Intruz - Garbiele D’Annuzio - ebook

Intruz ebook

Garbiele D’Annuzio

0,0

Opis

Gabriele d'Annuzio, był włoskim pisarzem, poetą, dziennikarzem i dramaturgiem. Nazywano go „il Vate”, czyli „Poeta-prorok” i był związany ze środowiskiem dekadenckim. Jego prace stanowiły zwrot przeciwko naturalizmowi poprzednich romantyków i były zarówno zmysłowe, jak i mistyczne. Niniejszy utwór opowiada o Tullio Hermilu, byłym dyplomacie i bogatym właścicielu ziemskim, który od siedmiu lat jest mężem Giuliany, z którą ma dwie córki: Marię i Natalię. Rodzina mieszka w Rzymie. To człowiek o bardzo wyrafinowanych gustach, ale zdominowany przez niespokojny temperament i niepohamowaną zmysłowość, które zmuszają go do ciągłego zdradzania Giuliany. To bardzo słodka i uległa kobieta, która z siostrzaną miłością przyjmuje zdrady męża. W szczególności Tullio ma głośny związek z hrabiną Teresą Raffo, dla której na pewien czas opuszcza Rzym. W tym okresie Giuliana bardzo ciężko choruje i musi przejść ryzykowną operację chirurgiczną. Operacja jest udana, ale poważnie osłabia zdrowie kobiety, której również grozi śmierć po kolejnym możliwym porodzie. Problemy zdrowotne Giuliany zmieniają stosunek Tullio do żony i podczas jej rekonwalescencji małżonkowie spędzają godziny na czytaniu poezji i rozmowach. Tullio uświadamia sobie, że ponownie zakochał się w swojej żonie, ale w międzyczasie wciąż pisze do swojej kochanki. A co było dalej, czytelnik dowie się po zapoznaniu się z całą powieścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gabriele D’Annunzio

 

 

 

Intruz 

 

przełożyła Aleksandra Callier 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1899. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-298-1 

 

 

 

Beati immaculati...

Iść do sędziego i powiedzieć mu: „Popełniłem zbrodnię. Ta istota nie byłaby umarła, gdybym ja jej nie zabił. To ja, Tullio Hermil, ja jestem jej zabójcą. Obmyśliłem to morderstwo w domu u siebie. Popełniłem je ze świadomością doskonałą, zupełną, metodycznie, z najzupełniejszą pewnością bezpieczeństwa. Potem żyłem dalej najspokojniej pośród rodziny przez rok cały aż po dzień dzisiejszy. Dziś jest rocznica. Oddaję się w wasze ręce. Wysłuchajcie mnie, osądźcie”.

Alboż mogę iść do sędziego? Alboż mogę tak doń przemówić?

Ani mogę, ani chcę. Sprawiedliwość ludzka nie może mnie dosięgnąć. Niema na ziemi trybunału, któryby był w stanie mnie osądzić.

A przecież czuję potrzebę oskarżenia się przed kimś, potrzebę spowiedzi szczerej. Trzeba mi odsłonić przed kimś moją tajemnicę.

Przed kim?

I.

Pierwsze moje wspomnienia są następne: Był to kwiecień. Od kilku dni, z racyi świąt wielkanocnych, byliśmy na prowincyi Juliana, ja i nasze dwie córeczki Mania i Natalka, w domu matki mojej, obszernym i starym dworze wiejskim, zwanym „Badiola”. A działo się to w siódmym roku naszego małżeństwa.

Trzy lata ubiegły już od innego dnia świąt wielkanocnych, który mi się wówczas wydał istnem świętem pojednania, pokoju i miłości, w onej willi białej i odosobnionej jak klasztor, woniejącej zdała prawdziwem morzem fijołków. Podówczas Natalka, młodsza z dwu moich córek, zaledwie wydobyła się z pieluch, jak kwiat ze swych obsłonek i próbowała pierwszych kroków; Juliana zaś okazywała się dla mnie pełną wyrozumienia, aczkolwiek wciąż było jeszcze nieco rzewnego smętku w jej uśmiechu. Powróciłem do niej skruszony i uległy po pierwszej cięższej niewierności. Matka moja, która nie wiedziała o niczem zgoła, drogiemi swemi dłońmi przywiązała w głowach naszego łóżka gałązkę oliwną i napełniła święconą srebrną kropielnicę, zawieszoną na ścianie.

Ileż jednak zmian zaszło w przeciągu tych lat trzech! Między Julianą a mną rozłączenie stało się odtąd już stanowczem, nie do naprawienia. Od owej pory nagromadziły się tylko moje względem niej winy; obrażałem ją w sposób najbardziej obelżywy, bez wszelkich względów, bez pohamowania, porwany żądzą użycia, szałem mych namiętności, ciekawością umysłu, nawskroś zepsutego. Zawiązałem miłosne stosunki z dwu jej przyjaciółkami serdecznemi; spędziłem nieopatrznie kilka tygodni we Florencyi z Teressą Ralfo; pojedynkowałem się z fałszywym hrabią Raffo, a pojedynek ten okrył mego przeciwnika śmiesznością na skutek pewnych dziwacznych okoliczności. Wszystko to zaś nie było tajemnicą dla Juliany, która cierpiała bardzo nad tem, ale z dumą i niemal w milczeniu.

Mieliśmy z sobą w tej materyi kilka tylko rozmów bardzo krótkich, w których ja nie uciekałem się ani do jednego kłamstwa: zdawało mi się, że ta szczerość zmniejszy moją winę w oczach kobiety tak łagodnej i szlachetnej a zwłaszcza tak inteligentnej.

Wiedziałem także, że żona uznawała moją wyższość umysłową i że usprawiedliwiała poczęści wybryki mego postępowania teoryami zwodnemi, jakie rozwijałem niejednokrotnie przed nią, ku wielkiej szkodzie doktryn moralnych, pozornie przez większość mężczyzn. Pewność, że ona nie sądzi mnie miarą ludzi powszednich, że mnie uważa za niepospolitego, stanowiła niemałą ulgę dla mego sumienia. „I ona również, ona także, myślałem, pojmuje, że ponieważ odmiennym jestem od innych, ponieważ z natury inny mam nastrój, mogę też mieć prawo uchylenia się od obowiązków, które inni pragnęliby mi narzucić, mam prawo pogardzać opinią reszty ludzi i żyć z otwartością absolutną życiem odpowiedniem naturze wybrańca”.

Byłem przeświadczony, że nietylko jestem umysłem wybranym, ale obok tego, jeszcze umysłem „niezwykłym” i wierzyłem w to, że rzadkość moich wrażeń i moich uczuć uszlachetniała i „wyróżniała” wszystkie moje postępki. Dumny tą niezwykłością, niezdolny byłem do spełnienia najdrobniejszego poświęcenia, do najmniejszej abnegacyi, najmniejszego zaparcia się samego siebie; niezdolny byłem wyrzec się manifestacyi mych pragnień. Ale w głębi wszelkich tych subtelności był tylko właściwie straszliwy egoizm, który kazał mi zaniedbywać wszystkie obowiązki, przyjmując równocześnie beneficya mej sytuacyi.

I w rzeczy samej nieznacznie, brnąc z nadużycia w nadużycie, doszedłem do zupełnego odzyskania pierwotnej mej swobody, do sankcyi nieomal mojej żony, bez hypokryzyi, bez podstępów, bez kłamstw poniżających. Starałem się postępować bądź co bądź lojalnie, jak inni starają się udawać! Korzystając z każdej okoliczności, usiłowałem stwierdzić zawsze ten nowy układ braterski między Julianą a mną, układ czystej przyjaźni bezinteresownej. Miała ona odtąd być mi siostrą, najlepszą przyjaciółką.

Siostra moja, jedyna siostra, Konstaacya, zmarła mając lat dziewięć, pozostawiwszy nazawsze w mojem sercu nieskończony żal za sobą. Często myślałem z głębokim smutkiem o tej duszyczce dziecięcej, która zabrała z sobą ten skarb wielkiej, szczerej przyjaźni, za jakim zawsze tęskniłem. Pośród wszystkich przyjaźni ludzkich, pośród wszystkich miłości ziemi, miłość siostrzana wydawała mi się zawsze najwznioślejszą i darzącą największem ukojeniem. Często myślałem o tem wielkiem ukojeniu postradanem i nieodwołalność śmierci nadawała tej mojej boleści odcień dziwnego jakiegoś mistycyzmu. Gdzie znaleść na ziemi inną siostrę?

Nagle całe to pragnienie uczuć przyjaźni zwróciło się ku Julianie.

Zbyt dumna, by się godzić na podział, wyrzekła się już wszelkich pieszczot, wszelkich chwil zapomnienia, a ja od niejakiego także już czasu nie doznawałem i cienia nawet zmysłowego niepokoju, będąc obok niej; mogłem bezkarnie czuć jej oddech na swojej twarzy, oddychać wonią jej ciała, widzieć drobne ciemne znamię na jej szyi – zawsze pozostawałem chłodny. Wydawało mi się niepodobnem, że to może być taż sama kobieta, która niegdyś bladła i mdlała wobec gwałtowności mego zapału.

Ofiarowałem jej zatem, że będę odtąd dla niej bratem, a ona przyjęła moją ofiarę z prostotą. Jeśli była smutną, ja byłem daleko jeszcze smutniejszym myśląc o tem, że miłość nasza pogrzebaną jest już nazawsze i bez nadziei zmartwychwstania, myśląc o tem, że niezawodnie usta nasze nie złączą się już w pocałunku nigdy, nigdy.

I w zaślepieniu mego egoizmu wydawało mi się, że w głębi serca powinna ona być mi wdzięczną za ten smutek, który, jak to dobrze czułem, jest nieuleczalnym; zdawało mi się, że powinna być z niego zadowoloną i brać ztąd dla siebie pociechę, jako z odbłysku naszej minionej miłości.

Był czas, w którym marzyliśmy oboje nie tylko o miłości, ale i o namiętności, mającej trwać do śmierci „usque ad mortem”. Oboje wierzyliśmy w to nasze urojenie i niejednokrotnie w upojeniu wymawialiśmy te złudne wyrazy: „zawsze! zawsze!” W końcu uwierzyliśmy w związek naszych ciał, ten związek tak rzadki, tak tajemniczy, który łączy z sobą dwie istoty ludzkie węzłem przerażający i nienasyconej żądzy; wierzyliśmy, ponieważ intensywność naszych wrażeń nie zmniejszyła się bynajmniej, wierzyliśmy nawet wówczas, kiedy geniusz rodzaju przez narodziny istoty nowej osiągnął cel swój jedyny.

Potem złuda ta pierzchła; płomień zagasł. Moja dusza – przysięgam – szczerze opłakiwała tę katastrofę. Ale jakie przeszkodzić zjawisku koniecznemu? Jak uniknąć tego, co nieuniknione?

To też wielkiem było to szczęściem, że po zamarciu miłości, spowodowanem fatalną koniecznością zjawisk i co za tem idzie, nie będącym niczyją winą, mogliśmy żyć jeszcze pod tym samym dachem, związani z sobą nowem uczuciem, które może nie było raniej głębokiem od dawnego a które z pewnością było wznioślejszem, wyższem i niezwyklejszem zarazem. Było to wielkiem szczęściem, że nowe złudzenie weszło na miejsce dawnego i nawiązało między naszemi duszami wymianę czystego przywiązania, wzruszeń serdecznych i rzewnego smutku.

Ale w gruncie rzeczy do czegóż miał doprowadzić ten rodzaj retoryki platonicznej? Do tego, by ofiara zezwoliła z uśmiechem na własne całopalenie.

W rzeczywistości nasze nowe życie, odtąd już braterskie a nie małżeńskie, polegało całe na tej hypotezie: że „siostra” zaprze się w zupełności samej siebie. Co do mnie, odzyskiwałem całkowicie dawną wolność, mogłem puścić się na poszukiwanie wrażeń oszałamiających, których potrzeba było moim nerwom, mogłem roznamiętniać się dla innej kobiety, poświęcać mojej kochance tyle godzin, ileby mi się podobało, żyć po za domem życiem dziwacznem, wybujałem, gorączkowem, potem wracać do tego domu i zastawać tam oczekującą mnie siostrę, spotykać w mojem mieszkaniu wszędzie, na każdym kroku ślad widoczny jej starań: na moim stoliku wazon róż jej ręką ułożonych; wszędy ład, elegancyę, czystość rozkoszną miejsc, w których przebywa Gracya. Nie byłoż to dla mnie położenie godne zazdrości? A nie byłaż dla mnie niesłychanie cenną kobieta, co się godziła na poświęcenie mi swej młodości i która uważała, że jest już zapłaconą, jeśli tylko złożę pocałunek wdzięczny i niemal religijny na jej czole dumnem a łagodnem?

Czasami wdzięczność moja stawała się tak gorącą, że przejawiała się na zewnątrz tysiącem uprzejmości i nadskakiwać serdecznych. Miałem talent okazywania się najlepszym z braci. Ilekroć nie byłem w domu, pisywałem do Juliany długie, pełne rzewności i serdeczności listy, które bardzo często wysyłałem równocześnie z listami, wysyłanemi do kochanki. I kochanka moja nie byłaby mogła być zazdrosną o nie, tak samo jak żona nie mogła być zazdrosną o moje uwielbienie dla pamięci Konstancyi.

Cały zatopiony w życiu mem prywatnem, nie mogłem przecież ustrzedz się chwilami niektórych pytań, nasuwających mi się mimowolnie. Jeśli Juliana wytrwać jest w stanie z tak cudowną nie omal siłą w swem poświęceniu, musi ona chyba kochać mnie niezmierną, niezwykłą miłością; jeśli jednak kochając mnie, nie może być dla mnie czem innem, jak siostrą, musi bez wątpienia nosić w duszy tajemnicę rozpaczy śmiertelnej. Nie byłże zatem szaleńcem mężczyzna, co bez wyrzutu sumienia poświęcał dla innych miłostek, zamąconych i kapryśnych, tę istotę, tak boleśnie uśmiechnioną, taką pełną prostoty a tak odważną? Przypominam sobie (i dziwię się dzisiaj mej przewrotności ówczesnej) przypominam sobie, że między argumentami, jakie wymyślałem, by uspokoić swe sumienie, najważniejszym był taki: „Ponieważ wzniosłość moralności jest rezultatem gwałtowności cierpień, nad któremi odnosi się tryumf, była dla niej potrzebną dla osiągnięcia tej wyższości, aby miała okazyą okazania bohaterstwa, by przecierpiała to wszystko, co wycierpiała przezemnie.”

Ale pewnego dnia spostrzegłem, że cierpienie to podkopuje i jej zdrowie; zauważyłem, że bladość jej nabierała teraz kolorytu kredowego niemal i ściemniała się chwilami sinawym jakimś cieniem. Niejednokrotnie pochwyciłem na jej twarzy wyraz powstrzymywanej boleści; niejednokrotnie w mej obecności przejmowało ją nieprzeparta jakieś drżenie, które wstrząsnęło nią całą tak, że słyszałem szczęk jej zębów, jak w paroksyzmie nagłej febry. Jednego wieczoru z ustronnego pokoju dobiegł aż do mnie okrzyk, który jej się wydarł z piersi, krzyk rozdzierający; pobiegłem i zastałem ją stojącą, opartą plecami o szafę, wijącą się w konwulsyach bólu, jak gdyby zażyła trucizny. Pochwyciła moją rękę i trzymała ją ściśniętą jak w kleszczach.

– Tullio! Tullio! o jakież to okropne! Jakież okropne!

Patrzyła mi w twarz bardzo zblizka; utkwiła we mnie szeroko rozwarte oczy, które w cieniu wydały mi się nadmiernie wielkiemi. I widziałem, jak w wielkich tych oczach przebiegały, zda się fale nieznanej jakiejś boleści. Ten wzrok uporny, nie do zniesienia, przejął mnie nagle szalonym przestrachem. Działo się to wieczorem o zmroku, okno było otwarte i firanki wzdymały się, poruszane powiewem wiatru a świeca paliła się na stoliku przed lustrem. I nie wiem, dlaczego to poruszanie się firanek, to chwiejące się światełko, odbite na bladem tle lustra, splotły się w moim umyśle w jakiś obraz dziwnie ponury, niemal złowrogi, który jeszcze większą przejął mnie trwogą. Myśl o truciźnie przyszła mi nagle jak oślepiający blask błyskawicy. W tej chwili Juliana nie mogła powstrzymać nowego okrzyku i niemal nieprzytomna ze zbytku boleści, rzuciła mi się na piersi jak oszalała:

– O Tullo! Tullo! Ratuj mnie, ratuj!

Zdrętwiały z przestrachu, stałem przez chwilę nie mogąc wymówić ani słowa, nie mogąc poruszyć się nawet.

– Coś ty zrobiła, Juliano, co zrobiłaś? Mów, mów... co zrobiłaś.

Zdumiona wielką zmianą mego głosu, cofnęła się nieco i popatrzyła na mnie. Musiałem widocznie mieć twarz bledszą i bardziej zmienioną od jej twarzy, bo odpowiedziała mi spiesznie z wyrazem pomieszania;

– Nie, nie, Tullio. Nie przerażaj się. Widzisz przecie, że to nie... To zwykłe boleści... Wiesz przecie, że ja miewam takie napady... napady, które szybko przechodzą... uspokój się.

Ja jednak, przejęty okropnem podejrzeniem, nie mogłem uwierzyć jej słowom. Zdawało mi się, że dokoła wszystko jest mi świadectwem tragicznego wypadku i że głos wewnętrzny go potwierdzał. „To przez ciebie, przez ciebie chciała ona, chciała umrzeć; to ty ją pchnąłeś w grób”. Wziąłem ją za ręce i czułem, że były zimne i dojrzałem kroplę potu spływającą po jej czole.

– Nie, nie, – zawołałem – ty mnie zwodzisz tylko. Przez litość, Juliano, najdroższa moja, mów mów! Powiedz mi, więc aż..? O! przez litość, powiedz mi, tyś... wypiła?

I przerażone oczy moje szukały dokoła po meblach, na dywanie, wszędzie jakiejś wskazówki.

Wówczas zrozumiała. Ponownie rzuciła mi się na piersi tak drżąca, że mi się udzieliło jej drżenie, wymówiła, wargami oparta o moje ramie (nigdy, nigdy nie zapomnę tego akcentu nieokreślonego) rzekła mi:

– Nie, nie, nie, Tullio, nie!

Cóż jest na świecie, co może wyrównać szalonemu, zawrotnemu ruchowi naszego życia wewnętrznego? Pozostaliśmy w tej samej pozie oboje na środku pokoju, milczący; a w ciągu jednej jedynej chwili niepojęty bezmiar, świat cały uczuć i myśli, wyłonił się w głębi mej duszy z jasnością straszliwą. A gdyby to było rzeczywiście? pytał ten głos; gdyby „było tak rzeczywiście?

Dreszcz bezustanny wstrząsał ciągle Julianą, opartą na mojej piersi; twarz miała wciąż ukrytą, a ja wiedziałem dobrze, że obok cierpień chorego ciała, myśli jedynie tylko o „możliwości” faktu, który podejrzywałem, myśli jedynie tylko o tej szalonej trwodze, która mnie przejęła.

Jedno pytanie cisnęło mi się na usta! Czy kiedykolwiek myśl ta cię „kusiła?” A potem to inne: Czy możliwem byłoby, abyś uległa kiedy tej „pokusie”. Nie wypowiedziałem jednak ani jednego ani drugiego a przecież, zdawało mi się, że mnie rozumie. Odtąd byliśmy oboje pod władzą tej myśli o śmierci, tego obrazu śmierci; doznawaliśmy oboje pewnego rodzaju tragicznego uniesienia, które kazało nam zapomnieć o nieporozumieniach, co mu dały początek i stracić wszelką świadomość rzeczywistości. Nagle z jej piersi wydobyło się łkanie a łzy jej wywołały łzy i u mnie. Zmieszały się łzy nasze tak palące a jednak tak bezsilne tam, gdzie szło o zażegnanie naszego fatum.

Dowiedziałem się później, że od kilku już miesięcy nurtowały ją skomplikowane choroby, te choroby niedocieczone, a straszliwie tajemnicze, jakie zamącają u kobiet – wszystkie funkcye życia organicznego, Doktór, z którym chciałem się rozmówić, dał mi do zrozumienia, że na długo powinienem wyrzec się wszelkich stosunków z chorą, wszelkich najlżejszych nawet pieszczot; oświadczył mi, że nowe macierzyństwo mogłoby dla niej być zgubnem.

Wiadomość ta zasmuciła mnie, niemniej przecież sprawiła i pewną ulgę zarazem, uwolniła od dwu niepokojów. Byłem teraz przekonany, że to nie z mojej winy Juliana niknęła mi w oczach i nabyłem równocześnie wygodny sposób usprawiedliwienia w oczach mej matki, tego rozłączenia naszych sypialni i wszelkich innych zmian, zaszłych w naszem życiu domowem. A właśnie matka moja miała przybyć do Rzymu z prowincyi, gdzie od śmierci ojca spędzała większą część roku z bratem moim Fryderykiem.

Matka kochała bardzo młodą swą synowę. W jej oczach Juliana była rzeczywiście idealną żoną, towarzyszką, o jakiej marzyła dla swego syna. Nie uznawała na całym świecie kobiety piękniejszej, łagodniejszej, kształtniejszej nad Juljanę! Nie pojmowała zupełnie, bym mógł mając taką żonę zapragnąć kiedykolwiek innych kobiet, pożądać uściska innych ramion, usnąć na jakiem innem sercu. Ponieważ sama była kochaną przez lat dwadzieścia przez mężczyznę z jednakiem oddaniem, z jednaką wiernością „aż do jego śmierci,” nie rozumiała znudzenia, niesmaku, zdrady, wszystkich tych nędz i małostek, wszystkich haniebnych myśli, co się lęgną w małżeńskiej sypialni. Nie wiedziała nic o ranach przezemnie już zadanych i zadawanych jeszcze tej zacnej kobiecie, która na nie bynajmniej nie zasługiwała. Zwiedziona wspaniałomyślnem udawaniem Juliany wierzyła wciąż w nasze szczęście. Jakiemże dla niej byłoby zmartwieniem, gdyby wiedziała wszystko!

W tym okresie czasu zostawałem jeszcze pod władzą Teresy Raffo, której urok gwałtowny a trujący przywodził mi na pamięć obraz kochanki Menipa. Czy przypominacie sobie, co Apoloniusz mówi do Menipa w onym czarodziejskim poemacie; „O piękny młodzieńcze, pieścisz węża – i ciebie wzajem wąż pieści!”

Przypadek dopomógł mi. Śmierć jakiejś ciotki znagliła Teresę do wyjazdu z Rzymu i nieobecności w nim przez czas niejaki. Mogłem wówczas niezwykłemi staraniami około mej żony zapełnić próżnię, jaką wyjazd owej „Biondissima” pozostawiał w mem obecnem życiu. Niepokój, który mnie przejął owego wieczoru, nie przeminął jeszcze zupełnie; od dnia tego zawisło w powietrzu nad Julianą i nademną coś nowego, jakiegoś nieokreślonego.

Ponieważ cierpienia jej fizyczne wzmagały się, udało się matce mojej i mnie skłonić ją do operacyi chirurgicznej, której stan jej zdrowia wymagał. Po operacyi potrzeba będzie poddać się absolutnie trzydziesto lub czterdziesto dniowemu wypoczynkowi w łóżku i zachować wielką ostrożność przez przeciąg całej rekonwalescencyi. I tak już biedna pacjentka miała nerwy niesłychanie osłabione i rozdrażnione. Przygotowania długie i nudne wyczerpywały ją i drażniły do tego stopnia, że nieraz próbowała zerwać się z łóżka, zbuntować, uchronić od męki brutalnej, którą uważała za pogwałcenie, upokorzenie, upodlenie...

– Powiedz, – spytała mnie któregoś dnia z goryczą – czy myśląc o tem, nie czujesz do mnie obrzydzenia? O jakież to szkaradne!

I z gestem obrzydzenia i wstrętu do samej siebie zmarszczyła brwi, potem umilkła.

Innego znów dnia, kiedy wchodziłem do jej pokoju, spostrzegła, że mnie tam uderzyła woń nieprzyjemna i w uniesieniu, blada jak płótno, zawołała.

– Idź ztąd, idź ztąd, Tullio! Proszę cię, oddal się! Powrócisz, jak będę już wyleczoną zupełnie. Jeśli pozostaniesz, czuję, że mnie w końcu znienawidzisz. Teraz jestem wstrętna, ohydna... Nie patrz na mnie.

I łkania dławiły jej głos.

Tegoż samego dnia, w kilka godzin później, kiedy siedziałem obok niej w milczeniu, ponieważ sądziłem, że zaczyna drzemać, wymknęły jej się te słowa, wymówione z dziwną intonacją człowieka mówiącego we śnie:

– Ach! gdybym rzeczywiście była tak zrobiła! Pomysł był dobry!

– Co mówisz, Juliano?

Nie odrzekła nic.

– O czem myślisz! Juliano? Odpowiedziała tylko skrzywieniem ust, które chciała zamienić w uśmiech, ale jej się to nie udało.

Zdawało mi się, żem zrozumiał. Skrucha, żal, litość i serdeczne, rzewne jakieś uczucie napłynęły mi falą do serca. Byłbym oddał w tej chwili wszystko za to, by mogła czytać w mej duszy, by mogła dopatrzeć się w całej jego pełni mego wzruszenia, niedającego się wypowiedzieć, a przez to samo próżnego. „Daruj mi, daruj! Powiedz mi, co mam uczynić, aby uzyskać twe przebaczenie, co mam uczynić, abyś zapomniała wszystkie me winy, wszystko, czem przeciw tobie zgrzeszyłem... Powrócę do ciebie, będę twoim całkowicie, twoim nazawsze. Ciebie to, ciebie jedynie tylko prawdziwie kochałem, tyś jedyną miłością mego życia. Bezustannie dusza moja zwraca się do ciebie, szuka cię i żal czuje za tobą! Przysięgam – zdala od ciebie nie zaznałem nigdy radości szczerej, nie miałem nigdy chwili zupełnego zapomnienia. Nigdy, nigdy, przysięgam ci! Ty jedna na świecie całym jesteś dobrocią i łagodnością. Tyś najlepszą i najsłodszą istotą, taką, jaką wymarzyłem; tyś jedyną! Jak ja mogłem cię obrażać! jak mogłem sprawić ci boleść, jak mogłem doprowadzić cię do tego, żeś pomyślała o śmierci, jako o rzeczy upragnionej! O! ty mi przebaczysz; ale ja sam nie wybaczę sobie tego nigdy. Ty zapomnisz, ale ja tego nie zapomnę nigdy. Zawsze wydawać rai się będzie, że jestem istotą niegodną i poświęcenie całego życia mego nie wyda mi się, jeszcze dostatecznem zadosyćuczynieniem. Odtąd, jak dawniej, ty będziesz kochanką moją, duszą mej duszy, przyjaciółką, siostrą; jak niegdyś będziesz moim aniołem stróżem, moją doradczynią. Powiadać ci będę wszystko, wszystko przed tobą odkryję. Ty będziesz duszą moją. Ty mnie uzdrowisz. I ja uleczę ciebie, ja sam tylko. Zobaczysz, do jakiego przywiązania twój lekarz będzie zdolny... O! ty je już znasz z dawnych czasów. Przypomnij sobie! przypomnij tylko! Wówczas także byłaś chora i nie chciałaś innego nademnie lekarza a jam nie opuszczał twego wezgłowia ni dniem, ni nocą. I mawiałaś: „Zawsze Juliana o tem pamiętać będzie, zawsze!” I miałaś łzy w oczach, a ja je osuszałem drżącemi pocałunki. Święta moja! święta! Przypomnij sobie! Kiedy już się podniesiesz z choroby, kiedy rozpocznie się twoja rekonwalescencya, pojedziemy tam, powrócimy do „willi Bzów.” Będziesz jeszcze cokolwiek osłabiona, ale tak czuć się będziesz dobrze! A i ja odzyskam dawną moją wesołość i przywiodę ciebie do śmiechu, śmiech twój wywołam, zobaczysz. I wrócą dawne twe wybuchy wesołości, co mi odświeżały zawsze serce, wrócą te urocze minki podlotka i podawnemu spleciony długi warkocz spuścisz na plecy, ten warkocz, który tak mi się podobał dawniej. Jesteśmy młodzi. Możemy, jeśli tylko zechcesz, odzyskać dawne szczęście napowrót. Będziemy żyć, zobaczysz, będziemy używać życia...” Tak mówiłem w głębi duszy; ale słowa nie przychodziły na usta. Daremnie byłem wzruszony; daremnie łzami zachodziły mi oczy; wiedziałem, że moje wzruszenie jest przelotnem, że te obietnice są zwodne! Wiedziałem także, że Juliana nie będzie mieć złudzeń pod tym względem, że mi odpowie tym samym uśmiechem nieufnym, jaki niejednokrotnie już spostrzegłem na jej ustach. Uśmiech ten znaczył: „Tak, ja wiem, żeś ty dobry i że chciałbyś oszczędzić mi cierpień; ale nie jesteś panem siebie, nie możesz oprzeć się nigdy fatalności, która cię pociąga. Dlaczegóż chcesz, abym ja się łudziła?”

Tego dnia nie powiedziałem nie; a i dni następnych, mimo częstych powrotów tychże samych uczuć żalu, zamiarów i marzeń nieokreślonych nie ośmieliłem się mówić. „By do niej powrócić, potrzeba ci porzucić wszystkie te rzeczy, w których masz upodobanie i tę kobietę, która cię psuje. Będzieszże miał potrzebną do tego siłę?” Odpowiadałem sobie sam: „Kto to wie?” I z dnia na dzień czekałem na tę siłę, która jakoś nie przychodziła, z dnia na dzień czekałem na jakieś wydarzenie, sam niewiedząc na jakie, które byłoby w stanie stanowczo wpłynąć na me postanowienie i uczynić je niezmiennem. I wciąż marzyłem tylko o naszem nowem życiu, o powolnym odkwicie naszej prawowitej miłości, o dziwnym uroku niektórych wrażeń wznowionych. „Powrócilibyśmy tam zatem, do willi Bzów znowu, do tego domu, co przechował najpiękniejsze nasze wspomnienia; bylibyśmy tam sami zupełnie, zupełnie, bo Mania i Natalka pozostałyby z moją matką w „La Badiola.” I pora byłaby wówczas już przyjemuie ciepła, a rekonwalescentka nie opuszczałaby ani na chwilę podpory mego ramienia na tych ścieżynach tak dobrze mi znanych, gdzie krok każdy będzie budził jakieś wspomnienie. Chwilami widziałbym, jak jej bladość ożywi płomień nagłego rumieńca i doznawalibyśmy oboje, jedno wobec drugiego, niejakiego onieśmielenia; czasami wydawalibyśmy się czemś zajęci; czasami unikalibyśmy spojrzeć sobie w oczy. Dlaczego? Pewnego dnia wreszcie wpływ miejsc stałby się silniejszym i odważyłbym się przypomnieć jej najszaleńsze chwile naszych upojeń pierwszych dni małżeństwa. Czy przypominasz sobie?... I zwolna jedno i drugie poczułoby wzrastający wciąż niepokój, wzrastający nie do zniesienia; jedno i drugie równocześnie rzucilibyśmy się sobie w objęcia, spłynęli w szalonym uścisku, złączyli usta w zawrotnych pocałunkach i blizcy byli omdlenia. Ona, tak, onaby omdlała, a ja podtrzymywałbym ją w objęciach, przywoływałbym do życia imionami, które podszepnęłaby mi najgorętsza miłość. Jej oczy otworzyłyby się wreszcie, wszystkie przysłaniające wzrok obsłony pierzchnęłyby i na chwilę samaż jej dusza utonęłaby w mej twarzy, wydałaby mi się całkowicie przetworzoną. Wówczas napowrot ogarnąłby nas dawny zapał, wróciłyby dawne wielkie złudzenia. Oboje mielibyśmy zawsze tylko myśl jedną, wyłączną i bezprzestanną; oboje nas dręczyłby niepokój nieopisany. Ja spytałbym ją wtedy z drżeniem: „Jest żeś teraz uleczoną?” I na dźwięk mego głosu ona zrozumiałaby, co kryje w sobie to pytanie i odpowiedziałaby nie zdoławszy ukryć przedemną swego drżenia: „Nie jeszcze!” A wieczorem, rozstając się po to, by każde odeszło do oddzielnej swej sypialni, czulibyśmy, że umieramy z udręczenia. Ale pewnego ranka nieprzewidzianem spojrzeniem jej oczy powiedziałyby mi: „Dzisiaj, dzisiaj!...” I w trwodze tej chwili, boskiej a straszliwej, użyłaby pierwszego lepszego dziecinnego pozoru, aby uciec przedemną, przedłużałaby naszą męczarnię. Powiedziałaby mi: „Wyjdźmy, wyjdźmy...” Wyszlibyśmy w południe jasne, mdławe, białe, białością nieco denerwującą, nieco przygnębiającą. Przechadzka zmęczyłaby nas. Na ręce na twarze poczęłyby padać krople deszczu, ciepłe jak łzy. Wtedy powiedziałbym jej głosem zmienionym: „Wracajmy.” A na progu, niespodzianie, pochwyciłbym ją w ramiona, czułbym, jak na nie pada bezwładna, w półomdleniu, uniósłbym ją na górę, nie czując nawet bynajmniej jej ciężaru. Od tak dawna! Gwałtowność mojej żądzy powstrzymywałaby obawa, aby jej nie uczynić co złego, aby nie wydobyć z jej ust okrzyku bólu. Od tak dawna! I istoty nasze utonęłyby, zapadły w nicość pod wpływem tego wstrząśnienia, spowodowanego boskiem a straszliwem wrażeniem, nigdy nie zaznanem, nigdy nie zamarzonem. A potem widziałbym ją niemal umierającą, z twarzą zalaną łzami, tak bladą, jak poduszka łoża.”

Ach! taką właśnie zobaczyłem ją, zobaczyłem umierającą tego poranku, kiedy lekarze uśpili ją chloroformem; czując, że zapada w znieczulenie śmierci, usiłowała kilkakrotnie wyciągnąć ku mnie ręce, usiłowała przyzwać mnie na pomoc. Wyszedłem wzburzony z pokoju; w przejściu mignęły mi tylko instrumenta chirurgów, rodzaj ostrych łyżeczek, bandaże, szarpie, lód i inne przedmioty, przysposobione na stola w symetrycznym porządku. Przez dwie długie godziny, dwie godziny bez końca, czekałem, jątrząc jeszcze cierpienie rozbujałą imaginacyą. I serce moje mężczyzny ściskała litość bezmierna dla tej biednej istoty, wydanej na pastwę żelazu chirurga, co mnie raniło nietylko cieleśnie, ale do głębi najtajniejszych zakątków duszy, ranił; w uczuciu najsubtelniejszem, będącem obroną kobiety – w uczuciu jej niewieściego wstydu. Drżąc całem ciałem, widziałem w niej teraz, widziałem w nich wszystkich, z przerażającą jasnością ową ranę pierworodną, ranę haniebną, wiecznie otwartą „co krwawi i cuchnie”...

Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, zostawała ona jeszcze pod działaniem narkotyku, bezprzytomna, bez głosu, podobna wciąż do konającej. Matka moja była bardzo blada, wylękła. Ale operacya, jak się zdało, musiała się udać: lekarze wydawali się zadowoleni. Wyziew jodoformu napełniał powietrze. W jednym rogu pokoju zakonnica, angielka napełniała pęcherz lodem; asystent zwijał opaski. Wszystko poczynało zwolna powracać do porządku i spokoju.

Chora długo jeszcze pozostała w odrętwieniu; wywiązała się bowiem lekka gorączka. W nocy dostała kurczów żołądka i wymiotów; opium nie uspokajało jej zupełnie. Byłem bezprzytomny; widok tych okropnych boleści przejmował mnie obawą, że chyba tego nie przeżyje. Nie pamiętam już, ani co mówiłem, ani co czyniłem. Konałem z nią razem.

Następnego dnia polepszył się stan chorej; a później z dnia na dzień było jej coraz lepiej, siły jednak powracały bardzo powoli.

Nie opuszczałem ani na krok jej łóżka. Z pewnego rodzaju ostentacyą starałem się przypomnieć jej memi czynami dawnego infirmera; obecne jednak moje uczucia były bardzo różne: było to już tylko przywiązanie „braterskie”. Schwytałem się na tem, że bardzo często myśl moja zajętą była jakiemś zdaniem, napisanem w liście kochanki, w chwili, gdym jej czytał jaki ustęp z ulubionych przez nią książek. Nie udawało mi się żadną miarą zapomnieć o nieobecnej. Ilekroć jednak odpowiadając jej na list jakiś, poczułam się od niej cokolwiek oderwanym, a nawet niemal znudzonym, w czasie tych wolnych chwil odpoczynku, jakie nam pozostawia silna namiętność, której przedmiot jest od nas zdala, wyobrażałem sobie, sądząc z tej oznaki, że jej już nie kocham i powtarzałem sobie w duszy: „Kto wie?”

Któregoś dnia w mej obecności matka powiedziała do Juliany:

– Skoro już wstaniesz i będziesz mogła chodzić, wyjedziemy wszyscy razem do Badioli. Nieprawdaż, Tullio?

Juliana popatrzała na mnie.

– Dobrze, mamo, – odpowiedziałem bez wahania, bez zastanowienia się. – Najprzód jednak razem z Julianą pojedziemy oboje do willi Bzów.

Ona znów podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się niespodziewanym jakimś, nieopisanym uśmiechem, z wyrazem dziecięcej niemal ufności; rzekłbyś, uśmiech chorej dzieciny, której coś obiecują, czego się nie spodziewała. I spuściła w dół powieki, ale wciąż uśmiechała się jeszcze, jakby do siebie samej, a oczy jej, na wpół przymknięte, zdawały się wpatrzone w coś bardzo, bardzo gdzieś odległego. I uśmiech ten zwolna słabnął, słabnął nie schodząc z ust jej przecież.

Jakże podobała mi się w tej chwili! Jakże ją uwielbiałem! Jak czułem dokładnie, że nic na świecie nie jest tyle warte, co proste wzruszenie dobroci!

Od istoty tej promieniowała blaskiem jakimś nieskończona dobroć, przenikając całą moją duszę, napełniając mi rzewnością serce. Leżała na łóżku, wsparta na dwóch czy trzech poduszkach; twarz jej pośród fali kasztanowatych rozsypanych włosów nabierała dziwnej delikatności linij, czegoś, rzekłbyś, bezcielesnego a przecież widomego. Miała na sobie koszulę, obcisłą pod szyją i u rąk, spoczywających bezwładnie na prześcieradle kołdry, tak wybladłych, że nie odróżniały się niemal od prześcieradła, prócz chyba rysunkiem błękitnych żyłek.

Ująłem jedną z tych drobnych rączek w nieobecności mej matki, która przed chwilą opuściła pokój i rzekłem zcicha:

– Więc powrócimy tam... do willi Bzów?

– Tak, powrócimy – odpowiedziała rekonwalescentka.

I umilkliśmy, by przedłużyć wzruszenie, zachować dłużej to złudzenie. Rozumieliśmy jedno i drugie głębokie znaczenie tych słów niewielu, zamienionych cichutko. Instynkt jakiś jasnowidzenia ostrzegał nas, że nie należy obstawać przy tej sprawie dłużej, nie należy jej określać bliżej, ani iść na przebój do końca. Gdybyśmy byli powiedzieli bodaj jedno słowo więcej, bylibyśmy zmuszeni zostali stanąć oko w oko z rzeczywistemi szczegółami tego złudzenia, którem żyły dusze nasze i w którem mimowoli a nieznacznie obezwładniały się z rozkoszą.

To obezwładnienie sprzyjano jeszcze marzeniom, sprzyjało zapomnieniu. Pewnego popołudnia byliśmy ciągle prawie sami; czytaliśmy przerywając od czasu do czasu czytanie, pochyleni oboje nad tąż samą kartką, ścigając tenże sam wiersz oczyma. Był to jakiś zbiorek poezyj i poddawaliśmy wierszom tę moc znaczenia, której one bynajmniej nie miały. Milczący przemawialiśmy jednak do siebie przez usta poety. Ja zaznaczałem paznokciem strofy, które, jak mi się zdawało, odpowiadały tajonym moim uczuciom:

Pragnę za słodkim blaskiem twych oczu łagodnych,

Wiedziony twoją dłonią, co drży w mojej dłoni,

Iść prosto, bądź ścieżyną miękkich mchów wygodnych.

Bądź tam, gdzie złom skalisty zagrodzi mi drogę...

I tak pójdę spokojny prostą drogą życia!...

A ona, odczytawszy, na chwilę osunęła się na poduszki z oczyma przymkniętemi, z niedostrzeżonym niemal uśmiechem.

Ale widziałem, jak na jej piersi podnosi się batyst koszuli, zgodnie z rytmem oddechu, z jakimś dziwnie miękkim wdziękiem, który poczynał mnie niepokoić, jak niepokoiła mnie słaba woń irysu, wydzielająca się z prześcieradeł i poduszek chorej. Życzyłem sobie i oczekiwałem, by przejęta nagłą tęsknotą, otoczyła ramieniem moją szyję i zbliżyła twarz swoją do mojej tak, by mi się wydało, że mnie zlekka musnęły jej usta. Ona położyła smukły swój wskazujący palec na kartce książki i paznokciem nakreśliła znak na marginesie, ukazując mi, gdzie mam czytać dalej:

Ten głos tyś znał niegdy

I niegdy kochałeś glos ten, przyćmiony

Dziś, jak harfy struna...

Ten glos rozpoznany

Mówi ci, że w dobroci pełni,

Jest tylko życie...

Mówi on tobie o szczęścia bezmiarze

Które ma pokój, zwycięztwem niedany...

Wierz mu, bo lepszem nic już być nie może

Jak ująć smutku jednej duszy smutnej...

Pochwyciłem jej rękę i powoli schyliłem ku niej moją głowę, dotknąwszy zlekka ustami dłoni, i wyszeptałem:

– „A ty...” ty mogłabyś więc zapomnieć?

Ręką zamknęła mi usta i wymówiła tylko:

– Cicho!

W tej chwili weszła moja matka, zawiadamiając o wizycie pani Talice. Dostrzegłem niezadowolenie na twarzy Juliany, a i ja sam popadłem w rozdrażnienie głuche dla natrętnego gościa. Juliana westchnęła:

– O! mój Boże!

– Powiedz jej, mamo, że Juliana śpi teraz, zmęczona – nacierałem niemal błagalnie.

Matka oznajmiła mi giestem, że gość jest w przyległym pokoju. Trzeba ją było przyjąć.

Owa pani Talice była gadatliwą, nudną i niepomiernie złośliwą. Co chwila przyglądała mi się ciekawie. Kiedy w toku rozmowy matka moja przypadkiem wspomniała, że dotrzymuję chorej towarzystwa, od rana do wieczora, niemal bez przerwy, pani Talice zawołała z nieukrywaną ironią, bacznie mi się przypatrując:

– Cóż to za mąż wzorowy!

Rozdrażnienie moje wzrosło do tego stopnia, że postanowiłem wyjść ztąd pod jakimbądź pozorem.

Wyszedłem z domu. Na schodach spotkałem Manię i Natalkę, powracające z nauczycielką ze spaceru. Jak zazwyczaj, rzuciły się do mnie z pieszczotami, a starsza, Mania, oddała mi kilka listów, które odebrała od portyera. Pośród nich poznałem nagle list nieobecnej. Z niecierpliwością uwolniłem się też zaraz od pieszczot dzieci. Jak tylko znalazłem się na ulicy, przystanąłem, aby natychmiast odczytać otrzymany list.

Był to list krótki, ale namiętny, z dwoma czy trzema temi frazesami, co to przejmują do głębi, jakie umiała wynajdywać zawsze Teresa, kiedy chciała mnie wzruszyć. Zapowiadała mi swój powrót do Florencyi około 20 do 26 bieżącego miesiąca i dodawała, że pragnie się tam ze mną spotkać „jak przeszłym razem”. Przyrzekała mi donieść dokładniejsze szczegóły w przedmiocie tego spotkania.

W jednej niemal sekundzie spadły ze mnie jak kwiecie z drzewa wstrząśnionego wichrem, wszystkie widma złudzeń dotychczasowych, wszystkie zbyt świeże jeszcze wzruszała. I tak, jak te kwiaty opadłe, są już nazawsze straconemi dla drzewa, tak dla mnie straconemi zostały zupełnie owe wrażenia duszy; w jednej chwili stały się zupełnie obcemi mej istocie. Zadałem sobie gwałt, próbowałem się opamiętać; nie udawało mi się to jednak zupełnie. Począłem krążyć bez celu po ulicach miasta; wszedłem do cukierni, do księgarń; kupiłem machinalnie cukierków i kilka książek. Zmrok zaczął zapadać, zaczęto zapalać latarnie gazowe; na chodnikach cisnęła się publiczność; dwie czy trzy panie odpowiedziały ze swych powozów na mój ukłon; jeden z moich przyjaciół, śmiejąc się i rozmawiając z ożywieniem ze swą kochanką, trzymającą w ręku bukiet róż, minął mnie szybkim krokiem. Złowrogi powiew życia światowego owionął mnie i przeniknął całego, zbudził napowrót wszystkie dawne ciekawości, wszystkie zachcenia i zazdrości. Krew moja, wzburzona jeszcze więcej całemi tygodniami wstrzemieźliwości, zapłonęła nagle pożogą. Niektóre wizye, niesłychanie jasne i wyraźne, mignęły mi przed oczyma jak błyskawice. Nieobecna pochwyciła mnie napowrót wyrażeniami swego listu i wszystkie moje żądze, wszystkie pragnienia pobiegły do niej rozszalałe.

Ale kiedy pierwszy ich chaos uspokoił się w chwili, gdym wchodził na schody mego domu, pojąłem całą wagę tego, co się stało i tego, com uczynił, zrozumiałem, że przed kilkoma godzinami istotnie zacisnąłem silniej węzły, łączące mnie z toną, że stawiłem w zakład moją uczciwość, żem dał obietnicę, obietnicę milczącą, lecz uroczystą istocie osłabionej jeszcze i chorej. Niepodobna było bez nikczemności nie dotrzymać tej obietnicy – rozumiałem to doskonale. Wówczas przejął mnie żal na myśl, żem się dał unieść przelotnemu, a złudnemu porywowi uczucia, żem się go nie strzegł, żal, żem tak długo ulegał temu rzewnemu wrażeniu! I począłem rozbierać drobiazgowo moje uczynki, moje słowa z dnia tego, z chłodnym rozmysłem nieuczciwego kupca, który wyszukuje drobnych szykan, aby ustrzedz się zobowiązań zawartego przezeń kontraktu. A! stanowczo ostatnie moje słowa zbyt były ważnemi. To „Czy mogłabyś zapomnieć?”, wymówione z tym akcentem, po odczytaniu owych wierszy, miały znaczenie stanowczego układu. A owo „Cicho!” Juliany było pieczęcią kontraktu.

„Ale – myślałem sobie – czyż ona uwierzyła rzeczywiście tym razem w moją skruchę? Czyliż nie była zawsze cokolwiek sceptyczną względem moich dobrych porywów?” I znowu stanął mi w oczach ten uśmiech słaby, nieufny, który tylokrotnie w takich razach spostrzegałem na jej ustach. „Jeżeli w głębi serca nie uwierzyła moim obietnicom, lub jeśli chwilowe jej złudzenie, po głębszym namyśle, zostało rozproszone, wówczas moje odwołanie mniejby miało wagi, nie uraziłoby ją tak bez miary; obietnica moja stałaby się poprostu epizodem tylko bez wszelkich następstw, a ja powróciłbym do pierwotnej mej swobody. Willa Bzów pozostałaby dla niej marzeniem.” Ale natychmiast niemal zobaczyłem ów uśmiech drugi, ów uśmiech nowy, niespodziewany, pełen wiary, który ukazał się na jej ustach na wspomnienie willi Bzów. „Co robić? Co tu rozwiązać? Jakie zająć stanowisko? List Teressy Raffo sprawiał mi wrażenie wypalonej na ciele gwałtownej rany.

Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, spostrzegłem na pierwszy rzut oka, że „mnie oczekiwała.” Zdała mi się niezwykle jakoś zadowoloną, oczy jej błyszczały, bladość ożywiła jakaś stała świeżość.

– Zkądże to przychodzisz? – spytała mnie z uśmiechem.

Odpowiedziałem:

To pani Talice znagliła mnie do ucieczki.

Roześmiała się ponownie tym czystym, dźwięcznym młodym śmiechem, który ją zupełnie przeobrażał. Podałem jej książki i pudełko cukierków.

– To dla mnie? – zawołała uradowana, jak łakome dziecko.

I coprędzej otworzyła pudełko z ruchami pełnemi wdzięku, które mi przywodziły na pamięć jakieś strzępki ze wspomnień odległych.

– Dla mnie?

Wyjęła cukierek, podniosła go do ust, zawahała się nieco, upuściła napowrót, odsunęła pudełko i rzekła:

– Później, później...

– Wiesz, Tullio, – tłomaczyła mi matka – że ona nic jeszcze nie jadła. Uparła się czekać na ciebie.

– O! nie powiedziałam ci jeszcze – przerwała Juliana i twarz jej cała zaróżowiła się lekko – nie powiedziałam ci jeszcze, że to podczas twej nieobecności był doktór. Uznał on, że już jest mi daleko lepiej. Będę mogła wstać we czwartek. Pojmujesz, Tullio? Będę mogła wstać już w ten czwartek...

A potem dodała:

– Za dziesięć dni, a najwyżej za dwa tygodnie będę już nawet mogła odbyć podróż koleją.

I po chwili zadumy dodała cichszym głosem:

– Willa Bzów!

Okazało się zatem co było wyłącznym przedmiotem jej myśli, jedynym przedmiotem jej marzeń. „Uwierzyła, wierzyła mi” i teraz. Z trudem przyszło mi ukryć niepokój. Zająłem się z nadmierną może gorliwością przygotowaniami do jej obiadu. Sam podałem jej tacę i ustawiłem na kolanach.

Śledziła każdy ruch mój pieszczotliwym wzrokiem, który mi sprawiał przykrość. „Ach! gdybyż mogła odgadnąć!”

Nagle matka moja zawołała naiwnie:

– Jakaś ty ładna dzisiejszego wieczora Juliano!

W samej rzeczy niezwykłe jakieś ożywienie rozświecało twarz jej, błyskało w oczach, odmładzało ją całą. Okrzyk matki sprowadził jej na twarz rumieniec i przez cały jut wieczór jej policzki zachowały odbłysk tego rumieńca. Powtarzała więc wciąż:

– We czwartek wstanę. Do czwartku już trzy dni tylko! Zapomniałam już zupełnie chodzić...

Uporczywie powracała do swego wyzdrowienia, do naszego przyszłego wyjazdu. Rozpytywała matkę moją o stan obecny willi i ogrodu.

– Ja tam w pobliżu basenu zasadziłam gałązkę wierzby, kiedy byłam ostatnim razem. Pamiętasz, Tuliio? Kto wie, czy ją jeszcze zastaniemy?

– Owszem, – odpowiedziała moja matka rozpromieniona – owszem, zastaniesz ją. Urosła już w drzewko; spytaj Fryderyka.

– Doprawdy? doprawdy? Powiedz, mamo...

Zdawało się, że w tej chwili ten drobny szczegół miał dla niej wartość nieobliczoną. Poczęła dalej szczebiotać, a ja dziwiłem się, temu przeobrażeniu, które było widocznie następstwem marzeń. Dlaczego na ten raz „uwierzyła?” Zkąd to pochodzi, że się tak oddaje uniesieniu? Kto ją natchnął tak niezwykłą u niej ufnością?” I myśl o przyszłej nieuniknionej może mojej nikczemności, mroziła rai krew w żyłach. „Dlaczego nieuniknionej? Nie będę więc mógł wyzwolić się nigdy? Powinienem, powinienem dotrzymać mego słowa. Matka moja była świadkiem tej obietnicy. Dotrzymam jej za jaką by to nie było cenę.” I z wysiłkiem wewnętrznym zdołałem otrząsnąć się nagle z chaosu dręczących mnie niepewności, nagłem nawróceniem duszy zwracając się do Juliany.

Uznawałem, że w tem swojem ożywieniu jest wciąż jeszcze ładną, pełną życia i młodości. Przypominała mi ową dawną Julianę, tę, którą tak często w spokoju domowego życia porywałem niespodziewanie w objęcia niby w napadzie nagłego szału.

– Nie, nie, mateczko, nie każ mi pić więcej – prosiła, zatrzymując rękę matki, która jej nalewała wino. – I tak już nie spostrzegłam się, że piłam zawiele. Ach! jakie doskonałe „chablis.” Przypominasz sobie, Tullio?

I rozśmiała się, patrząc mi w głąb oczu, wywołując miłosne wspomnienie, po nad którem unosił się delikatny opar tego jasno-złotego, nieco gorzkawego, ulubionego przez nią wina.

– Tak, przypominam sobie, – odpowiedziałem.

Przymknęła nawpół powieki z lekkiem drżeniem rzęs. Potem dodała:

– Gorąco tu, nieprawda? Uszy mnie palą.

I ujęła głowę w dłonie, by odczuć ich gorąco. Lampka, postawiona blizko łóżka, rzucała jasne światło na wydłużony jej profil, a w rozpuszczonej gęstwinie kasztanowatych jej włosów błyskała tu i owdzie kilku nićmi złota w tem miejscu, gdzie przeświecało różowe, drobne delikatne ucho. Kiedym pomagał sprzątać nakrycie, podczas gdy matka ze sługą wyszły na chwilę do przyległego pokoju, przywoła mnie zcicha:

– Tullio!

I pociągnąwszy mnie ku sobie śpiesznym ruchem złożyła mi na ustach pocałunek.

Czyż jej się nie wydawało, że tym pocałunkiem bierze mnie napowrót w całkowite posiadanie ciałem i duszą nazawsze? Taki akt pojednania pochodzący od niej tak wstrzemięźliwej i dumnej, czyliż nie oznaczał, że pragnie odtąd zapomnieć wszystko, że już wszystko zapomniała, by rozpocząć zemną nowe teraz życie? Jakże mogłaby oddać się mej miłości z większym wdziękiem, z większą ufnością? W tej jednej chwili siostra stawała się kochanką. Siostra niepokalana zachowała we krwi i w głębi żył swoich pamięć mych pieszczot, tę pamięć organiczną wrażeń, tak żywą i tak uporną u kobiety. Myśląc o tem wszystkiem, kiedy się sam znalazłem, doznałem fragmentarnej wizyi dawno ubiegłych wieczorów.

„Zmrok czerwcowy, gorący, cały różowy, podczas gdy w powietrzu unosi się fala woni, tak straszliwy dla samotnika, dla tych, którzy czegoś żałują, lub czegoś pragną. Wchodzę do pokoju. Juliana siedzi przy oknie z książką na kolanach, jakaś osłabła, blada bardzo, na wpół omdlała. – Juliano! – Drgnęła, prostuje się. – Co robisz? – Nic – odpowiada. Ale w jej czarnych oczach maluje się nieokreślone pomieszanie, jak gdyby chciała coś stłumić, niewymowny gwałt sobie zadając.”

Ileż razy musiała ona znosić te tortury od dnia smutnego wyrzeczenia się! Myśl moja zatrzymała się na obrazach, świeżo zbudzonych przez fakt tak drobny. Szczególniejsze podniecenie, jakie okazała dziś Juliana, przywiodło mi na pamięć rozmaite przykłady jej wrażliwości fizycznej, tak bardzo rozwiniętej. Kto wie, czy choroba nie wzmogła jeszcze tej drażliwości. A ja, będąc z natury ciekawy, zepsuty i przewrotny, wyobrażałem sobie, że wątłe życie rekonwalescentki pod wpływem moich pieszczot w płomień się roznieci; sądziłem takie, że ta rozkosz mieć będzie w sobie urok kazirodztwa. „A gdyby z tego umarła?” – myślałem. Niektóre orzeczenia lekarza złowróżbne przyszły mi na pamięć. I z racyi tego okrucieństwa, jakie zawsze mieści się na dnie serca każdego zmysłowego mężczyzny, niebezpieczeństwo zamiast mnie przerażać, jeszcze bardziej pociągało. Badałem dokładnie moje uczuciu z tym rodzajem gorzkiego upodobania, zmieszanego z obrzydzeniem, jakie zawsze wnosiłem do każdej analizy wewnętrznych przejawów, doprowadzającej do znalezienia jednego dowodu więcej na podstawową nikczemność ludzkiej natury. Dlaczego natura ludzka mieści w sobie tę okropną zdolność odczuwania jeszcze gwałtowniejszej rozkoszy, skoro ma świadomość, że rozkosz to przynosi szkodę tej istocie, od której ją bierze? Dlaczego nasienie tej przewrotności zbrodniczej, takim przejmującej wstrętem, odnajduje się w każdym mężczyźnie, co kocha i co pożąda.

Uwagi te więcej daleko jeszcze niż pierwszy popęd dobroci i litości, uwagi te chorobliwe doprowadziły w ciągu nocy do utrwalenia we mnie poprzednich projektów, na korzyść zwodzonej istoty. Zdala nawet Nieobecna zatruwała mi jeszcze duszę. Aby zwyciężyć opór mego egoizmu, potrzeba mi było przeciwstawić obrazowi uroczej deprawacyi tej kobiety, obraz nowej deprawacyi, nader rzadkiej, którą postanawiałem sobie kultywować dowolnie w uczciwem bezpieczeństwie domowego ogniska. Wtedy z tą zdolnością alchemika, którą miałem do kombinowania rozmaitych produktów mojego umysłu, począłem analizować cały szereg charakterystycznych stanów ducha, utrwalonych we mnie przez Julianę w różnych epokach naszego wspólnego pożycia i wyciągałem z nich niektóre żywioły, mogące mi posłużyć do zbudowania nowego sztucznego stanu, szczególniej odpowiedniego do wzmożenia siły wrażeń, jakich chciałem doświadczyć. Tak naprzykiad w celu uczynienia donioślejszą jeszcze rozkoszy „kazirodztwa,” która mnie pociągała, podniecając moją znikczemniałą wyobraźnię, starałem się uprzytomnieć Sobie te chwile, gdzie głębszem było we mnie dla niej „uczucie braterskie”, gdzie szczerzej patrzałem na Julianę w tej roli siostry.

A ten, co zagłębiał się w tych nędznych subtelnościach maniaka, był tym samym człowiekiem, który przed kilku zaledwie godzinami czuł, jak mu serce uderzało naiwnem wzruszeniem dobroci, pod blaskiem tylko nieprzewidzianego uśmiechu! Te napady tak sprzeczne składały jego życie, życie w sobie nielogiczne, złożone z oderwanych żywiołów, niepowiązane z sobą, luźne, bezświadome. Były w nim wszelkiego rodzaju kierunki, możliwość wszelkich kontrastów, a pośród tych kontrastów nieskończoność stopni pośrednich, a między temi popędami cała nieskończoność kombinacyj. Zależnie od czasu i miejsca, a także od jakiegoś przypadkowego wstrząśnienia, spowodowanego okolicznościami, od jakiegoś nie nieznaczącego faktu, jednego często słowa, zależnie od wpływów wewnętrznych, daleko jeszcze niedocieklejszych, stała głębia jego istoty, przyoblekała kształty najbardziej zmienne, najulotniejsze a zarazem najdziwniejsze. W takich razach jądro jego istoty gdzieś ginęło zupełnie; osobistość jego stawała się inną już zgoła osobistością. Ciche fale krwi i idei naprzemian wywoływały na stałem tle jego istoty, bądź to stopniowo, bądź nagle w jednej chwili, dusze jakieś nowe. Był on „wieloduszuym”.

Kładę nacisk na ten epizod, ponieważ rzeczywiście zaznacza on punkt decydujący.

Następnego dnia 2 rana, zbudziwszy się, zachowałem zaledwie niejasne jakieś wspomnienia tego wszystkiego, co zaszło. Nikczemność i niepokój przejęły mnie natychmiast znowu, gdym miał przed oczyma drugi list Teresy Raffi, naznaczający na 21 nasze spotkanie we Florencyi i dający mi ścisłe instrukcye. Dzień 21 przypadał na niedzielę a we czwartek, 18-go, Juliana miała wstać po raz pierwszy z łóżka. Rozbierałem długo wszystkie możliwości, rozważałem sam z sobą wszystkie pro i contra tej sprawy, a rozważając, poczynałem wchodzić z sobą w kompromisy. „Niezawodnie rzecz to niewątpliwa – zerwanie jest potrzebnem, nieuniknionem. Ale jak tu zerwać? Pod jakim pozorem? Mogęż zawiadomić Teresę o mem postanowieniu poprostu listem? Ostatnia odpowiedź moja była jeszcze tak gorącą, namiętną, tyle w niej było szału żądzy. Jak usprawiedliwić tę zmianę nagłą? Czyż ta biedaczka zasłużyła na cios tak nieprzewidziany i tak brutalny? Kochała mnie bardzo, kocha dotąd, a był nawet czas taki, w którym dla mnie narażała się na niebezpieczeństwa. A i ja ją kochałem, ja również... kocham ją dotąd. Namiętność nasza, gwałtowna i dziwna, znaną jest powszechnie i ona budzi również zazdrość i ona również jest śledzoną... Iluż mężczyzn pragnęłoby zająć moje miejsce! Jest ich zbyt wielu, by ich można policzyć. Czyniąc przegląd pospieszny mych rywali najniebezpieczniejszych, tych, których lękać się mogłem najwięcej, moich następców najprawdopodobniejszych, przedstawiałem sobie postacie ich w wyobraźni. „Czyliż jest w Rzymie kobieta więcej złotowłosa, większym obdarzona czarem, więcej godna pożądania?” Ten sam ogień, którym zapłonęła wczoraj wieczorem krew moja, przebiegł mi znowu po wszystkich żyłach i myśl zrzeczenia jej się dobrowolnie wydała mi się niedorzecznością, czemś niedopuszczalnem zupełnie. „Nie, nie, nigdy nie będę miał tyle siły! nigdy nie będę chciał ani będę mógł nawet.”

Skoro ten zamęt uspokoił się nieco, w dalszym ciągu przystąpiłem do bezowocnych moich debatów, zachowując przecież w głębi duszy tę pewność, że kiedy nadejdzie godzina, niepodobieństwem dla mnie będzie wyrzec się tego wyjazdu. Miałem jednak odwagę, opuściwszy pokój rekonwalescentki, cały drżący jeszcze ze wzruszenia, miałem tę odwagę niezmierną odpisać tej, która mnie przyzywała: „Nie przyjadę.” Wymyśliłem jakiś pretekst i – pamiętam to dokładnie, że rodzaj jakiegoś instynktu podszepnął mi, by wybrać teki, któryby jej się nie wydał zbyt ważnym. „Spodziewasz się zatem, że nie będzie przywiązywać wielkiej wagi do twej wymówki, i że ci każe przyjechać?” – pytał mnie głos jakiś wewnętrzny. Czułem się bezbronnym wobec tego sarkazmu i rozdrażnienie, trwoga jakaś dzika ogarnęły mnie, nie dając już spokoju. Czyniłem wysiłki niesłychane, by w obecności Juliany i matki mojej odgrywać dalej komedyę; starannie unikałem wszelkich sam na sam z biedną oszukiwaną; w każdej chwili zdawało mi się, że czytam w jej oczach słodkich i wilgotnych pojawienie się tam zwątpienia, zdawało mi się, że widzę cień jakiś na jej czystem czole.

W środę otrzymałem telegram rozkazujący, pełen gróźb. Aiboż nie oczekiwałem go potrosze? „Albo przyjedziesz, albo nie zobaczysz mnie już więcej. Odpowiedz.” Odpowiedziałem: „Przyjadę.”

Jak skoro tylko to zrobiłem, pod wrażeniem tego rodzaju bezświadomego podniecenia, które w życiu towarzyszy zawsze wszystkim czynom stanowczym, poczułem szczególniejszą ulgę na widok obrotu określonego, jaki przybierały sprawy. Uczucie własnej mojej nieodpowiedzialnością konieczności tego, co ma stać się jeszcze, stało się we mnie głębokiem. „Jeżeli, mając świadomość złego, jakie popełniam, potępiając się sam nawet za czyn ten, nie byłem w stanie postąpić inaczej, to znak, że jestem posłuszny sile wyższej a nieznanej. Jestem ofiarą fatum okrutnego, szyderskiego i niepokonanego.”

Niemniej przeto zaledwie noga moja przestąpiła próg pokoju Juliany, poczułem, jak ciężar jakiś niezmierny spadł mi na serce i zatrzymałem się, zachwiałem na tym progu po za portyerą, co mnie przysłoniła. „Wystarczy jej jedno spojrzę nie, by odgadła wszystko,” myślałem tracąc głowę. I omal już nie zawróciłem się wylękły. Ale ona głosem, który nigdy jeszcze nie wydał mi się tak słodkim, spytała:

– To ty, Tullio?

Wtedy postąpiłem o krok. A ona zawołała spojrzawszy na mnie:

– Co ci jest? Czyś ty chory?

– Zawrót głowy... Ale to już przeszło – odpowiedziałem.

I dodawałem sobie odwagi tą myślą: „Nie odgadła.”

W rzeczy samej nie domyślała się niczego i dziwnem mi się wydało, że tak jest. Miałżem ją przysposobić na cios brutalny? Miałżem wypowiedzieć wszystko otwarcie, czy wymyślić nowe jakieś kłamstwo przez litość dla niej? Albo też najlepiej może będzie wyjechać niespodziewanie, niezawiadomiwszy ją i pozostawiając tylko list, w którym złożę jej moją spowiedź? Jaki był najlepszy sposób, najmniej trudny dla mnie, najmniej okrutną czyniący niespodziankę?

W tych rozmyślaniach trudnych jakiś instynkt nieszczęsny skłaniał mnie do zajmowania się raczej własną moją ulgą, niż oszczędzeniem jej przykrości. I bez wszelkiego wątpienia byłbym wybrał sposób niespodzianego wyjazdu i listu wyjaśniającego następnie, gdyby nie to, że wzgląd na matkę stawał temu na przeszkodzie; należało bezwarunkowo oszczędzać matkę zawsze, bądź co bądź, za wszelką cenę. Na ten raz znowu nie mogłem uchronić się od sarkazmu wewnętrznego. „Za wszelką cenę? Co za wspaniałomyślność! Ale dajże pokój i dla ciebie przecież wielce jest dogodnym powrót do dawnego układu, a obok tego przedstawia to największą jeszcze pewność. Na ten raz jeszcze, jeśli tego żądasz, ofiara silić się będzie na uśmiech, czując, że umiera. Licz zatem, serce szlachetne! na nią i nie zajmuj się bezpotrzebnie resztą.

Czasami rzeczywiście człowiek znajduje w pogardzie szczerej, najwyższej samego siebie przyjemność szczególniejszą.

– Tullio, o czem ty myślisz? – spytała mnie Juliana z gestem naiwnym, dotykając końcem palca czoła między brwiami, jak gdyby chciała zatrzymać myśl moją.

Ująłem jej rękę nic nie odpowiadając. A milczenie moje, które mi się wydało ważną już poszlaką, wystarczyło, by zmienić znowu stan mego umysłu. Było tyle łagodności w głosie, w tym ruchu biednej nieświadomej niczego kobiety, że rozrzewniłem się, że poczułem znów w duszy brzask wzruszenia denerwującego, które wyciska łzy i które zwie się „litością nad samym sobą.” Czułem potrzebę dominującą wywołania dla siebie litości, pragnąłem koniecznie pożałowania innych. Równocześnie głos wewnętrzny szeptał mi: „Skorzystaj z tego usposobienia duszy, ale nateraz nic nie odsłaniaj jeszcze. Przesadzając tylko nieco, podnosząc o jeden ton diapazon tego usposobienia dojdziesz bez trudu do łez. Znasz dobrze cudowny skutek, jaki wywierają na kobietę łzy mężczyzny przez nią kochanego. Juliana będzie niemi wzruszona do głębi, a ty, ty wydasz się zgnębiony wielką jakąś boleścią. Później, jutro, skoro jej oznajmisz prawdę, przypomnienie tych łez podniesie cię w jej umyśle. Będzie mogła pomyśleć sobie: – To więc była przyczyna, dla której płakał wczoraj tak gorzko! Biedny on, biedny! – I zyskasz tyle na tem, że nie będą cię już uważać za egoistę ohydnego; przeciwnie, przypuszczać będą, żeś staczał walkę wszelkiemi siłami z niewiedzieć jaką potęgą fatalną, że dotknięty jesteś niewiedzieć jaką chorobą nieuleczalną, że w piersi nosisz serce rozdarte. Korzystaj zatem, korzystaj ze sposobności!”

– Ty masz „coś na sercu?” – spytała mnie Juliana cichym, pieszczotliwym głosem, pełnym ufności.

Ja pochyliłem głowę i z pewnością byłem wzruszonym. Ale zajęcie się temi „pożytecznami” łzami stawało na przeszkodzie uczuciu rzeczywistemu, tamowało jego szczerość i skutkiem tego opóźniało zjawisko fizyologiczne łez. „A gdybym nie mógł płakać? Gdyby łzy nie przyszły?” myślałem z śmiesznem przerażeniem, jak gdyby los mój zawisł od tego drobnego faktu materyalnego, do sprowadzenia którego nie wystarczała sama tylko moja wola. A jednak głos tenże sam zawsze szeptał mi: „Co za szkoda! Co za szkoda! Niepodobna o sposobność pomyślniejszą. W tym pokoju niemożna widzieć się dokładnie. Jakiż to byłby efekt, takie łkanie w półcieniu!”

– Nie odpowiadasz mi nic, Tullio? – podjęła Juliana po krótkiej obwili milczenia, przesuwając mi ręką po czole i włosach, aby mnie znaglić do podniesienia twarzy. Mnie przecież wszystko powiedzieć możesz, wiesz dobrze.

Ah! to prawda, odtąd nigdy już nie słyszałem głosu ludzkiego tak dziwnej słodyczy. Matka moja nawet nigdy nie umiała tak przemówić do mnie.

Oczy moje zaszły wilgocią i poczułem na rzęsach ciepło łez. „Prędko, to chwila właściwa, teraz należy wybuchnąć.” Ale była to tylko łza jedyna. I mamże uczynić to wyznanie poniżające? ale do komedyj właśnie podobnych drobnostek zniżają się przejawy większej części wzruszeń ludzkich i podniosłem twarz, by ułatwić Julianie jej spostrzeżenie; przez chwilę nawet przejęty byłem obawą szaloną, że w ciemności może nie zobaczyć jej błysku. Aby poniekąd zwrócić jej uwagę, wydałem silne i głębokie westchnienie, jak się czyni, chcąc powstrzymać wydzierające się łkanie. Ona zaś zbliżywszy twarz swoją do mojej, by mi się przypatrzeć zblizka, zaniepokojona mojem przedłużającem się milczeniem, powtórzyła

– Czemu mi nie odpowiadasz?

Wówczas spostrzegła snać łzę i aby się upewnić, pochwyciła obie dłonie moją głowę, przechyliła ją w tył nieco giestem niemal brutalnym.

– Płaczesz?

Głos jej był dziwnie zmieniony.

Ja