stopy. Po trzecie: nawet ty byś się wywalił, tam było cholernie ślisko!

– Nie, Karo, ja bym jednym susem ominął ten piekielny schodek. Nic nie poradzę na to, że masz krótkie, kacze nogi – zadrwił, odsuwając się przezornie.

– Mały gnojek – oburzyłam się, zadzierając głowę, by spojrzeć w oczy prawie dwumetrowego kolosa. – Mam niecałe metr siedemdziesiąt!

– W szpilkach i kapeluszu, konusie.

– Kto by tam na to patrzył… Ale kaczych nóg nie mam.

– Nie masz, nie masz… – zgodził się potulnie i przyciągnął mnie do swojej niedźwiedziej piersi. – Dobrze cię widzieć, sis.

– Ciebie też – westchnęłam, wtulając się w Pawła. – Kiedy mój młodszy brat tak wyrósł?

– Już dawno, kurduplu. – Roześmiał się, gdy oberwał pięścią w bok. Dobrze, że miał puchatą kurtkę, bo na pewno by mnie ten cios zabolał. – Złośnica. Nie masz żadnego bagażu?

– Mam, walizka jest w luku… – zaczęłam, odwracając się w stronę ulicy. I stanęłam jak wryta.

Przystanek był pusty, a wokół nas panowała smrodliwa ciemność. Nagle, jakbym grała w jakimś słabym filmie, dotarł do mnie zgrzyt zdezelowanej skrzyni biegów. Z otaczającej nas czerni, która okazała się duszącymi spalinami, wyłonił się rzęchowaty jelcz.

– Moja walizka! – wrzasnęłam, gdy dotarło do mnie, że mój dobytek odjeżdża wraz z tym gruchotem.

– Może, jak dobrze pójdzie, to wypadnie mu przez zardzewiałą podłogę – stwierdził Paweł, udając powagę.

– To nie jest śmieszne… – Pociągnął mnie za rękaw, ale ja próbowałam się mu wyrwać i nadal lamentowałam: – Tam są wszystkie moje rzeczy! Mam przy sobie tylko portfel i telefon!

Tam są moje leki!!!

Przynajmniej te z nich, które musiałam zażywać codziennie rano. Piguły na awaryjne sytuacje jak zwykle miałam przy sobie.

– Karo – warknął tak groźnie, że natychmiast na niego spojrzałam. – Wsiadaj do subaru, moment i go dogonimy.

Chwała niebiosom, że mój brat od zawsze był bardziej rozgarnięty niż ja! Wlazłam do podróby jeepa, jak zwykle nazywałam perełkę Pawła, i wlepiłam wzrok w szybę. Przez smoliste spaliny próbowałam dostrzec autobus, który nagle… się zatrzymał. Na środku drogi! Jak Paweł to zrobił?!

– Tak myślałem, że zaraz mu skrzynia padnie – roześmiał się i puścił mi oczko. – Czekaj tu, sis, odbiorę twoją własność.

Kierowca trochę się burzył, bo jakiś małolat śmiał zawracać mu cztery litery, gdy reszta pasażerów ujadała zrozpaczona tym, że stanęli na takim zadupiu. Wokół autobusu zrobiło się zamieszanie, zablokowana droga powoli się korkowała, głównie z powodu gapiów, którzy zwalniali, by poobserwować wydarzenie. Parsknęłam śmiechem, gdy jeden z nich tak się wślepił w zdezelowanego jelcza, że zahaczył o krawężnik, który skrył się pod śniegiem.

Cóż, zrobił to na tyle niefortunnie, że i on musiał stanąć. Teraz już cała ulica była zablokowana.

– Pacany – westchnęłam i skupiłam wzrok na Pawle, który właśnie nurkował do luku bagażowego. – Oby nic mu się nie zwaliło na głowę.

Na szczęście wrócił cały i zdrowy. Zaskoczyło mnie, że tak szybko zameldował się w subaru.

– Gdzie się podział Paweł-samarytanin, który pokazuje swoje super moce i naprawia samochody?

– Zawieruszył się tam, gdzie kultura tego imbecyla.

Okej, to wiele wyjaśniało. Paweł miał ogromne serce, dopóki ktoś go nie wkurzył. Najwyraźniej kierowca powiedział kilka słów za dużo.

– Jego strata – skwitowałam wesoło i otworzyłam okno. – Wyjedziesz stąd?

– Cztery na cztery i wysokie zawieszenie robią robotę! – Parsknęłam śmiechem na jego entuzjazm. Ten typ od małego miał jobla na punkcie motoryzacji, czego ja, ameba drogowa, nie potrafiłam pojąć. – Otwórz bardziej, lato mamy.

– Lokomocyjna mi nie odpuszcza – wyjaśniłam krótko. – Daj mi chwilę.

Paweł pokręcił głową i obrócił się, by spojrzeć przez ramię i wycofać samochód.

– Powinnaś więcej prowadzić, uodpornisz się.

– Nie mam samochodu? – zapytałam retorycznie, czego od razu pożałowałam.

– Rodzice kupili nowy, sprawdzę ich popierdółkę… – zamilkł na chwilę, by skupić się na manewrze. – I będziesz śmigać jak ta lala.

– I rozbijać się na drzewach. Bosko.

– W tych warunkach raczej lądować w zaspach. Ale nie bój żaby, sis. Ja cię wyszkolę – mruknął, uśmiechając się cwaniacko, a w zielonych oczach rozbłysły chochlikowe iskierki. I już wiedziałam: nie odpuści.

Drżyjcie wszyscy. Nawet góry nie są bezpieczne, gdy Karo wsiada za kółko. Dziura podczas cofania gwarantowana.

Rozdział 3

Przebudziłam się, jednak tym razem wiedziałam, gdzie się znajduję. Otaczały mnie znajome ściany, które jeszcze w czasach szkolnych obwiesiłam własnoręcznie zrobionymi fotografiami, które przedstawiały góry i ukazywały ich harmonijną różnorodność. Jednak na zdjęciach niezmiennie dominowały ich majestat i ostrzeżenie przed zagrożeniem. Niebezpieczeństwo czaiło się w nich o każdej porze roku. Błyskawicznie zmieniająca się pogoda wiosną, intensywne i oślepiające słońce latem, coraz szybciej zapadająca noc jesienią i zima: nieobliczalna, chociaż piękna. Groźna, chociaż klimatyczna. Mordercza, a jednak tak ukochana.

Góry były moim życiem. Uwielbiałam chodzić po szlakach, zgłębiać ich tajemnice, codziennie odkrywać coś nowego. Podziwiać roztaczające się wokół widoki, sycić nimi wzrok i napełniać duszę szczęściem. To było jak… poezja. Jak melodia, którą specjalnie dla mnie wygrywały skały. Góry były moimi kochankami… Były czymś, do czego zawsze chciałam wracać, co wielbiłam i szanowałam.

Czymś, czego w tym momencie nienawidziłam.

Miałam ochotę ściągnąć zdjęcia w antyramach, ale zdrowy rozsądek przyblokował ten niepotrzebny ruch. Eskalacja emocji w niczym by mi nie pomogła, a chaos powstały po ich uwolnieniu był niewart poranionych dłoni podczas sprzątania. Tak to sobie tłumaczyłam. Nauczyłam się tego podczas jednego ze spotkań, gdy opowiadałam o kolejnym wybuchu, a psycholog kazała mi wyjaśnić, co działo się dalej. Co musiałam później zrobić, by doprowadzić mieszkanie do stanu użyteczności. Na koniec padło pytanie: było warto?

Nie, naprawdę szkoda mi było dłoni.

Usiadłam na łóżku, zwracając baczną uwagę, czy leki od psychiatry nadal nie wywołują we mnie fazy. Dziwnie na nie reagowałam, porcja zwalała mnie z nóg, jakbym przyjmowała solidny środek nasenny, a nie wchłaniała składniki, które miały nawrócić na właściwie tory pracę mojego mózgu.

– Dobra nasza – mruknęłam, bo zawroty głowy postanowiły wziąć sobie wolne. – Tylko się nie wypieprz na schodach, bo cały dom zbudzisz.

Ostrożnie wyszłam na ciemny korytarz. Nie czułam się na siłach, by tłumaczyć nocne schadzki, dlatego dopiero po upewnieniu się, że jestem sama, żwawiej ruszyłam przed siebie. Nie zapalałam światła, nie wzięłam też ze sobą telefonu, dlatego nie mogłam podświetlić sobie drogi latarką. Rzadko z niego korzystałam, więc nie miałam toksycznego nawyku trzymania go blisko siebie. Niestety w tym momencie uratowałoby mi to dupę, i to dosłownie.

Stopa nie trafiła w schodek. A może ten parszywy gad po prostu spod niej wyparował, jeden grom. W obu przypadkach efekt był taki sam: ja, ubrana w legginsy i szeroką bluzkę, sunąca szlachetną częścią ciała w przyspieszonym tempie w dół schodów. Każde uderzenie odbijało się echem wśród ścian pogrążonego w śnie domu. Czekałam, aż ktoś wyleci z pokoju, by sprawdzić, jaka niedojda zrobiła taki raban. Zjazd po drewnianych stopniach ciągnął się jak makaron w carbonarze, której szczerze nienawidziłam. A może ktoś już na mnie czekał i spotkam go, gdy w końcu wyląduję pośladami na twardych panelach na parterze?

Wylądowałam. Bolało. Chyba przychrzaniłam też kością ogonową. Na szczęście nikt się nie zjawił z odsieczą, dzięki czemu mogłam zachować resztki dumy i sama podnieść się z podłogi.

– Nie da się jednak przechytrzyć losu – wysapałam, gdy w końcu udało mi się wstać. – Na kopyta minotaura, jak mnie boli…

Gdzieś przeczytałam takie porównanie. W jakiejś książce o bogini1, chyba serii. Nie pamiętałam dokładnie, o co tam chodziło, ale ten zwrot zapadł mi w pamięć.

Chrupnęło, gdy się wyprostowałam. Zignorowałam to, skoro się ruszałam, to byłam cała i tego postanowiłam się trzymać. Zgarnęłam butelkę wody ze schowka, pogłaskałam czarnego kocura, który najwyraźniej tak jak ja lubił nocne eskapady.

– Nie możesz spać? – zapytałam, drapiąc go za uchem, a błyszczące ślepia spojrzały na mnie z wyrzutem. – No tak, jak możesz spać, gdy taka niezdara łazi po ciemku i hałasuje w domu.

Kot prychnął, odwrócił się i strzelił puchatym ogonem, dosadnie pokazując mi, gdzie ma moją troskę, po czym zwiał w ciemność.

– Nigdy za tobą nie przepadałam – mruknęłam.

Chyba mnie usłyszał, bo miauknął donośnie, jakby specjalnie próbował obudzić resztę domowników, żebym musiała się tłumaczyć z nocnych wędrówek. Oczywiście sierściuch wyszedłby z tego bez szwanku, a prawie trzydziestoletnia kobieta musiałaby się kajać przed zmęczonymi pracą rodzicami.

Prowadzenie pensjonatu, szczególnie w takiej okolicy, było bardzo niewdzięcznym zajęciem. Nie tęskniłam za czasami, gdy musiałam połączyć szkołę z pomocą rodzicom – najpierw na roli, potem w budowie, a następnie w „Domku na drzewie”, jak nazwaliśmy ich najnowszy biznes. To był hołd dla beztroskich chwil, które spędzaliśmy z Pawłem w naszej bazie w koronach drzew. Uśmiechnęłam się na wspomnienie naszej ekscytacji, gdy dziadek schodził z drewnianego domku i z dumą oznajmił, że jest cały nasz. Zmarł, gdy miałam czternaście lat, dokładnie w dniu dwunastych urodzin Pawła. Nasza siostra nawet go nie pamiętała… Miała wtedy zaledwie trzy lata. Jak sama mówiła, na ich wspólnych zdjęciach widziała kogoś obcego, a dla mnie i Pawła dziadek Staszek był najlepszym człowiekiem pod słońcem.

„Domek” przynosił zyski większe niż rolnictwo. Atrakcyjna okolica, piękne widoki i bliskość wyciągu narciarskiego przyciągały klientów. Moja mama była kulinarną mistrzynią, posiłki przygotowywane przez nią i dodatkowo zatrudnioną kucharkę były wychwalane w sieci. Swobodne podejście do gości, ogólnodostępna altanka, miejsce na ognisko, a nawet sauna i balia – to wszystko urzekało przyjezdnych. Oczywiście interes nie kręcił się przez cały rok, dlatego tata prowadził warsztat samochodowy, w którym pomagał mu Paweł.

Warsztat, który okazał się wstępem do mojego koszmaru.

I właśnie do tego przybytku próbował się dorwać ten cholerny, miauczący pasożyt.

– Twoje wycie zmarłego obudzi – syknęłam, otwierając metalowe drzwi. – Proszę, księciulku!

– Nareszcie – dotarł do mnie głos, w którym ulga mieszała się z irytacją. – Oszaleję z tym dachołazem.

Parsknęłam śmiechem i weszłam do pomieszczenia. Paweł gdzieś zniknął, chociaż cały czas słyszałam złorzeczenia na kocura, a repertuar tego, co zrobi z jego futrem, niepokojąco mocno pobudzał moją wyobraźnię. Do czasu, aż mój brat mruknął:

– Wyluzuj, Pacanie…

Tak, właśnie tak nazywał się kot. Oficjalne imię miał inne, ale pacanowata przeszłość Pacana zaważyła na jego przyszłości. A przynajmniej jednym z dziewięciu żyć. Chociaż patrząc na jego nicponowatość, śmiałam twierdzić, że zostały mu jakieś dwa, góra trzy istnienia.

– Ze schodów sturlała się większa niezdara od ciebie – dokończył szeptem Paweł, ale na jego nieszczęście akustyka w garażu była na najwyższym poziomie.

– Turlać, to ty możesz dropsa – warknęłam rozsierdzona przytykiem. – Ja się z nich koncertowo zjebałam, głąbie!

– Wiem, słyszałem.

– I nawet nie sprawdziłeś, czy nic mi nie jest?

O coś takiego podejrzewałabym Marlenę, ale Paweł…

– Zaklęłaś tak siarczyście, gdy wstawałaś, że nawet sam diabeł by cię odprawił z kotła.

W czasie tej bezsensownej, ale bolesnej w moim odczuciu potyczki, Paweł zdążył wyłonić się spod samochodu, przy którym pracował. Wytarł dłonie o szmatkę, której skład tak w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przejął smar, i spojrzał na mnie przymrużonymi oczami.

– Sturlałaś się, Karo.

– Pieprz się – prychnęłam i odwróciłam się na pięcie, przychrzaniając przy okazji udem w kant metalowej półki na narzędzia. Przełknęłam przekleństwo, pragnęłam jedynie stąd wyjść.

Niech to szlag, nawet on musiał mi to wypomnieć…

– Karo, zaczekaj. – Paweł dobiegł do mnie, gdy byłam przy drzwiach. – Dlaczego tak zareagowałaś?

– Nieważne…

– Ważne. Mów.

Opuściłam wzrok. Od kilku miesięcy przyjmowałam tabletki. Pomagały mi przetrwać noce, w których królowały koszmary. Dzięki nim zmniejszyła się częstotliwość i siła ataków paniki. Po zażyciu tych niepozornych kapsułek potrafiłam skupić myśli. Nic innego mi nie pomagało. Wrak człowieka – tyle zostało z Karo, którą wyniszczyły tęsknota za nim i pustka w sercu, przeobrażająca się w coraz silniejsze wyrzuty sumienia. Panoszyły się w moim umyśle, zatruwały całe ciało, każdy organ…

Psychotropy mi pomagały. Niestety miały też skutek uboczny.

– Karo, proszę – wyszeptał. – Przecież zawsze tak do ciebie mówiłem. Zawsze tak to określałem…

– Przepraszam – przerwałam mu. – Ja… Jestem… Jestem przewrażliwiona – wydukałam w końcu.

– Bo masz kilka kilogramów więcej niż przedtem? Karolino, myślałem, że jako najstarsza z rodzeństwa masz trochę oleju w głowie.

– Ty nie myślisz, twoje szare komórki wyżarły sterydy – dogryzłam mu, chociaż doskonale wiedziałam, że Paweł nigdy nie brał tego świństwa.

Samochody to był jego drugi konik, pierwszym był sport. Oboje byliśmy bardzo aktywni, mimo że w zupełnie różnych dyscyplinach. Nienawidziłam ćwiczeń na siłowni, on je kochał. Ja miłowałam się w sportach zimowych i wszelkich aktywnościach na świeżym powietrzu, on twierdził, że przeboleje tylko rower i jogging. Zawsze się wspieraliśmy, walczyliśmy z chwilami słabości, dbaliśmy o zdrowie… Niestety wszystko to, co wypracowałam latami, przepadło w ciągu kilku miesięcy.

– Masz tu jakąś bluzę?

Bez słowa protestu podał mi ciepłe okrycie. W garażu było naprawdę zimno, jak na tę porę roku przystało. Zadrżałam z ulgi, gdy otuliłam się polarem brata i zerknęłam na niego ze skruchą.

– A tobie nie jest zimno?

– To termo bluzka – odparł jedynie, cały czas bacznie mi się przyglądając. – Porozmawiamy o tym?

– Nie ma o czym. Czuję się jak kulka, wyglądam jak kulka, staczam się ze schodów nie już jak Karo, a jak kulka. Muszę wziąć się za siebie.

– Jutro idziemy na stok – zadecydował, a moje serce zatrzepotało z niepokoju. – Kiedy masz wizytę u psycholog?

– Też jutro, ale wieczorem. Widzę się z nią na zoomie.

– Powiesz jej o tym sama, czy mam wparować do twojego pokoju? – Paweł uniósł brew i parsknął na widok mojej rozdziawionej buzi. – Zdecydowanie masz coś z deklem, bo wyglądasz jak super laska, a nie jak chodzący szkielet, którym byłaś.

– Wtedy lepiej się czułam…

– Wątpię, że miało to związek tylko z tym, ile ważyłaś – przerwał mi. – Ale skoro, jak sama twierdzisz, masz zapasy, można je wykorzystać i znaleźć środek między tamtym stanem a teraźniejszym, który tak na marginesie jest jak najbardziej właściwy. Jutro na stok i koniec dyskusji.

– Tęsknię za czasami, gdy to ja tobą dyrygowałam – westchnęłam i usiadłam w fotelu, który jako jedyny w tym pomieszczeniu nie przesiąkł jeszcze smarem. – Pumeksem się szorujesz, żeby pozbyć się tych plam?

– Szczotką ryżową – poprawił mnie. – Czasami drucianą. Łap za latarkę, bo w pysku ciężko mi ją trzymać.

Przewróciłam oczami, ale klapnęłam na wózek i rozciągnęłam jeszcze zaspane mięśnie.

– Podnieść samochód czy się zmieścisz, kulko? – zapytał przesyconym słodyczą głosem.

Chwyciłam najbliżej leżącą szmatkę i cisnęłam nią w brata, licząc na to, że wycierał nią niedawno plamę oleju.

Tego cholerstwa nie da się tak łatwo zmyć, znałam to z autopsji.

– Gnojek – pysknęłam.

– Konus.

– Nienawidzę cię.

– Kochasz. To jak, podnieść ten samochód?

– Spadaj, brzuch mi nie wystaje poza nos, zmieszczę się.

– Cyckami też?

– Paweł!!!

– No co? Brat, nie brat, jestem też facetem i wiem, co nam się podoba – stwierdził, kładąc się obok mnie. – Różnica jest taka, że twój biust mnie nie pociąga, ale zobaczysz, co będzie, gdy założysz kombinezon na stok.

– O ile się w niego zmieszczę – mruknęłam z przekąsem, ale tylko po to, by go wkurzyć.

– Dawno wpierdziel nie dostałaś, co? Bierz latarkę.

Po chwili wjechaliśmy pod samochód. Nie ogarniałam tego, co znajdowało się tuż nade mną, ale grzecznie świeciłam tam, gdzie mi kazał.

– Zapomniałam zapytać, co u Ady? – odezwałam się po dłuższej chwili, podczas której Paweł nieprzerwanie dłubał w podwoziu, a ja z fascynacją obserwowałam, jak sprawnie sobie radzi z tą piekielną maszyną.

– Nie jesteśmy razem – odparł lekko. – Lubiłem, gdy zachowywała się jak suka w sypialni, ale w ciągu dnia powinna wiedzieć, kiedy zawrzeć wary.

Wyznanie Pawła mnie zszokowało. Wydawało mi się, że czarnulka, z którą się spotykał, zostanie w końcu moją bratową, a tu taka niespodzianka…

– Co się dokładnie stało?

– Jest suką i to nie w takim znaczeniu, jakim lubię. To tyle. Weź włącz muzykę, powinnaś sięgnąć do mojego telefonu.

Chwyciłam za samsunga akurat, gdy do Pawła ktoś napisał. Machinalnie przyłożyłam do czytnika biometrii swój kciuk, a ekran się odblokował.

– Nie usunąłeś mnie – wyszeptałam, uśmiechając się lekko na widok tapety. Dwie roześmiane i wybrudzone twarze były takie beztroskie i szczęśliwe… – Mogłeś wybrać lepsze zdjęcie.

– Nie podoba ci się twoja gęba wysmarowana błotem? Przez ciebie i ja się wpieprzyłem w to bajorko.

– Nie przeze mnie, tylko przez Cwaniaka – poprawiłam go, mając na myśli biszkoptowego labradora. – To on zobaczył kaczkę i zdziczał, ciągnąc mnie za sobą. Ty jedynie próbowałeś mnie ratować. Fajny był ten wariat.

– Czarek mocno przeżył stratę przyjaciela – stwierdził Paweł, podczas gdy moje serce skurczyło się z żalu i bólu. – Spotify jest na bocznym pasku.

Chwilę mi zajęło, zanim znalazłam w sobie siłę, by włączyć muzykę. Wybrałam playlistę, którą słuchał ostatnio Paweł, i skoncentrowałam się na jego dłoniach. Nawet na moment nie przerwał majsterkowania, za co byłam mu wdzięczna. Nie chciałam się przy nim rozkleić, przy nikim nie mogłam sobie na coś takiego pozwolić. Musiałam znaleźć kotwicę, która odseparuje mnie od wspomnień, bo te, z pięknych i tęsknych, za każdym razem zmieniały się w tragiczne i… jeszcze bardziej tęskne.

Zawiesiłam wzrok na dziwnej śrubie, znajdującej się centralnie między mną a Pawłem. Wydawała się… obluzowana, lekko niestabilna, ale nie znałam się na mechanice, więc wolałam nie robić z siebie głupka. Samsung ponownie zawibrował, przerywając na chwilę zawodzenie Kleszcza2.

– Kto napisał?

Zerknęłam na ekran, cały czas oświetlając latarką podwozie auta. Przy nim zawsze miałam wrażenie, że brakuje mi rąk, bo ochoczo korzystał z ich pomocy. Zmarszczyłam brwi na widok nazwy nadawcy.

– Łysy – burknęłam. – Czy ty wpakowałeś się w jakieś kłopoty?

– Jakie tam kłopoty. Interesy kręcę. A raczej rozkręcam. Samochody z drugiej, tej mniej legalnej ręki. Podaj mi śrubokręt płaski, był gdzieś przy telefonie.

Zamilkł, czekając na moją reakcję, ale ja nie mogłam się ruszyć. Nawet moja ręka zastygła. Zmroziło mnie. Co on wyczyniał?! Nagle parsknął tak donośnie, że aż podskoczyłam.

– Oddychaj, sis – zarechotał. – To dobry kumpel, całkiem prawy.

– „Łysy” nie brzmi jak prawy człowiek, a jak bandzior! Poza tym nie znam żadnego twojego łysego kumpla, a nowego na pewno nie masz, bo jesteś wredny jak gremlin. Chyba że się jeszcze na tobie nie poznał. Dlaczego w ogóle „Łysy”?

– Podasz mi ten śrubokręt? Dzięki – wymamrotał, gdy wcisnęłam mu narzędzie w dłoń, i zabrał się za robotę. – Zaczął bardzo krótko się strzyc, wcześniej prawie na łyso, dlatego taką ma ostatnio ksywę. A większego męczennika i altruisty niż on jeszcze nie spotkałem. I znasz go, Greto.

– Możliwe. Daffy. Śruba jest obluzowana – powiedziałam, wskazując na niestabilne straszydło. – Zaraz olej albo jakiś inny smar silnikowy na nas tryśnie.

Paweł roześmiał się i spojrzał na mnie z czułością, po czym zabrał się za naprawę.

– Nudno jest tutaj bez ciebie, sis.

– Nie zostanę długo – wyszeptałam. – Po świętach planuję wrócić. Kocham cię, kocham rodziców, ale… zbyt dużo wspomnień. Nie jestem jeszcze na to gotowa.

– Plany zawsze można zmienić – stwierdził. – Już ja tego dopilnuję…

Nie słyszałam, co dalej mówił. Moją uwagę pochłonęła melodia, którą poznałam już w pierwszych sekundach jej trwania.

– Kurde, sorry, sis…

– Nie wyłączaj – wyszeptałam i zamknęłam oczy, by móc w pełni poddać się „naszej” piosence.

Oszaleliśmy na jej punkcie, w momencie gdy pierwszy raz usłyszeliśmy ją w radiu. Znaliśmy jej tekst na pamięć, była naszym stałym repertuarem na karaoke, które oboje uwielbialiśmy. Jednak to zupełnie inny wieczór rozjaśniał pod moimi powiekami, kiedy to naszym towarzyszem był właśnie ten utwór.

Czułam żal na myśl, że tym razem sama musiałam do niej tańczyć.

***

Tak dobrze było go znowu zobaczyć… Czarujący uśmiech, który uwydatniał zdobytą na stoku bliznę. Ta skaza dodawała mu uroku i chyba tylko dzięki moim zapewnieniom, że nie musi jej ukrywać pod bujną brodą, chodził z eleganckim, ale niewielkim zarostem. Uwielbiałam te nieliczne chwile, gdy całował mnie w policzek i czułam na nim lekkie ukłucia.

Jasnobrązowe włosy spięte w kitę na czubku głowy. Pasował do niego ten styl, coś pomiędzy nieokrzesaniem wikinga a perfekcyjnością samuraja. Brązowe oczy, które błyszczały w przytłumionym świetle. Zapach perfum, od którego zakręciło mi się w głowie i silna dłoń, gdy przytrzymał mnie w talii.

– Mówiłem ci już, że pięknie wyglądasz?

– Jak na pannę młodą przystało – zażartowałam, chowając za jego ucho kosmyk, który jakimś cudem wydostał się z mocno spiętego koka. – Gdzieżeś ty był, co?

– Obracałem na parkiecie twoje kuzynki – roześmiał się ochryple, wywołując dreszcze na moim karku. – Ale przy tej nutce jestem tylko do twoich usług.

– Więc tańczmy. Weź się przytul – zaintonowałam ze śmiechem i spojrzałam mu w oczy.

Zahipnotyzował mnie, tak jak zawsze to robił. Jednak tym razem obserwował mnie… inaczej. Dostrzegał każdy mój oddech, przełknięcie śliny, mrugnięcie… Jakby próbował to wszystko zapisać w swojej pamięci. Przymknęłam powieki, gdy palcami musnął wnętrze mojej dłoni, a drugą rękę zacisnął na mojej talii. Wyczułam delikatne drgnięcie, jakby chciał jeszcze bardziej się do mnie przysunąć.

Właśnie w tym momencie uniosłam powieki.

Kocham cię – przemknęło mi przez myśl, ale milczałam. Uparcie milczałam.

Dlaczego milczałam?!

Tańczyliśmy. Cztery minuty, które dał nam los, były wyłącznie nasze. Nie potrafiłam oderwać wzroku od zatroskanego i przepełnionego czułością spojrzenia. Uśmiechał się do mnie oczami, a lekko rozchylone usta tak bardzo mnie kusiły…

Dlaczego…?!

Żal ścisnął moje serce, gdy czas spędzony w jego ramionach dobiegał końca wraz z naszą piosenką. On też to wiedział, dostrzegłam to po zmianie w jego oczach. Radość ustępowała nostalgii i smutkowi, który i ja odczuwałam. Pokręciłam głową i wyszeptałam błagalnie:

– Jeszcze jedna, proszę…

– Przepraszam, że o ciebie nie walczyłem – przerwał mi, gdy muzyka przycichła, po czym ucałował wierzch mojej dłoni i, nie bacząc na mój cichy protest, odprowadził mnie do stołu.

– Moja piękna żona! – wykrzyknął już lekko podpity Wojtek. – Karolino, miłości mojego życia! Czarek, przyjacielu, Jowita cię szukała.

Czarek posłał mu drwiący grymas i skinął lekko głową, żegnając się z nami tak jak zwykle: krótko i oszczędnie. Panika wypełniła moje serce. Obserwowałam plecy oddalającego się mężczyzny i czułam, że tracę istotną część siebie.

***

Ciepłe palce zacisnęły się na mojej dłoni, przywracając mnie do chwili obecnej. Nagle znalazłam się w chłodnym warsztacie, w powietrzu unosiła się woń smarów, a pod plecami czułam twardą fakturę wózka. Jednak nadal widziałam szerokie plecy Czarka, okryte butelkowozielonym garniturem, gdy zanurzał się w mroku sali, by wkrótce zupełnie ją opuścić.

Próbowałam powstrzymać łzy, nie chciałam, by Paweł dostrzegł, jak bardzo byłam zdruzgotana. Wszystko na marne. Wspomnienie tamtej nocy było nie mniej bolesne niż to sprzed roku, gdy straciłam wszystko. To był ostatni taniec, jaki od niego dostałam, a każdy późniejszy uśmiech nie był tak czuły jak ten, który ulotnił się z jego ust wraz z końcowymi nutami naszej piosenki.

– Tęsknisz za nim – wyszeptał Paweł.

– Tak.

– Nadal go kochasz? – Wypuściłam ciężko powietrze. Nikt nie miał prawa o tym wiedzieć… A jednak przed moim bratem nigdy nic się nie ukryło. – Źle wybrałaś, Karo.

– Wiem, braciszku – załkałam, zalewając się niechcianymi łzami. – Wiem.

1 K.Max jest lekko zakręcona i już zawczasu odnosi się do książki jej autorstwa z serii BOGINIE #3 Nemezis – premiera maj 2024.

2 Kleszcz – Łukasz Stępień, polski raper, właściciel studia nagraniowego Horrec (przyp.aut.).