Notturno - Garbiele D’Annuzio - ebook

Notturno ebook

Garbiele D’Annuzio

0,0

Opis

Notturno” to proza liryczna Gabriele D'Annunzio, złożona ze zbioru medytacji i wspomnień. Dzieło powstało w Wenecji w 1916 roku, kiedy poeta i prozaik był unieruchomiony, leżący na wznak i chwilowo niewidomy z powodu poważnej katastrofy lotniczej. D'Annunzio napisał go, nie widząc, używając około dziesięciu tysięcy pasków papieru lub kartuszy, a na każdym z nich napisał jedną linijkę tekstu. Tak skompilowany materiał uporządkowała następnie córka Renata, która asystowała mu przy łóżku. Dzieło składa się z trzech Ofert i końcowej Adnotacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gabriele D’Annunzio

Notturno

przełożył Henryk Monat

Projekt okładki: Juliusz Susak

Adolfo De Carolis  (1874–1928), Copertina de Il Notturno di D'Annunzio (1921),

licencja public domain, źródło: https://it.wikipedia.org/wiki/File:Adolfo_de_Carolis_copertina_de_Il_Notturno_di_D'Annunzio.jpg

Questo file è stato identificato come libero da restrizioni conosciute

riguardanti le leggi sul copyright, compresi tutti i diritti connessi e vicini.

Tekst wg edycji z roku 1924.

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-7639-290-5

Miłości, bolom i śmierci mojej matki.

Karty te, krwią pisane poświęcam.

AEGRI SOMNIA.

Oczy mam obwiązane. Leżę na wznak w łóżku, kadłub mój nieruchomy, głowa w tył zwrócona, nieco niżej poziomu nóg.

Lekko podnoszę kolana, aby nachylić ku sobie tabliczkę na nich położoną.

Piszę na wąskim skrawku papieru, który jedną zawiera linię. Między palcami mam ołówek podatny w pisaniu. Gruby i średni palec prawej ręki oparte na krawędziach paska papieru, przesuwają go raz wraz po każdem słowie napisanem.

Końcowym członkiem małego palca prawego wyczuwam dolny skraj paska i posługuję się nim, jako przewodnikiem, aby prostą zachować linię. Łokcie przylegają mocno do moich boków. Ruchowi ręki nadać usiłuję jak największą lekkość, aby nie wyszedł po za jej przegub i aby żadne wstrząśnienie nie udzieliło się obwiązanej głowie.

W całej swojej podstawie czuję sztywność egipskiego pisarza, wyrytego w bazalcie.

Pokój pozbawiony jest wszelkiego światła. Piszę w ciemności. Znaczę moje litery w nocy, która zwarła się po obu moich bokach, jakby deskami przybitych. Uczę się nowej sztuki.

Kiedy wyrok surowy lekarza strącił mnie w ciemność a w ciemności wyznaczył mi ciasną przestrzeń, jaką zająć wypadnie memu ciału w grobie, kiedy porywy do czynów zastygfy na twarzy mojej zmrożonej a widma wojny zapadły się gdzieś przed tym progiem czarnym, kiedy milczenie zaległo we mnie i dokoła mnie, kiedy zwlokłem z siebie cielesność a odnalazłem ducha swego, z pierwszej nieokreślonej trwogi wyrosła potrzeba tłómaozenia się, wyrażenia. I natychmiast prawie szukać począłem pomysłu, jakby wymknąć się z pod rygoru kuracyi i jakby omylić surowego lekarza, nie uchybiając jego przepisom. Zakazano mi rozmawiać a zwłaszcza rozmawiać głośniej i bardzo trudno byłoby mi przezwyciężyć w sobie stary wstręt do dyktowania i zakorzenioną wstydliwość artysty, który między sobą a przedmiotem przez siebie traktowanym mieć nie chce pośredników, ani świadków. Doświadczenie odradzało mi próby pisania z oczyma zamkniętemi na ćwiartkach dużych. Trudność leży nie w pierwszej linii, ale w drugiej i następnych. Wtedy na myśl mi przyszedł sposób, w jaki Sybile pisały: oto na luźnych kartkach rzucanych potem, gdzie je los zawieje, kreśliły zdania krótkie.

Uśmiechnąłem się niewidzialnym w ciemności dla nikogo uśmiechem, kiedy usłyszałem szmer papieru, który przy świetle niskiej lampy w przyległym pokoju Sirenetta, usiadłszy na dywanie przecinała na skrawki.

Zapewnie podbródek jej oświetlony był teraz, jak w owe czasy wesołe, kiedy obok siebie rozciągaliśmy się na wybrzeżu Pizańskiem, oświecał je odblask rozżarzonego piasku.

Papier sprawia regularny szmer, który wyobraźni mojej przypomina szum fal, roztrącających się o stopy tamarysk i jałowców, spalonych w południowym wietrze.

Wnętrze mego oka zranionego żarzy się pod przepaską, jak południe letnie w zatoce Arna. Widzę piasek zmarszczony od wiatru, wyżłobiony falą.

Policzyć mogę ziarnka, zanurzyć w nich ręce, wypełnić niemi dłoń i przecedzić je między palcami.

Płomień się wzmaga, kanikuła szaleje. Piasek lśni w mojej wizyi jak mika i kwarc. Cmi mnie, nabawia zawrotu głowy i strachu, jak puszcza libyjska w poranek ów, kiedy sam jeździłem ku grobom w Sakkarah.

W powiekach nie mam na to obrony — ani też żadnej osłony innej. Kłujący ogień pali mnie pod czołem; niepodobna mu umknąć. Wszystko jakby szczecinami mnie razi, jakby nożami tnie. Potem — jak ręka twórcza kształtuje w kredzie miękkiej figury — powiew tajemniczy podnosi z oślepiających piasków zarysy form ludzkich i zwierzęcych.

Od tej chwili ogień skupiony staje się niby kamieniem pod dłutem.

Mam przed sobą twardą ścianę rozżarzonej skały z wyrytymi na niej ludźmi i potworami. Od czasu do czasu porusza się jak żagiel olbrzymi i obrazy nabywają życia. Potem wszystko umyka, porwane przez wicher czerwony, jak namiotów kupa w pustyni.

Kraj mojej siatkówki rozdartej goreje, coraz wolniej, układając się w zwój, jak papyrus Dantego — aż ciemność w końcu gasi słowa wypisane w płomieniu.

Czytam: „Dla czego zwiodłaś mnie dwa razy?”

Słony pot spływa mi aż do ust i miesza się z łzami ściekającemi z przyciśnionych powiek. Mam pragnienie. Proszę o łyk wody.

Pielęgniarka mi go odmawia, ponieważ zakazano mi pić.

„Uciszysz pragnienie w pocie i płaczu swoim.” Prześcieradło przylega do mego ciała, jakby owijało topielca, kapiącego jeszcze od słonej wody, a wyciągniętego na brzeg i złożonego na piasku, aż ktoś przyjdzie, co go pozna, co zamknie mu powieki okryte pianą i nad jego milczeniem wielkim wybuchnie płaczem.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Kiedy Sirenetta przybliżyła się, ostrożnie stąpając, do mego łoża i przyniosła paczkę pierwszą równych pasków papieru, podniosłem zwolna ręce złożone wzdłuż mych bioder. Czuję, że stały się wrażliwsze, że coś niezwykłego weszło w końce moich palców, coś jakby przypływ jasności.

Wszystko w ciemności. Jestem na dnie grobu. Leżę w mojej drewnianej trumnie, ciasnej i dostosowanej do mego ciała, jak futerał.

Innym zmarłym krewni przynosili owoce i chleb. Mnie pisarzowi litosna osoba podaje narzędzia mojego zawodu.

Gdybym się podniósł, czyż głowa moja nie natrąciłaby na wieko, zewnątrz wymalowane obrazem moim dawniejszym z wielkiemi i jasnemi oczami, wpatrzonemi w piękność i zgrozę życia? Moja głowa pozostaje nieruchomą, wciśniętą w przepaski. Bezwład jakiś opanował mnie od bioder aż do karku, jakby ktoś istotnie dokonał na mnie zabalzamowania.

Ręce moje szybko odnajdują kierunek ruchów z tym niezawodnym instynktem, który jest w błonkach nietoperzy, przelatających przez zakręty ciemnych jaskiń.

Biorę pasek papieru, dotykam się go, mierzę. Poznaję jakość papieru po lekkim szeleście.

Nie jest to mój papier zwykły, który arkusz za arkuszem ręcznie sporządzali dla mnie rzemieślnicy w Fabriano, umieszczając w nim znak wodny mego zamierzonego dzieła, które dziś wydaje mi się strasznem, jak wieczysta kara. Jest on gładki, nieco twardy z ostremi krawędziami i końcami. Podobny on do papieru nie walcowanego, do karty uświęconej, którą malarze umieszczali w swoich obrazach.

Otóż z uczuciem jakiejś religijności trzymam go w rękach. Odnawia się we mnie tajemnica pisma, znaku pisanego, jakby po raz pierwszy odsłonięta.

Słyszę szelest papieru między drzącemi mojemi rękami.

Zdaje się, że podrażnienie rozdmuchuje iskrę jarzącą się we wnętrzu oka. Skry i płomienie buchają z duszy.

Na kolanach moich czuję rękę litośnej pielęgniarki. Podnoszę je lekko, aby dosięgnąć tabliczki. Dla mnie ślepca jest ona, jakby tabliczka wotywna. Leży na niej skrawek papieru. Między palcem grubym, wskazującym i średnim trzymam ołówek. Palec średni wciąż ma zadanie najuciążliwszej pracy. Nulla dies sine linea.

I drżę przed tą pierwszą linią, którą napisać mam w ciemności.

O sztuko! sztuko uprawiana z taką namiętnością, na skróś rozpatrywana z taką tęsknotą.

Rozpaczliwa miłości słowa rzeźbionego na stulecia.

Mistyczne upojenie, które tylekroć z mojego ciała własnego, z krwi mojej własnej stwarzało słowo.

Ogień natchnienia, który niespodzianie zlewał to, co stare i co nowe na nieznany związek. Ręka na wagę brała przedmiot. Przedmiot miał kolor, wypukłość i dźwięk.

Pióro było pęzlem, dłutem, smyczkiem muzyka. Władać niem było przyjemnością zaszczytną.

Pokorny a dumny duch drżał, oglądając ryz nietkniętego, zbitego papieru, który zmienić się miał w żywą książkę.

Rodzaj oliwy do lampy dobierałem, jakby na ofiarę jakiemuś bogu surowemu.

A w godzinach szczęśliwej twórczości krzesło stawało się klęcznikiem, trzeszczącym pod kolanami dźwigającymi ciężar ciała przytłóczonego.

Teraz moje ciało jest w trumnie — wyciągnięte i ściśnione.

Wczoraj mój duch szamotał się jak wielki orzeł schwycony w pułapce. Dziś zebrał się w sobie, skupił, zaostrzył.

Ale serce bije niepomiernie.

Dotykam się papieru — ręka, która trzyma ołówek jakby kurcz ją chwycił, sprawia mi prawie ból.

Odrazu w rozpalonem mojem oku zjawia się postać Wincentego Gemita, jak go widziałem w pierwszych czasach jego obłędu, kiedy wspinał się do swego więzienia po skalistym, zawrotnym stoku, gdzie demoniczne trzody kóz gryzły trawę spaloną.

Widzę go w pokoju ciasnym, jak cela, przebiegającego między drzwiami i oknem z nieustannym ruchem zwierza w klatce.

Głowę wielką o długich włosach i brodzie, głowę oszalałego od wiatru pustynnego proroka źle podtrzymuje ciało słabe, skrzywione na dwóch nogach złamanych trudem a opierających się w stopach nieprzezwyciężoną odpornością, jaką mieć musiały nogi Michała Anioła na rusztowaniu w kaplicy Sykstyńskiej.

Rękę prawą trzyma w kieszeni i nigdy jej nie wyciąga, jakby ją coś tam przytrzymywało, drugą zaś ręką giestykuluje.

Dławi mnie teraz to samo współczucie i ten sam smutek, jakie zawładnęły mną, kiedy dowiedziałem się, że od lat już, od samego początku swego obłąkania trzymał w schowanej rące kawałek czerwonego wosku do modelowania a grubym i wskazującym palcem wciąż wykonywał ruchy modelownika, chcącego go urobić i formować. Po udarze, pozbawiony siły twórczej zachował tylko instynktowny giest, ruch kształtujący, techniczny nawyk pracownika w sztuce Celliniego, odlewacza, któremu wosk odjęto.

I oto: tu w otchłani mego obwiązanego oka żyje on strasznym życiem.

Spogląda na mnie z głębin rozpaczliwego smutku.

Zestarzał się. Grzywa jego i broda posiwiały, rozczochrały je burza i los, jak u króla Leara.

Ręki swej już nie chowa, a ułamek wosku czerwonego trzyma między grubym a wskazującym palcem.

Schudzona ta ręka — kości tylko i nerwy — podobne do korzenia obumarłego, powtarza bez końca ruch jeden.

Teraz głowa jego znika, ciało jego znika, pożarte ogniem gorejącym pod moją powieką, jak pod pokrywą pieca hutniczego.

Ręka zostaje, ręka tylko jedynie, jakby rozbitka w morzu płomieni.

A wosk nietopnieje... oto jest tu: bryłka krwawego koloru między grubym a wskazującym palcem, które nie ustają nigdy w swoich ruchach.

Wizya przybiera kształty tak wyraźne, że się wysilać muszę, aby nie krzyknąć z przerażenia i bolu.

Błyski obłędu przelatują mi przez mózg. Coś mnie porywa, abym oczy wydarł z dołów, abym nic już nie widział.

Noc zaległa dokoła mnie, ale ta noc moja bucha ogniami.

Pielęgniarka moja odeszła. Z przyległego dochodzi mnie cichy szelest przykrawanego przez mą papieru.

Zapanowuję nad drżeniem i przytykam koniec ołówka do skraju paska papierowego. Przez chwilę mam wrażenie że trzymam: nie ołówek, ale kawałek czerwonego, ciepłego wosku. Chwila to nie określonej trwogi.

W końcu piszę na niewidzialnym papierze. Piszę oto słowa:

„Siostro, dlaczego zwiodłaś mnie dwa razy?”

Pełen niepokoju przerywam czujną pielęgniarkę. Przybiega. Mówię jej; „Weź to i patrz, czy odczytać możesz, co napisałem.”

Odchodzi z karteczką, która szeleści, jak liść palmowy.

Milczenie.

Chwile wydają mi się wiecznością odmierzoną biciem serca ściśnionego.

Słucham.

W sąsiednim pokoju dźwięczny głos odczytuje bez przestanków słowa, które wydają się czytającej zapewnie sybillinskiemi:

„Siostro, dlaczego zawiodłaś mnie dwa razy.”

Pierwszy raz małą zdobyła sławę, zabijając mego towarzysza, co przysiągł się ze mną na wyprawę bez powrotu.

Drugi raz — w zbiegu fatalnym kilku godzin — innego obdarzyła pięknym losem, który mnie wyznaczył mój towarzysz, godnym go mnie uznając wedle prawa boskiego. Anioł, czy demon nocy rozdmuchuje pożar zamknięty w moim oku zranionem.

Iskry bez liku rozpryskują się w wietrze. Głowa moja w tył zwieszona, opuszczona opada w próżnię.

Nie czuję już poduszki, nie czuję łóżka.

Słyszę zmieszany turkot, słyszę łoskot samolotu, słyszę huk bitwy.

Litosna a stanowcza ręka przesunęła mnie, trąciła. Głowa moja waha się w próżni na krawędzi statku drgającego.

Cień prawego skrzydła samolotu okrywa mnie, a śruba wieńczy mnie jak gwiazda rozwiana.

To już nie ogień, to krew pryska. To już nie iskry, to krople! Bohaterski sternik odwozi do ojczyzny poetę poświęconego na ofiarę.

O chwało niezmierzona!

Jakaż ręka boska, czy ludzka wspanialsze rzucała kiedykolwiek ziarno w brózdy ziemi?

W burzach wojny krew niewyczerpana rozlewa się, jak ziarna rozwiane.

Każdy wylew tysiąckrotnie a tysiąckrotnie rozpryskuje się, jak pył szumiącego wodospadu, w którym tworzy się tęcza. Nie sączy się, ale ulatuje, nie pada, ale się unosi.

Czem jest w porównaniu z tem wzniosłem kropidłem głowa Orfeusza unosząca się nad lirą?

Nowy mit jest piękniejszy.

Widzę oblicze moje przemienione w stuleciach, które się zbliżą do wielkości.

Moja dusza nie uchodzi, ale wciąż wiąże się z raną, jak pochodnia ze swoim blaskiem, który wiatrem trącony odrywa się i znów wraca, tłumi się i znów wybucha, ugina się i znów się podnosi, trzymany na więzi niewidzialnej, żądzą swoją rozpłonięcia silniejszej od burzy.

Długi ból przeradza się w radość nagłą, długa nędza przemienia się w szczyt czystości, dusza ogląda cudowne oblicze, które teraz istotnie jej jest obliczem, a które posiadać tak pragnęła i — napróżno Widziała, że śmierć jest zwycięstwem, ale nie doceniała jego wielkości.

Dusza — nieśmiertelna promienna jest wiecznie, promienna i w śmierci samej — a powiew przelotu nagrobnego nie utrąca jej.

Ciało było jej ciężarem a teraz jest jej zachwytem. Krew była jej zaburzeniem, a teraz jest jej cudem.

Życie było jej granicą, a teraz jest jej wolnością.

Ciało unosi ją, jak pęd piękności twórczej.

Żadna głowa wyznawcy, czy męczennika na rusztowaniu nigdy nie była równie piękną, jak ta głowa na kruchej krawędzi otchłani porannej.

Żaden przebity orzeł nie był tak dumny, krwawiąc światło uderzeniem ociekających skrzydeł.

Krew ta skrzy się na wieki, jak droga mleczna wieczyście bieleje w noc.

Oto ziemia, oto cel.

Ostatnia kropla rozlała się w łoskocie lotu.

Bohaterski sternik na nietkniętych skrzydłach wzniósł skrwawione ciało poety ofiarnika z powrotem do ojczyzny.

Wieść o tem przytomną jest, jak błyskawica a daleką, jak wspomnienie czynu bohaterskiego.

Wszystkie wybrzeża Włoch drżą, jak obrąbki ich chorągwi.

Sława klęka i całuje proch.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Kto ślepców przedstawił jako widzących i ku przyszłości zwróconych? jako głosicieli tego, co nadchodzi?

Jak Tireziasz usta swoje wieszcze umoczył we krwi czarnego barana zarżniętego nad dołem, tak od wielu już nocy spijam moją ofiarę, ale nie widzę przyszłości, ani żyję w teraźniejszości.

A tylko jedna przeszłość istnieje, tylko przeszłość rzeczywistą jest, jak przepaska, którą mam na oczach, dotykalna jest, jak moje ciało ukrzyżowane.

Czuję przewiew i ciepło moich wizyi. W mojem oku zranionem sprzęgła się cała treść mojego życia, cała suma mojej wiedzy. Zamieszkał w niem ogień wywołujący wspomnienia, bezustannie utrudzony.

Kto się zbliża do mego łóżka, mniej żywym jest od wspomnienia przejść moich, które przytłacza mnie obliczem rozżarzonych węgli, jakby wstawało z czeluści płonących piekła.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Nie piszę na piasku, piszę na wodzie. Każde słowo napisane rozprasza się, jakby porwane ciemnym strumieniem.

Zdaje mi się, że końcem wskazującego i średniego palca widzę formę litery, którą znaczę.

Jest to chwila jakby błysku światła, jak fosforescencyi.

Litera gaśnie, zaciera się, ginie w strumieniu nocy.

Zdaje mi się, że biegnę przez most, który się wali za mną. Łuk oparty o brzeg — zniszczony, nagle w posadach załamuje się łuk średni. W trwodze dobiegam do przeciwległego brzegu wątpiąc, czy się uratuję, podczas gdy trzeci łuk zapada się i znika.

Piszę, jak człowiek zapuszczający kotwicę, której lina coraz szybciej się odwija, podczas gdy morze wydaje się bez dna, a hak nie trafia na nic, o co by zaczepił, ani lina nie zdąży nigdy wyprężyć się.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Jak poryw melodyi, rodzącej się nagle z głębi orkiestry, jak objawienie wieszcza, który wywołuje utajone dźwięki duszy, jak poselstwo wiatru w drodze przelotnej ku wieczności, duchem bezbrzeżnym, ciałem bezksztaltnem, radością, która strachem się wydaje, czuję nadzmysłowość świata.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Towarzysz mój leży na wyspie zmarłych za murem z cegieł, za żałobną osłoną cyprysów. Leży w czworoboku cmentarnym, gdzie pogrzebano marynarzy, ciasno umieszczony w trumnie ołowianej, którą widziałem, kiedy przywierano jej wieko płomieniem syczącym.

Leży pod ściętą kolumną z kamienia istryjskiego, którą wkopano na wierzchu wzgórza w grudy ziemi.

Ta jego kolumna jest jakby zegar słoneczny, na którym rozpięte skrzydło Ikara, niby wskazówka spiżowa nad wyrytem nazwiskiem jedną wskazuje godzinę: godzinę najwyższej odwagi.

Towarzysz mój umarł, pogrzebano go, znikł. Ja żyję, ale ciasno umieszczony w ciemności, jak on w swojej. Oddycham, ale czuję, że tchnienie moje przechodzi przez wargi zsiniałe, jak jego były w pierwszych godzinach pośmiertnych, czuję, że tchnienie otwiera mi usta prawie znieczulone, ścierpłe od smaku metalicznego jodu, który krąży w mojem ciele.

W samej ranie podobny jestem do niego; widzę jeszcze watę opatrunku na jego prawem oku, rozbitem od uderzenia.

Tak jego śmierć i moje życie są jedno i to samo.

Z jego nieruchomości tam w dole płynie ku mnie coś, co umiałem u niego pokochać, z mojego tu znieruchomienia idzie ku niemu coś, co warte jego miłości.

Choć ja cierpię, choć on już nie cierpi, u obu nas ciało przezwyciężone, a duchy się łączą.

Ostatnie jego słowa, posłyszane przezemnie nad znikającem wybrzeżem, zsiniała i zimna ręka jego, którą musnęły moje wargi na chwilę, zanim wieko trumny mi ją zakryło!! między tym głosem i tym chłodem śmierci czyż z nim żyłem, czy umarłem wraz z nim?

W duszy jest kąt, gdzie czarny strumień i jasny zlewają się.

Jest to kąt naszej przyjaźni wiecznie żywej. Nasze obrazy odzwierciedlają się tu i łączą w jedno.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Nie jest to już wizya — to ciągła obecność. Ale wizya pierwsza uprzytomnia mi się, owiana strachem.

Było to wieczorem przededniem jego pogrzebu. Ból mój zawisł nad jego ciałem zniszczonem.

Była to noc świętego Stefana. Na kominku pali się ogień. Siedzę, gdzie on zwykł siadywać. Coraz to więcej zawładnął całą moją istotą. Zatracam się w nim.

Nie słyszę już, co tuż przy mnie mówią żywi. Jest tu przy mnie Cinerina z tym swoim cudownym, genialnym wyrazem twarzy, przypominającym mi młodego Beethovena, z temi swojemi większemi, niż zwykle oczami, których spojrzenie pogłębia melancholia i ironia, zmieszane jakby na tajemniczą maść na oczy. I Manfredi Gravina przyszedł pocieszyć mnie, obudzić we mnie wiarę, że są jeszcze przyjaciele w świecie, że istnieją jeszcze towarzysze, zaprzysiężeni na wojnę!

26. grudnia 1915. Jaka tam pogoda na dworze? Cinerina mówi, że o siódmej, kiedy przyszła, niebo było przejrzyste i wygwieżdżone. Manfredi mówi, że teraz jest gęsta mgła.

Dziewiąta godzina. Czas iść. Renatę nachodzi sen.

Wkładam wielki mój płaszcz szary na grubą koszulkę lotnika. W przedpokoju wszystko odbywa się tak, jak kiedy tu jeszcze był. Ale czarny jego już nie wisi... ani się słyszy jego dźwięcznego, ironicznego głosu.

Wychodzimy. Brniemy w mgle.

Miasto pełne jest widm.

Ludzie przesuwają, się cicho, toną w ciemności. Na mostach widać tylko krawędzie białego kamienia w każdym stopniu.

Czasem rozlegnie się śpiew pijanego, jakiś krzyk niewyraźny, jakiś hałas.

Latarnie błękitnieją we mgle.

Krzyk posterunków lotniczych chrypnieje w wyziewach.

Oto miasto snu, miasto z zaświata, miasto zanurzone w wodach Lety, czy w podziemiu piekielnem.

Widma mijają, muskają nas, rozpływają się.

Renata idzie przedemną, jak zazwyczaj, a Manfredi idzie u jej boku. Rozmawiają, jak rozmawiali, bywało Renata i mój zmarły towarzysz. Od czasu do czasu mgła kładzie się między mną a nimi.

Przechodzimy przez mosty. Lampki świecą, jak błędne ogniki cmentarza.

Piazzę wypełnia mgła, jakby wazę woda opalizująca.

„Stare Prokuracye” są prawie niewidzialne. Campanile wierzchem swoim znika w wyziewach. Bazylika wydaje się skałą sterczącą z morza obłoków.

Dwie kolumny Piazzety podobne są do dwóch słupów dymu, unoszącego się z dwóch równych kup popiołu.

Nad Riva degli Schiavoni świecą latarnie statków.

W „Caffe Orientale” rozlega się za drzwiami zamkniętemi lekka muzyka jekiegoś tańca.

Pijani śpiewają.

Widma błąkają się.

Zmarli chodzą po ziemi tej nocy, jak w noc z dnia wszystkich świętych na dzień zaduszny.

Pożegnaliśmy się w przedsionku hotelu Danieli. Spodziewam się, że Renata spać będzie tej nocy.

Wracam do „Czerwonego Domu” sam. Mój przyjaciel jest ze mną, w duchu moim. Głęboki żal sączy mi się z serca.

Oglądam brzeg, gdzie łódź jego przybijała wieczorem, gdzie podawaliśmy sobie ręce i mówiliśmy: „Do widzenia”.

Na Piazzecie na odgłos mych kroków jakiś człowiek się odwraca.

I jeszcze raz odwraca się, oddala, staje się mglistym cieniem, znika.

W chodzę pod „Prokuracye” oświetlone niebieskiemi lampami. Dziwi mnie, że słyszę tu liczną rodzinę, rozmawiającą o powszednich sprawach, z tą tępotą, jaka ciąży na ludziach idących z biesiady. Czy to ludzie żywi? czy umarli? Mijam ich. Zmieniają się w cienie.

Za mostem San Moisé, podczas gdy z drżeniem myślę, że wypadnie mi przejść przed uliczką Corte Michiel, spostrzegam kogoś, co chodzi u mego boku bez szelestu, jakby bosemi nogami.

Jest to ktoś, co ma wzrost mego towarzysza, tę samą budowę, ten sam chód.

Ma odzienie jakieś nieokreślonego koloru szarawego i nakrycie głowy także szarawe.

Milczy dziwnem milczeniem, jakby w nim głosu nie było, ani tchnienia żadnego.

Idzie bez obcasów, bez trzewików, bez sandałów. Odczuwam jakiś strach instynktowny. Zwalniam kroku. Widzę go przed sobą.

Chód jego jest taki sam, jak mego towarzysza. Po chwili znowu jest u mojego boku... tu przed pasażem, wiodącym do uliczki Corte Michiel. Na drodze nie ma żywej duszy. Na rogu rzucam światło lampki elektrycznej przed siebie i idę powoli. Udaje mi się zachować dystans dwóch, czy trzech metrów między nim a mną. Nie odwraca się nigdy.

Jego krok jest tak cichy, tak dziwny, że nieliczni przechodnie zatrzymują się na chwilę i oglądają go.

Doszliśmy do Santa Maria del Giglio. Mgła wciska mi się w usta, zachodzi w płuca. Kłębi się ona w stronę ku kanałowi i gęstnieje.

Nieznajomy szarzeje, odcieleśnia się jeszcze więcej, staje się cieniem.

Idę więc raźniej, abym go nie stracił z oczu. Pod domem, w którym wieczorami słychać zawsze grę fortepianową, pod domem antykwaryusza znika nagle.

Nie wpadł do kanału, nie przeszedł przez most, nie wszedł do żadnej bramy. Sklepy i drzwi są zamknięte. Przeszukuję je moją lampą. Wracam wstecz aby się upewnić. Potem wbiegam na most i szybko przechodzę ulicą, chcąc się przekonać, czym się nie omylił i czy nie idzie tam przedemną.

Droga osamotniona jest, pustym jest plac San Maurizio.

Może odnajdę go w ciasnej ulicy, która wiedzie do Czerwonego Domu? Serce mi bije. Pasmo mgły przesuwa się po mojej twarzy. Tłum pijanych ludzi hałasuje tam w dole przy przeprawie łodzi.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Usta moje pełne są śmierci. Ból mój nasycił się nad marami, jak nad żłobem. I znosić potem nie mogłem innego pokarmu.

Znowu przeżywam dni żałoby; godzina za godziną, chwila za chwilą. Obwiązanemi oczami chcę widzieć. Czołem rozbolałem chcę rozumieć.

To, co się przydarzyło, wydaje się czemś potwornem.

Konieczność, choćby jak twarda, może się piękną wydawać. Ale niespodziany ten wypadek tyle ma chyba tylko pięknego w sobie, ile mu użycza mój smutek.

Znaliśmy niebezpieczeństwo, któremu dobrowolnie poświęcaliśmy się z świadomością, zdradzającą się między nami tylko jakimś przelotnym uśmiechem. Widzieliśmy, że przedsięwzięcie nasze było rozpaczliwe i nie pragnęliśmy uniknąć pięknego losu.

W ostatnich dniach postacie nasze rysowały się wyolbrzymione nad głębinami morza bez widnokręgu. Serdeczny smutek rozstania podnosił cenę każdej godziny razem spędzonej.

Utrwalaliśmy się w zamiarze silnym śród bezczynności Wenecyi, w ciemnych mgłach miasta znikającego, które wojna — jak się zdawało — wyniszczyła aż do ostatnich resztek.

Zdwoiliśmy wysiłek czynności, co dzień na nowo podejmywanej, jakby przeniknąć miała brzemię ciemne i leniwe zalegającego smutku.

Jedna para mężczyzn, para wojenna odrodziła się w stworzeniu uskrzydlonego statku, który wieść ich miał i rany zadawać bronią wyżyn, bronią niebieską, kierowaną przez wolę jedną, jak włócznia o dwóch ostrzach młodego Greka.

Nie ma dziś na świecie szlachetniejszego związku, niż układ milczący, który z dwóch żywotów, z dwóch skrzydeł, jedną rodzi szybkość, jedno męstwo, jedną śmierć. Najtajniejsze drgnięcie miłości niewyznanej niczem jest w porównaniu ze spojrzeniami, które w godzinach mniej ciężkich utwierdzały w tych dwóch ludziach wierność dla idei, uczucie całej wagi ich postanowienia i bezmowne poświęcenie, czekające ich jutro. A śmierć, która zabrać miała nas obu, zabrała tylko jednego, sprzeczna z naszym układem, z naszem ofiarowaniem się, ze sprawiedliwością, ze sławą.

Szczytem sławy dla uskrzydlonej pary jest całopalenie — poświęcenie, w którem cała spłonęła ofiara.

Ogień jest ich prawdziwym losem. Ich skrzydła łoskocące stają się dla nich stosem płonącym.

Jak w ósmym kręgu piekielnym obydwaj są w ogniu, ale ogień ten jest niepodzielnym ich losem, objąć ma obu społem. Nie mówili z sobą na wyżynach i mówić nie będą, kiedy runą w przepastne płomienie.

Jak lot ich był milczeniem niebieskiem, odmierzanem przez eksplozye w motorze, tak całopalenie w ponurem odbyć się ma milczeniu. Dla pary skrzydlatej, gdyby uledz miała w walce, koniecznością heroiczną jest; spłonąć do szczętu.

Kto się jeńcem odda i zabrać pozwoli samolot, o tym powiedzieć można istotnie, że grzeszy przeciw ojczyźnie, przeciw duszy i przeciw niebu. Nieszczęsny, czy bezwstydny traci wszelkie prawo do sławy.

Unoszony ogniem bojownik w powietrzu jest podpalaczem w życiu i śmierci.

Szczęśni dwaj bohaterscy towarzysze, których kości nie do poznania zmieszały się na noszach, jak dymiące ognie!

Wracają dnie zgrozy, noce czuwania.

Przeszłość przytomną jest ze wszystkiemi swojemi zjawami, ze wszystkiemi wypadkami.

Na nowo cierpię męki przebyte, na nowo płaczę łzami, raz już wylanemi.

Odgrzebano mego przyjaciela i napowrót pogrzebie się go.

Jakiś ruch, jakieś słowo, zapach, światło, łoskot śruby, pobłysk bagnetu, załom chorągwi, kapienie świecy, siniejąca ręka z paznokciami prawie białemi, plama niewyraźna na podłodze, syk płomienia strzelającego ku spojeniom ołowianym, odgłos pierwszej grudki ziemi na trumnę spadającej, dźwięk echowy wieczności: cała zgroza pogrzebna ze wszystkiemi swojemi szczegółami odbija się w nieubłaganej jasności moich wspomnień.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Czasem widzę siebie samego, jakby przyjaciel mój widzieć mnie mógł z swoich mar.

Czasem ja jestem trupem — i zarazem owym, co siebie samego — trupa ogląda.

Wielkie snopy światła olśniewają mnie z migającą idąc po sobie szybkością, jak w ową noc wrześniową, kiedy przechodziliśmy razem, podobni dwom ślepcom, cisnąc się wzajem, nad wybrzeżem zalanem deszczem nawalnym i kiedy błyskawice nieustanne raziły oczy, ilekroć otwieraliśmy powieki.

Pragnę chwili spoczynku, aby objąć jego twarz, jak ją widziałem raz ostatni. Chciałem odnaleść w sobie tą część ukrytą mej istoty, która może wiedziała, że raz ostatni go widzę, podczas gdy sobie z tego sprawy nie zdawałem.

Jak obudziłem się owego ranka? Cóż to za sen był, który towarzyszył duszy aż do progów światła?

Jak drzewa, na które pada skośne światło słoneczne, tak i ludzkie wypadki rzucają za sobą cień długi, którego nikt nie odmierzy.

Oto wstałem, ubrałem się, mam płaszcz swój, odwagę moją, jak każdego rana. Nic nie wiąże mnie z domem. Dom ten mniej waży, niż namiot doraźny.

Wolny jestem i plan swój mam — a plan mój jest wszystkiem dla mnie.

Życie ma tylko wartość pocisku, którym pięść wstrząsa, zanim go ciśnie. Kościom jakby wagi ubyło. W całem ciele żyje tylko serce.

Wychodzę. Ten mały dom ma bramę żelazną, która zamyka się przy zatrzaśnięciu.

Wichr. Deszcz. Kanał wyje.

20. grudnia. Łódź motorowa z Sant Andrea, warcząc przybija do brzegu. Noszę moje waliski i worek z listami.

Laguna jest wzburzona. Woda pieni się w bałwanach.

U steru łodzi stoi Sycylianin, z którym wdaję się w rozmowę.

Opowiada mi, jak okręty, na których przebywał, rozbijały się w Oceanie spokojnym i na wybrzeżu Tryesteńskim.

Przybywam do Sant Andrea. Beppino mnie czeka. Ma nowy ubiór, niebieską kurtkę, guziki złote i krótkie spodnie w kamaszach. Dziwne to czyni wrażenie. Jestem krótkowidzący, nie poznaję go zrazu. Coś nieokreślonego unosi się w tej chwili między mną a nim.

Kroczę po przez łodzie i wstępuję na ląd. On mi towarzyszy z tą ustępną grzecznością, którą zawsze zachował nawet w ścisłem naszem obcowaniu, a bora silniejsza dmie tu wzdłuż zamulonego brzegu.

Wchodzimy do baraku drewnianego. W korytarzu gorąco. W piecu pali się... czerwienieje żarem.

Prowadzi mnie do swojego małego biura, pokazuje mi gałązkę jemioły, którą dostał, a którą zabrać chce ze sobą do samolotu, aby mu się szczęściło. Każe pochować walizki i wór.

Godzina to właśnie śniadania.

Trzej oficerowie francuscy zasiedli do naszego stołu.

Kwiaty, potrawy specyalne, coś wyszukanego — wszystko na cześć moją.

Siedzą u boku mego towarzysza. Toczy się rozmowa o misteryach życia, o świecie nadzmysłowym a potem o szczęściu, o talizmanach, fetyszach, czarach. Beppino przysłuchuje się, a czasem rzuci jakieś słowo trafne, nowe, głębokie.

Powstaliśmy, aby napić się kawy. On pokazuje mi kilka zabawnych rycin, które zdobić mają korytarz. Mówi się o tem, jakie książki umieścić wypadałoby na półce, „w czworoboku” — mówi się o Sant Andrea, o nowych budowach, o wiośnie najbliższej.

Jest tu z nami Manfredi Gravina, Gigi Bresciani, Aberto Blanc.

Mówi się o przyrządzie, który Gigi Bresciani wynalazł.

Zapobieże się hawaryom.

Bresciani to młodzieniec z Werony; blondyn, mizerny, blady, z bródką, cienkiemi wargami, oczami jasnemi, z wyglądem małego oficera angielskiego z czasów Horacego Nelsona.

Beppino bawi się, dogadując Albertowi Blank, który skonstruował nowego rodzaju bomby wybuchowe i przyrządy do mierzenia odległości. Ktoś z nas opisuje gniew Miraglii, kiedy mu zgłoszono przybycie komisyi japońskiej. Mówi się o „duszy” japońskiej potem o psychice Chińczyków. Manfredi z zacięciem przedstawia szlachcica chińskiego, jak trudno wejść w jego tajniki, jak nieprzenikliwą jest jego grzeczność.

Druga godzina. Czas wyruszyć. Łódź motorowa czeka.

Czarny kot chowa się pod dywanem. Podczas śniadania jadł z miseczki z takiem upodobaniem, że ogon jego wciąż poruszał się, jak u zakochanych kocurów.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Stół stoi w pobliżu okna i pieca. Okno jest niedomknięte, gdyż w pokoju za gorąco. Za każdym silniejszym powiewem otwiera się.

Na stół i kwiaty pada światło zimne, szarawe.

Bora była tak silna, że majtek łodzi motorowej przepowiadał jej trwanie na co najmniej jeden tydzień!

Ten majtek pochodzi z Syrakuzy, Mówiliśmy o słońcu, upale, pomarańczach, kwitnących drzewach migdałowych, o Taorminie.

Widziałem znowu Latomie, teatr, Venerę... i konstelacyę barana.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Wstajemy, aby odejść. Beppino odprowadza mnie. Tego wieczora ma straż odbywać. Mówimy o samotności i o spoczynku w osamotnieniu.

Położy się niebawem, będzie spał długo. I ja wraz z Renatą zostaniemy sami — nie przyjmujemy tedy zaproszenia Alberta, abyśmy z nim udali się do restauracyi, gdyż przyjaciel nasz Beppino nie może pójść z nami.

Towarzyszy on mi jeszcze i po przez czółna podchodzę do łodzi motorowej wraz z Manfredim, Albertem i Brescianim, który ma wyraz jakiejś zadumy.

Beppino zadowolony jest, że przyjdzie jutro na śniadanie do mnie, na ostatnią biesiadę przed lotem — bez powrotu.

„Jedzmy i pijmy, towarzyszu. Jutro będziemy paszą dla ryb!”

Oczy śmieją mu się w dziecinnem uniesieniu. Żegnamy się. Stoi na pokładzie wielkiego statku i patrzy za mną.

Dwa lub trzy razy odwracam się, abu mu ręką przesłać pozdrowienie. Znika.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Zimno — deszcz pada — wiatr. Otuliłem się w mój wielki szary płaszcz.

Laguna jest brudno-żółta, wzburzona. Mija nas czarna łódź z czerwonym żaglem.

Pogrążyłem się w milczeniu, podczas gdy przyjaciele moi rozmawiają. Mówią o nim. Manfredi zamierza urządzić krotochwilę. Oto w karnawale (a więc będziemy karnawał mieli w tej rzezi ludzkiej? zapusty niekończącej się zabawy?) w karnawale przebrać by można kilku majtków jako serbskich oficerów w łachmanach, rozczochranych, brudnych i posłać ich, niby „misyę serbską” do zwiedzania placówek w Sant Andrea, aby ucieszyć się wściekłością komendanta.

Nastąpił wybuch wesołości, prawie rzewnej... tak go kochaliśmy, tak lubowaliśmy się w jego osobliwej żartobliwości.

Ponura wilgoć powietrza tłumi jednak śmiech i dowcip pomysłu, Luigi Bresciani zabiera się do pracy nad swoim powietrznjon statkiem wojennym. Manfredi wraca do admiralicyi. Po przez melanckolią chwili przelotnej jaśnieje wola.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

Żegnając się z Albertem, na jego nalegania, abym z nim jadł kolacyę, mówię mu, aby przyszedł do mnie około siódmej i że wtedy zależnie od usposobienia, roztrzygnę się, czy wyjść, czy w domu zostać.

Głuszący smutek. Życie rwie się nagle, jak struna napięta — a trudno spiąć je na nowo.

I Renata jest smutną. Postanawiam pójść na kolacyę z Albertem, aby ją rozerwać. I ona uskarża się na nieobecność naszego przyjaciela. Zdaje się, że bez niego nigdy żadnej przyjemności nie odczujemy. Piszę do Cineriny i proszę, by przyszła. Renata idzie się przebrać. Około ósmej wychodzimy. Ciemno dokoła nas, trzymamy się za ręce.

Przed oszklonemi drzwiami restauracji, przez które widać ludzi jedzących i palących, niesmak i wstręt budzą się we mnie. Chciałbym zawrócić.

Ktoś mnie zachęca, idzie ku mnie, prowadzi do drugiej, spokojniejszej sali, gdzie czekają na mnie Alberto i Manfredi.

Kolacya marna — rozmowa bez wszelkiego ożywienia. Renata jest smutna, Alberto w ponurem usposobieniu, mówi mało. Czyni wysiłek: czuje się przygnębionym, starym. Jutro rano, albo jutrzejszego wieczora odjechać ma za urlopem.

Przynoszą mdłe owoce. Życie traci tu odrazu całą swoją wartość. Pokój zimny jest i pobielany jak w szpitalu. Jakiś obcy człowiek usiadł przy stole obok, słucha i patrzy z wyrazem ciekawej bezmyślności.

Zrzekamy się kawy tu i idziemy się jej napić do bottegi dei Baretteri. Melancholijnie kroczymy w ciemności. Manfredi opowiada, jak Miraglia, za każdym razem, kiedy wychodzi z restauracji, nosem uderza o mur.

Po kilku chwilach zaczyna nam jasność księżycowa przyświecać. Po pod portykiem wchodzimy na Piazzę, wstępujemy w pełny czar nocy.

Miesiąc jest prawie w pełni, powietrze zimne. Targ z kramami, ciasny i zawalony pogrąża się w ciemności.

Zanim dochodzimy do mostu Baretteri, zalatuje nas silny zapach kawy, jak go się odczuwa w pobliżu małych kawiarni arabskich. Wstępujemy po wschodach, wchodzimy. Ruda dziewczyna szuka — zdaje się — oczyma Beppina, który nam zawsze towarzyszy, a którego dziś nie ma.

Pijemy kawę, nie usiadłszy. Alberto pije mocną limoniadę, która zdaje się go podniecać. Przy wyjściu Manfredi i Renata idą pierwsi. Z poszczególnych słów, które mnie dochodzą, wyrozumiałem, że opowiada jej o latach, akademickich, spędzonych z przyjacielem naszym w Livornie.

Kiedyśmy stanęli nad mostem della Paglia, Renata oświadcza, że nie chce jeszcze wrócić do domu.

Riva degli Schavoni lśni w księżycowem świetle. Przez drzwi zamknięte kawiarni Orientale słychać dźwięki mandolin.

Idziemy z Manfredim Graviną aż do arsenału. W drodze oglądamy lwy, które Francesco Morosini podarował ojczyźnie swojej po zdobyciu Morei. Zatrzymujemy się tu, aby ocenić, który z nich jest piękniejszy.

Rozchodzimy się... wracamy przez most.

Odprowadzam Renatę do hotelu. Smutni jesteśmy, jakbyśmy stracili ten wieczór. (Wczoraj odprowadziliśmy Beppina aż do wybrzeża, gdzie go łódka czekała, on jednak wrócić chciał, aby towarzyszyć Renacie aż do bramy).

Idę sam do domu. Zatrzymuję się przez chwilę, jak zawsze przed kościołem Santa Maria del Giglio i dotykam płaskorzeźby ze Zary.

Myślę o przyjacielu, który tam dole w Sant Andrea samotny stoi na straży.

………………………………………………………………………………

………………………………………………………………………………

21. grudnia. Niespokojna noc. Budzę się o trzeciej i nie mogę zasnąć z powrotem. Czytam do piątej i w lekki zapadam sen.

Przez okna otwarte słońce pada na wezgłowia.

Dzień jest jasny bez wiatru najmniejszego, jakby stworzony do podjęcia lotu na większą odległość.

Jakaś nieokreślona trwoga przytłacza mi piersi. Martwi mnie, że tracę tak niespodziany dzień. Myśli moje wciąż zwracają się ku Sant Andrea. Obciąłbym tam pójść na śniadanie, aby rozmówić się z moim towarzyszem, ale Manfredi powiedział mi wczoraj, że pozostanie w mieście.

Zaczynam pisać do niego. Proszę go, by telefonował do Sant Andrea. Przerywam list. Przychodzi Renata.

Jestem tak przybity i milczący, że pyta mnie „Co ci jest?” Nie mam na to odpowiedzi.

Brak kilku minut do południa. Niebo jest czyste. Oglądam kwiaty w ogrodzie. Przewiew jest bardzo lekki. Słyszę szum samolotu, unoszącego się nad kanałem.

Dlaczego takie cienie zapadają mi w serce? Czym chory? — Schodzimy śniadać. Nic nie mówię. Myśli moje zwarły się w jednym przedmiocie. Jem mechanicznie.

Renata rozstawiła kwiaty w wazach: róże czerwone, złocieńce, fiołki, gwoździki. Dziś wieczorem Beppino przyjść ma do kolacyi z nami — przyrzekł. Renata uśmiecha się. Będziemy tylko we troje, wedle miłego nam nawyknienia.

Nie mam wcale ochoty pójść do pracowni Zattery i pozować do mego portretu, ale Cinerina oczekuje mnie. Jest to może ostatni mój obraz. Renata chce iść ze mną. Wychodzimy.

Nad jasnym brzegiem pogoda wiosenna.

Szare łodzie torpedowe zarzuciły tu kotwice.

Na czerwonych drzwiach domu, gdzie pracownia się znajduje, wypisane są kredką trzy cyfry: 41, 5, 9.

Renata zostawia mnie i zawraca do domu. Wstępuję po wschodach.

Nie mogę ukryć mego ponurego usposobienia. Cinerina tu przedemną, cała wydaje się okiem, myślą, nie kobietą już, ale tylko wolą artyzmu w tej swojej białej tunice płóciennej, ze swojemi czystemi pęzlami w ręku. Przybieram postawę... rozmarzony. Nie słyszę, co do mnie mówi przez samą tylko chęć mówienia. Jakiś czas mija... pewnie dość krótki.

Słyszymy kogoś stąpającego po