Iluminacja Wieku Młodością Zroszonego - Wojciech Noszczyk - ebook + książka

Iluminacja Wieku Młodością Zroszonego ebook

Wojciech Noszczyk

5,0

Opis


Zaskakująca współczesna realizacja postulatów, które głosili już moderniści. Tekst rozpada się na kilka części i planów, a każdy z nich staje się odrębną całostką w ramach tego niewielkiego objętościowo utworu. Najbłahsza scena urasta tu do rangi małego językowego arcydzieła, autor cyzeluje każde zdanie, na poziomie stylistycznym nawiązując przewrotnie do estetyzmu. Szata słowna jest tym samym bardzo wyszukana, wytrwały i ambitny czytelnik powinien jednak odnaleźć w przedzieraniu się przez kolejne misterne konstrukcje lingwistyczne (nierzadko paradoksalne czy wręcz oksymoroniczne) intelektualną przyjemność. Narracja oscyluje pomiędzy stylem wysokim a niskim. Zaskakujące zestawienia ożywiają niejednokrotnie zastane związki wyrazowe i balansowanie na granicy prozy poetyckiej, a także niesłychane bogactwo językowe wskazać można jako na największe zalety Iluminacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 70

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greg44

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Ewagreen

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to utwór, który w nietypowy sposób przedstawia ponadczasowe prawdy i relacje międzyludzkie. Jest olbrzymią metaforą brutalnego życia widzianą oczami młodego mężczyzny z nadziejami na własną przyszłość. Oryginalna i nietypowa pozycja literacka dla wszystkich, których nie odstrasza szata językowa do ukazania prawd i błyskotliwych poglądów.
00



Wojciech Noszczyk
Iluminacja Wieku Młodością Zroszonego

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Wojciech Noszczyk „Iluminacja Wieku Młodością Zroszonego”

Copyright © by Wojciech Noszczyk, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Korekta: Zuzanna Laskowska, Emilia Ceglarek

Skład epub i mobi: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-131-9

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Ze wszystkiego, co czytam, lubię to

tylko, co krwią było pisane. Pisz krwią,

a dowiesz się, że krew jest duchem

F. Nietzsche. Tako rzecze Zaratustra

Gdy wzniosę dumnie głowę,

Gdy wstecz odrzucę trwogę,

Gdy krzyknę twardo słowa,

Których jeszcze znieść nie mogę.

Gdy wiarę swą roztrwonię,

Tę durną, anarchiczną,

Z różańca zrzucę dłonie

W mej myśli prozaicznej.

Gdy mgliste zamknę oczy,

Goryczy łzę uronię

I myślą, która broczy,

Zmęczone otrę skronie.

Gdy nic już nie zostanie,

Gdy krwawym snem zatonie,

Wyciągnę mocno ramię…

I los wrogi – przegonię!

Powstawszy z klęczek prężnie,

Za kamień chwycę głuchy.

I walczyć będę mężnie

Prócz zbędnych słów otuchy.

I tkliwość moja spłonie,

Późne uczuć szlochanie.

Płakać sercu zabronię…

Kto przeciw mnie jest – zranię!

I żalu nie zniweczę,

Gdy ów popłochem skona,

Rozrzutnie go uleczę,

A zemsta się dokona.

I tęsknić będę srodze

Za Bogiem, Jego łaską,

Gdy w jadem skalnej drodze

Podążę z złudną maską.

Lecz muszę to uczynić

Z potęgą orła lotu,

By brutalnie zawinić –

Zrozumienia być gotów.

Przebiegle będę drążył

Opokę rumowiska,

Bym w porę późną zdążył

Rzec Prawdę… gdy ból ściska.

***

Szedłem sobie razu pewnego

Aleją w zmierzchu jesieni.

Pomimo zimna wietrznego,

Surowych, wytartych kamieni;

Deszczu tnącego obficie,

Skowytu kundli po świcie;

Wkroczyłem w zacieniony skwer –

Niczym zbłąkana ryba wietrząca żer.

W parku nad ranem o gorzkiej godzinie,

Przepych niesmaku… i dziwki w latrynie!

Podparłem głowę myślą mych rąk,

Westchnieniem przeszyłem szumu dreszcz

I czystej bieli dobyłem pąk…

Lecz zwiądł już, smętny – to przez ten deszcz!

Zważył się przeto samotnym żarem

Ten, co płonął niegdyś bez tchu.

Strudzony chłodnym gawiedzi gwarem,

Zapadł się w toń szumnego snu.

Na bruk go rzuciłem zimny jak lód,

Cieknący jesienną strugą;

I w głębi serca odczułem chłód

I rozmazałem go… smugą.

Teraz, ocknąwszy rozum ten mój,

Co niegdyś obok stłumiony stał,

Rozkoszy chwilą ocieram znój;

Klnę wszystko…! gdym tkliwością kochał.

W parku nad ranem o gorzkiej godzinie,

Przepych niesmaku… i dziwki w latrynie!

Przetarłem oczy od gęstej mgły.

Idę wciąż dalej – pójdziesz i Ty?

***

Z miejsca postoju ruszyłem powoli,

Depcząc błoto rozlane w alei,

Przegniłych liści naręczy kilka,

Rozmytych widmami kropel cieknących;

Marszu może i upłynęła chwilka,

Lecz myśli znów pełne ran się jątrzących.

Zmrok jeszcze płaszczem gwiazd mnie otulał,

Gdym ugrzązł zmęczonym krokiem przez park.

I deszczu kosmyków świt nie zamulał

Otępieniem sennych mar.

***

Gdy w cieniu głuchym brnąłem skąpo,

Odzianym będąc rześkim tchnieniem,

I jeszcze półzgiełk dzierżąc w myśli,

Co proroczym zawisła spełnieniem,

Uszedłem głazów parę.

Wokoło gąszcz zieleni, co sączył się po ziemi,

Nalotem ponakrywa i wodą brudną spływa.

Ta, mknąc przez bruki alei, w rynsztoku woń swą

ścieli.

Wilgotną, gorzką mazią opływa drogi krańce

I tworzy tuż przy brzegach rozpadlin zgniłe

szańce.

Zapachem słonym nęci, fetorem kłębu bucha

I muchę – jedną, drugą tym szlamem udobrucha.

A gdy się zlecą wszystkie – ohydne i plugawe,

Gdy stęchłą wić podejmą jak świeżą, wierzchnią

strawę,

Ulecą w głąb, w przestworza, i znikną gdzieś

daleko,

By, gdy wzejdzie wiosną zorza – zwarzyć młode

mleko.

Przegoniłem poczwary, zbrukałem dłoń w kałuży,

Zapiąłem sweter szary i nie zwlekałem dłużej.

W parku nad ranem o gorzkiej godzinie,

Przepych niesmaku… i dziwki w latrynie!

***

Świtu złudzenie odlegle wschodziło,

Jak mrówczej pracy porywu zew.

Na skraju głuszy rozkoszą dudniło,

Skarga uniesień dosięgła plew.

Westchnień zranionych słyszałem tętent.

Dureń pewien, co broczył się krwią;

Pod drzewem dębu koił ów zamęt,

Który to miłością Wszyscy zwą.

Śpiew nocnych kruków ciął bez litości,

Księżyc zawistnie jątrzył swój chłód,

Dreszcz przebiegł chyżo przez moje kości

Niczym na ranie rozdarty strup.

Zmierzch jeszcze jaśniał swym cierniem,

Zagłuszał plusk wartkiej wody,

I falą biernych nawałnic

Przepędzał skruszone płody

***

Przyczaiłem się w gęstwinie, co w półleśnym

gniła tłoku,

Wśród poruszeń, szeptów, szmerów, miłych

myślom – miłych oku.

Z pokorą w jego czynie, na ustach młodzik pieścił

słowa

Uczuciem spływające – wspomnieniem gorejąca

głowa!

Pieśń przeczystą, patetyczną wznosił duchem

ku Aniołom,

Płową, dziką, prozaiczną – znaną hieratycznym

sowom.

Trwając skrycie w uniesieniu, dobył z siebie lilii

wiano,

Pałał przed nią w rozmarzeniu, by przemienić

w szczęścia miano.

* * *

Przypatrzyłem mu się dobrze. Przeszyłem wzrokiem w błysku chwili całokształt scenerii, jaka rozciągnęła ujmujące piękno przede mną – skrytym w zaroślach szumiących, pachnących świerków.

Pośród kołysanych konarów wyschnięte liście szeleściły prostą melodią. Pozostałe, które przemokły, wtórowały tym pierwszym beznamiętnie zwisającym posłuchem. Momentami wiatr podrywał je wszystkie i niczym trzepoczące mew skrzydła rwał ku górze, by igrać dębowym pierzem z jakże misterną, akrobatyczną zręcznością.

Kiedy miał już dosyć, ustawał w gwałtowności swojej i łagodnym, ledwie odczuwalnym muskaniem pozwalał spocząć zmęczonym listkom na chłodnej ziemi, tuż u stóp siedzącego nieopodal mnie chłopca.

Ów wyglądał całkiem zwyczajnie. Taki sobie zwyczajny chłopiec.

Niczym nie wzbudzał mojej ciekawości. A jednak, jak sami się przekonacie, zasłuży na nią również i z Waszej strony (a może nie?!).

Miał około dwudziestu dwóch lat. Szczupły, o skromnie młodzieńczych kształtach, średniego wzrostu.

Patrząc na niego, odnosiłem wrażenie, że nie przywykł do trudów ziemskiego życia. Smukła, wręcz nieskazitelnie harmonijna sylwetka, nieoszpecona znakami namiętnej pasji kulturystycznej tępych osiłków, wtapiała się w równie niezmąconą jedność cichej aury skupionej przy sędziwym drzewie, trawie i świeżej rosie.

Nie spostrzegłem twarzy, ponieważ niezmiernie wybujała, aczkolwiek schludnie uczesana grzywa przysłoniła tajemnicze, romantyczne lico.

„Romantyczne”, gdyż nie sposób scharakteryzować go odmiennymi słownymi atrybutami. Komu przyszłoby do głowy o tak wczesnej porze błąkać się niby to bez celu po opustoszałym, odrobinę tętniącym pół życiem parku? Ludzie, którzy szanują komfort godnie funkcjonującego organizmu, nie dopuszczają nawet małej, niepozornej myśli o uszczknięciu czegokolwiek z bogactw snu, jaki niewątpliwie popędza biczem pośpiechu korowód marzeń o przedbrzasku rozjuszonego dnia, który właśnie ma zawitać.

A więc, romantyczny (to jest odpowiednie określenie!) młodzian siedział na pniu; nad jego głową ramionami stęsknionymi wyciągał w górę milczące westchnienia stary, nadgryziony zębem czasu dąb.

Ja również – wzorem bohatera obecnej sceny – przykucnąłem sobie, a gdy plecami odczułem stabilne oparcie płożącego dumnie konaru, mogłem bez przeszkód dalej analizować, interpretować i opisywać.

Z początku brakowało mi logiki w jego ekscentrycznym postępowaniu. Ale przecież nie logika dyktuje porywy emocjonalnej uczty.

Dałem spokój rozważaniom moim i począłem czynić li tylko obserwację:

Pochyliwszy się, oparł podbródek na kolanach, które wpierw przysunął ku sobie zręcznym ruchem. Prawą dłonią przetarł oczy, odgarniając bezwładnie opadające na czoło włosy. Gdy skończył, zidentyfikowałem wreszcie jego szlachetne, ascetyczne rysy twarzy, która przyoblekała uwięzioną w ciele majestatyczną duszę sieroty.

Wychudzona – można by nawet rzec: wygłodzona – blada cera ogromnie eksponowała ciemne, zapadnięte oczodoły na kościstym, ostrym szkielecie.

Przestraszyłem się. Niepodobna do niczego, co dotychczas klasyfikowałem jako przeciętny wizerunek mężczyzny. Niczym utrudzona pośmiertnymi katuszami zjawa, przybrała nie wiedzieć czemu postać skulonego dzieciaka, tkwiącego w tym pieprzonym utrapieniu.

Chudą, delikatną rękę oparł o powierzchnię trawiastej nierówności. Ruch ten wykonany był z pewnym błahym, może nieświadomym gestem. Wyglądał jak wyimaginowane pragnienie czegoś, co nieodzownie odzwierciedlało jego wewnętrzny przełom, rozłam, i w końcu emocjonalną syntezę.

Przebiegał po sterczących grzywach odważnie i energicznie, zakreślając łagodny łuk i powracając ramieniem do pierwotnego położenia.

Sprawiał wrażenie osoby głęboko zadumanej. Nie słyszał dobiegających zewsząd dźwięków, wskazujących na pośpieszny żargon ptasich bywalców podjęty przed opuszczeniem rodzinnych gniazd. Nie reagował nawet na to, że raz po raz któryś z pokurczonych liści lądował wprost na jego zwieszonej głowie.

Najwidoczniej miał to wszystko gdzieś. Zamknął bowiem oczy i powtarzał po krótkich przerwach ćwiczenie, kompozycję wyuczonych ruchów niczym rutynową powinność. A jednak w tym jego bezsensownym, ekscentrycznym trwaniu przewijał się pewien pominięty przeze mnie nadrzędny motyw.

Otóż trzeba nam wiedzieć o ogromnym przywiązaniu emocjonalnym chłopaka do pewnej materii, konsystencji, wyrobu, do… ulotnej niewiasty. Owo uczucie, będące absolutnym namaszczeniem młodzieńczego ducha olejem długowłosej nimfy, rozpalało go bezlitosnym żarem. Był chorobliwie nieszczęśliwym niebytem. Cokolwiek miało się wydarzyć, on, pogrążywszy w próżnych nadziejach osobiste marzenia, z każdą chwilą leciał w dół równie pustego jak to wszystko zwodniczego traktu kłamliwych suk.

Zignorował otoczenie do granic agresywnej pogardy. Odczuwał wyłącznie szeroko pojęty moralno-estetyczny aspekt współczucia opartego na podwalinach skruszonych przez jego heroiczną, wytrwałą miłość – chuć.

„O, mój biedny meszuge. Dlaczego wystawiasz policzek własnego honoru, by uderzyła w niego z dzikim, rozjuszonym impetem potomkini abderytki po kądzieli. Nic mi nie odpowiadasz. Tylko milczysz i ból pielęgnujesz. Ból, jakiego nigdy nie zapomnisz”.

Kiedy niespodziewanie wypowiedziałem w myśli te oto słowa, na policzkach chłopca zaczęły pojawiać się pobłyskujące strużki czegoś na kształt nabrzmiałych kropelek, spływających po bruzdach mimicznych na koniec podbródka.

Po chwili zaczęły spadać prostopadle regularnym tempem, ażeby na udach rozbić się o materiał kiepskiej jakości, który przynależał do niego.

„O, czyżbyś ronił własne, puste łzy? Jakim prawem opuszczasz ręce? Nie zamierzasz powstać, by splunąć w jej szkaradne oblicze? Najwidoczniej – nie!

Uchylże rąbka tajemnicy i odpowiedz: po coś tu przyszedł, głupcze?!”

* * *

W odwiecznym świetle, w którym postać młodzieńca tonęła osobistą naiwnością, żalił się nie wiemy komu, dlaczego i na kogo.

Z początku miałem dosyć czułych, śmiesznych utyskiwań. Im dłużej jednak słuchałem, tym bardziej uświadamiałem sobie smutny bezsens nieszczęśliwego losu zakochanej duszy. Tak już widocznie musi pozostać. Nie sposób zliczyć bolesnych ciosów zadawanych okrutnie przez skamieniałego skrytobójcę w spódnicy. Nie sposób też zrozumieć prostych intencji kierujących wyrafinowanie bestialskim mordem sumienia.

Trzeba tylko dumnie kamuflować własne rozszarpane piętno, by nikt nie mógł zarzucić nam prostackiego obycia. Oto istotne sedno ułomnej emocjonalności ludzkiej.

Wtem, rzecz niesłychanie prorocza: gdy usilnym błaganiem w niebo spoglądał mistyczne, tuż obok wyrósł diamentowym blaskiem niewinny… kwiat symbol, który z każdą chwilą lamentem przepełnionej ciszy rozwijał pąk swój wspaniały; bielą śnieżnej zorzy płatki otoczone, rozchylały się łagodnym spojrzeniem na chłopca, jakby chciały go oczarować pięknem rozkosznym.

Lecz on ich nie dostrzegał, pochłonięty gorączkowym rozpaczaniem łzawym, zasłuchany w serca bicie wspominał, prosił, błagał, szlochał, jęczał, wzdychał… aż, zmęczony ustawicznym nękaniem nieuchwytnego Adresata, odetchnął głębokim, wyczerpanym snem – kładąc się na liściastym posłaniu, na trawiastej polanie, której i ja byłem ongiś bywalcem gorliwym…

O, Burzo uczucia, gromie niebosiężny miłości, który iluminujesz jego ducha, a wnętrzu radość życia zwiastujesz, wypełnij w nim nieśmiertelność – jak mnie niegdyś. Przemień nieśmiały szept w Zacheusza rzewne umiłowanie. Wydobędziesz z niego niezgłębioną bezsilność, niczym srebrzyście białą różę; otoczysz ją karmazynem westchnień – jak mnie wtenczas. Zwilżysz jej płatki balsamicznym bezkresem nadziei, by w porywczym do obłędu zawierzeniu… porzucić chorobliwego bękarta w czeluściach mitycznego Tartaru.

Oto jesteś znamieniem wiary naznaczona, namiętna, płochliwa, czasem rozmarzona.

Platonicznym pałaniem kreślisz empirię sumienia, jakie w Tobie powstało, by stłumić wspomnienia.

Pamiętam, gdy oczom śmierci naprzeciw stawałem; jak durne dziecię przed witryny czarem pragnąłem, co za oknem tkwiło, ująć w dłonie, skosztować słodkich łakoci… i w cukierni lustrzanej tafli ujrzeć twarz swą wesołą, umorusaną lukrem, prostoduszną, szczerą; aby móc rzec: dobrze mi tu, niczego więcej, nikogo prócz… Ciebie.

Za szkłem kurz, sklepik nie istnieje, a ja, wpatrując się w refleks, szukam twarzy, której w nim już nie ma… biedny, osamotniony chłopiec.

Dość!

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok