Mężczyźni w potrzasku - Kazimierz Kyrcz Jr. - ebook

Mężczyźni w potrzasku ebook

Kazimierz Kyrcz Jr

3,5

Opis

Bednarski awansuje na nadkomisarza, ale jego radość trwa krótko. W uznaniu zasług zostaje szefem krakowskiego Archiwum X. Wspierany przez niezbyt według niego rozgarniętych policjantów musi teraz zająć się wyjaśnianiem nierozwiązanych, zadawnionych spraw. Jedną z nich, z pozoru błahą, jest samobójstwo młodego chłopaka, którego rodzice nie wierzą, by zginął z własnej ręki. Dokonane przez Bednarskiego i jego ludzi ustalenia nikogo jednak nie uszczęśliwią. Prawda i fałsz jak zwykle przenikają się w różnych aspektach codzienności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (31 ocen)
6
9
10
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Laurze i Szymonowi, dla których zawszę będę

Tym razem zwycięży większe dobro.

Hap Leonard

Część I

KOŚLAWY KALEJDOSKOP ZDARZEŃ

Rozdział 1

Czy to jest naprawdę, czy tylko w mojej głowie?

Jessica Jones

Rozstępująca się mgła odsłoniła taflę wody, przebijanej przez tysiące dłoni próbujących wyrwać się z topieli, bądź – co równie prawdopodobne – wciągnąć do niej każdego, kto nieopatrznie się zbliży.

Nie miała najmniejszej ochoty do nich dołączyć, jednak coś ukrytego w głębinach mamiło ją, przyzywało ku sobie. Coraz mocniej, coraz gwałtowniej… Jeśli nie zdoła przeciwstawić się tej niewidzialnej sile, na zawsze pozostanie w objęciach morskiej kipieli. Najgorsze było to, że jakąś jej cząstkę kusiło, by spróbować smaku zatrutej wody, dać się wchłonąć, rozpuścić. Perfidia tych pragnień doprowadzała do szału, sprawiała, że chciała wykrzyczeć niebu swą krzywdę. Bo przecież nie pisała się na to, by być słabą, bezwolną kukłą.

Nagle usłyszała przeciągły jęk, dalekie, chwytające za serce zawodzenie.

Zaczęła się rozglądać, lecz mgła momentalnie zgęstniała, pozostawiając ją z pytaniami o to kto, gdzie i dlaczego.

Dźwięki niosą się po wodzie. To mógł być każdy, wszędzie, bez powodu.

Rozdział 2

Będę mówił wprost, ale nie teraz.

Biuro

Tegoroczne święto małopolskiej policji urządzono w ogrodzie Muzeum Archeologicznego. Bednarski uznał to za ironię losu, bo – pomimo coraz nowszych radiowozów i sprzętu – firmą nadal zarządzano jak za czasów króla Ćwieczka. Co gorsza, nie zanosiło się na to, żeby ten stan rzeczy miał ulec zmianie.

Stał w kolejce po wydawany w garkuchni bigos, gdy poczuł lekkie klepnięcie w ramię. Odwrócił się i zobaczył Sandrę, zastępczynię naczelnika wydziału kadr. Sandra piastowała swoje stanowisko raptem od miesiąca, więc nie zdążył zapamiętać jej dwojga nazwisk. Po korytarzach komendy szeptano, że jest sympatyczną i uśmiechniętą dziewczyną, odległą od utrwalonego kanonu wysztywnionych przełożonych.

Bednarski nie ufał takim opiniom. Zbyt wiele razy widział w akcji farbowane lisy, które najpierw zaskarbiały sobie życzliwość i zaufanie podwładnych, by nieco później bez pardonu wybierać im jaja.

– Dzień dobry, panie nadkomisarzu – przywitała się z Bednarskim, nawiązując do jego niedawnego awansu. Czwarta gwiazdka na pagonach równała się podwyżce rzędu dziesięciu złotych miesięcznie, tak więc Bednarski bynajmniej nie piał z zachwytu. – Jeszcze nie mieliśmy przyjemności…

– Cześć.

Wbrew oczekiwaniom nadkomisarza, kadrowa uścisnęła mu dłoń po męsku. Najwyraźniej jej palców nie zrobiono z waty.

– Mogę pana prosić na słówko?

– No jasne, grochówka nie zając, nie ucieknie – zgodził się bez szczególnej wiary w to, że zdąży dopchać się do poczęstunku, zanim armia głodomorów wyżre całe zapasy.

Sandra ruszyła alejką, zyskał więc okazję, żeby przyjrzeć się jej figurze. Czekało go rozczarowanie: choć natura obdarzyła ją zgrabnymi nogami, co do reszty trudno było się wypowiedzieć, z racji przydługiej marynarki. Nie żeby jakoś szczególnie interesował się siedzeniem kadrowej. Ich związek z Fortuną przeżywał właśnie renesans, zaś nadkomisarz dojrzewał do świadomości, że jego szczęście ma na imię Edyta.

Za kępą krzewów stał naczelnik kadr. Zwykle sztywny jak nieboszczyk, tym razem zdobył się na życzliwy uśmiech, a nawet zagadał po ludzku.

Przecież to nie Wigilia, pomyślał ze zdziwieniem Bednarski. Pewnie chce coś ugrać.

Wkrótce okazało się co.

– Słuchaj, ten… Brodek, kierownik Archiwum X, wnerwił się na prokuratora, że mu włazi z butami, i rzucił zwolnieniem lekarskim.

– No i? – spytał ostrożnie nadkomisarz. – Co mi do tego?

– Podobno Brodek odchodzi na emkę – wyjaśniła Sandra – więc pomyśleliśmy, że mógłby go pan zastąpić.

Aha, sezon polowania na łosie rozpoczęty.

– Szefowanie iksom to żaden miód – zauważył cierpko Bednarski. – Do pracy się nie garną, a wyniki same się nie robią.

– Słuchaj, jeśli się zgodzisz – przejął pałeczkę kadrowiec – załatwię, żebyś wziął jedną osobę od siebie.

Tu go mieli. W końcu skoro dopadli Boba Zabójcę, ich grupa i tak zostanie rozwiązana.

– Dobra, wezmę Edytę… znaczy się komisarz Fortunę.

Kadrowiec zmrużył podejrzliwie oczy.

– Dlaczego akurat ją?

– Jest najlepsza.

Pomyślałby kto, że taki z ciebie święty, warknął w duchu Bednarski. A sam zaliczyłeś z pół tuzina lasek ze swojego wydziału.

– Jeśli chce pan coś tam zdziałać, trzeba mieć kogoś zaufanego – zauważyła przytomnie Sandra.

– Właśnie. A co z resztą mojej ekipy?

– Krzywda im się nie stanie. – Kadrowiec rozejrzał się, jakby w obawie przed atakiem sobie tylko wiadomych, wrażych sił. – Zostaną na wojewódzkiej.

– W kryminalnym?

– Jasne, przecież nie w laboratorium.

Po negocjacjach z kadrowcami Bednarski ruszył w stronę garkuchni, lecz nie po grochówkę. Po prostu liczył na to, że znajdzie tam swoją drugą prawą rękę, czyli Zdzisława Kosturka.

Zamiast niego natknął się na Patalitę, który wodził maślanym wzrokiem za aspirant Zawadzką, witającą się właśnie z koleżanką.

Dziwne, pomyślał nadkomisarz. Stukają się drugi miesiąc, a ten dalej zakochany jak szczawik.

– Gdzie jeżem czesany?

– Kto? – Patalita wyglądał na wyrwanego z głębokiego snu.

– Ponury.

– Szefie, po co panu…

– Nie mów do mnie szefie. To już nieaktualne.

– Czemu?

– O, widzę go. Zawołaj Darię i chodźcie, nie będę mielił ozorem trzy razy.

Wieści o rozwiązaniu zespołu i transferze jego członków nie ucieszyły ani Kosturka, ani Patality, ani Zawadzkiej. Właściwie to nie cieszyły też Bednarskiego, więc ich rozmowa składała się w większości z dwusylabowego słowa na k.

Zaraz po powrocie do mieszkania nadkomisarz udał się do kuchni, konkretnie zaś do lodówki. Kto słyszał, żeby urządzać święto policji bez alkoholu? Nawet za poprzedniego ustroju, znanego jako okres błędów i wypaczeń, mundurowym pozwalano świętować, jak należy – jeśli siódmego października jakiś zbłąkany obywatel przyplątał się do komendy, mógł liczyć jedynie na obrzygane buty. I komu to przeszkadzało? No komu?

Kilka łyków później nadkomisarz poczuł, że napięcie ‒ spowodowane przymusowym przebywaniem w towarzystwie policyjnej wierchuszki ‒ zaczyna z niego schodzić. Otarł usta i zapukał do pokoju Gosi. Po chwili usłyszał niewyraźne „proszę”, więc nacisnął klamkę i wszedł do środka z duszą na ramieniu. Dusza nadkomisarza ulokowała się tam z tego prostego powodu, że córka dawno nie zmieniała koloru włosów. Zwykle im dłuższe przerwy w eksperymentowaniu z fryzurą, tym większy szok na widok tego, co wymyśliła po okresie twórczej posuchy.

Gosia wyglądała jak przy śniadaniu, co przyjął z ulgą. Jedyną nowością była plamka na przodzie jej koszulki, zapewne ślad po pomidorowej.

– Co tam, córuś, wszystko gra?

– The Cure gra na pewno.

– To chyba dobrze. – Pociągnął nosem. Wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do woni opiumowych kadzidełek, namiętnie używanych przez jego latorośl. – Masz jakieś konkretne plany na wakacje?

– Będę siedziała w knajpie.

– W knajpie?

– Wyluzuj, tato.

– Jestem wyluzowany.

– Załatwiłam sobie robotę kelnerki, żeby zarobić na wycieczkę na Islandię.

– Fajnie, a co ze studiami? – Nie pytał o to wcześniej, łudząc się, że problem sam się rozwiąże. Że Gosia zapomni o swoim poronionym pomyśle.

– Może pójdę na jakieś zaoczne… Ale najpierw startuję do policji. Złożyłam już papiery.

Westchnął. Nagle poczuł się bardzo stary. Stary i bezsilny. Przez kilka ostatnich lat jego córka stała się upartą, czy też – zależnie od punktu widzenia – konsekwentną kobietą. Czasy, kiedy miał coś do powiedzenia w kwestii jej wyborów, bezpowrotnie minęły.

Co nie znaczy, że zamierzał poddać się bez walki.

– Wiesz, skarbie, że w policji można dorobić się tylko nerwicy i wrzodów żołądka.

– Tato, ja wcale nie chcę się tam dorabiać. Chcę złapać zabójcę mamy.

Rozdział 3

Pomóżmy sobie przetrwać, nim umrzemy.

Po życiu

Walczak bez trudu zdobył listę osób, które studiowały z jego matką. Uzyskał ją nie dzięki żmudnej detektywistycznej robocie, lecz umiejętności korzystania z trybu dostępu do informacji publicznych. Teoretycznie więc mógł być z siebie dumny.

W praktyce niewiele mu to dawało. Nie miał pojęcia, gdzie mieszkają ci ludzie, i czy przypadkiem nie zdążyli przeprowadzić się na cmentarz.

Od czego jednak są przyjaciele? Zwołał walne zebranie KWW, czyli Klubu Wzajemnego Wsparcia, i już następnego dnia spotkali się w jednej z setek knajp na Kazimierzu. Bednarski, jak to on, przybył lekko spóźniony i ciężko skacowany.

– Widzę, że jesteś spragniony – zauważył Michał, opierając się łokciem o kontuar, po czym, zwracając się do młodziutkiej barmanki, zadysponował: – Dwa ciemne. Lane.

– Dla mnie też dwa – dodał nadkomisarz.

– Lane wyszło. – Siksa wypowiedziała te słowa tak opryskliwym tonem, jakby właśnie zaproponowali jej seks oralny na zapleczu.

– Niech będzie butelkowe. – Bednarski uśmiechnął się do swoich umiejętności negocjacyjnych.

Czar i urok osobisty policjanta w cywilu nie ułagodziły barmanki, więc otrzymała stosowny napiwek w postaci wielu zer nie poprzedzonych niczym.

Z butelkami w rękach przyjaciele ruszyli do sąsiedniego pomieszczenia, o ścianach obwieszonych plakatami filmowymi, które zapewne miały nadać wnętrzu indywidualny charakter. Nie nadały.

W salce nie było tłoczno. Za całą klientelę robiła jakaś zabłąkana para, dzieląca się stolikiem w kącie.

Często się słyszy, że osobnicy gatunku homo sapiens dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Tych dwoje stanowiło świetne potwierdzenie tej tezy. Mocno otłuszczony chłopak z opadającymi na plecy kruczoczarnymi piórami pochylał się ku kościotrupowi, na który dla niepoznaki naciągnięto skórę dziewczyny z fryzurą na zapałkę.

Bednarski lekko pokręcił głową, ciesząc się w duchu, że Gosia ma więcej ciała i włosów od tej Coco. Nie musiał się przynajmniej martwić, że nieco silniejszy podmuch wiatru porwie mu córkę.

Usiedli tak daleko od młodych, jak tylko się dało. Nie z dbałości o ich samopoczucie, lecz o własne.

– Żyjesz jakoś? – zagaił Walczak zaraz po tym, jak stuknęli się szkłem.

– „Jakoś” całkiem dobrze oddaje postać rzeczy – westchnął Bednarski. – Zostałem kierownikiem Archiwum X.

– To źle?

– Słabo, bo idę na te same pieniądze, no i czeka mnie praca z debilami i leserami.

– Nic nowego.

– W sumie racja. Plus taki, że wróci do mnie sprawa Kuby Szpikulca.

– Oby udało się ją pomyślnie zamknąć.

– Za to warto się napić. A u ciebie coś nowego?

– Tak. Dla odmiany ja mam do ciebie prośbę.

– Dla odmiany?

Walczak mruknął jak netflixowy Wiedźmin. Głośno i groźnie.

– Przypomnieć ci?

– Nie, dzięki. Nie trzeba. Pamiętam.

– Potrzebuję adresów tych osób. – Walczak wyciągnął zapisaną nazwiskami kartkę A4 i rozłożył ją przed przyjacielem. – No i oczywiście informacji, czy jeszcze żyją.

– Po co ci tyle wapna?

– Do użyźnienia ogródka.

– A tak na serio?

– Chcę odszukać ojca.

– To ty masz ojca?

– Nie, kurwa, jestem dzieckiem z próbówki.

– Co cię tak nagle wzięło na zacieśnianie rodzinnych więzów?

– Powiedzmy, że sprawy biznesowe.

– Dobra, zobaczę, co da się zrobić… Powtórka? – spytał Bednarski, wstając od stolika. – Dzisiaj ja stawiam.

– Ty? – zdziwił się Walczak. – Coś taki hojny?

– Awansowałem na nadkomisarza.

– Gratuluję. Dużo kasy na tym zyskujesz?

– Jedno piwko miesięcznie, ale za to mogę patrzyć z góry na wczorajszego siebie.

– Nie radzę. Tamten gość jest twardzielem.

– Lizus.

Rozdział 4

Już się zaczynają kłamstwa?

Wiedźmin

Galeria osobliwości, którą ktoś dla żartu nazwał krakowskim Archiwum X, po odejściu Brodka skurczyła się do czterech indywiduów: Mąki, Palacza, Karino i Romana. Palacz, czyli aspirant Dariusz Darzęcki, swoją ksywkę zyskał nie dlatego, że palił, lecz ze względu na fiksację koksem, o którym wspominał przy byle okazji:

– Niezły z niego koks!

– No to jedziemy z tym koksem!

– Trudny koks do spalenia…

Jeśli gdzieś na horyzoncie zamajaczyła sposobność użycia terminu „koks”, Palacz w lot dostrzegał szansę i dawał upust swojej obsesji. Niestety, był to jedyny zgoła przejaw twórczych umiejętności jego umysłu.

Z kolei do młodszej aspirant Majki Huńcy przylgnęła ksywa Mąka, bo nakładała na twarz tyle pudru, że się z niej sypało. To bezbarwne, kościste indywiduum tylko z grubsza przypominało kobietę, jednak cieszyło się powodzeniem u facetów. Wielu facetów. Nie istniała lepsza ilustracja tezy, że zaiste miłość jest ślepa.

W dowodzie osobistym starszego posterunkowego Karino widniał wpis: Dominik Karinowski, wszyscy jednak wołali go po ksywie przez wzgląd na końską fizys oraz nazwisko, kojarzące się z filmowym ogierem. Bednarski pogratulował sobie w myślach spostrzegawczości i tego, że podążał ze swoim nowym zespołem podobnymi ścieżkami skojarzeniowymi. Pamiętał przecież, jak zobaczywszy pierwszy raz tego chudzielca, ochrzcił go mianem Bucefała.

Poza przezwiskiem i piciem nieprawdopodobnych ilości herbaty Karino nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, nieszkodliwy koleś, którego głównym zadaniem było napełnianie czajnika wodą i podlewanie tych nielicznych roślin doniczkowych, które wykazały się odpornością na skrajnie niesprzyjające warunki uprawy.

Czwarty ‒ najbardziej obiecujący członek załogi – nazywał się Roman Więckowski. Sierżant sztabowy, wyjątkowo bez ksywki, za to z przebłyskami inteligencji. A przy tym siła spokoju: w żaden sposób nie dało się wyprowadzić go z równowagi.

Z takim materiałem ludzkim namierzenie najgłupszego nawet bandziora wydawało się niemożliwe.

Bednarski chciałby czasami powiedzieć, że olewa to wszystko, niemniej wtedy mocno rozminąłby się z prawdą. Niezależnie od tego, ile wysiłku wkładał w zgrywanie luzaka, zależało mu na łapaniu złoczyńców i powstrzymywaniu ich przed dalszym niszczeniem słabeuszy.

Jedyna nadzieja w Fortunie. Bez niej od razu ogłosiłby upadłość projektu.

Nadkomisarz nie miał ochoty przekopywać się przez wszystkie papierzyska, które zostawił mu w spadku Brodek, w związku z czym zaprosił go do siebie na konsultacje.

Piątkowe popołudnie sprzyjało mocniejszym trunkom, a zatem już po dwóch browarach przeszli do wódki. Żaden z nich nie zadbał o przepitkę, więc przepijali piwem.

Zapytany o ciekawe, obiecujące sprawy, Brodek zaczął od tej, o której Bednarski wolałby zapomnieć: od Kuby Szpikulca.

– Myślę, że on nie tylko wycina swoim ofiarom zetki na plecach, ale coś im zabiera – perorował emeryt, pykając swego nieodłącznego elektryka, dzięki czemu w pokoju unosiła się chemiczna mgiełka, która – jak wiadomo – wykazuje działanie lecznicze na wszelkie organy. Zwłaszcza na płuca.

– Oprócz życia? Co takiego?

– Jakieś drobiazgi, coś, czego zniknięcie nie wzbudza podejrzeń. Może kolczyki, może drobniaki z portfela? Albo zdjęcia? Traktuje je jak trofeum. Te pamiątki dają mu poczucie, że nad czymś panuje, że jest lepszy…

– Ma kompleksy?

– Kto ich nie ma?

– Ja – zadeklarował Bednarski.

– Ty jesteś wyjątkiem – westchnął Brodek, łapiąc wolną ręką butelkę i nalewając do kieliszków.

Nadkomisarz nie odpowiedział. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy słowa kolegi traktować jako komplement, czy coś zgoła przeciwnego. Nie drążył jednak tematu. Czuł, że zaczyna mu szumieć w głowie, a wolał zapamiętać, o czym rozmawiali.

– Za najlepszego szefa iksów w Polsce – wzniósł toast. – Niech emka ci służy!

– Za mojego godnego następcę! – zrewanżował się Brodek.

Wypili.

– Co do Szpikulca – podjął nadkomisarz. – Dotarliście do czegoś, co pozwoliłoby przyskrzynić gościa?

Brodek się skrzywił.

– Naharowaliśmy się i co? Same poszlaki, kurwa.

– Przykro mi, stary – zapewnił Bednarski, starając się brzmieć wiarygodnie. W rzeczywistości miał ochotę przybić piątkę z Walczakiem. – Mógłbyś mi opowiedzieć o takich śledztwach, gdzie jest wyjście na sprawcę?

– Niestety, póki co wszystko w powijakach.

– Przerąbane. Więc przynajmniej podpowiedz, nad czym warto się pochylić.

– Warto, nie warto… Na początek zajmij się samobójstwem chłopaka z Suchej Beskidzkiej. Szesnastolatek, który rzekomo się powiesił. Historia cuchnie na kilometr, choć dowodów na to, że doszło do morderstwa, brak.

– Ale?

– Ale ojciec młodego świruje. Skarży się na policję, na prokuraturę… Rozkręca taką aferę, że dla własnego dupochronu musisz się na tym skupić.

– Kurwa.

– No. Kurwa.

– Kogo tam typujesz?

– Przyciśnij kolegę chłopaka, który widział go jako ostatni, no i zostawił samego w pustostanie, gdzie znaleziono zwłoki.

– Podejrzane.

– Podejrzane, ale gościu idzie w zaparte. Że nie ma nic wspólnego ze śmiercią kumpla. Że razem pili wódkę i tyle.

– Dobra… Jakaś inna sprawa?

– Miałem nadzieję, że zdążę ją zakończyć. – Brodek odłożył elektryka na stolik i zabrał się do masowania sobie skroni. – Prorokowi się, kurwa, nie chciało i skopał akt oskarżenia.

– Super.

– Mega, kurwa, super. Wygarnąłem mu, co o nim myślę, ten sukinkot pożalił się komendantowi, zero jeden zażyczył sobie, żebym proroka przeprosił, a ja rzuciłem raportem o zwolnienie ze służby.

– Żałość.

– Ano żałość.

– Możesz powiedzieć coś więcej o temacie?

– Jasne. W dwutysięcznym znaleziono zwłoki pięćdziesięciolatki. Ukatrupił ją syn ze ślubną, bladzią taką. Zataskali ciało na skarpę i z niej zrzucili, żeby upozorować wypadek. Później jeszcze ułożyli trupa tak, żeby nie wzbudzał podejrzeń, no i przykryli liśćmi. Na koniec gość zgłosił zaginięcie kochanej matuli.

– Spryciarze.

– Nie całkiem. Powołałem biegłego, który stwierdził, że urazy, jakich doznała denatka, nie powstały w następstwie upadku. Poza tym zorganizowałem eksperyment z fantomem. Zrzucaliśmy go ze skarpy kilkanaście razy i wyszło nam, że gdyby babka faktycznie przypadkowo spadła, na sto procent leżałaby w innej pozie.

– Spryciarze – powtórzył Bednarski, tym razem mając na myśli przedstawicieli prawa.

– Oczywiście załatwili babkę, bo potrzebowali jej kasy, co zresztą potwierdził drugi syn zamordowanej…

– Ale mówisz, że gówno z tego wyszło.

– W rzeczy samej, gówno. Prorok olał sprawę i choć synalek z żonką dostali zarzuty, sąd dał im tylko jebany dozór.

– Dozór za zabójstwo? – Nadkomisarz aż zapowietrzył się z wrażenia. – Żartujesz?!

Brodek pokiwał głową, by po chwili znów pociągnąć z elektryka.

– No i Mleczarz…

– Mleczarz? Skąd ta ksywka?

– Jedna z dziewczyn, które przeżyły jego atak, widziała jakiegoś faceta z butelką mleka. A kilka minut później dostała czymś w głowę i straciła przytomność. – Westchnął. – Cholera, nawet nie wiemy, czy on istnieje.

Rozdział 5

Ich umysły przypominają mroczny las.

Zabójczy instynkt

Mleczarz istniał, choć dbał o to, by dla organów ścigania pozostawać plotką. Miejską legendą, wytworem wyobraźni rozhisteryzowanych panienek i znudzonych codziennością emerytek. Nie uważał się za zabójcę, lecz amatora kobiecych wdzięków. Dla niego przykre, że bez wzajemności. Zapewne wpływ na taki stan rzeczy miała niezbyt ujmująca powierzchowność mistera III ligi. No i ta jego mowa. Nie chodziło nawet o to, jak się wysławiał, lecz o brzmienie głosu, przypominające coś pośredniego między pianiem koguta a dźwiękiem piły przedzierającej się przez szczególnie twardy kawałek drewna. W najmniejszym stopniu nie pomagał fakt, że im bardziej się starał nad tym zapanować, tym gorsze przynosiło to efekty. Ludzie w jego obecności milkli, unosili z niedowierzaniem brwi, po czym oddalali się pod byle pretekstem.

Jak łatwo się domyślić, szanse Mleczarza na zdobycie serca przedstawicielki płci przeciwnej oscylowały wokół zera. Chyba że byłaby głucha.

Z czasem przestał próbować. Zwłaszcza że zewsząd osaczała go negatywna energia. Któregoś razu w pracy, gdy załatwiał się w kabinie, do toalety weszli dwaj koledzy. Skupieni na celowaniu do pisuarów, nieświadomi jego milczącej obecności, śmiali się, że syntezator mowy potrafi lepiej oddawać emocje niż on. Że uszy więdną, ziemniaki gniją w piwnicy i tym podobne.

Niezależnie od tego, co sądzili o nim bliźni, nie brakowało mu ani determinacji, ani inteligencji. Postanowił, że się nie podda. Płacenie za seks nie wchodziło w grę – był zbyt dumny, by stosować takie rozwiązanie. Uważał kupowanie miłości za niegodne prawdziwego mężczyzny.

Przeczytał gdzieś, że w czasach prehistorycznych często wykradano kobiety innym plemionom. Rozglądając się wokół, Mleczarz uznał z niejakim zdziwieniem, że nie zna nikogo podobnego do siebie. A skoro stanowił jednoosobowe plemię, nie musiał się ograniczać.

Później dotarł do informacji, że w którejś z kultur pierwotnych istniał zwyczaj pozwalający chłopakowi bryznąć dziewczynie w twarz jakoby zaczarowanym, wonnym olejkiem. Przygotowując go, amant wymawiał formułę, kończącą się słowami: „Pij moją krew i chwyć za mój członek, gdyż me wnętrze jest wzburzone”. To brzmiało obiecująco, lecz cóż z tego, skoro w naszym kręgu kulturowym podobne zachowanie nie zyskałoby poklasku, ba, naraziłoby go na odpowiedzialność karną.

Musiał opracować własną metodę.

Wykalkulował sobie, że facet niosący mleko nie wzbudza podejrzeń. Kojarzy się po ojcowsku, czyli z osobnikiem zazwyczaj spokojnym i godnym zaufania. Nie to, co żul wymachujący puszką mocnego czy flaszką mózgojeba.

Do plastikowej butelki po uchatym nasypał soli. Świetnie nadawała się na wypełnienie prowizorycznej maczugi, no i ustępowała pod naciskiem twardych powierzchni.

Lato, w odróżnieniu od zimy, było jego ulubioną porą roku. Nocami po mieście krążyło tyle dziewczyn, że praktycznie mógł w nich przebierać. Przy czym wiele z nich znajdowało się w odmiennym stanie świadomości, czy to za sprawą alkoholu, narkotyków, czy ich mieszanki.

Zdarzało się nawet, że nie musiał używać swojego ogłuszacza, w każdym razie nie za mocno. Znając rozkład kamer miejskiego monitoringu, z powodzeniem unikał jego czujnych oczu. Sprzyjała mu też ta niezrozumiała ‒ przynajmniej dla niego ‒ okoliczność, że jedynie nieliczne z ofiar zgłaszały się na policję. A ponieważ działał w kominiarce, brał je z zaskoczenia i każdorazowo używał prezerwatywy, nawet one nie potrafiły powiedzieć o nim niczego konkretnego.

W zasadzie niepokoiła go tylko jedna kwestia: rachunek prawdopodobieństwa, o którym uczył się w liceum. Rachunek, który wykazywał, że im częściej szło jak po maśle, tym szybciej zbliżały się kłopoty.

* * *

Za kwadrans druga. Księżyc ledwie przebijający się przez zawiesinę chmur, puste o tej godzinie Planty. I ona, sama samiusieńka. Aż się prosiła o wymuszoną randkę. Zwłaszcza że maszerowała prowadzona na smyczy własnej komórki. Podążała ku niemu z uśmiechem na twarzy. Co prawda wolałby, aby zamiast do widmowego rozmówcy uśmiechała się do niego, ale od czego jest wyobraźnia?

Zbliżała się, kompletnie nie rejestrując otoczenia. Łatwy cel, co trochę go zniechęcało.

Cóż, na bezrybiu i rak szczupakiem.

Cholera, gdy była już w odległości kilkunastu kroków, zorientował się, że to japońska turystka. Westchnął ciężko. Z tym narodem lepiej nie wojować. Mogła znać jakieś karate czy kung-fu.

Pięć minut później napatoczyła się druga. Niebiesko-czerwone i ekstrawagancko przycięte włosy, do tego młoda, blada i zgrabna. Dokładnie taka, jakie lubił.

Nie spodziewała się. Poznał to po tym, że do samego końca szła beztroskim, rozkołysanym krokiem. Opłacało się zakupić cichobiegi.

Ważyła pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt pięć kilo, co przy jego setce nie stanowiło żadnego problemu. Ot, wystarczyło objąć nieprzytomną dziewczynę w pasie, drugą ręką złapać za pasek spódniczki i symulując romantyczny spacer, przenieść ją pod okalający park mur.

Gniazdko miłości przygotował już wcześniej. Na trawie rozłożył koc, dokoła ustawił metrowej wysokości parawan z siatki maskującej.

Nikt nie powinien im przeszkadzać. I nikt nie przeszkadzał, gdy zdarł z niej spódnicę, przez chwilę gładził wzgórek łonowy i to, co pod nim. Tak, nie był dzikusem, znał pojęcie gry wstępnej. Nachylił się ku temu ciepłemu, obiecującemu rozkosz owocowi. Ledwie panując nad podnieceniem, które kazało mu natychmiast się w niego wgryźć, zaczepił palcami o krawędź bawełnianych majteczek i powoli, powoli zsuwał je po gładkości nóg. Do ud, do kolan, do kostek…

Chłeptał jej soki jak zdychający z pragnienia pies. Nie potrafił przestać. Wpadł w to, wkręcił się do tego stopnia, że ledwie łapał dech. Utonąłby, udusił się, gdyby nie westchnęła, dając do zrozumienia, że się budzi. Po omacku sięgnął po butelkę i znowu uderzył.

Umilkła.

W pewnym sensie go uratowała.

Przetoczył się na bok. Miał mokre bokserki. Chwycił się za krocze, chcąc przedłużyć przyjemność. Zacisnął powieki. Gałęzie drzew kołysały się nad nim z wolna. Było mu tak dobrze. Tak dobrze.

Rozdział 6

– Mam przeczucie.

– A ja wrzody.

Bez urazy

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

POLECAMY RÓWNIEŻ

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Część I. KOŚLAWY KALEJDOSKOP ZDARZEŃ
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Część II. KŁAMSTWA I MARZENIA
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Część III. MASKI I IKONY
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Część IV. FAZY ROZDRAPYWANEJ PAMIĘCI
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Część V. PORTRETY I POZY

Projekt okładki i stron tytułowych: Karolina Michałowska

Zdjęcie na okładce: Mariusz Filipowicz

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

© 2020 by Kazimierz Kyrcz

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-5582-0

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink