Impresario Chopina - Koprowicz Jacek - ebook
NOWOŚĆ

Impresario Chopina ebook

Koprowicz Jacek

0,0

Opis

Październik 1849 roku, Paryż. W apartamencie przy placu Vendôme umiera Fryderyk Chopin. 

Polskiego kompozytora, trawionego śmiertelną chorobą, przeraża myśl o pochowaniu żywcem; strach ów podsycają morfina uśmierzająca ból i narkotyczne zwidy. Przy dźwiękach pleyela w paryskim salonie przewijają się tłumy paryżan, jak na spektaklu wyczekujących najnowszych doniesień z sypialni konającego. Wśród nich znajduje się tajemniczy monsieur Foucault, nazywający się impresariem, może jako jedyny w pełni zdający sobie sprawę z geniuszu muzycznego Fryderyka Chopina…

Przed łożem kompozytora przesuwa się też cały korowód postaci historycznych: siostra Ludwika, tkliwie czuwająca przy bracie, ale też przerażona brakiem pieniędzy na jego godny pochówek, księżna Delfina Potocka, George Sand z córką Solange i jej mężem czy rzeźbiarz Auguste Clésinger, mający tuż po zgonie kompozytora zdjąć z jego twarzy pośmiertną maskę. 

Powieść Jacka Koprowicza, znanego reżysera i scenarzysty, to splot obrazoburczości i mistycyzmu, sacrum i profanum, fikcji literackiej z rzeczywistością historyczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Jacek Koprowicz, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © OpenClipart-Vectors,

© PublicDomainPictures/Pixabay

Zdjęcie autora: © Agnieszka Koprowicz

Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-30-3 (epub), 978-83-68577-31-0 (mobi)

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS NAJWAŻNIEJSZYCH POSTACI
POSTACI HISTORYCZNE

• Fryderyk Chopin

• Ludwika Jędrzejewiczowa – najstarsza siostra Chopina

• George Sand – francuska pisarka, kochanka Chopina, matka Solange

• Solange – córka George Sand, żona Clésingera

• Auguste Clésinger – francuski malarz i rzeźbiarz, autor maski pośmiertnej Chopina i nagrobka kompozytora na cmentarzu Père-Lachaise

• Teofil Kwiatkowski – malarz, przyjaciel Chopina

• Aleksander Jełowiecki – uczestnik powstania listopadowego

• Jane Stirling – szkocka arystokratka, uczennica Chopina

• Katie – siostra Jane Stirling

• Jean Cruveilhier – ostatni lekarz Chopina

• Delfina Potocka – księżna, muza romantyzmu, związana m.in. z Chopinem

• Louis-Auguste Bisson – francuski fotograf

• Jean-Auguste Ingres – francuski malarz

• Julian Fontana – przyjaciel kompozytora, kopista dzieł

• Gaspard Deguerry – proboszcz jednego z paryskich kościołów

POSTACI FIKCYJNE

• Jean Foucault – przedsiębiorca pogrzebowy, impresario, najbardziej tajemniczy bohater powieści

• siostra Klara – zakonnica z Zakonu Serca Jezusowego, szpieg księdza Jełowieckiego

• Isaac Thuret – właściciel hotelu, w którym mieszkał i zmarł Chopin

• żurnalista – francuski dziennikarz piszący dla „Le Presse”

• madame Edith – paryżanka z pieskiem czekająca w salonie Chopina na wieści o jego stanie zdrowia

• kancelista – pracownik w zakładzie pogrzebowym Jeana Foucaulta

12 PAŹDZIERNIKA 1849 ROKU, PARYŻ
1.

Salon w apartamencie hotelu Baudard de Saint-James przy placu Vendôme 12 wypełniał dym z papierosów i cygar. W połączeniu z fetorem przepoconych ciał, słodko-cierpkim zapachem perfum, mentolową wonią pomad do włosów powstała mieszanka, delikatnie mówiąc, bardzo trudna do zaakceptowania przez zmysł powonienia nowego gościa – wyjątkowo czułego na zapachy.

Monsieur Foucault nie miał wyboru. Aby uniknąć kompromitacji w postaci omdlenia lub ataku mdłości, ruszył w stronę uchylonego okna. I niczym skoczek na szachownicy zręcznie omijał figury reprezentujące elitę miasta. W tej epoce bowiem, zanim śmierć została wypędzona do szpitali, przed wyprawą w zaświaty znane osobistości żegnano w domach. A Fryderyk Chopin, uczestnik Wielkiej Emigracji, jedyny Polak, któremu w pierwszej połowie XIX wieku udało się podbić stolicę Francji, był mieszkańcom Paryża szczególnie bliski.

Paryżanie poza misją ostatniej posługi przybyli tu także, a może nade wszystko, aby przeżyć dreszcz emocji. Ten zawsze sekunduje oglądaniu umierającego na tajemniczą chorobę. Jedni plotkowali o gruźlicy piętnującej wybitnych artystów, inni wiązali chorobę z powikłaniami, jakie występują u ofiar wampirów. Dowodem na tę tezę miało być obfite plucie krwią na łożu śmierci. Byli również tacy, którzy snuli podejrzenia o podpisaniu cyrografu, bez którego nie mogą powstać arcydzieła. Powszechnie wiadomo, że ta umowa, jak każda, ma termin egzekucji. Gdy mija, po zastawioną duszę przychodzi wierzyciel, aby umieścić w piekle. Ale Chopin nie zamierzał kontraktu dopełnić, dlatego uporczywie trzymał się życia.

W tej sprawie krążyło także odmienne zdanie. To, że agonia trwa tak długo, nie ma związku z wolą mistrza. To Bóg daje mu ostatnią szansę uwolnienia się z rąk Pana Ciemności. I powrotu na stronę światła.

Jaka jest prawda?

Z tym znakiem zapytania Foucault zbliżał się do fotela stojącego najbliżej okna, obecnie zajętego przez młodą damę w czerwonej sukni. Ale zanim tam dotarł, ona się poderwała, ustępując miejsca.

Powodem decyzji madame Edith było zapewne nie tyle dobre wychowanie, ile wielka wrażliwość. To ona nie pozwalała znosić trzepotu skrzydeł gołębia, gdy ów, wplątany w firankę z muślinu, walczył o wolność. Bo nie śmiem naszego bohatera podejrzewać o wykorzystywanie, już na tym etapie, swojego talentu na przebieg wydarzeń.

W odróżnieniu od podejrzeń możemy przyjąć, że Edith, jedną ręką tuląc do piersi białego pudelka, drugą rozpędzając wachlarzem kłęby dymu, oddalała się w stronę pianisty. Ten siedział za doskonale nastrojonym fortepianem firmy Pleyel i cichutko gra Scherzo b-moll op. 31 – znane z prezentacji na recitalach, cieszących się niespotykaną sławą, gdy solistą był kompozytor. Teraz walczący o życie za ciemnozieloną kotarą, która jak kurtyna oddzielała widownię od sceny. To znaczy sypialnię od salonu.

Po zajęciu przez monsieur Foucaulta zwolnionego miejsca możemy dokonać wizualnej oceny naszego bohatera. Jego wiek należy oszacować na co najmniej sześćdziesiąt lat. Z pewnością w tej ocenie znaczny udział ma kolor włosów. Wyglądały, jakby zostały utkane z cieniutkich srebrnych nici. Zebrano je nad wysokim czołem i gładko zaczesano, przez co nad kształtną głową utworzyły idealną kopułę. Ale ta lśniąca kopuła nie wieńczyła czaszki. Srebrne nitki, zebrane z tyłu głowy w koński ogon, wisiały nad karkiem.

Za to doskonale uwidaczniał się zadarty podbródek, bo wsparty na ponad miarę wysokim, co niespotykane w kroju koszul tej epoki, śnieżnobiałym kołnierzyku. Nadto tak sztywnym, jakby był wycięty z brystolu. Otaczał go krawat z czarnego atłasu, zawiązany w węzeł windsorski. Ozdobiony spinką, rozszerzał się między połami marynarki o podobnym odcieniu czerni. Wyżej, poza linię brody, wystawał kształtny nos. Nie za duży, ale też nie za mały, z lekko drżącymi chrapami. A pod nim rozlokowały się nieco wypukłe wargi, do których przywarł uśmiech pełen pobłażania.

Obraz dopełniały splecione dłonie obleczone czarnymi rękawiczkami z cielęcej skóry. W połowie obciętymi, co uwidoczniło szczupłe palce, o długich, nieco szpiczastych paznokciach. Otaczały one srebrną kulę wieńczącą laskę. Ta, wsparta metalową skuwką o podłogę, między półbutami lśniącymi, jakby właśnie wyglansował je pucybut, wyznaczała oś symetrii.

Zastanawia brak opisu oczu. Wytłumaczenie jest proste. Zostały ukryte za osadzonymi na nosie pince-nez. Z czarnymi szkłami.

Ta czerń z jednej strony świetnie komponuje się z ubiorem naszego bohatera, z drugiej – zaskakuje. Znane są okoliczności używania szkieł aż tak bardzo przyciemnionych. Korzystamy z nich, aby chronić wzrok w dni słoneczne. Albo w trakcie zaćmienia, przy obserwacji gwiazdy naszego układu planetarnego.

Ale w salonie pełnym dymu? Tu w znacznej mierze ograniczają pole widzenia.

A może Foucault należy do osób ociemniałych?

Podejrzenie zasadne. Jak powszechnie wiadomo, czarne szkła, jako znak rozpoznawczy, noszą też ślepcy.

Nasz bohater, nie zamierzając na tym etapie naszej opowieści rozstrzygać tego dylematu, rozejrzał się dyskretnie. Na fotelach ulokowanych wzdłuż ściany wyłożonej tapetą z materiału o gamie szlachetnej szarości na przemian siedzieli przedstawiciele obu płci. W niechlujnych pozach, oględnie mówiąc. Tak to wyglądało, jakby umówiona wizyta wciąż się opóźniała, przez co morzyła ich senność. Mimo tej niedogodności nikt nie zamierzał rezygnować.

Gdy Foucault zakończył lustrację, wysunął laskę i odchylając firankę, uwolnił gołębia. Uczynił tak nie z dobroci serca, ale by zapewnić dopływ nieco szerszego strumienia świeżego powietrza. Ptak, który się w firance zaplątał, bo w trakcie szybowania nad Paryżem zgubiła go ciekawość, w pierwszej kolejności przefrunął nad wybawicielem, na szczęście nie czyniąc szkody w misternej fryzurze. Potem odbił od kilku głów drzemiących paryżan. Ci kolejno podrywali się na nogi, machając przy tym rękoma, niepewni, czy to sen, czy jawa. Następnie gołąb zawisł nad białym czepcem siostry Klary z Zakonu Serca Jezusowego.

Kiedy zdawało się, że na nim usiądzie lub przemieści się nad głowę księdza Aleksandra Jełowieckiego, siedzącego obok zakonnicy, wzniósł się. Tu napotkał przeszkodę, której nie zdołał sforsować. Po kilkakrotnym odbiciu od sufitu zniżył lot i okrążył żyrandol. Po tym akcie desperacji powoli opadł.

Ledwie wylądował, udał się na spacer po żakardowej wykładzinie. Podobnie jak tapeta została zakupiona przez Juliana Fontanę. Przyjaciel kompozytora, a zarazem kopista dzieł, wybrał kolor różu. W dwóch odcieniach wiły się po podłodze niczym morskie fale. Ptak, za nic mając wyrafinowany gust epoki, zrobił kupę na jedną z fal, po czym między nogami gości ruszył w stronę ciemnozielonej kurtyny.

Ale zanim do niej dotarł, ta załopotała. Na proscenium pojawiła się wysmukła brunetka z włosami uczesanymi w kok, w kontraście do paryżanek ubrana w czarną suknię.

– Obudził się? – zaciekawił się żurnalista „La Presse”.

I nie czekając na odpowiedź, bo przecież kryła się w mosiężnym naczyniu z uryną mistrza, którą jego siostra Ludwika wyniosła z sypialni, tak gwałtownie poderwał się od stolika, gdzie układał pasjansa, że zrzucił część kart.

To uruchomiło ciąg nieprzewidzianych wydarzeń. Ludwika, aby nie doszło do kolizji, zmuszona była okrążyć dziennikarza paryskiej prasy, przez co omal nie rozdeptała gołębia.

Ów, ratując życie, odfrunął w stronę poznanej już wcześniej damy o imieniu Edith, w czerwonej sukni. Ta, jedną ręką się wachlując, a drugą tuląc białego pudelka do piersi, instynktownie odskoczyła, aby uniknąć kontaktu z ptakiem, wpadając na siostrę Chopina.

Naczynie z uryną mistrza zostało uratowane. Podobnie jak wachlarz damy. Jedyną ofiarą okazał się pudelek.

– Trezor!

Edith ruszyła za pieskiem, próbując go złapać. Ale ów, bo z upadku na wykładzinę wyszedł bez szwanku, był szybszy. Podbiegł do kurtyny. I zniknął.

– Trezor!

Nie miała śmiałości pójść śladem ulubieńca.

– Mój anioł przybył! – Zza kurtyny usłyszała pełen egzaltacji głos Chopina.

Przez chwilę stała zdezorientowana, ale czując na sobie wzrok widowni, cofnęła się o krok. Jakby tym gestem zapewniała paryżan: „To nie o mnie chodzi”.

Tymczasem Ludwika ruszyła z naczyniem w stronę łazienki.

– Niech będzie pochwalony...

To pozdrowienie chrześcijan całkowicie ją zaskoczyło, była bowiem pochłonięta obserwacją damy w czerwonej sukni.

– Już ksiądz jest...

Dopiero po odwróceniu głowy zorientowała się, że dotarła w pobliże fotela, na którym siedział Aleksander Jełowiecki.

– To bardzo dobrze. – Pochyliła się nad kapłanem i głosem ściszonym, żeby nikt postronny nie usłyszał, dodała: – Bo brat właśnie się obudził.

Ksiądz po tej pomyślnej wiadomości poderwał się z siedzenia.

– Nie teraz – powstrzymała go. – Jak wrócę.

Opadł na fotel. A Ludwika, licząc na to, że podczas jej nieobecności dama w czerwonej sukni nie odważy się wejść do sypialni, oddaliła się w stronę łazienki.

Aby tam dotrzeć, minęła buduar. Ale gdy już znalazła się w korytarzu, stanęła jak wryta. Powodem był gołąb. Ptak po opuszczeniu salonu znalazł tu bezpieczny azyl. Spacerował po podłodze, jednak na widok prześladowczyni wpadł w popłoch. Gwałtownie poderwał się do lotu, po czym odbijając skrzydłami od ścian, odleciał w kierunku kuchni.

Na pewno przez otwarte okno wyfrunie na wolność – pomyślała.

Gdy zniknął z pola widzenia, postanowiła to sprawdzić. Po kilku krokach zmieniła zdanie, dlatego zatrzymała się przed drzwiami do łazienki.

– To ja – zapewniła.

Nikt nie odpowiedział. Wtedy, zgodnie z umówionym sygnałem, zapukała trzy razy. I po chwili usłyszała, jak ktoś od środka przekręca klucz w zamku.

– Obudził się – poinformowała po otwarciu drzwi mężczyznę z ciemną brodą, wydatnym orlim nosem i bardzo wysokim czołem.

– Ile razy pani zapuka, tyle razy myślę, że to już koniec... – syczał przez zęby Clésinger, jednocześnie wycofując się w głąb łazienki. – I jestem gotowy.

Rzeźbiarz trzymał w rękach metalową kuwetę wypełnioną rozrobionym i mokrym gipsem. Gdy znalazł się na wysokości toaletki, z wściekłością rzucił ją na blat.

Dokładnie wtedy w salonie ciemnozielona kurtyna ponownie zafalowała. I na proscenium pojawiła się nowa postać.

– Czyj to pies? – Solange nie kryła irytacji w głosie.

– Mój – przyznała Edith.

– Próbowałam go złapać, ale wciąż mi ucieka – oskarżyła właścicielkę przybyła.

Monsieur Foucault z zaciekawieniem obserwował Solange. Sporo o niej wiedział. Nie tylko to, że jest córką George Sand. I żoną rzeźbiarza Clésingera, który od kilku dni oczekuje na śmierć Chopina, aby zdjąć mu maskę pośmiertną. Ale też...

– Proszę go natychmiast zabrać!

Ta, której tajemnicy nie zdążył zdradzić, zniknęła za kurtyną. A Edith, spłoszona szansą otrzymaną od losu, rozglądała się bezradnie.

– Mogę panią wyręczyć – zaproponował dziennikarz z „La Presse”.

I zgasił papierosa w popielniczce leżącej na blacie kominka z marmuru, o kształcie typowym dla epoki późnego klasycyzmu.

– Nie, sama! – odrzuciła gwałtownie propozycję, a potem podając mu wachlarz, dodała: – Nie wypada z nim.

Widocznie uznał rację Edith za zasadną, bo odebrał atrybut damskiej elegancji. Póki młoda dama w czerwonej sukni nie zniknęła za kurtyną, pozostało mu jedynie podziwianie rewersu modnej kreacji.

Fryderyk Chopin, wybudzony szczekaniem Trezora, nie dość, że wodził wzrokiem za pudlem biegającym wzdłuż łóżka, na którym leżał, to jeszcze wyciągał rękę w białej koszuli, aby go złapać. To pierwszy obraz, jaki Edith ujrzała po wejściu do sypialni.

– Tak się cieszę, aniele, że jesteś...

Nie śmiała się odezwać ani ruszyć.

– Pokaż mi się wreszcie, duszo moja.

Ponieważ ramię Teofila Kwiatkowskiego, który szkicował profil mistrza, zasłaniało nowego gościa, malarz się przesunął, aby go odsłonić. Wtedy kompozytora ogarnęło rozczarowanie. To nie była ta, której odwiedzin tak pragnął.

– Na co pani jeszcze czeka?! – wybuchła wtedy Solange.

Edith się pochyliła, aby sięgnąć po Trezora, bo ten właśnie łasił się do jej stóp.

– To nie jest... – poskarżył się Chopin, błędnie łącząc białego pudelka z księżną Potocką – Delfina... – zdołał dodać, zanim dostał ataku dławiącego kaszlu.

Tak długo narastał, aż z ust kompozytora bluznęła krew. Ten widok to było za wiele dla wrażliwej Edith, która w sukni jak krew czerwonej osunęła się na podłogę.

Wtedy od sztalugi poderwał się Kwiatkowski. Doświadczony podobnymi przypadkami omdleń podsunął młodej damie sole trzeźwiące. Okazały się skuteczne. Edith, mimo utraty przytomności, nie wypuściła pudelka. I teraz, gdy malarz pomagał jej wstać, wciąż tuliła pieska do piersi.

– Wyprowadź ją stąd! – zażądała Solange po zatamowaniu krwotoku.

Próbowała odchyloną głowę Chopina oprzeć o poduszki. Miała z tym kłopot, bo te się przesunęły. Dlatego Kwiatkowski, zamiast wyprowadzić gościa, ruszył z pomocą.

– Czy ktoś tu zamierza pochować mnie w grobie z psem? – Chopin, z głową wspartą na poduszkach, wybuchł chichotem. – Żeby zaczął szczekać w trumnie, jak się w niej obudzę? – Teraz śmiech połączył się z nowym atakiem kaszlu.

Ponieważ dama ze szczekającym pudelkiem tulonym do piersi była wciąż w sypialni, malarz po udzieleniu pomocy nie miał skrupułów. Odchylił zieloną kurtynę i niemal siłą wypychając kobietę do salonu, pozbył się niewygodnego świadka.

W salonie Edith natychmiast stała się obiektem zainteresowania. Otoczył ją milczący krąg. Wszyscy czekali na relację.

– Widziała pani Chopina? – Żurnalista nie wytrzymał napięcia.

– Włosy mokre, jak po kąpieli... – zaczęła opis niemal szeptem. – Jak się do mnie odwrócił – zrobiła krótką pauzę dla efektu – oczy zobaczyłam. Podbite czarnymi plamami, jakby go ktoś pobił – próbowała zapanować nad egzaltacją. – Twarz blada... – szukała właściwego porównania – jak u upiora. Cała w kroplach potu. A potem... – odebrała żurnaliście wachlarz i zaczęła nim trzepać – kasłać zaczął. Wtedy...

Przywołany obraz krwi sprawił, że ponownie omdlała. Przed upadkiem ocalił ją dziennikarz. Lewą ręką objął wąską kibić, drugą gasił papierosa. Po zduszeniu żaru prawą też miał wolną. Ale nie chciał jej użyć. To mogłoby zostać źle zrozumiane. Dlatego licząc na wsparcie, rozglądał się wokół. Niestety, nikt się nie kwapił.

Monsieur Foucault nie zamierzał pomagać. Księdzu nie wypadało. A siostra Klara była zbyt słaba. Nadto bez zezwolenia Jełowieckiego nie mogła działać.

Ratunek nadszedł ze strony pianisty. Jednocząc siły, doprowadzili Edith do fotela przy stoliku z kartami, zajmowanego wcześniej przez przedstawiciela prasy. Gdy ją usadzili, wciąż przytulała białego pudelka do falujących piersi. Zbyt czule, przez co piesek protestował, skamląc cichutko.

Tego skamlenia nie mogła słyszeć siostra Chopina. Bo nie dość, że zbyt od salonu oddalona, to jeszcze po opróżnieniu zawartości naczynie z mosiądzu płukała nad wanną.

– To świństwo szybko zastyga...

Ledwie zakręciła wodę, za plecami usłyszała narzekania Clésingera.

Rzeźbiarz nie ustawał w próbach pozbycia się gipsu, który tężał na dłoniach.

– A już myślałem, że nas uwolni. I nie obudzi się.

– Proszę przestać... – Ludwika bliska była płaczu.

– Tym razem tak długo to trwało... – perorował z satysfakcją – przez co uwierzyłem, że uda mi się zdjąć maskę... – zrobił krótką pauzę – z twarzy trupa.

Nie wytrzymała i wybuchła cichym łkaniem.

– Nie ma litości. – Clésinger, nie przejmując się łzami, nadal kruszył gips na dłoniach. – On przeżyje, my wylądujemy na cmentarzu... – Czekał, aż łkanie zmieni się w histeryczny płacz. – Taki będzie koniec. Idę o zakład.

Nic z prowokacji nie wyszło. Ludwika wciąż stała odwrócona, skupiając całą uwagę na uchylonej szybie wąskiego okna. Jak w odbiciu lustra widziała w niej niebo i rewers kamienicy reprezentacyjnej od strony placu Vendôme. Bo łazienkę w tym apartamencie, a także kuchnię, ulokowano od strony podwórza.

Nagle na szybie pojawił się zarys gołębia, który wcześniej wyfrunął z kuchni. Teraz na tle nieba zataczał coraz szersze kręgi. Z jednej strony żegnając się z nią, z drugiej – zwiastując rychłą wolność. Widocznie tak to rozumiała, bo kiedy zniknął, wierzchem dłoni otarła łzy.

Dopiero wtedy się odwróciła. Niespiesznie podeszła do drzwi. I opuściła łazienkę.

Tylko na to czekał. Doskoczył, aby zamknąć swój azyl na klucz.

– Muszę się opanować... Muszę... – szeptała, przemieszczając się długim korytarzem. – Teraz przede mną najważniejsze zadanie.

Ledwie to wypowiedziała, dostrzegła zbliżającą się parę. Kobiecie w czerwonej sukni, z pieskiem przytulonym do piersi, towarzyszył dziennikarz.

– Tam jest łazienka?

– Tak, tak... – potwierdziła.

I pewna, że po kilku krokach za plecami usłyszy pukanie, ruszyła w stronę salonu. Nie pomyliła się.

– Proszę otworzyć! Kobieta jest w potrzebie! – nalegał żurnalista, stukając w drzwi.

– To nie jest publiczna toaleta, ale dom śmierci! – usłyszał odmowę.

– Konieczny jest okład z zimnej wody na twarz! – przekonywał Clésingera.

Tym razem nie uzyskał odpowiedzi.

– Mdleje!

Grozę sytuacji podkreśliły rytmiczne odgłosy uderzeń zwiniętej w pięść dłoni. Bez skutku.

– Mógłby mnie pan odprowadzić do domu? – Edith łamiącym się głosem postanowiła przerwać przegraną batalię.

– Udusi go pani. – Dziennikarz nie rzucał słów na wiatr.

Zaskoczony propozycją, obserwował pudelka, bo ten, nazbyt czule wtulony w piersi damy, żałośnie skamlał.

– Znowu to wraca... – Edith po złagodzeniu uścisku, daleka od omdlenia, przypomniała sobie o wachlarzu. Uniosła go na wysokość otwartych ust, uszminkowanych na czerwono, i zaczęła nim gwałtownie ruszać. – Muszę wyjść. Po tym, co widziałam – podkreśliła. – Nie mieszkam daleko. Po drugiej stronie placu. Na Saint-Honoré. – Czerwone usta drżały. – Błagam.

Wciąż się wahał.

– Okna zasłonięte... Pewnie światło dnia go drażni... Wszystko w świetle świec... – mamrotała pod nosem.

– Co jeszcze pani zobaczyła? – zaciekawił się.

– Twarz, jakby mu wampir wyssał niemal całą krew. A reszta z ust wypływa...

– Idziemy...

Teraz był pewien, że powinien zapewnić młodej damie towarzystwo w drodze do domu. Ten opis i dalsze obrazy, których ujawnienia się spodziewał, już widział na rozkładówce „La Presse”.

Gdy mijali Ludwikę, ta, wciąż stojąc w małym buduarze, przygotowywała się do decydującej batalii. Co prawda, zamiast wkroczyć do salonu, wolałaby się udać do kuchni. Zaszyć się w niej choć na kwadrans. Zebrać myśli. Uspokoić się. Dopisać kilka słów w liście do męża, który ją przywiózł do Paryża. A gdy odkrył, w co został wplątany, bo fortuna po Fryderyku pachniała mistyfikacją, po prostu zostawił. I wrócił do Warszawy.

Ale nie było odwrotu. Ruszyła.

Mój brat jest przebiegły i na pewno ukrywa majątek. – Przemierzając salon tonący w zawiesinie dymu, podtrzymywała się na duchu. – Jeszcze wszystko się odmieni... – zapewniła w myślach męża, gdy zbliżała się do fotela, na którym czekał Jełowiecki.

– To odpowiedni moment – szepnęła księdzu do ucha.

Foucault śledził każdy ruch przeciwnika. Ten poderwał się z fotela i podążał za Ludwiką, oddalony o kilka kroków. Gdy podeszła do kurtyny, z marszu odsunęła ciemnozielone skrzydło, po czym zniknęła w sypialni. Kapłan postąpił inaczej. Najpierw stanął. Kilka razy się przeżegnał. Dopiero tak przygotowany udał się na spotkanie z mistrzem.

W mroku płonęły świece. Większość stała na podłodze. Jak w teatrze, na proscenium. I tak oświetlały scenę, aby cała uwaga skupiała się na aktorze grającym główną rolę. Ten, wsparty o poduszki, podsunięte pod plecy, siedział na łóżku. Na wprost przycupnęła Solange. Otulona pomarańczowozłotą poświatą, niczym postać z obrazu de La Toura, małą łyżeczką ze srebra karmiąc jak ptaszka, żeby się nie zachłysnął, kropelka po kropelce wlewała wodę w usta brata.

Ksiądz tak się zapatrzył, że dopiero po chwili odkrył fotelik podsunięty mu przez Teofila Kwiatkowskiego. Nie zdążył nawet podziękować, bo malarz jak cień zniknął w głębi sypialni, w której z powodu zasłoniętych okien panowała ciemność. Ale był obecny, o czym świadczyła sztaluga z niedokończonym szkicem profilu kompozytora.

Ten mrok z pewnością ukrywał też Ludwikę. Nie zamierzał tego potwierdzać. Całą uwagę kapłana przykuło maleńkie piórko gołębia. Choć już w salonie przywarło do sutanny, odkrył je dopiero w tym świetle. Nerwowym gestem próbował strącić z piersi.

– Dwudziesta trzecia...

Jełowiecki, któremu wreszcie powiodło się zrzucenie piórka na podłogę, nie zrozumiał.

– W tym tygodniu – wyjaśnił Chopin i powstrzymał kolejną łyżeczkę z wodą zmierzającą do ust – cały Paryż przychodzi tu zemdleć na mój widok... – dopowiedział, aby gość miał jasność, co ta liczba oznacza. – Powinienem na to przedstawienie wydawać bilety, jak w teatrze. – Widocznie pomysł wydał się zabawny, bo skwitował go cichutkim, sarkastycznym chichotem.

Śmiech wciąż trwał, gdy z ciemności jak duch wypłynęła Ludwika. I kładąc palec na ustach, poprosiła, aby przestał się forsować.

– A żeby ceny były wyższe, mogę ten spektakl okrasić recytacją. – Chopin nie miał zamiaru siostry słuchać. – Kiedy błądziłem w piekle, o którym nie śpiewam dlatego, że mi klątwy się wpierw w usta kleją, jak muchy brzydkie...

– Błagam, przestań kpić...

– Nie kpię – zapewnił. – Tylko cytuję Norwida.

Uśmiechnęła się niepewnie, bo przebieg wizyty wymykał się z jej rąk.

– Podaj mi lusterko. – Brat na pozór zmienił temat.

Spełniła jego prośbę. W owalnym zwierciadle ujrzał twarz mimo ciepłego światła świec bladą jak kreda, nadto obficie pokrytą kroplami potu.

– Norwid jej nie opisał. – Zmienił kąt widzenia lusterka. – Ale dłonie tak... – W odbiciu pojawił się ich obraz, a mężczyzna wyrecytował:

Którego ręka... dla swojej białości

Alabastrowej – i wzięcia – i szyku –

I chwiejnych dotknięć jak strusiowe pióro –

Mieszała mi się w oczach z klawiaturą

Z słoniowej kości...[1]

Ledwie padły słowa ostatniego wersu, coś sobie przypomniał.

– Był u mnie!

– Norwid? – Nieco to zdumiało siostrę. – Tak – przyznała.

– Dlaczego mnie nie obudziłaś?

– Dwa tygodnie temu był... – usprawiedliwiła się. – I nie tu. W poprzednim mieszkaniu.

– Wszystko mi się miesza. To przez Cruveilhiera. Dla złagodzenia bólu karmi mnie narkotykami – poskarżył się. – W tym je podaje. – Wskazał na strzykawkę leżącą na metalowej podstawce. – Pokaż ją księdzu – nakazał Solange. – Najnowszy wynalazek medycyny. – Odsunął koszulę i pokazał przegub z plamami od nakłuć. – Nie muszę już palić opium, bo wymieszane z laudanum idzie prosto do żył. – Nieoczekiwanie wychylił się i odebrał strzykawkę. – Kto on jest?

– Aleksander Jełowiecki – przedstawił się, zdziwiony, że kompozytor go nie poznaje.

– Kto?

– Z kościoła Notre Dame de l’Assomption. Przy Saint-Honoré. Zwanego polskim. – Był pewien, że teraz skojarzył. – Mówiono mi, że mnie wzywałeś.

– Nie wzywałem żadnego księdza – wypomniał Solange, uznając ją za winną tego pomysłu.

– Znamy się z dawnych czasów.

– Nie znam – zapewnił i opadł na poduszki. – I nie chcę tu żadnego klechy.

– Mówiono mi też, że niczego tak nie pragniesz, jak pogodzić się z Bogiem.

– Żyłem bez Boga...

– I przejść na stronę wiary. – Kapłan nie pozwolił mu dokończyć.

– I umrę bez Boga. – Stawiając kropkę, chory odwrócił głowę.

Ale po chwili ponownie patrzył na Jełowieckiego, bo ten z hukiem runął na kolana i oznajmił:

– Będę się tu tak długo modlił o twoją duszę...

– Ja nie chcę!

– Matko Boża, ty wiesz najlepiej, jaka jest cena każdego człowieka odkupionego najdroższą krwią Boskiego Syna Twego...

– Żadnych modłów! – Chopin oderwał plecy od poduszek.

– Nie gardź moją pokorną prośbą o nawrócenie grzesznika...

– Mdli mnie od tego! – Gdy to wykrzykiwał, jego ciało wygięło się w pałąk.

– Tego grzesznika – ksiądz wskazał palcem – któremu grozi wieczne zatracenie.

– Zabierzcie go stąd! – wycharczał grzesznik. – Moja dusza nie należy... – nie dokończył z powodu kolejnego ataku kaszlu.

Do tego zaczął się dusić. I pluć krwią. Solange natychmiast podsunęła mu pod usta chusteczkę, a Ludwika podbiegła do przerażonego księdza, aby pomóc mu wstać. Ledwie dźwignął się z kolan, odepchnął ją, dając znać, że tego nie chce. I uciekł do salonu.

– Nie jest jeszcze na to przygotowany. – Ludwika, biegnąc krok za kapłanem, tłumaczyła brata.

– „Moja dusza nie należy...” – Cedząc słowa Chopina, Jełowiecki nie potrafił opanować emocji. – Ja nie dopuszczę, aby on swoją duszę zaprzepaścił!

Nie dbał o pozory, przez co słyszeli go wszyscy goście salonu.

Także monsieur Foucault. I uśmiechnął się pobłażliwie. Pierwsza odsłona pojedynku tak łatwo poszła po jego myśli. Nie spodziewał się tego.

– Idziemy! – nakazał Jełowiecki.

Służebnica Kościoła natychmiast poderwała się z podłogi czarny sakwojaż i ruszyła za księdzem.

Kiedy wydawało się, że opuszczenie przez tych dwojga apartamentu przy placu Vendôme jest nieuniknione, ksiądz przed drzwiami wyjściowymi stracił cały impet.

– Doskonale gotuje. – Odwrócił się w stronę Ludwiki, która go nie odstępowała. – Na przykład czernina i kaczka z borówkami w jej wydaniu... – szukał właściwego porównania – palce lizać.

Ludwika nie bardzo wiedziała, po co o tym mówi. Ale jeszcze bardziej zaskoczyła ją nagła zmiana nastroju księdza, który po stanie wzburzonej egzaltacji jak za dotknięciem czarodziejski różdżki przywdział maskę wygładzonego spokoju.

– Nikt z nas tu nie myśli o czerninie – tłumaczyła się niepewnie.

– Świetnie robi na krew – zapewnił. – A przecież ktoś musi dbać, żeby nam wyzdrowiał.

Ludwika, przytakując głową, dopiero teraz zwróciła uwagę na sakwojaż.

– Ma w niej bieliznę na zmianę...

Olśniło ją. Przewidział taki finał wizyty. I wszystko wcześniej zaplanował.

– Nie patrz tak, córko. – Podejrzewając, że odkryła te zamiary, tłumaczył: – Nasze losy są w rękach Boga. Jeszcze to się tak skończy, że mistrz wyzdrowieje, a wy zagłodzicie się na śmierć.

– Już to dziś słyszałam – bąknęła.

– Ktokolwiek to powiedział, ma rację. Dlatego siostra Klara tu zostaje. – Zrobił znak krzyża i opuścił mieszkanie.

Na klatce schodowej długo dudniły kroki kapłana zbiegającego po marmurowych schodach. Dopiero gdy ucichły, Ludwika zamknęła drzwi. A potem się odwróciła. I stojąc na wprost gościa, zastanawiała się, jaki może być prawdziwy powód tej decyzji księdza. Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć. Ale coś jej podpowiadało, że nie należy zakonnicy ufać.

– To prawda, że ojciec Aleksander był spowiednikiem Adama Mickiewicza? – rozpoczęła śledztwo.

Siostra Klara przytaknęła.

– Była siostra przy tym?

– Nie – zaprzeczyła gwałtownie. – To było, zanim dotarłam do Paryża.

– Ach, tak... – Ludwika minęła ją i długim korytarzem ruszyła w stronę kuchni.

– I o ile mi wiadomo, ta spowiedź odbyła się w Rzymie, nie w Paryżu.

– Ach, tak... – powtórzyła, wyraźnie zaciekawiona.

– Mistrz Adam bardzo się opierał. – Starała się pozyskać zaufanie. – Tyle słyszałam.

– Wieszcz był opętany przez Szatana? – rzuciła przez ramię Ludwika.

Zakonnica przeżegnała się lękliwie.

– Nic o tym nie wiem – zapewniła, gdy mijały drzwi do łazienki. – Wtedy konieczne są egzorcyzmy. A ksiądz Aleksander nie jest egzorcystą. Tylko... – przerwała.

– Tylko? – zachęcała Ludwika.

– Nazywa siebie... – siostra przez chwilę się wahała, czy powinna mówić – kapelanem artystów w potrzebie.

– To znaczy... – Ludwika się zatrzymała. – Mickiewicz też wyrzekł się Boga?

– Miał chwilę zwątpienia. – Zakonnicy zaschło w gardle i głośno przełknęła ślinę. – Przy delikatnych duszach...

– Tak?

– Oni nie wytrzymują żaru, który ich pochłania, żeby mogli tworzyć wielkie dzieła.

– Siostra dużo wie.

– Ja nic nie wiem. Nic – przestraszyła się. – Cała wiedza pochodzi od księdza Aleksandra.

– W to akurat wierzę – pochwaliła szczerość Ludwika i jako pierwsza wkroczyła do obszernej kuchni. – To mój azyl.

Siostra Klara najpierw postawiła sakwojaż na posadzce z czarno-białych kafelków. Dłuższą chwilę stała onieśmielona w smudze światła, które podświetlało biały kornet na głowie. Przed nią stał duży stół. Wokół krzesła. Ale na blacie nie znajdowały się pojemniki z przyprawami, lecz leżały książki w towarzystwie papieru nutowego. Nieco dalej, obok kałamarza z atramentem, obsadka ze stalówką. Był też rozpoczęty list, ale ten Ludwika przykryła nutami. Zakonnica, udając, że tego nie widzi, przesunęła wzrok.

Na jednej ścianie wisiały szafki. Pod drugą stała kuchenka z metalową płytą, tak czystą, jakby nie była używana, choć obok – wiadro węgla, a na podpałkę leżały równiutkie szczapy porąbanego drewna. Wyżej wisiało kilka garnków i patelnia.

– Można? – Wskazała na szafki.

– Proszę.

Kolejno otwierała drzwiczki. Na półkach stały talerze o różnych wymiarach, a także szklanki i kubki.

– Tu siostra będzie spała – poinformowała Ludwika łagodnym głosem. – Wstawi się siennik. Przyniesie pościel.

– Ja wszędzie mogę – zapewniła.

– Miejsca nie ma – wytłumaczyła, po czym westchnęła, bo tym samym traciła swój azyl.

– Trochę mąki. – W kolejnej szafce zakonnica znalazła dwa pełne woreczki. – Kasza... – Odwróciła się. – Właściwie nic nie ma.

– No, nie ma – przyznała Ludwika. – To dlatego, że wszyscy czuwamy. Tylko czasami sprowadzamy coś do jedzenia. Z oberży.

– Tak nie można – zaprotestowała. Przez chwilę się wahała, zanim zdobyła na odwagę. – To może ja zrobię zakupy?

Czekanie na odpowiedź się wydłużało. Ludwika doskonale wiedziała, że propozycja powinna zostać przyjęta, ale wiązała się z pieniędzmi. Należało je wręczyć. I tu tkwił problem. Było z nimi krucho.

Sytuacja stała się niezręczna, na szczęście w drzwiach kuchni stanął Clésinger. Na dłoniach wciąż miał resztki gipsowych rękawiczek.

– I co? – zapytał. – Przegonił księżulka, bo nie chce Panu Bogu oddać swojej szlachetnej duszy?

– To siostra Klara. – Zamiast mu odpowiedzieć, Ludwika wskazała nowego domownika. – Zostaje z polecenia księdza Jełowieckiego – dokończyła prezentację.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

– Mhmm... – Mężczyzna sięgnął po ukrytą pod stołem butelkę wina. – Nie chce mu oddać duszy? – Obserwując służebnicę Kościoła, wyjął zębami korek. – Czy nie może? – Wypluł korek na blat stołu. – Mówi się, że podpisał pakt z piekłem.

Przeżegnała się. Tymczasem on podszedł do szafki za jej plecami po kieliszek.

– Ja od dawna podejrzewam, że ta jego muzyka to dar mocy Szatana – prowokował.

Skutecznie, bo zakonnica ponownie nakreśliła znak krzyża.

– Odwołanie do Boga nic nie da – zapewnił, nalewając czerwone wino do kieliszka. – Tylko dzięki Szatanowi można się stać geniuszem. I tworzyć arcydzieła. – Zatkał butelkę korkiem. – Bez niego powstają dzieła ulotne. – Przybliżył się z pełnym kieliszkiem. – Ja bez wahania podpiszę taki pakt – szepnął do ucha zakonnicy.

Żegnając się po raz kolejny, odskoczyła.

– Ale to znaczy... – uniósł palec – że to Szatan nam pomaga. A Bóg od czasu wygnania swoich dzieci z raju... – powoli wypił łyk – potrafi tylko karać.

Udając, że tego bluźnierstwa nie słyszy, siostra Klara oddaliła się pod skrzydła Ludwiki.

– Zakupy nie będą drogie – zapewniła, co ponownie postawiło drugą kobietę w niezręcznej sytuacji.

– A co siostrzyczka umie ugotować? – Tym pytaniem Clésinger wybawił ją z opresji.

– Najlepiej wychodzi mi czernina. I kaczka. – Chwaląc się kulinarnymi umiejętnościami, oblała się rumieńcem.

– Na kaczkę mogę dać – zadeklarował nieoczekiwanie, z lubością wpatrzony w czerwone policzki. – Niedaleko są hale.

– Wiem gdzie... – zapewniła, spuszczając oczy.

Sięgnął do kieszeni surduta i wyjął kilka banknotów.

– Proszę.

Czekając na przyzwolenie, zakonnica spojrzała na Ludwikę. Dopiero gdy ta kiwnęła głową, podeszła do rzeźbiarza i odebrała pieniądze.

– Nie tam – powstrzymał ją, bo zamierzała z kuchni wyjść na korytarz. – Tędy. – Wskazał zamknięte drzwi. – Prowadzą na schody dla służby i dostawców towarów – wyjaśnił. – Dojdzie nimi siostrzyczka na podwórze. A potem przez bramę na plac Vendôme.

Zawróciła i posłusznie ruszyła w stronę wskazanych drzwi.

– Dziękuję – szepnęła Ludwika, gdy zostali sami.

– Ma rację – zbagatelizował swój gest. – Trzeba jeść.

Choć nie cierpiała towarzystwa rzeźbiarza, też usiadła przy stole.

– Wszystko przez psa, co? – Nie uzyskując odpowiedzi, którą przecież znał, wypił kolejny łyk wina. – Gdyby nie zaczął szczekać, toby się nasz geniusz nie obudził.

– Dosyć! – Poderwała się i podeszła do okna, które wychodziło na podwórze.

– A może pani to wyznał?

– Co?

– Jak podpisany cyrograf dostarczyć Szatanowi?

Zignorowała pytanie. Jakby w ogóle nie padło, wróciła do długiego stołu i ponownie usiadła na swoim miejscu.

– Musi być krwią podpisany? – Niezrażony milczeniem próbował wymusić odpowiedź.

Ludwika, nadal tak się zachowując, jakby te pytania nie padły, postanowiła dokończyć list do męża.

– A brata samego nie boi się pani zostawiać? – Zmienił temat.

– Nie jest sam – odburknęła.

– Może to wykorzystać. – Uzupełnił winem pusty kieliszek. – I znowu błagać o akt łaski...

– To się już nie powtórzy – zapewniła. – Ci, co przy nim czuwają... – zawahała się – to przyjaciele są.

Pokiwał głową, jakby się z tym w pełni zgadzał.

– Nie pomogą mojemu bratu odejść bez pogodzenia z Bogiem – dodała Ludwika po krótkiej pauzie – i pożegnania ze mną.

– Znowu list do męża? – Ponownie zmienił temat.

Nieznacznie kiwnęła głową, nie chcąc go drażnić. Doskonale wiedziała, do czego zmierza.

– To prawda, że szanowny małżonek nienawidzi brata? – Ściszył głos, próbując rozmowie nadać większą intymność.

Starała się skupić na tym, co dotąd napisała. Dla przypomnienia czytała zdanie po zdaniu.

– Mówi się, że dlatego wyjechał z Paryża. I panią zostawił. – Westchnął, jakby współczuł. – Tak słyszałem.

– Kto tak mówi?

– Ściany.

– Ściany – powtórzyła jak echo. – Za dużo pan pije.

– Może pani ma rację? – przyznał i zaczął palcem wodzić po krawędzi kieliszka. – Ale to nie zmienia faktu.

– Jakiego faktu? – zaciekawiła się.

– Też go nienawidzę. – Patrzył jej teraz prosto w oczy. – Nie mniej jak pani mąż.

– Bo jak mój mąż zazdrości pan mojemu bratu – cedziła te słowa z satysfakcją – talentu. I sławy.

– To także... – Chciał coś jeszcze dodać, ale nieoczekiwanie weszła zakonnica.

I to z żywą kaczką w metalowej klatce oraz torbą pełną prowiantu.

– Już? – zdziwił się. – Jak siostra to zrobiła? – Przyglądał się podejrzliwie. – Chyba ksiądz nie zatrudnił czarownicy, co fruwa na miotle?

– Jak pan może?! – wybuchła.

– A mogę. Bo jak to możliwe, żeby w try miga wrócić z hal targowych? – Szukał poparcia u Ludwiki, która tak szybkim powrotem zakonnicy była równie zaskoczona.

– Nie musiałam tam dolecieć, bo wpadłam na dostawcę.

– Jakiego dostawcę?

– Dla kuchni w ambasadzie rosyjskiej. – Wskazała ręką na sufit. – Jest piętro wyżej.

– To się zgadza – przyznał jej rację Clésinger, choć był zawiedziony tak przyziemnym rozwiązaniem zagadki. – Ambasada Rosji ma nad nami całe piętro.

– Bankiet szykują. – Siostra Klara postawiła na posadzce klatkę z białą kaczką. – Mogłam kupić nawet dwie, ale... – W porę się powstrzymała.

– Jedna na czerninę w zupełności starczy – zapewnił.

– Trochę warzyw i suszonych owoców też mi dorzucił.

– To proszę pokazać, co siostra potrafi – zaproponowała Ludwika i wróciła do listu.

Pisząc, siedziała zwrócona plecami do Klary. Rzeźbiarz odwrotnie. Sącząc wino, wpatrywał się, jak ta oporządza kaczkę. Wpierw przytrzymując dziób, wyskubała pióra z łepka. Potem wprawnie podwinęła szyję i nacięła ostrym nożem.

– Ale nie tylko talentu i sławy mu zazdroszczę. – Przyglądając się, jak krew spływa do podstawionego szklanego naczynia, rzeźbiarz wrócił do przerwanej rozmowy. – Miał Solange.

– To nieprawda! – Siostra Chopina nie umiała opanować oburzenia.

– Prawda – zapewnił bez emocji w głosie. – Nie teraz... – Obecność zakonnicy przy tych wyznaniach nie przeszkadzała mu, co Ludwikę tym bardziej krępowało. – Teraz jest moją żoną. Wcześniej, kiedy była jeszcze dziewicza.

Ponownie przesuwając palec po krawędzi kieliszka, wpatrywał się w smugę krwi. Powoli wypełniała szklane naczynie, bo oprawczyni, obejmując kaczkę obu kolanami, odcinała jej drogę ucieczki z miejsca kaźni.

– Matka i córka.

Ledwie to padło, spod palca, którym kreślił kółka wokół krawędzi kieliszka, popłynął płaczliwy dźwięk wywołujący ciarki na plecach.

– Jak pani myśli? – Usatysfakcjonowany sukcesem Clésinger przeniósł spojrzenie na Ludwikę. – Czy takie doświadczenie przekłada się na twórczość?

– Skąd ta pewność? – Zrobiła wszystko, aby jej głos nie drżał. – Że to doświadczenie – wzięła oddech – a nie pańska imaginacja?

– Mało pani wie o romantyzmie – zapewnił, przerywając muzyczny popis, po czym sięgnął po butelkę i ponownie nalał wino do kieliszka.

Zakonnica tymczasem zakończyła pobieranie krwi na czerninę i podcięła szyję kaczce. Osowiałej i pogodzonej ze śmiercią.

– Opis tych doświadczeń jest w miłosnych listach, które mu słały – oznajmił rzeźbiarz.

– Czytał pan te listy? – Ludwika próbowała znaleźć kolejny słaby punkt.

– Nie – przyznał – ale dużo bym dał, żeby pochylić się nad ich lekturą. – Westchnął i wypił mały łyk wina. – One tu są.

– Brednie.

– To nie są brednie. – Ponownie próbował na kieliszku wymusić szklany płacz, lecz tym razem bez powodzenia.

– Jeśli są, to gdzie? – W pytaniu kryło się zaciekawienie.

Clésinger tego nie wiedział. Albo nie chciał ujawnić, bo milczał. A zakonnica, wciąż licząc na odpowiedź, ani na chwilę nie przerwała oskubywania martwej kaczki z białych piór.

– Miłosne listy... – szepnęła bezgłośnie.

Miała pierwszą wiadomość dla księdza Jełowieckiego.

13 PAŹDZIERNIKA 1849 ROKU, PARYŻ
2.

Fryderyk Chopin punktualnie o piątej rano został obudzony przez ukochane, choć jeszcze niepoczęte dziecko. Bo jak powszechnie wiadomo, potomkami wybitnych kompozytorów są ich muzyczne arcydzieła. I właśnie ta ostatnia latorośl, niczym Atena w głowie Zeusa, ulokowała się w głowie mistrza. A o świcie dojrzała do narodzin.

Ale zanim miało dojść do rozwiązania, mistrz, wsparty plecami o poduszki, czekał na bolesny skurcz w klatce piersiowej, któremu towarzyszył atak kaszlu. Potem krwotok. Tym razem nie wydarzyło się to, czego bał się najbardziej. Odważył się oddychać głębiej. I wciąż nieruchomy powoli wodził wzrokiem. Chciał się upewnić, czy obecni w jego sypialni śpią.

Ludwika siedziała tuż przy wezgłowiu, wtulona głową w oparcie fotela. Podejrzewał, że udaje. Ale jej powieki wciąż były zamknięte, a piersi falowały w jednostajnym rytmie. To go przekonało. Przeniósł spojrzenie na Teofila Kwiatkowskiego. Ten spał na podłodze. Wpatrując się w malarza, Chopin bezszelestnie odsunął jedwabne prześcieradło. Po tym sukcesie postawił na podłodze bose stopy i w białej koszuli, kryjącej kolana, ujawnił się w całej okazałości.

Nie była to imponująca postura. Pochylenie pleców, pogłębiające się wraz z rozwojem choroby, odjęło dodatkowe centymetry, przez co mistrz ocierał się o granicę metra siedemdziesięciu.

Kiedy to wycieńczone chorobą ciało, ważące czterdzieści cztery kilogramy, wreszcie powoli ruszyło, w świetle świec zabłysły gałki głęboko osadzonych oczu. Niegdyś były intensywnie niebieskie, jak kwiaty fiołków, które wielbił, teraz stały się wyblakłe, do tego podbite plamami fioletowo-czarnych zasinień. Nad nimi, niczym obramowanie obrazu, wiły się pukle długich włosów, tak mokrych, jakby ich właściciel właśnie wyszedł z kąpieli.

Po kilku krokach dotarł do Teofila Kwiatkowskiego. Malarz, cicho pochrapując, spał na podłodze w pozycji płodowej. Obok leżał rysunek. Pochylił się, aby go podnieść. Przez chwilę wpatrywał się w swój profil. Z trudem rozpoznając. Potem wypuścił z rąk. To nie było rozważne, bo papier osiadł na policzku śpiącego. Ten strącił go gestem kogoś, kto odgania muchę. W obawie, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku, znieruchomiał.

Dopiero gdy nabrał pewności, że malarz wciąż śpi, oddalił się w stronę zasłoniętego okna.