Tryumf śmierci - Garbiele D’Annuzio - ebook

Tryumf śmierci ebook

Garbiele D’Annuzio

4,0

Opis

„Triumf śmierci” jest trzecią powieścią D’Annunzio wydaną po Rozkoszy (Il Piacere) oraz Niewinnym (L'Innocente); ze względu na podobną tematykę skoncentrowaną wokół gwałtownej namiętności. „Tytuł Triumf” śmierci inspirowany był twórczością Francesca Petrarki i średniowiecznym malarstwem. Pisanie utworu ukończył w opuszczonym klasztorze znajdującym się niedaleko rodzinnej Pescary, w miejscowości Francavilla; przebył tam z Neapolu w grudniu 1893. Podstawowym problemem powieści jest miłość będąca nierozerwalnie połączoną ze śmiercią. Szkice do utworu stanowiła korespondencja pisarza z Barbarą Leoni (nazywana była przez niego Barbarellą); niektóre fragmenty listów zostały bezpośrednio wprowadzone do dzieła. Głównymi jej bohaterami są Giorgio Aurispa i Ippolita Sanzio.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gabriele D’Annunzio

 

 

 

Tryumf śmierci 

 

 

przełożyła Aleksandra Callier 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1897. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-299-8 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA.

Przeszłość

I.

Kiedy spostrzegła gromadkę ludzi przechylonych przez balustradę i przypatrujących się czemuś w dole na ulicy, Hipolita krzyknęła i zatrzymała się.

– Co się to stało?

Wylękła, oparła rękę mimowolnie na ramieniu Jerzego, jak gdyby chciała go zatrzymać.

Jerzy, przypatrzywszy się postawom tych ludzi, odrzekł:

– Niezawodnie ktoś rzucił się z wysokości tarasu.

A potem dodał:

– Może chcesz, żebyśmy zawrócili:

Zawahała się przez sekundę, walcząc naprzemian z ciekawością i z obawą – wreszcie odpowiedziała:

– Nie. Chodź.

Postąpili wzdłuż balustrady, aż do końca alei.

Nie spostrzegłszy się nawet, Hipolita przyśpieszała wciąż kroku, dochodząc do gromadki ciekawych.

W to marcowe popołudnie, Pincio było nieomal opustoszałe. Rzadkie odgłosy zamierały w powietrzu szarem i zgłuszonem.

– Tak jak myślałem – przemówił Jerzy. – Ktoś się zabił.

Zatrzymali się w pobliżu zebranych. Wszyscy widzowie utkwione mieli spojrzenia w bruku. Byli to wyrobnicy bez zajęcia. Różnorodne ich twarze, nie wyrażały ni współczucia, ni smutku a nieruchomość wzroku nadawała oczom rodzaj zwierzęcego jakiegoś osłupienia.

Nadszedł młody chłopak, ciekaw widzieć co się to stało. Ale nie pochylił się jeszcze nad balustradą, kiedy już go zainterpelował jakiś sąsiad nieokreślonym tonem, w którym brzmiała radość i szyderstwo równocześnie, jak gdyby ten człowiek był wielce zadowolony, że nikt już nie może nacieszyć się widowiskiem.

– Zapóźno! Zabrano go już.

– Dokąd?

– Do Santa Maria del Popolo.

– Umarłego?

– Tak, umarłego.

Inne jakieś indywiduum, wychudłe i zielonawe, z szerokim szalikiem, okręconym około szyi, wychyliło się nieco po za balustradę; potem, wyjmując z ust fajeczkę, zapytał na cały głos:

– Co to leży na ziemi?

Miał usta wykręcone na jedną stronę, otoczone ciemniejszym paskiem jakby spalenizny, ściągnięte snać napływem nieustannym gorzkiej śliny; a głos jego był tak głęboki, jak gdyby wychodził z jakiejś jaskini.

– Co to zostało na ziemi?

W dole, na ulicy, woźnica jakiś przykucnął pod murem. Aby lepiej słyszeć odpowiedź, widzowie ucichli i nie ruszali się. Na bruku nic więcej widać nie było, jak nieco czarniawego błota.

– To krew – odpowiedział woźnica, nie wstając.

I końcem kija szukał dalej czegoś w krwawej kałuży.

– I co jeszcze? – spytał ponownie człowiek z fajką.

Woźnica podniósł się; trzymał na końcu kija coś, czego z góry nie można było rozróżnić.

– Włosy.

– Jakiego koloru?

– Jasne.

W tym rodzaju przepaści, którą tworzyły wysokie mury, głosy nabierały dziwnego rezonansu.

– Chodźmy ztąd, Jerzy! – błagała Hipolita.

Pomięszana, nieco blada, wstrząsała ramieniem swego kochanka, który stał przechylony przez balustradę w pobliżu cisnącej się gromadki, pociągany okropnością tej sceny.

Oddalili się z widowni tragicznej, w milczeniu. Oboje przejęci byli bolesną myślą tej śmierci i smutek widocznym był na ich twarzach.

Jerzy przemówił:

– Szczęśliwi umarli! Oni przynajmniej już nie wątpią.

– To prawda.

Zniechęcenie bezgraniczne przebijało w ich zmęczonych głosach.

Ona schyliła głowę i odparła z goryczą, połączoną z żalem:

– Nieszczęśliwa miłość!

– Jaka miłość? – spytał Jerzy, zamyślony.

– Nasza.

– Więc czujesz, że się już kończy?

– W mojem sercu, nie.

– Chcesz zatem powiedzieć, że w mojem?

Rozdrażnienie źle powstrzymywane dodawało cierpkości jego słowom. Powtórzył z oczyma w nią utkwionemi:

– Chcesz powiedzieć że, w mojem? Odpowiedz!

Umilkła, z głową niżej jeszcze opuszczoną.

– Nie chcesz odpowiedzieć? O! wiesz bardzo dobrze, że nie powiedziałabyś prawdy.

Nastała chwila milczenia, podczas której doznawali niewypowiedzianej potrzeby czytania wzajem w swych sercach. Potem on mówił dalej:

– Tak to poczyna się agonia miłości. Ty nie masz jeszcze jej świadomości; ale ja, odkąd powróciłaś, obserwuję cię bezprzestannie i codziennie nową spostrzegam w tobie oznakę...

– Jaką oznakę?

– Oznakę smutną, Hipolito... Co to za rzecz okropna kochać i mieć przenikliwość niezawodzącą nigdy!

Wstrząsnęła głową z gestem buntowniczym i spochmurniała. Tym razem jeszcze, jak tylekroć dawniej, jakieś wrogie usposobienie zapanowało między kochankami. Każde z nich obojga, czuło się dotkniętem nieufnością drugiego, niesprawiedliwością posądzenia i buntowało się w duszy z tym głuchym gniewem, który od czasu do czasu wybuchał w słowach brutalnych i niedających się naprawić, w poważnych zarzutach i niedorzecznych rekryminacyach. Nieprzeparta jakaś wściekłość ogarniała ich, chęć wzajemnego dręczenia się wedle upodobania, torturowania serc.

Hipolita spochmurniała, zamknęła się w sobie. Brwi ściągnęła, zacisnęła usta. Jerzy przyglądał się jej z drażniącym uśmiechem.

– Tak, to tak się zaczyna zawsze – powtórzył, uśmiechając się wciąż tym swoim złym uśmiechem i mierząc przeszywającem spojrzeniem. – Doznajesz w głębi duszy niepokoju, jakiegoś rodzaju nieokreślonej niecierpliwości, której powściągnąć nie umiesz. Kiedy jesteś ze mną, czujesz, że w głębi twej duszy budzi się przeciw mnie jakiś rodzaj instynktownej odrazy, której nie umiesz utaić. A wtedy stajesz się małomówną i, aby przemówić coś do mnie, zmuszona jesteś użyć niezmiernego wysiłku; fałszywie rozumiesz wszystko co ci powiem i ani wiedząc o tem, z wną szorstkością odpowiadasz mi na rzecz najmniejszej często wagi.

Nie przerwała mu nawet gestem. Urażony upornem tem jej milczeniem, mówił dalej; a popychał go do tego nietylko cierpki szał dręczenia swej towarzyszki, ale jeszcze jakieś upodobanie bezinteresowne do dociekań i śledzenia, wzmożone jeszcze cywilizacyą. Starał się wypowiadać zawsze swe twierdzenia z pewnością siebie i dokładnością dowodną, której go nauczyły prace analityków, ale w monologach, w formułach, któremi dawał wyraz wewnętrznemu swemu badaniu, przesadzał i przekształcał jego przedmiot a w rozmowach tego rodzaju, troska o jasne przedstawienie rzeczy, przyćmiewała często szczerość jego wzruszenia i wprowadzała go w błąd co do tajnych motywów, które, jak sądził, odkrywał u innych. Mózg jego, przeładowany masą psychologicznych obserwacyj, bądź osobistych, bądź zebranych z książek, w końcu mieszał i plątał wszystko, w nim samym i w świecie zewnętrznym.

Mówił dalej:

– Zwróć na to uwagę, że nie robię ci bynajmniej zarzutu. Wiem, że to nie twoja wina. Każda dusza ludzka ma pewien tylko oznaczony zasób siły uczucia, zdolny do miłości. Nieuniknionem jest, że zasób ten wyczerpuje się z czasem jak wszystko inne a skoro raz już jest zużytym, żadne usiłowania nie mają mocy przeszkodzenia temu, by miłość się skończyła. Otóż, dość już dawno mnie kochasz, nieomal dwa latał Wszakże to 2 kwietnia przypada druga rocznica naszej miłości. Czyż pomyślała o tem?

Wstrząsnęła głową. On powtórzył jakby sam do siebie:

– Dwa lata!

Podeszli do ławki i usiedli na niej. Siadając, Hipolita wyglądała tak, jak gdyby upadała pod ciężarem znużenia. Ciężka karoca czarna jakiegoś prałata toczyła się aleją, piasek skrzypiał pod jej kołami: dźwięk oddalony trąby dochodził od strony drogi Flamińskiej; potem cisza napowrót za legła gaje dokoła. Krople deszczu rzadkie poczynały padać.

– Smutną będzie ta nasza druga rocznica – podjął dalej, bez wszelkiej litości dla siedzącej obok niego milczącej kobiety. – Jednakże trzeba ją będzie obchodzić. Mam upodobanie w rzeczach gorzkich.

Hipolita zdradziła przykrość, jaką jej sprawiała ta rozmowa, bolesnym uśmiechem; potem z niespodziewaną słodyczą spytała:

– Powiedz mi, po co ta cała złośliwość?

I popatrzała Jerzemu w oczy, długo, głęboko. Niewypowiedziane pragnienie zajrzenia do głębi serca jedno drugiemu przejęło ich ponownie. Kobieta doskonale znała straszliwą chorobę duszy swego kochanka; znała dokładnie tajną przyczynę całej tej cierpkości. Aby go zachęcić do dalszego mówienia, aby mu dać sposobność ulżenia swemu sercu, dodała:

– Co ci jest?

Ten ton dobroci, którego nie oczekiwał bynajmniej, zmieszał go nieco. Akcent tych słów przekonał go, że ona go rozumie i że go żałuje. Poczuł jak w nim wzrasta litość nad samym sobą. Głębokie wzruszenie wstrząsnęło całą jego istotą.

– Co ci jest? – powtórzyła Hipolita, dotykając jego ręki, jakby dla zwiększenia za pomocą zmysłowego wrażenia, potęgi swej słodyczy.

– Co mi jest? – odpowiedział. To, że kocham!

Głos Jerzego nie miał już w sobie nic napastliwego. Odsłaniając nieuleczalną swą ranę, ubolewał nad własnem cierpieniem. Niepochwytne urazy, które wypełzły z zakątków jego umysłu, zdały się rozpraszać. Przyznawał, że niesprawiedliwością był wszelki żal do tej kobiety, czuł bowiem, że to było wynikiem fatalnej konieczności. Nie, powodem jego cierpienia, nie była żadna ludzka istota; był to wynik samejże treści życia! Jeśli mógł mieć żal do czego, to nie do kochanki, ale do miłości. Miłość, ku której cała jego istota rwała się mimowolnie, z nieprzepartą gwałtownością, ta miłość była ze wszystkich smutków tej ziemi najopłakańszym chyba, największym.I do śmierci może skazany był na ten smutek najwyższy.

Ponieważ milczał, zamyślony, Hipolita spytała:

– Ty więc sądzisz, Jerzy, że ja cię nie kocham?

– Skoro chcesz wiedzieć prawdę: tak więc, jest to prawda! Wierzę w to, że mnie kochasz. Ale czy dowiedziesz mi, że jutro, że za miesiąc, że za rok, że zawsze będziesz się czuć tak samo szczęśliwą z tego, żeś moją? Czy możesz mi dowieść, że dzisiaj, że w tej samej nawet chwili, jesteś moją całkowicie? Bo i cóż ja posiadam z ciebie?

– Wszystko.

– Nic, lub prawie nic. A nie posiadam tego, cobym pragnął posiąść. Jesteś dla mnie nieznajomą. Jak każda inna ludzka istota, posiadasz w głębi twej duszy świat cały, dla mnie niedociekły, do którego żaden poryw namiętności nie zdoła mi otworzyć wstępu. Z twoich wrażeń, z twoich uczuć, z twoich myśli ja znam zaledwie maleńką cząsteczkę. Słowo jest objawem wielce niedokładnym. Z duszą nie można się porozumieć. Nie posiadasz mocy oddania mi swej duszy. Nawet w ekstazie upojeń, jesteśmy dwoje, zawsze dwoje, oddzielni, rozłączeni, obcy sobie, samotni sercem. Całuję twe czoło a pod tem czołem, w tej samej może chwili, krąży myśl, nie dla mnie przeznaczona. Mówię do ciebie a jakieś jedno moje zdanie wywołuje w tobie może wspomnienia innych czasów, czasów nie mojej miłości. Mija nas jakiś mężczyzna, spogląda na ciebie i w twoim umyśle, drobny ten fakt budzi jakieś wrażenie, którego ja nie jestem w stanie podpatrzyć. I nigdy nie wiem, czy chwila obecna nie rozjaśnia się dla ciebie jakimś refleksem minionego twego życia. Och, to życie, ja się go lękam szalenie! Jestem obok ciebie, czuję jak mnie ogarnia rozkoszne szczęście, które w niektórych chwilach życia daje mi sama twoja obecność. Pieszczę cię, mówię do ciebie, słucham tego co mi powiadasz, oddaję się tobie cały. Nagle mrozi mnie myśl jedna. A jeśli, nie zdając sobie z tego sprawy, wywołałem w jej pamięci widmo wrażenia poprzednio już doznanego, w sercu rzewne wspomnienie dni dalekich?... Nie umiałbym nigdy wypowiedzieć ci, ile cierpię. Ten zapał, którym mnie przejmowało złudne poczucie niewiedzieć jakiej łączności świętej między mną a tobą, pryska nagle. Kryjesz się przedemną, oddalasz, stajesz dla mnie niedostępną. I po zo staję sam, w przerażającem opuszczeniu. Dziesięć, dwadzieścia miesięcy zażyłości na nic się już nie zdały. Wydajesz mi się tak samo obcą, jak w czasach, kiedyś mnie nie kochała jeszcze. I przestaję cię pieścić, przestaję mówić, zamykam się w sobie, unikam wszelkiego objawu zewnętrznego, obawiam się, że najlżejsze jakie dotknięcie zbudzić może w głębi twego umysłu nieznane mi uczucia, które zło żyło tam życie, nie dające się już odwołać. I w takich to chwilach, nachodzą nas owe długie okresy przykrego milczenia, w których bezpotrzebnie i nędznie, trawi się w nas cała energia serca. Pytam cię: „O czem myślisz?” A ty mi odpowiadasz: „A ty o czem myślisz?” Ja nie znam twoich myśli, ty nie znasz moich. I z każdą minutą rozdział staje się między nami większy: przybiera głębokość przepaści..

Hipolita odparła:

– Ja nie doznaję nic podobnego. Ja się oddaję zupełniej. Kocham może więcej.

To stwierdzenie wyższości dotknęło znowu chorego.

– Zastanawiasz się zanadto – ciągnęła dalej. – Zanadto notujesz sobie wszystko, co myślisz. Ja może mniej cię pociągam, niż cię pociągają własne twe myśli, bo te myśli są zawsze różne, coraz inne, nowe, kiedy tymczasem ja nie mam już nic nowego dla ciebie. W pierwszych czasach twej miłości, mniej było w tobie refleksyi a więcej za to szczerego popędu. Jeszcześ podówczas nie miał upodobania w rzeczach gorzkich, byłeś hojniejszy w pocałunkach niż w słowach. Jeżeli, jak mówisz, słowo jest niedostatecznym objawem, nie należy go nadużywać. A ty go nadużywasz w sposób zawsze prawie okrutny.

Potem, po przerwie milczenia, porwana z kolei także frazesem i ulegając pokusie wypowiedzenia go, dodała:

– Sekcyi dokonywa się tylko na trupach.

Zaledwie jednak to wypowiedziała, kiedy już pożałowała zaraz. Ten frazes wydał mu się pospolitym, mało kobiecym, cierpkim. Żałowała, że nie zachowała w dalszym ciągu tego tonu słabości i wyrozumienia, który przed chwilą tak bardzo wzruszył kochanka. Raz jeszcze znowu nie dotrzymała uczynionego sobie postanowienia, że będzie dla niego zawsze najcierpliwszą i najłagodniejszy garde-malade.

– Widzisz – rzekła z intonacyą, która wyrażała jej skruchę – to ty mnie tak psujesz.

Uśmiechnął się słabo. Oboje zrozumieli, że w tej sprzeczce miłość ich tylko odnosiła klęskę.

Kareta prałata powróciła truchtem pary karych rosłych karosyerów. W powietrzu, które wietrzyk zmierzchu czynił coraz to chłodniejszem, drzewa przybierały kształty widziadeł. Chmury ołowiano-fioletowe zadymiały wzgórza Palatynu i Watykanu. Smuga światła, żółta jak szafran a prosta jak klinga miecza, muskała Monte-Mario poza strzelającemi w górę wierzchołkami cyprysów.

Jerzy myślał:

„Czy ona kocha mnie jeszcze? Dlaczego rozgniewać ją tak łatwo? Może czuje, że mówię prawdę lub to co niebawem będzie prawdą? Rozdrażnienie bywa jednym z symptomatów... Ale czyż gniew głuchy a bezustanny nie istnieje także w głębi mojej właśnie duszy?... U mnie wiem dokładnie co jest tego rzeczywistą przyczyną. Jetem zazdrosny. O co?... O wszystko! O przedmioty, które się odbijają w jej oczach...

Popatrzał na nią.

„Bardzo jest dzisiaj piękną. Jest blada. Radbym był, gdybym ją zawsze widział zasmuconą, zawsze chorą. Kiedy jej powrócą rumieńce, wydaje mi się, że to już nie ona. Kiedy się śmieje, nie mogę się obronić od mimowolnego jakiegoś wrogiego dla niej usposobienia, niemal gniewu na ten śmiech. Niezawsze jednak.

Myśl jego zatonęła w cieniu zmierzchu. Zauważył przelotnie pewną łączność między widokiem wieczoru a widokiem kochanki, która mu się podobała. Pod bladością tej ciemnej twarzy przeświecał jakby lekki odblask fioletu; a wstążeczka blado żółtego koloru, owiązana dokoła szyi, odsłaniała czarne plamki dwu znamion.

„Bardzo jest piękną. Twarz jej ma zawsze prawie wyraz głęboki, znaczący, namiętny. W tem leży tajemnica jej uroku. Nigdy jej piękność mnie nie znudzi; poddaje mi bez przestannie nowe marzenia. Jakie są żywioły tej piękności? Nie umiałbym powiedzieć. Materyalnie biorąc, nie jest ona piękną. Czasami, kiedy na nią patrzę, zdarza mi się doświadczać przykrej niespodzianki rozczarowania. Wtedy to jej rysy ukazały mi się w swej fizycznej prawdzie, nieprzeobrażone, nieopromienione siłą duchowego wyrazu. Posiada przecież trzy boskie żywioły piękna: czoło, oczy i usta. Tak, boskie”.

Obraz śmiechu przyszedł mu na pamięć.

„Co to mi opowiadała wczoraj? Nie wiem już co to było takiego, jakieś drobne zajście komiczne, które się wydarzyło w Medyolanie u jej siostry, podczas jej tam pobytu... Jakeśmy się śmiały!... Zatem zdała odemnie mogła śmiać się, być wesołą. Otóż zachowałem wszystkie jej listy a wszystkie te listy pełne są smutku, łez, rozpacznej tęsknoty”.

Poczuł, że zadano mu ranę, potem niepokój gwałtowny jak gdyby nagle stanął wobec ważnego jakiegoś i niedającego się naprawić faktu, nierozświeconego tylko jeszcze dokładnie. Zachodziło w nim zwykle zjawisko przesady uczuć drogą asocyacyi obrazów. Ten niewinny wybuch śmiechu, przechodził już w jego imaginacyi w wesołość bezprzestanną, codzienną, cogodzinną, przez cały czas trwania nieobecności. Hipolita żyła tam wesoło, powszedniem, gminnem istnieniem z ludźmi jemu nieznanymi, pośród kolegów swego szwagra, w kole wielbicieli ograniczonych. Jej listy pełne smutku, były najzwyklejszem kłamstwem. Przypomniał sobie dokładnie ustęp któregoś lis tu: „Tu życie jest nieznośnem, przyjaciele i przyjaciółki oblegają nas wciąż, nie pozostawiając ani godziny spokojnej. Znasz serdeczność medyolańską...” I w umyśle jego powstała jasna zupełnie wizya Hipolity, otoczonej całą gromadą mieszczuchów, komisantów handlowych, adwokatów, przemysłowców. Uśmiechała się do wszystkich, wszystkim podawała rękę, słuchała rozmów niedorzecznych, dawała niesmaczne odpowiedzi, dopasowywała się do ich pospolitości!

I poczuł wówczas cały ciężar cierpienia doznawanego od dwóch lat, na każdą myśl o życiu, jakiem żyła jego kochanka i o nieznanem środowisku, w którem spędzała te godziny, w których z nim być nie mogła.

„Co ona robi? Kogo widuje? Z kim rozmawia? Jak się zachowuje względem osób, u których bywa, których dzieli życie?”. Wieczyste pytania bez odpowiedzi!

Rozmyślał w udręczeniu:

„Każda z tych osób zabiera jej coś a przez to mnie coś zabiera. Ja nigdy dokładnie znać nie będę wpływu, jaki ci ludzie wywarli na nią, wzruszeń i myśli, które jej poddali. Piękność Hipolity jest ponętną, jest to ten rodzaj piękności, który dręczy i prześladuje mężczyzn, budząc w nich żądzę. Pośród tego wstrętnego tłumu, niejednokrotnie jej pożądano. Żądza mężczyzny prześwieca w jego spojrzeniu a spojrzenie jest wolnem i kobieta jest bezbronną wobec spojrzenia mężczyzny, który jej pożąda. Jakiem może być wrażenie kobiety, która spostrzega, że jest przedmiotem żądzy? Niezawodnie nie pozostaje niewzruszoną. Musi ją to niepokoić, musi doznawać jakiegoś wzruszenia, choćby wzruszeniem tem był tylko wstręt lub obrzydzenie. Pierwszy lepszy więc mężczyzna, który się zbliża, ma moc zaniepokojenia kobiety, która mnie kocha! Na czernie zatem polega moje posiadanie?”

Cierpiał okropnie, fizyczne obrazy bowiem, ilustrowały mu dosadnie to wewnętrzne rozumowanie.

„Kocham Hipolitę; kocham ją namiętnością, którą uważałbym za niespożytą, gdybym nie wiedział, że wszelka miłość ludzka skończyć się musi. Kocham ją i nie wyobrażam sobie głębszych rozkoszy nad te, które mi ona daje. Niejednokrotnie przecież na widok jakiejś przechodzącej kobiety, czułem jak mnie ogarnia gwałtowna żądza; nieraz para oczu niewieścich, spostrzeżonych gdzieś ukradkiem, pozostawiała mi w duszy jakąś niepochwytną smugę melancholii; nieraz marzyłem o kobiecie spotkanej, o kobiecie widzianej w salonie, o kochance któregoś z przyjaciół. „Jaką też może być jej miłość? Na czem polega tajemnica jej rozkoszy?” I przez czas niejaki ta kobieta zajmowała mój umysł, nie bezustannie, ale w pewnych odstępach czasu, przez długi jego przeciąg. Niejeden z tych obrazów przedstawiał się nagle w moim umyśle, w chwili nawet, gdy trzymałem w objęciach Hipolitę. Dlaczegóżby zatem ona również, widząc przechodzącego mężczyznę, nie miała doznać takiej że samej gwałtownej żądzy? Gdybym miał dar zajrzenia do głębi jej duszy i gdybym miał w niej dojrzeć jedno z takich pożądań, bodajby tak przelotne jak błyskawica, bez wszelkiego wątpienia uważałbym moją kochankę za zmazaną niezmytą jakąś plamę i wydawałoby mi się, że umrę chyba z bólu. T ego dowodu materyalnego nigdy nie będę mógł mieć, bo dusze mojej kochanki jest niewidzialną i niepochwytuą, co jej nie przeszkadza jednak być daleko więcej niż ciało wystawioną na pogwałcenie. Ale analogia rozświeca mi kwestyę: możliwość jest tu pewną. Może w tej samej nawet chwili moja kochanka rozbiera we własnem sumieniu taką plamę świeżą i widzi, jak ta plama urasta pod jej spojrzeniem”.

Pod wpływem bólu wzdrygnął się gwałtownie Hipolita spytała go łagodnym tonem:

– Co ci jest? O czem myślałeś?

Odparł:

– O tobie.

– Dobrze czy źle?

– Źle.

Westchnęła, potem spytała:

– Czy nie chcesz, żebyśmy zabrali się już do powrotu?

Odpowiedział:

– Chodźmy ztąd.

Powstali i puścili się napowrót tąż samą drogą, którą niedawno przebyli. Hipolita wymówiła ze łzami w głosie, zwolna:

– Jakiż to smutny wieczór, mój najdroższy!

I zatrzymała się, jak gdyby pragnąc zebrać i przetrawić cały smutek, rozproszony w tym dniu zamierającym. Dokoła nich teraz Piacio było opustoszałe, pełne milczenia, pełne fioletowego cieniu, w którym popiersia na swych postumentach bielały niby grobowe posągi. W dole miasto szarzało zwolna coraz bardziej, niby pod spadającą nań ulewą popiołu. Rzadkie krople deszczu poczynały padać.

– Gdzie pójdziesz dziś wieczorem? Co będziesz robił?

Odpowiedział ze zniechęceniem:

– Co będę robił? Nic nie wiem.

Oboje idąc obok siebie, cierpieli zarówno i myśleli z przestrachem o innem cierpieniu, dobrze sobie znanem, a daleko okropniejszem jeszcze, które ich oczekiwało: o tej straszliwej męczarni, którą nocne widziadła będą rozdzierać ich dusze bezbronne.

– Jeśli chcesz, pozostanę u ciebie na noc dzisiejszą – ozwała się Hipolita nieśmiało.

Jerzy, trawiony głuchą urazą, pod wpływem szalonej chęci pomszczenia się, odpowiedział:

– Nie.

Ale serce jego protestowało przeciw tej decyzyi: „Być zdała od niej tej nocy, nie zdołasz tego; nie, nie będziesz mógł”. I mimo ślepych, nieprzyjaznych dla niej porywów, wrażenie tej niemożebności, jasna świadomość tej niemożności absolutnej, przejmowała go jakimś dreszczem wewnętrznym, dreszczem dumy wyegzaltowanej, co zaprzeć się pragnęła tej wielkiej namiętności, która nim owładła. Powtarzał sobie wciąż sam: „Dzisiejszej nocy nie będę mógł być zdała od niej; nie, nie będę mógł...” I doznawał nieokreślonego wrażenia, że nim zawładnęła obca mu jakaś siła. Tragiczne jakieś tchnienie owiało mu umysł.

– Jerzy! – zawołała Hipolita przelękła, przyciskając jego ramię.

Zadrżał. Poznał to miejsce, w którem zatrzymywali się, przypatrując krwawej plamie, pozostałej po samobójcy. Spytał:

– Boisz się?

Spojrzeli sobie wzajem w oczy, zamieniając w tein spojrzeniu upajającą obietnicę.

Jerzy, pokonany rozrzewnieniem, spytał:

– Przebaczasz mi?

Powtórnie podnieśli na siebie wzajem oczy, a w spojrzeniu pełno było pieszczoty.

On szepnął:

– Moja uwielbiona!

Ona odpowiedziała:

– Do widzenia! Do jedenastej, myśl o mnie!

– Do widzenia!

Rozstali się na początku ulicy Gregoryańskiej. Ona zwróciła się w ulicę Capo-il-Case. Kiedy się oddalała trotuarem wilgotnym i połyskującym od blasku oświeconych szyb sklepowych, on ścigał ją spojrzeniem.

„I otóż, opuszcza mnie; powraca do domu, który mnie nie jest znanym; wchodzi w życie powszednie, prozaiczne, gminne, zrzuca z siebie tę szatę idealizmu, w który ja ją przyodziałem; staje się inną kobietą, kobietą jak wiele innych. Ja nic już nie wiem o niej. Konieczności powszednie życia pochłaniają ją, absorbują, upadlają...”

Sklep ogrodniczy rzucił mu nagle w twarz falę woni fiołków, a serce jego wezbrało zmieszanemi jakiemiś pragnieniami.

„Ach dlaczegóż miałoby nam być wzbronionem uczynić istnienie nasze zgodnem z marzeniami i żyć na zawsze wyłącznie dla siebie samych?”

II.

Około dziesiątej rano Jerzy spał jeszcze jednym z tych snów głębokich a pożytecznych dla organizmu, który w młodości następuje zawsze po nocach rozkoszy, kiedy służący wszedł, by go zbudzić.

Okropnie zły, krzyknął, przewracając się na łóżku.

– Niema umie dla nikogo. Daj mi pokój!

Ale już słychać było głos natrętnego gościa, który z przyległego pokoju rozpoczynał prośbę:

– Wybaczysz mi, Jerzy, żem tak nastawał na widzenie się. Ale muszę koniecznie z tobą pomówić.

Jerzy poznał głos Alfonsa Exili i to wzmogło jeszcze przykrość.

Ów Exili był kolegą jego ze szkół, młodzieńcem miernej inteligencyi, który straciwszy majątek na grę i rozpustę, został poniekąd rodzajem awanturnika, polującego na łatwowiernych. Zachował jeszcze pozory pięknego młodzieńca, mimo twarzy zniszczonej i napiętnowanej występkami; ale w osobie jego i manierach tyło to nieujęte jakieś coś podstępnego i nieszlachetnego, co przybierają zazwyczaj ludzie, żyjący z wszelkiego rodzaju forteli i upokorzeń.

Wszedł, zaczekał na wyjście służącego, przybrał minę okropnie wzburzoną i począł mówić, pochłaniając połowę wyrazów:

– Wybacz mi, Jerzy, jeśli na ten jeden raz jeszcze uciec się muszę do twej uprzejmości. Muszę zapłacić dług karciany. Zechciej mi dopomódz. Drobnostka te; chodzi tylko o trzysta franków. Przebacz mi.

– Patrzcie! to ty płacisz długi karciane? – spytał Jerzy. – To mnie dziwi.

Rzucił mu tę obelgę najzupełniej swobodnie. Nie umiejąc zerwać wszelkich stosunków z tym pasożytem, używał względem niego wzgardy, jak inni używają kija, aby się obronić od natrętnego zwierzęcia.

Exili uśmiechnął się.

– Dajże pokój złośliwości! – prosił głosem błagalnym, jak kobieta. – Wszakże mi nie odmówisz tych trzystu franków? Oddam ci je jutro, słowo honoru!

Jerzy wybuchnął śmiechem. Pociągnął za dzwonek dla przywołania służącego. Ten wszedł.

– Poszukaj pęku małych kluczyków w ubraniu, które leży na kanapie.

Służący znalazł klucze.

– Otwórz drugą szufladę. Podaj mi duży pugilares.

Lokaj podał pugilares.

– Dobrze Idź.

Kiedy służący wyszedł, Exili z uśmiechem nawpół nieśmiałym, nawpół wymuszonym, spytał:

– Czy nie mógłbyś może dać mi czterystu?

– Nie. Masz tu. Daję po raz ostatni. Teraz idź sobie.

Jerzy zamiast mu podać banknoty, położył je na brzegu łóżka. Exili uśmiechnął się, zebrał je i włożył do kieszeni; potem tonem dwuznacznym, w którym ironia mięszała się z pochlebstwem, wyrzekł:

– Szlachetne masz serce.

Obejrzał się dokoła po pokoju.

– Wspaniałą masz sypialnię, prawdziwie.

Siadł na kanapie, nalał sobie kieliszek likieru, napełnił porte-cigare.

– A któż jest obecną twoją metresą? Już to, o ile mi się zdaje, nie ta śliczna kobieta, co zeszłego roku?

– Idźże sobie, Exili. Spać mi się chce.

– Co to była za prześliczna osoba!... Najpiękniejsze oczy w całym Rzymie... Ale zdaje mi się, że obecnie jej tu niema? Od kilku dni przynajmniej nie spotkałem jej nigdzie. Musiała wyjechać. Jak mi się zdaje, ma w Medyolanie siostrę?

Nalał sobie drugi kieliszek i wypił go odrazu. Może po to tylko paplał, aby zyskać czas na wypróżnienie butelki.

– Nie żyje z mężem, nieprawdaż? Zdaje mi się, że jej finanse są w niezbyt świetnym stanie; a przecież zawsze ubrana bywa wytwornie. Przed dwoma miesiącami może spotkałem ją na ulicy Babuino. Wiesz, kto jest domniemanym twoim następcą... Ale nie, nie możesz tego wiedzieć. To ten Monti, mercante di campagna, wysoki i gruby jasny blondyn. Właśnie i tego dnia kiedym ją spotkał, nachodził jej na pięty na Babuino. Wiesz, to widoczne na pierwszy rzut oka, kiedy mężczyzna ściga kobietę... I nie goły, ten Monti!

Wymówił ostatnie zdanie z nieokreślonym jakimś wyrazem, ohydnym akcentem zawiści i chciwości razem. Potem wypił trzeci kieliszek bez ceremonii.

– Śpisz, Jerzy?

W miejsce odpowiedzi Jerzy udał, że śpi. Słuchał wszystkiego, ale obawiał się, aby przez kołdrę Exili nie dopatrzył jeszcze, jak mu serce bije.

– Jerzy!

Udał, że zrywa się jakby nagle zbudzony.

– Jakto? Jeszcze tu jesteś? Nie odchodzisz?

– Odchodzę już – odparł tamten, zbliżając się do łóżka. – Ale patrzaj! Szyldkretowa szpilka!

Schylił się, by podnieść ją z dywanu, przypatrzył się jej ciekawie i położył na kołdrze.

– Co za szczęśliwy człowiek! – dodał jeszcze, tym samym tonem zagadkowym. – A teraz do widzenia. Tysiączne dzięki!

Wyciągnął rękę; ale Jerzy pozostawił swoją pod kołdrą. Papla zwrócił się ku drzwiom.

– Znakomity masz koniak. Napiję się jeszcze kieliszek.

Wypił i wyszedł. Jerzy, przewracając się w łóżku, mógł dowolnie raczyć się wsączoną mu trucizną.

III.

Druga rocznica ich miłości przypadała w dniu 2-gim kwietnia.

– Na ten raz – rzekła Hipolita – obchodzić ją będziemy po za obrębem Rzymu. Musimy spędzić długi tydzień miłości, sami zupełnie, mniejsza o to gdzie, byle tylko nie tutaj.

Jerzy spytał:

– Czy przypominasz sobie pierwszą naszą rocznicę, zeszłego roku?

– Tak, pamiętam...

– Przypadała w niedzielę, w pierwsze święto Wielkanocy...

– I przyszłam do ciebie rankiem o dziesiątej...

– I miałaś na sobie ten żakiecik angielski, który tak mi się podobał! Przyszłaś z książką do nabożeństwa...

– Och! Tego ranka nie byłam na mszy...

– Tak ci było śpieszno...

– Moje wyjście z domu było niemal ucieczką. Wiesz, że w święta nie należałam ani na sekundę do siebie. A przecież znalazłam sposób pozostania z tobą aż do południa. Mieliśmy tego ranka gości na śniadaniu!

– Potem przez cały dzień już nie mogliśmy się widzieć. Smutna to była rocznica...

– To prawda!

– A to słońce wówczas!

– A ten las kwiatów w twoim pokoju!...

– Ja także owego poranka wychodziłem na chwilę; zakupiłem cały plac di Spagna...

– Zasypałeś mnie garściami różanych listków, powkładałeś za kołnierz, w rękawy pełno tego... Pamiętasz?

– Pamiętam.

– A potem, w domu, rozbierając się, odnalazłam to wszystko...

Uśmiechnęła się.

– A za powrotem mąż mój odkrył listek na kapeluszu w fałdach koronki!

– Opowiadałaś mi to.

– Nie wyszłam już więcej tego dnia, nie chciałam wyjść. Myślałam już tylko, wciąż myślałem o ranku... Tak, smutna to była rocznica!

Po chwili cichego zamyślenia dodała jeszcze:

– Czy w głębi serca wierzyłeś w to, że doczekamy z sobą drugiej rocznicy?

– Ja nie – odparł.

– Ani ja także.

Jerzy myślał: „Co to za miłość, co nosi w sobie przeczucie swego końca!” Myślał następnie o mężu bez nienawiści, a nawet z pewnego rodzaju życzliwem współczuciem. „Teraz jest wolną, dlaczegóż zatem jeszcze niespokojniejszym jestem o nią, niż dawniej? Ten mąż był to dla mnie pewnego rodzaju gwarancyą, wyobrażałem go sobie jako strażnika, który strzegł mojej kochanki od wszelkich niebezpieczeństw... Łudzę się może, bo i wtedy także bardzo cierpiałem. Ale minione cierpienie wydaje się zawsze daleko mniej ciężkiem od obecnego cierpienia”. Zagłębiając się w własne rozmyślania, nie słuchał już tego, co mówiła Hipolita.

Hipolita mówiła:

– Gdzież więc pojedziemy? Trzeba się zdecydować. Jutro 1-szy kwiecień. Powiedziałam już mojej matce: „Mateczko, którego z tych dni będę musiała wyjechać”. Trzeba ją potrochu przyspasabiać, ale bądź spokojny, wymyślę już dla niej jakiś pozór prawdopodobny. Poczekaj tylko.

Mówiła wesoło: uśmiechała się. A w uśmiechu, który rozświecił jej twarz pod koniec zdania, zdawało mu się, że dostrzega instynktowne zadowolenie, jakiego doznaje zawsze kobieta, ilekroć obmyśla jakiś podstęp lub oszukaństwo. Łatwość, z jaką Hipolicie udawało się zwodzić matkę, nie podobała mu się. Przyszła mu znów na myśl i nie bez żalu czujność mężowska. „Dlaczego dręczyć się tak okropnie tą swobodą, skoro ona służy do mojej przyjemności? Nie wiem co dałbym, żeby się ustrzedz od tej mojej idée fixe, od tych obaw, które ją obrażają. Kocham ją, a jednak obrażam; kocham i przypuszczam, że jest zdolną do nikczemnego uczynku!”

Ona mówiła:

– Nie trzeba jednak, abyśmy jechali zbyt daleko. Znasz zapewne jakiś spokojny zakątek, samotny, pełen drzew, niezbyt znany? Tivoli, nie, Frascati, nie.

– Weź Baedekera tam ze stołu i poszukaj.

– Szukajmy razem.

Wzięła czerwoną książkę, uklękła obok fotelu, na którym on siedział i z gestami, pełnemi wdzięku, jakiegoś dziecinnego wdzięku, poczęła przewracać kartki. Chwilami czytała po kilka wierszy półgłosem.

On przyglądał się jej, pociągnięty delikatnym rysunkiem karku, zkąd włosy wznosiły się ku wierzchołkowi głowy, skręcona w rodzaj muszli czarnej z odbłyskami światła. Przypatrywał się dwu drobnym plamkom brunatnym, bliżnięco równym pieprzykom, rzuconym tuż obok siebie na bladość szyi aksamitnej, której dodawały nieopisanego uroku. Zrobił w tej chwili uwagę, że nie miała kolczyków. W samej rzeczy od dwóch, czy trzech dni nie nosiła już poprzednio używanych kolczyków z szafirów. „Kto wie, czy ich nie poświęciła dla kłopotów pieniężnych? Kto wie, czy w domu nie znosi niedostatku, ciężkich potrzeb codziennych?” Musiał zadać gwałt samemu sobie, by zajrzeć w oczy myśli, która go prześladowała. A myśl ta była taką: „Kiedy się znudzi mną (a to z pewnością nastąpi niedługo), wpadnie w ręce pierwszego lepszego, który jej zapewni egzystencyę łatwą i który w zamian za rozkosz zmysłową, oswobodzi ją od niedostatku. Tym człowiekiem mógłby bardzo dobrze być ów mercante, o którym mówił Exili. Przez wstręt do drobnych kłopotów pokona wstręt inny; przystosuje się; może nawet nie będzie potrzebowała pokonywać innego wstrętu”.

Przypomniał sobie kochankę jednego ze swych towarzyszów, hrabinę Albertini. Ta kobieta, rozwiedziona z mężem, wolna a bez majątku, zeszła potrochu aż do miłostek lukratywnych, posiadając nieco zręczności w zachowywaniu pozorów. Przypomniał sobie jeszcze drugi przykład, który uczynił prawdopodobniejszą jeszcze możność tego, czego się obawiał. I wobec tej możliwości, która wyłaniała się z przyszłości ciemnej, doznał niewypowiedzianego bólu. Odtąd już te obawy nie miały mu dawać spokoju, prędzej, czy później skazany był na to, by widzieć upadek istoty, którą postawił tak wysoko. Życie jest pełnem takich detronizacyj.

Ona mówiła, szczerze zmartwiona:

– Nic nie znajduję. Gubbio, Narni, Viterbe, Orvieto... Przyjrzyjno się planowi Orvieto: Klasztor św. Piotra, klasztor św. Pawła, klasztor Dzieciątka Jezus, klasztor św. Bernarda, klasztor św. Ludwika, klasztor św. Dominika, klasztor św. Franciszka, klasztor sług Maryi...

Czytała tonem kantyczki, jak gdyby powtarzała słowa litanii. Nagle poczęła się śmiać, przechyliła w tył głowę, nadstawiła piękne swe czoło ustom kochanka. Była w jednej z tych chwil wylanej dobroci, które nadawały jej twarzy wyraz dziewczęcy.

– Co tu klasztorów! Co tu klasztorów! Dziwny to musi być kraj to Orvieto! Chcesz, żebyśmy tam pojechali?

Jerzy doznawał wrażenia jakiegoś powiewu dziwnej świeżości. Poddawał się z wdzięcznością tej pociesze. I przyciskając usta do czoła Hipolity, przypomniał sobie siedzibę Gwelfów, siedzibę opustoszałą, pogrążoną w niemym zachwycie dla wspaniałej swej katedry.

– Orvieto! Nie byłaś tam nigdy? Wyobraź sobie wśród szczytów skał w dolinie, pełnej dziwnego smutku, miasto tak skończenie ciche, że zdaje się nie mieć mieszkańców: okna szczelnie pozamykane, uliczki szare, na których trawa zarasta; kapucyn tylko przechodzący placem; biskup, przed szpitalem wysiadający z karety całkiem czarnej, ze służącym zgrzybiałym u drzwiczek; wieża na niebie białem, dżdżystem; zegar, wydzwaniający powolnie godziny; i nagle, w głębi ulicy, cud: ta przepiękna katedra!

Hipolita ozwała się, nieco zamyślona, jak gdyby miała jeszcze w oczach wizyę tego grodu milczenia.

– Co za spokój!

– Widziałem Orvieto w lutym, w taki czas właśnie jak dzisiaj, niepewny: kilka kropli deszczu, kilka promieni słońca. Pozostałam tam dzień jeden i byłem smutny odjeżdżając; unosiłem z sobą nostalgię tego spokoju... Och! Jakiż spokój! Nie miałem innego towarzystwa, prócz samego siebie i tak marzyłem: „Mieć kochankę, albo, lepiej mówiąc, siostrę duszy, coby pełną była gorącej pobożności; i przybyć tu, zamieszkać tu na miesiąc, długi miesiąc kwietniowy, nieco dżdżysty, popielaty, ale ciepły, z ulewami słońca; spędzać godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; iść zrywać róże w ogrodach klasztornych; chodzić do zakonnic na konfitury; pić z filiżanek etruskich; kochać strasznie i spać bez miary w miękkiem łóżku, przysłonionem białemi firankami, dziewiczem...”

To marzenie wywołało uśmiech szczęścia na usta Hipolity:

– Ja jestem szczerze pobożna! Czy zabierzesz mnie z sobą do Orvieto?

I zwijając się w kłębek u nóg ukochanego, ujęła jego ręce, niezmierna słodycz jakaś ją ogarniała; miała już przedsmak tego odpoczynku, tej bezczynności, tej melancholii.

– Opowiadaj jeszcze!

Ucałował ją w czoło, długo, z czystem jakiemś rozrzewnieniem. Potem pieścił ją długo wzrokiem.

– Masz takie piękne czoło! – wymówił z lekkim dreszczem.

W tej chwili Hipolita rzeczywista odpowiadała w zupełności idealnej postaci, żyjącej w jego sercu. Wydała mu się dobrą, serdeczną, uległą, otoczoną nimbem szlachetnej i rzewnej poezyi. Zgodnie z tą dewizą, którą jej przeznaczył, była poważną i słodką: gravis dum suavis.

– Opowiadaj mi jeszcze – szepnęła.

Światło złagodzone wpadało przez balkon. Od czasu do czasu słychać było lekki szmer o szyby a krople deszczu wydawały jakiś łoskot zgłuszony.

IV.

„Ponieważ w marzeniu już nacieszyliśmy się samą treścią przyjemności, ponieważ zakosztowaliśmy tego, coby dla naszych wrażeń i uczuć było osobliwem i rządkiem, jestem zdania, żebyśmy się wyrzekli doświadczania ich w rzeczywistości. Nie jedźmy do Orvieto”. I wybrał inną miejscowość: Albano Luziale.

Jerzy nie znał ani Albano, ani Ariccia, ani jeziora Nemi. Hipolita w dzieciństwie bywała w Albano u jakiejś ciotki, dziś już nieżyjącej. Dla niego ta podróż miała zatem urok czegoś nieznanego a dla niej miraż dalekich wspomnień. „Nie zdajeż się, że widok nowych piękności odnawia i oczyszcza miłość? Wspomnienia wieku dziewiczego czyż nie owiewają serca wonią wieczyście świeżą i dobroczynną?”

Zdecydowali się wyjechać 2-go kwietnia pociągiem południowym. Punktualnie stawili się na tę schadzkę oboje na dworcu a odnalazłszy wśród ciżby, poczuli radość serdeczną i niepokój zarazem.

– Czy nas kto nie zobaczy? powiedz, czy nas tylko nie zobaczy? – pytała Hipolita, w połowie śmiejąca, w połowie drżąca z obawy, bo wyobrażała sobie, że wszystkie oczy skierowane są na nią. Czy dużo czasu jeszcze pozostaje do odjazdu? Mój Boże! jak ja się boję!

Spodziewali się, że im się uda zająć w wagonie przedział pusty; ale ku niemałemu ich zmartwieniu, musieli zrezygnować się na obecność trojga jeszcze towarzyszów podróży. Jerzy skłonił się jakimś państwu.

– Kto to taki? – spytała Hipolita, nachylając się do ucha swego przyjaciela.

– Powiem ci później.

Obserwowała tę parę uważnie. Pan był starcem o długiej poważnej brodzie, o czaszce szerokiej, łysej i żółtawej, zaznaczonej w pośrodku głęboką wklęsłością, nieregularną, niby śladem, który tam pozostawił gruby palec, w ciśnięty w miękką materyę. Pani, owinięta była perskim szalem, z pod ronda kapelusza wychylała się twarz zamyślona a w stroju jej, w fizyognomii, było coś z karykatury angielskiej blue stocking. Oczy starca, błękitne, miały wszakże jakąś żywość szczególniejszą; zdały się rozświecone jakimś z wewnątrz płomieniem, jak oczy człowieka, zostającego w ekstazie. Zresztą odwzajemnił ukłon Jerzego łagodnym niezmiernie uśmiechem.

Hipolita szukała w pamięci. Gdzie też ona mogła spotkać tę parę? Nie mogła stanowczo określić swych wspomnień. Ale doznawała niejasnego wrażenia, że dziwaczne te postacie dwojga starców wplecione są we wspomnienia jej miłości.

– Kto to? powiedz mi – powtórzyła do ucha Jerzemu.

– Państwo Martlet: master Martlet i jego żona. Przynoszą nam szczęście. Czy wiesz gdzieśmy ich spotkali?

– Nie; ale pewną jestem, że ich już gdzieś widziałam.

– Było to w kaplicy na ulicy Belsiana, 2-go kwietnia, kiedy cię poznałem...

– Ach! tak, przypominam sobie! Oczy jej promieniały; przypadek wydał jej się cudownym. Oparła głowę o poręcz i poczęła myśleć o tych przeżytych chwilach. Stanął jej w oczach kościółek na ulicy Belsiana, tajemniczy, zatopiony w błękitnawym zmierzchu, na trybunie, której wygięcie tworzyło rodzaj balkonu, wieniec młodych dziewcząt, śpiewających chórem; na dole grupa muzykantów z rzniętemi instrumentami, stojących przed pulpitami z białego jodłowego drzewa; dokoła w stalach dębowych słuchacze siedzący nieliczni, niemal wszyscy siwi lub łysi. Kapelmistrz wybijał takt. Woń jakaś pobożna zwietrzałych kadzideł i fiołków mieszała się z muzyką Sebastiana Bacha.

Pokonana żywością tych wspomnień, pochyliła się ponownie ku kochankowi i szepnęła:

– Myślisz o tem, ty także?

Bada była udzielić mu własnego wzruszenia, dowieść mu, że nie zapomniała najmniejszych nawet okoliczności tego uroczystego wydarzenia. On szybkim ruchem poszukał ręki Hipolity pod szerokiemi fałdami podróżnego płaszcza i zachował ją w uścisku swojej dłoni. Oboje doznawali w głębi duszy tego drżenia, które im przypominało niektóre delikatne wrażenia pierwszych dni miłości. I pozostali w tej pozie zamyśleni, jakby w ekstazie, obezwładnieni nieco ciepłem, kołysani równym i bezustannym ruchem pociągu, spostrzegając czasami z po za mgły, przez szyby zieleniejący krajobraz; niebo zasnuło się chmurami, deszcz padał. Mr. Martlet czytała jakiś przegląd Lyceum. Trzeci podróżny spał głęboko, z czapeczką nasuniętą na oczy.

„Ilekroć chór wypadł z taktu Mr. Martlet wybijał go energicznie, jak kapelmistrz. Była chwila, w której wszyscy starcy wybijali takt, jakby ogarnięci szałem muzyki; w powietrzu unosiła się woń zwietrzałych kadzideł i fiołków”. Jerzy oddawał się z rozkoszą fantastycznemu prądowi swej pamięci. „Mógłżem marzyć dla mej miłości oryginalniejszy i poetyczniejszy przedwstęp? Podobne to do wspomnienia jakiejś romantycznej czytanej książki; a jest przecież, wprost przeciwnie, wspomnieniem z rzeczywistego mego życia. W oczach duszy zachowałem najdrobniejsze szczegóły. Poezya tego początku rzuciła później na całą moją miłość odblask marzenia”. W obezwładnieniu zatrzymywał się na niektórych niewyraźnych obrazach, które przybierały dla jego umysłu rodzaj uroku muzykalnego. „Kilka ziarnek kadzidła... mały bukiecik fiołków...”

– Patrz jak Mr. Martlet zasypiał – powiedziała ma zcicha Hipolita. – Całkiem tak spokojnie jak dziecko!

Potem dodała z uśmiechem:

– Tobie także, nieprawdaż? chce się także spać cokolwiek. Pada wciąż. Jakie dziwne osłabienie ogarnia człowieka! Czuję jak mi ciężą powieki. – I z oczyma wpół przymkniętemi przypatrywała mu się z po za długich rzęs.

Jerzy myślał: „W pierwszej chwili zaraz te rzęsy mi się podobały. Siedziała w pośrodku kaplicy, na fotelu o wysokiej poręczy. Profil jej rysował się na tle jasności, spływającej z okna. Kiedy chmury rozproszyły się na dworze, ta jasność ożywiła się nagle. Ona poruszyła się zlekka i w świetle cała długość tych rzęs się uwidoczniła, długość niezwykła!”

– Słuchaj, dużo jeszcze czasu upłynie, nim przybędziemy na miejsce? – spytała Hipolita.

Gwizd lokomotywy oznajmiał blizkość stacyi.

– Założyłabym się – mówiła dalej – że zajechaliśmy dalej niż potrzeba.

– Och! nie.

– No, to spytaj.

– Segni-Pagliano! – krzyczał głos zachrypły wzdłuż drzwiczek wagonów.

Jerzy, nieco wylękły, wysunął głowę i spytał:

– Wszak to Albano?

– Nie, panie; to Segni-Paliano – odpowiedział zagadniony z uśmiechem. – Pan jedzie do Albano? W takim razie należało wysiąść w Cecchina.

Hipolita wybuchnęła śmiechem tak głośnym, że Mr i Mrs. Martlet popatrzyli na nią zdumieni. I Jerzemu udzieliła się ta zaraźliwa wesołość.

– Co robić?

– Przedewszystkiem trzeba wysiadać.

Jerzy podał walizy posługaczowi, kiedy tym czasem Hipolita wciąż śmiała się świeżym rozgłośnym śmiechem z tej przygody, z której odrazu wyciągnęła dla siebie korzyść. Mr. Martlet miał minę jak gdyby wchłaniał w siebie z uszczęśliwieniem ten powiew młodości, podobny do słonecznej fali. Skłonił się głową Hipolicie, która w głębi serca doznawała nieokreślonego żalu, że jej już wysiadać przychodzi.

– Biedny master Martlet! – rzekła tonem w pół poważnym, wpół żartobliwym, ścigając oczyma pociąg, co biegł w przestrzeń pustą i mroczną. – Żal mi, że go już opuszczam. Alboż wiem, czy go jeszcze kiedy zobaczę?

Potem zwracając się do Jerzego, spytała:

– A teraz?

Urzędnik stacyjny poinformował ich:

– Pociąg do Cecchina odchodzi o wpół do piątej.

– To doskonale – podjęła Hipolita. – Teraz w pół do trzeciej. Otóż oświadczam, że począwszy od tej chwili, biorę na siebie kierownictwo podróży. Ty pozwolisz sobą kierować. Dalej, mój Jerzy, weź mnie pod rękę i uważaj pilnie, abyś się nie zgubił.

Mówiła do niego jak do małego dziecka, żartując. Obojgu im było wesoło.

– Gdzie jest Segni? Gdzie jest Paliano?

Nie widać było dokoła ani śladu wioski. Nizkie wzgórza rozciągały pod sklepieniem szarego nieba zieleń swą niewyraźną. W pobliżu drogi jedno jedyne drzewko, wątłe i pogięte, kołysało się w wilgotnem powietrzu.

Ponieważ deszcz kropił, dwoje zbłąkanych po szukało przytułku na dworcu, w małej salce, w której był kominek, niestety, bez ognia. Na ścianie wisiała stara mapa w strzępach, pokreślona czarnemi liniami; na drugiej wisiał karton kwadratowy z reklamą jakiegoś eliksiru. Naprzeciw tego kominka, który nie pamiętał już ognia, kanapa pokryta ceratą, tysiącami ran wyziewała kłaczaną swą duszę.

– Patrz! – zawołała Hipolita, która czytała Baedeckera. – W Segni jest hotel, hotel Gaetanino!

Ta nazwa pobudziła ich do śmiechu.

– Gdybyśmy tak zapalili papierosa – przemówił Jerzy. – Teraz trzecia. To godzina, w której zamierzałem właśnie wejść do kaplicy, dwa lata temu.

I ponownie wspomnienie owego wielkiego dnia zajęło mu umysł.

Przez kilka minut palili w milczeniu, słuchając deszczu, który padał ze zdwojoną siłą. Po przez szyby zabłocone widzieli wątłe drzewko, uginające się pod wiatru podmuchem.

– Moja miłość datuje od znacznie dawniejszego czasu niż twoja – odezwał się Jerzy. – Przed tym dniem jeszcze zrodziła się ona.

Kobieta zaprotestowała.

A on pod urokiem głębokiego czaru tych dni, nieodwołalnie ubiegłych, dodał z serdecznością:

– Widzę cię jeszcze, jak cię widziałem po raz pierwszy przechodzącą! Jakież to wrażenie niezatarte! Było to pod wieczór, kiedy poczęto zapalać światła, kiedy na to ulice zapada fala błękitu... Stałem przed witrynami Alinarego sam jeden; przyglądałem się postaciom, alem ich nie rozróżniał; był to stan nieokreślony; trochę znużenia, sporo smutku, z jakąś niejasną potrzebą idealniejszych uczuć... Tego wieczora czułem nieprzeparte pragnienie poezyi, podniosłości rzeczy duchowych. Byłoż to przeczucie?

Zatrzymał się na długą chwilę; ale Hipolita nie mówiła nic, czekając, by skończył, cała oddana przyjemności słuchania go z poza lekkich obłoczków dymu, który jedną obsłonkę więcej narzucał na to przyćmione wspomnienie.

– Było to w lutym. Zapamiętaj; właśnie przed kilku dniami zwiedziłem Orvieto. Zdaje mi się nawet, że jeśli stałem wówczas przed Alinarim, to dlatego, że zamierzałem żądać od niego fotografii relikwiarza. A tyś przeszła!... Odtąd dwa czy trzy razy jeszcze miałem sposobność, dwa czy trzy, nie więcej, widzieć cię tak samo bladą, tą szczególną bladością. Nie możesz sobie wyobrazić, Hipolito, jak byłaś wówczas bladą. Nigdy nie udało mi się znaleźć na tę bladość porównania. Myślałem sobie: „Jak ta kobieta może utrzymać się na nogach? Nie musi chyba już mieć ani jednej kropli krwi w żyłach”. Była to bladość nadnaturalna, która ci nadawała pozór istoty bezcielesnej, w tej fali lazuru spływającego z nieba na bruk uliczny. Nie zwróciłem uwagi na mężczyznę, który ci towarzyszył; nie chciałem iść za tobą; nie otrzymałem od ciebie najobojętniejszego choćby spojrzenia... A oto inny szczegół, który sobie przypominam: zatrzymałaś się o kilka kroków dalej, ponieważ latarnik zastąpił drogę na trotuarze. I patrzaj, widzę jeszcze migotanie małego płomyczka na końcu jego drzewca, widzę zapalanie się nagłe gazu, który oblał cię jasnością.

Hipolita uśmiechnęła się, ale z pewnym smutkiem, tym smutkiem, który ściska serce kobiet, kiedy patrzą na swój portret z dawniejszych czasów.

– Tak, byłam blada – rzekła. – Przed kilku zaledwie tygodniami opuściłam łóżko, po trzymiesięcznej chorobie. Widziałam śmierć zblizka.

Fala deszczu zalała szyby. Widać było, jak małe drzewko się porusza, niemal krąg zataczając, jakby pod siłą ręki, która chciałaby wyrwać z korzeniem. Przez kilka minut przypatrywali się oboje temu gwałtownemu wstrząśnieniu, które w tem bladem świetle, w nagiej pustce, w nieruchomości wsi, przybierało dziwny pozór świadomego życia. Hipolita doznawała niemal litości. Urojone cierpienie drzewa przywodziło im na myśl własną boleść.

Rozważali w duszy niezmierną samotność, co otaczała cały dworzec, ten nędzny budynek, przed którym od czasu do czasu przesuwał się pociąg, pełen przerozmaitych podróżnych, a każdy z nich niósł w duszy odrębny niepokój. Smutne obrazy następowały po sobie w ich umyśle, niezmiernie szybkie, wywoływane przez też same rzeczy, na które patrzyli przed chwilą wesołemi oczyma. A kiedy te obrazy się rozproszyły, kiedy ich świadomość, przestając się ich czepiać, zwróciła się do nich samych, znaleźli oboje w głębi dusz swych jedyny tylko, nieopisany niepokój: żal za chwilami utraconemi bezpowrotnie.

Miłość ich miała po za sobą długą przeszłość: wlokła po za sobą olbrzymią sieć ciemną, pełną rzeczy zamarłych.

– Co tobie? – spytała Hipolita z lekkiem drżeniem w głosie.

– A tobie co jest? – spytał w odpowiedzi Jerzy, patrząc jej bystro w oczy.

Ani jedno, ani drugie nie odpowiedziało na pytanie. Umilkli i poczęli napowrót patrzeć przez szyby. Niebo naraz zdało się, że się uśmiecha przez łzy. Słaby odblask musnął jedno ze wzgórz, rzucił na nie przelotne złocenie i zagasnął. Co chwila zapalały się nowe blaski i zaraz zamierały.

– Hipolita Sanzio! – wymówił Jerzy imię to powolnie, jakby pragnąc nacieszyć się jego urokiem. – Jakże mi biło serce, kiedy nakoniec dowiedziałem się, że tak się nazywasz! W tem imieniu, ileż ja widziałem i czułem rzeczy! Było to imię jednej z sióstr moich, która umarła. To piękne imię nie było dla mnie obcem. Pomyślałem natychmiast z głębokiem wzruszeniem: „O gdybyż tak moje usta mogły powrócić do dawnego, tak drogiego mi zwyczaju”! Tego dnia od rana do wieczora wspomnienia zmarłej plątały się do mego tajemnego marzenia. Nie zacząłem bynajmniej cię szukać, wzbroniłem sam sobie ścigania; chciałem nigdy ci nie być natrętnym, ale w głębi duszy miałem ufność niewytłomaczoną: byłem pewien, że prędzej czy później poznasz mnie i pokochasz. Jakież to rozkoszne wrażenia! Żyłem po za rzeczywistością; karmiłem mój umysł wyłącznie tylko muzyką i poezyą. Pewnego dnia zdarzyło mi się spostrzedz cię na koncercie, dawanym przez Jana Sgambati; ale spostrzegłem cię wówczas dopiero, kiedy już zamierzałaś opuścić salę. Rzuciłaś mi spojrzenie. Innym razem znowu popatrzałaś na mnie, może to sobie przypominasz? Kiedyśmy się spotkali u wejścia na ulicę Babuino, nawprost księgarni Piale.

– Tak, przypominam sobie doskonale.

– Miałaś z sobą małą dziewczynkę.

– Tak, to była Cecylia, jedna z moich siostrzenic.

– Zatrzymałem się na chodniku, aby cię przepuścić Zauważyłem, że oboje jednego byliśmy wzrostu. Mniej byłaś blada niż zazwyczaj. Błysk dumy przeszedł mi przez myśl...

– Zgadłeś dobrze.

– Przypominasz to sobie? Było to pod koniec marca. Czekałem ze wzrastającą ufnością. Żyłem z dnia na dzień, pogrążony w przeczuciu wielkiej namiętności, której zbliżanie się czułem. Ponieważ widziałem cię dwukrotnie z bukietem fijołków, napełniłem cały dom mój fijołkami. Oh! ten początek wiosny, ja go nie zapomnę nigdy! A ten sen poranny w łóżku, taki lekki zawsze, taki ulotny!... A owe przebudzenia się, takie powolne, niezdecydowane, kiedy to przez ten czas, gdy oczy moje otwierały się na światło, umysł z trudnością jeszcze powracał do rzeczywistości!... Przypominam sobie, te niektóre drobne podstępy wystarczałyby mi dać rodzaj urojonego upojenia. Pamiętam, jak pewnego dnia, na koncercie quintetu, słuchając jednej z sonat Beethovena, którą zapełniała peryodycznie wracająca wspaniała a namiętna fraza, rozegzaltowałem się do szału powtarzaniem wciąż w myśli poetycznego jakiegoś zdania, w którem było twe imię.

Hipolita uśmiechnęła się, ale słysząc, z jakiem szczególniejszem upodobaniem powraca do najpierwszych objawów swej miłości, doznawała nieprzyjemnego uczucia. Owe czasy zatem wydawały mu się milszemi niż obecność. Te oddalone wspomnienia były więc najdroższem jego wspomnieniem.

Jerzy mówił dalej:

– Cała pogarda, jaką mam dla powszedniego życia, nie byłaby wystarczyła do wymarzenia bardziej fantastycznego i tajemniczego przybytku nad tę opustoszałą kaplicę na ulicy Belsiana. Pamiętasz ty ją? Drzwi, wychodzące na ulicę, otwarte w górze schodów, co bywały zamknięte może od lat całych. Przechodziło się przez uliczkę boczną, gdzie cię dolatywał wyziew wina i gdzie był szyld czerwony jakiejś winiarni z wielką wiechą. Przypominasz sobie? Wchodziło się od tyłu, mijając zakrystyę, zaledwie dość obszerną na pomieszczenie jednego księdza i zakrystyana. Było to wejście do świątyni Mądrości... Oh! ci starcy, te stare kobiety dokoła w stalach spróchniałych! Gdzie też ten Aleksander Memmi poszedł sobie szukać słuchaczy? Czegoś nie wiedziała zapewne, moja droga, to, że w tem konsylium melomanów filozofów tyś reprezentowała Piękność. Martlet, widzisz, Mr. Martlet, jest jednym z buddystów najwierniejszych naszej epoki, a żona jego napisała książką o Filozofii muzyki. Dama, siedząca obok ciebie, to była Margarita Traube Bell, doktór, sława, ona to prowadzi dalej prace rozpoczęte przez zmarłego jej męża o funkcyach wzrocznych. Nekromata w długim pozieleniałym płaszczu, który wszedł na palcach, był to żyd, lekarz niemiecki, doktór Fleischl, znakomity fortepianista, fanatyk Bacha. Ksiądz, siedzący pod krucyfiksem, był ta hrabia Castracane, botanik nieśmiertelnej sławy, inny botanik, bakteryolog, mikroskopista znakomity, Cuboni, siedział naprzeciw niego. A był tam także Jakób Moleschott, ten niezapomniany starzec, prawy, prostoduszny a wielki; był Blaserna, współpracownik Helmholtza w teoryi dźwięków; był Mr. Davys, malarz filozof, prerafaelista, pogrążony w bramanizmie... A jeszczeż inni, nie liczni, wszystko to inteligencye wybrane, umysły rzadkie, oddane najszczytniejszym dociekaniom nowoczesnej nauki, zimni badacze życia i namiętni czciciele marzeń.

Przerwał, by uprzytomnić sobie lepiej ten obraz.

– Ci mędrcy słuchali muzyki z zapałem iście religijnym; niektórzy przybrali pozę natchnioną; inni dokonywali mimowiednych ruchów, naśladując dyrektora chórów; inni z cicha łączyli głos swój ze śpiewem chóru Chór, głosy męzkie i głosy kobiece, zajmował trybunę z pomalowanego drzewa, na której pozostały zaledwie tu i owdzie ślady złocenia. Na przodzie młode dziewczęta tworzyły grupę z partycyami, trzymanemi na wysokości twarzy. Na dole, na pulpitach skrzypków, ordynarnych, paliły się świece, złote plamy na tle błękitnawego cienia. Tu i owdzie drobne ich płomyki odbijały się na połyskujących skrzynkach instrumentów, migotały świetlanym punkcikiem na brzegu smyczka. Aleksander Memmi, nieco sztywny, łysy, z krótko przystrzyżoną czarną brodą, w złotych okularach, stojący naprzeciw orkiestry, wybijał takt ruchem surowym i umiarkowanym. Przy końcu każdej sztuki szmer podnosił się w kaplicy i śmiechy źle hamowane dolatywały z trybuny, pośród szelestu nót, których strony przewracano. Kiedy niebo się wyjaśniało, bladły płomyki świec a krzyż bardzo wysoki, który figurował niegdyś na procesyach uroczystych, odcinał się od muru smugą światła. Głowy śnieżne i łyse słuchaczy połyskiwały na tle dębowych stalli. Potem, nagle, z nową zmianą na niebie, zmrok znów poczynał kłaść się na przedmiotach, niby lekka mgła. Fale zaledwie dostrzegałaś subtelnych wyziewów – kadzideł, czy benzoesu? – rozpływała się po nawie. Na jedynym ołtarzu, w wazonach szklanych, dwa bukiety fijołków, cokolwiek przywiędłych, ziały wonią wiosny a podwójny ten zapach zamierający był jakby poezyą snów, które muzyka wywoływała w duszach starców, kiedy tymczasem tuż obok nich, w innych zupełnie duszach, wykwitały inne zgoła marzenia: była to niby jutrzenka na topniejących śniegach.

Lubował się w odtwarzaniu tej sceny, w poetyzowaniu jej, w ogrzewaniu powiewem lirycznym.

– Nie jestże to nieprawdopodobnem, nie do wiary niemal? – zawołał. – W Rzymie, w tem mieście bezwładności intelektualnej, mistrz muzyki buddysta, który wydał dwa tomy szkiców o filozofii Schopenhauera, dopuszcza się zbytku takiego, że mszę Sebastyana Bacha każe wykonywać dla własnej wyłącznie przyjemności, w tajemniczej kaplicy, przed audytoryum wielkich uczonych melomanów, których córki śpiewają na chórze. Nie jestże to jakby kartka z Hoffmana? W wiosenne popołudnie, nieco szare, ale ciepłe, ci starzy filozofowie opuszczają laboratorya, gdzie walczyli zawzięcie, by wydrzeć życiu jedną z jego tajemnic i zgromadzają się w ukrytej kaplicy, by zadowolić aż do upojenia namiętność, która zbliża do siebie ich serca, by się wznieść ponad życie, by przeżyć idealnie jedną chwilę w krainie snów. I pośród tego koncylium starców, wytworna idyla, pełna muzykalnej harmonii, rozsnuwa się idealnie między kuzynką buddysty i przyjacielem buddysty. A kiedy msza się skończyła, buddysta, nie domyślający się niczego zgoła, przedstawia boską Hipolitę Sanzio przyszłemu jej kochankowi!

Począł się śmiać i powstał.

– Zdaje mi się, żem dokonał komemoracyi, wedle wszelkich reguł.

Przez chwilę Hipolita pozostała jeszcze nieco zamyślona; potem odezwała się:

– Czy przypominasz sobie, że to było w sobotę, w wigilię niedzieli Kwietniej?

Z kolei ona podniosła się, przybliżyła do Jerzego i złożyła na twarzy jego pocałunek.

– Czy chcesz, żebyśmy wyszli? Już nie pada.

Wyszli i przechadzali się po wilgotnym trotuarze, który połyskiwał w przygasłem słońcu. Przejął ich chłód. Dokoła nizkie pagórki sfalowane zieleniały pobrużdżone świetlanemi pasami: tu i owdzie szerokie kałuże wody odbijały blady obraz nieba, którego lazur głęboki wyzierał z po za kędzierzawych chmurek. Suchotnicze drzewko, osiąkając z wody, zapalało się chwilami złotym blaskiem.

– To drobne drzewko pozostanie nam w pamięci – odezwała się Hipolita, zatrzymując się, by mu się przyjrzeć. – Takie ono samotne, takie opuszczone!

Dzwonek zwiastował nadejście pociągu. Było kwadrans na piątą. Szwajcar kolejowy podjął się przynieść im bilety. Jerzy spytał go:

– Kiedy będziemy w Albano?

– Około siódmej.

– Będzie już ciemno – rzekła Hipolita.

Ponieważ było jej cokolwiek zimno, ujęła Jerzego pod ramię i przyjemnie jej było pomyśleć, że przybędą do nieznanego hotelu w ten wieczór chłodny i sami we dwoje zasiądą do obiadu przed płonącym na kominka ogniem.

Jerzy spostrzegł, że drżała i spytał ją:

– Może chciałabyś powrócić do sali?

– Nie – odparła – widzisz przecież, że tu jest trochę słońca, to mnie rozgrzeje.

Czuła nieopisaną potrzebę serdecznej życzliwości. Przycisnęła się do niego, nagle stała się pieszczotliwą, głos jej zmiękł dziwnie, pieszczota była w spojrzeniu, w dotknięciu, w ruchach, w całej jej istocie. Pragnęła oddziałać na ukochanego najbardziej niewieściemi swemi urokumi; chciała upoić go, olśnić blaskiem obecnego szczęścia, zdolnego zaćmić odblask szczęścia minionego; chciała wydać mu się milszą, godniejszą jeszcze uwielbienia i pożądań niż niegdyś. Obawa przejęła ją niezmierna, że mógł żałować tej kobiety z minionych czasów, wzdychać za wrażeniami zatraconami, wierzyć, że wówczas tylko był dlań szczyt upojeń. Myślała: „Te wspomnienia takim smutkiem napełniły mi duszę! Z trudem ledwie łzy powstrzymywałam. A i od może takie smutny jest w głębi serca. Jak też przeszłość ciąży na miłości”! I myślała dalej: „Może znudzony jest już mną? Może nie zdaje sobie sam sprawy z tego znużenia i nie chcę tylko przyznać się przed sobą samym i sam się łudzi? Ale może ja już nie zdolną jestem dać mu szczęście? Jeśli mu jestem jeszcze drogą, to może dla tego tylko, że go łączą ze mną te wspomnienia smutne a tak piękne. Niestety! i ja także u jego boku rzadkich doznaję tylko chwil szczęścia rzeczywistego i ja również cierpię. A przecież kocham go i kocham moje cierpienie, i jedynem mojem pragnieniem jest podobać się jemu i nie pojmuję nawet życia bez tej miłości. Dlaczegóż zatem jesteśmy tak smutni oboje, skoro się kochamy”?

Wsparła się mocniej na ramieniu ukochanego, podnosząc na niego oczy, w których mrok myśli nadawał jej czułości głębszy jakiś wyraz.

„Dwa lata temu, o tej samej niemal porze, wychodziliśmy razem z kaplicy; mówił o rzeczach nie mających nic wspólnego z miłością, głosem, który mnie przejmował do głębi serca, który głaskał duszę moją, jak pieszczota ust i tę idealną pieszczotę wchłaniałam, jak długi pocałunek. Drżałam, bezustannie drżałam, czułam bowiem, jak rodzi się we mnie nieznane mi dotąd jakieś uczucie. Och! boska to byłe godzina!... Dziś dobiegliśmy drugiej już rocznicy i kochamy się jeszcze. Przed chwilą on mówił, a jeśli głos jego przejmował mnie innym niż niegdyś niepokojem, niemniej przecież nie pozostawiał mnie obojętną, przejmował do głębi duszy. Mamy przed sobą wieczór rozkoszny. Dlaczego żałować dni minionych? Nasza swoboda, nasza zażyłość obecna, czyliż nie równoważą niepewności i wahań tam tych czasów? Nawet te nasze tak liczne wspomnienia, czyż nie dodają nowego uroku naszej miłości? Kocham go i oddaję mu się cała, bez zastrzeżeń; cała zupełnie; wobec jego pożądań zapominam o niewieścim wstydzie. W ciągu dwóch lat on mnie przetworzył; zrobił ze mnie całkiem inną kobietę; dał mi nowe zmysły, nową duszę, nową inteligencyę. Jestem jego utworem. Może się mną upajać, jak jedną ze swych myśli. Należę do niego cała teraz i na zawsze.”

Spytała, przyciskając się silniej do niego namiętnie:

– Czyż nie jesteś szczęśliwym?

Intonacya tego pytania zaniepokoiła go; jakby powiew ciepły owionął go niespodzianie, przejął go dreszcz prawdziwego szczęścia. Odparł:

– O! tak, jestem szczęśliwy!

A skoro posłyszeli gwizd lokomotywy, serca ich jednakiem uderzyły tętnem.

Nakoniec byli sami w przedziale wagonu. Zamknęli obie szyby, czekali, by pociąg puścił się w ruch a wtedy objęli się uściskiem, całowali, powtarzali wszystkie pieszczotliwe nazwy, które w ciągu dwuletniej miłości stały się ich nawyknieniem. Potem siedli jedno obok drugiego i nie określonym, nieujętym jakimś uśmiechem na ostach i w oczach, z wrażeniem, że zwolna przyśpieszony obieg ich krwi się zwalniał. Poglądali przez szyby na krajobraz monotonny, który uciekał przed niemi, zapadając w mgłę fioletową.

Hipolita przerwała milczenie:

– Oprzej głowę na moich kolanach, tutaj i połóż się.

Oparł głowę i położył się.

Mówiła dalej:

– Wiatr splątał ci wąsy.

I końcami palców podniosła mu kilka włosków co opadły na wargi. Ucałował te koniuszczki palców. Ona przesunęła rękę po jego włosach i rzekła:

– I ty masz także bardzo długie rzęsy.

Aby podziwiać te rzęsy przymknęła mu oczy. Potem zaczęła mu pieścić czoło i skronie; kazała sobie całować palce jeden po drugim, z głową pochyloną nad twarzą Jerzego. A z dołu Jerzy widział jej usta, rozchylające się z niezmierną powolnością, widział rozkwitający kielich śnieżnych jej zębów. Zamknęła usta, to znowu powoli otwierała je, ruchem niedostrzeżonym niemal, jak kwiat dwulistny i perłowa białość ukazywała się w głębi tego kwiatu kielicha.

Ta urocza pieszczota przejmowała ich obezwładnieniem; zapominali o wszystkiem, czuli się szczęśliwymi. Turkot monotonny pociągu kołysał ich. Cichuteńko szeptali słowa uwielbienia.

Ona odezwała się z uśmiechem:

– To pierwsza podróż, którą odbywamy razem; po raz pierwszy jesteśmy sam na sam w wagonie.

Z upodobaniem powtarzała, że sytuacya dzisiejsza jest dla nich czemś nowem. Jerzego, który czuł już podnietę żądzy, począł coraz większy ogarniać niepokój. Podniósł się, począł całować jej szyję, tam właśnie, gdzie czerniały dwa bliźniacze znamiona; szepnął jej coś do ucha. W oczach Hipolity zamigotał blask nieokreślony; ale odparła z żywością:

– Nie, nie, trzeba być rozsądnym do samego wieczora. Trzeba czekać.

Raz jeszcze mignęła jej przed oczyma wizya cichego hotelu, pokoju o staroświeckich, wyszłych z użycia meblach, wielkiego łoża, ukrytego pod białemi firankami od mustików.

– W tym sezonie – rzekła, by rozerwać ukochanego – nie będzie jeszcze nikogo niemal w Albano. Jak nam tam będzie dobrze całkiem samym, w opustoszałym hotelu! Uważać nas będą za młode małżeństwo.

Owinęła się w płaszczyk z lekkiem drżeniem i oparła o ramię Jerzego.

– Zimno dzisiaj, nieprawdaż? Skoro tylko przybędziemy, trzeba kazać rozpalić wielki ogień na kominku i napić się herbaty.

Sprawiało im to niezmierną przyjemność wyobrażać sobie przyszłe upojenia. Mówili do siebie po cichu, udzielając sobie wzajemnie żaru krwi, zamieniając płomienne obietnice. Ale pod wpływem tej rozmowy o przyszłych rozkoszach, żądza ich obecna wzrastała, stawała się nieprzepartą. Umilkli; usta ich połączyły się; nie słyszeli już nic więcej nad gwałtowny szmer krwi warteryach. Pragnienie ślepe i gwałtowne ogarnęło ich oboje.

Nagle Jerzy rzucił się przed nią na kolana. Szepnął jej w ucho pytanie.

Ona w odpowiedzi upadła w jego objęcia...

Następnie wydało im się obojgu, że jakaś tajemnicza zasłona opadła z ich oczu, że mgła wewnętrzna rozproszyła się, że czar jakiś prysnął. Ogień zagasł na kominku wymarzonego pokoju; łoże zdawało się być lodowatem, cisza hotelu opustoszałego poczęła ciężyć. Hipolita oparła głowę o poręcz wagonu, poglądając w daleki monotonny krajobraz równiny, który niknął zwolna w cieniach.

Obok niej Jerzy zapadł napowrót w ponure myśli dawniejsze, ulegając zupełnie ich władzy. Dręczyła go straszliwa wizya, przed którą nie mógł się uchronić, bo ją widział oczyma duszy, temi oczyma bez powiek, których żadna wola zamknąć nie może.

– O czem myślisz? – spytała Hipolita niespokojna.

– O tobie.

Myślał o niej, o jej poślubnej podróży, o zwykłych sposobach postępowania młodych małżeństw. „Bez wszelkiego wątpienia znajdowała się także sama z mężem, jak jest teraz ze mną. I może to właśnie wspomnienie czyni ją tak smutną”! I przyszły mu na myśl także przelotne przygody między jedną a drugą stacyą kolei, nagłe niepokoje, jakie budzi jedno spojrzenie, nieznane porywy zmysłów w czasie długich, kanikularnych popołudni lata. „Co za okropność! co za okropność”! Zerwał się a ruch ten dla Hipolita był zawsze niezawodnym symptomatem złego, co dotykało jej kochania. Ujęła go za rękę i spytała:

– Cierpisz?

Skinął głową na znak potwierdzenia; patrząc na nią z bolesnym uśmiechem. Ale ona nie miała odwagi posuwać dalej pytań, obawiając się gorzkiej i przykrej odpowiedzi. Wolała umilknąć i złożyła tylko długi pocałunek na jego czole, pocałunek zwykły, którym miała nadzieję za żegnać i przerwać gorzkie jego rozmyślania.

– Patrz, już Cecchina! – zawołała z pewną ulgą na odgłos gwizdnięcia, zwiastującego przybycie. – Prędzej, prędzej! mój najdroższy, trzeba wysiadać.

By go rozweselić, sama udawała wesołą. Spuściła szybę i wysunęła głowę.

– Wieczór jest chłodny, ale piękny. Prędzej, mój drogi! To nasza rocznica. Trzeba nam dziś być szczęśliwymi.

Dźwięk tego głosu serdeczny i silny, rozproszył złe jego myśli. Wyszedłszy na świeże wieczorne powietrze, czuł się rozpogodzonym.

Niebo czyste, jak dyament, wznosiło się kopułą po nad wsią przepojoną deszczem. W atmosferze przezroczej błąkały się jeszcze atomy jasności zmroku. Gwiazdy zapalały się jedna po drugiej kolejno, jak na niewidzialnych gałęziach chwiejące się lampy.