Szósta klepka - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Szósta klepka ebook i audiobook

Musierowicz Małgorzata

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

"Szósta klepka" otwiera Jeżycjadę, klasyczny już dziś, cykl powieści dla młodzieży autorstwa  Małgorzaty Musierowicz. 

Życie nastolatki, szczególnie zakompleksionej nastolatki, nie jest usłane różami... Coś o tym wie Cesia Żak, która młodzieńczy okres burzy i naporu znosi dzielnie, a nawet z pewnym heroizmem. W tym niełatwym zadaniu czasem pomaga, a czasem przeszkadza liczna i nieco ekscentryczna rodzina. Pierwsze wzloty i pierwsze upadki, pierwsze miłości i pierwsze ważne przyjaźnie — kiedy się ma naście lat, wiele rzeczy przeżywa się pierwszy raz... Pewne sprawy nie zmieniają się jednak nigdy, dlatego, mimo upływu dekad od premiery książki, zmagania Cesi z dorastaniem nie straciły aktualności i swojego uroku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 21 min

Lektor: Musierowicz Małgorzata

Oceny
4,7 (1671 ocen)
1331
248
72
13
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Całkiem niezła

Przeczytałam z powodów nostalgicznych jednak urok tej książki zdecydowanie przeminął. Szesnastolatka, na której głowie jest cały dom, dziadek i ojciec, którzy sami nie kiwną w nim nawet palcem, za to domagają się obsługi... całe szczęście, że czasy się zmieniły.
4017
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

moja pierwsza jej ksiazka...tak..tak...myslalam ze DLA mlodziezy...ale jest super DLA 52latki!!😁 wspomnienia .....biore sie za reszte
Olaprzy

Nie oderwiesz się od lektury

jak miło wrócić do lektury z młodzieńczych lat! jakby się oglądało stary album ze zdjęciami!
kasiainiewska

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż za uczta! Jakiż prezent i jak wspaniałe przeczytany. Dziękuję Autorce i oczywiście polecam. Li i jedynie;)
152
IwonaDabek

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka. Zawsze poprawia nastrój i przenosi w czasie ;)
141

Popularność




I

1

Dziesiątego grudnia 1975 roku, jak zwykle, w różnych punktach globu zegary wskazywały różny czas.

W Poznaniu była piąta rano.

Ulicą Słowackiego, dokładnie tak samo jak wszystkimi ulicami wszystkich polskich miast, pierwsi drżący przechodnie przemykali pod ścianami domów, to oblewając się nieziemską poświatą, wydzielaną przez lampy jarzeniowe, to znów ginąc w mroku poranka. Gdyby któremuś z tych niewyspanych ludzi przyszła fantazja spojrzeć w górę, ujrzałby zapewne widok godny uwagi. Ale o piątej rano, w grudniu, fantazja jest ostatnią rzeczą, jaką może się poszczycić przechodzień. O godzinie piątej rano, w grudniu, przechodzień szczęka zębami, patrzy pod nogi i sunie do pracy. Nie ma zbyt wiele czasu, żeby się rozglądać. Gdyby miał zbyt wiele czasu, toby raczej wstał o kwadrans później.

W tych okolicznościach nikt nie dostrzegł, że na balkonie starego domu z wieżyczką płonie ognisko. Ognisko było imponujące. Płomienie huczały, tryskając snopami iskier, żywy, migotliwy blask wydobywał z mroku nieruchomą figurkę w kaloszach i swetrze zarzuconym na piżamę. Figurką ową był Bobcio, inteligentny sześciolatek, zamieszkujący wraz z rodziną Żaków pierwsze piętro żółtego domu z wieżyczką.

Bobcio bawił się właśnie w Nerona.

Ciekawą tę postać historyczną wprowadzono w podświadomość Bobcia zaledwie wczoraj. Sprawcą tego był dziadek, który wiódł przy kolacji męczący spór z wujem Żaczkiem. Bobcio siedział właśnie przed telewizorem i oglądał na dobranoc przygody Koziołka Matołka.

Dziadek, jak zwykle krewki, dał się unieść fali elokwencji i szeroko komentował nikczemne poczynania cesarza-matkobójcy, na temat którego właśnie niedawno przeprowadził wnikliwe studia. Bobcio siedział cicho i wlepiał w ekran swoje błękitne oczy, sprawiając wrażenie, że przygody durnego koziołka pochłonęły go całkowicie. Dziadek nie mógł przypuszczać, że jego opowieść zakiełkuje w duszy wnuka. Ale zakiełkowała.

Szczęśliwie żadna ze zbrodni starożytnego okrutnika nie przemówiła do wyobraźni dziecka tak silnie, jak widowiskowy casus podpalenia Rzymu.

W nocy Bobcio spał niespokojnie. Przed piątą wyrwał go ze snu łomot pojemników na butelki i głośne przekleństwa mleczarza. Chłopiec wyszedł ze swego łóżeczka, wywlókł spod fotela kalosze, po ciemku odnalazł sweter i udał się na balkon, wymijając zręcznie kanapę ze śpiącą mamą. Pamiętał, że na balkonie wujek Żaczek zwykł był palić niepotrzebne zwoje kalek zawierających tajne projekty dla Zakładów HCP Cegielski. Wuj używał do tego celu specjalnego kubełka po marmoladzie wieloowocowej. Bobcio wszakże postanowił oddać cesarzowi co cesarskie i rozniecić ognisko wprost na kamiennej posadzce balkonu.

Kalka paliła się płomieniem wielkim, lecz krótkotrwałym. Ogniowi groziło wygaśnięcie. Bobcio rzucił więc na stos spory plik tygodników kulturalno-społecznych, kilka nudnych, jego zdaniem, broszur, dużą ilość własnych rysunków, przedstawiających głównie czołgi, a wreszcie, wiedziony raczej pomysłowością niż wiedzą, chlusnął w ogień resztę denaturatu, którym wczoraj kuzynka Cesia myła szyby w kredensie.

Paliło się fajnie. Od denaturatu ogień był jakby niebieski. A kiedy zajęła się firanka, płomienie zyskały piękny odcień żółci. Bobcio byłby dłużej upajał się tą feerią barw, był jednak mądrym dzieckiem i wiedział, że od firanek na ogół zaczyna się pożar. Tyle przynajmniej spamiętał z pewnego pouczającego filmu w telewizji.

Udał się więc spokojnie do łazienki, by nalać wody do dzbanka. Trochę to trwało. Kiedy wrócił, nie było już firanki, ale ogień dogasał. Bobcio polał wodą dywan, na którym tliło się kilka iskier, chlusnął dla świętego spokoju na okopcone ściany i zalał ostatecznie Neronowe ognisko.

Potem ziewnął, zrzucił kalosze i wskoczył do łóżka pod ciepłą jeszcze kołderkę.

Strasznie zachciało mu się spać.

2

Cała rodzina Żaków, kołysana łagodnie w objęciach Morfeusza, płynęła z wolna ku nieuchronnemu przebudzeniu.

Obok Bobcia, który natychmiast zapadł w kamienny sen, poświstywała przez nos jego mama. Spała spokojnie, ponieważ w jej podświadomości zakodowana była informacja, że w retuszerni Zakładów Graficznych imienia Kasprzaka pierwsza zmiana zaczyna pracę o ósmej.

W sąsiednim pokoju wujek Bobcia, inżynier Żak, spał, mocno obejmując ramieniem swoją żonę. Wujek Żaczek miał być wkrótce wyrwany ze snu przez terkot budzika. Chodził do pracy na siódmą. Pani Żakowa natomiast, z zawodu i powołania artystka rzeźbiarka, prowadziła nieusystematyzowany tryb życia i budziła się w zależności od tego, o której godzinie w nocy skończyła zmagania twórcze.

Mały pokoik w głębi korytarza należał do dziadka. Mimo zamkniętych drzwi płynęło stamtąd gromkie chrapanie, obwieszczające światu, że starszy pan śpi snem sprawiedliwego.

W drugim małym pokoiku, przerobionym z dawnej spiżarni, spały siostry Żak – Julia i Celestyna. Julia, piękna studentka sztuk pięknych, obdarzona przez rozrzutną Naturę nie tylko licznymi talentami, lecz i urodą hiszpańskiej gwiazdy filmowej, spała cicho, z lekkim uśmiechem na kwitnących ustach, nawet we śnie zadowolona z siebie. Natomiast Celestyna, zwana w rodzinie Cielęciną, leżała skurczona i śniła, że nikt jej nie kocha.

3

Było wpół do siódmej, gdy Celestyna otworzyła oczy.

Przez chwilę leżała bez ruchu, grzejąc się w cieple pościeli. Całe jej szesnastoletnie jestestwo wzdragało się przed porzuceniem tego ciepła. Ale nie trwało to długo; Celestyna Żak wyrabiała w sobie bowiem silną wolę, wychodząc z założenia, że jeśli już nie jest ładna, to przynajmniej powinna być godna szacunku. Choćby tylko swojego.

Bohatersko odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku. Która to może być godzina? W pokoju było ciemno. Z sąsiedniego tapczanu, razem z delikatną wonią perfum „Antilope”, płynął cichy, równy oddech. Artystka Julia wstawała o zgoła innej porze.

Cesia namacała w ciemnościach miękką tkaninę szlafroka i niemrawo wpychając dłoń w rękaw, zastanawiała się, czy ojciec już poszedł do pracy i czy nie zapomniał zostawić dla niej gorącej wody na herbatę.

Pewnie już poszedł, bo w mieszkaniu panowała cisza, rozdzierana jedynie dramatycznym chrapaniem dziadka. Cesia zawiązała szlafrok i powlokła się długim, zimnym korytarzem. Weszła do łazienki, która była ponurym pomieszczeniem wyposażonym w armaturę z początków stulecia. Żółte światło lampki umieszczonej nad umywalką oblało twarz Celestyny. Obiektywnie była to twarz miła, optymistyczna i różowa, o jasnych oczach, jasnych brwiach, jasnych rzęsach i jasnych kudłatych włosach wokół tego wszystkiego. Jasne oczy miały spojrzenie uczciwe i myślące, a na twarzy malowały się wrodzona pogoda i poczucie humoru. Wydawałoby się, że ten zespół zalet wystarczy, by wprawić osobę szesnastoletnią w stan zadowolenia z własnej powierzchowności.

Ale Celestyna była odmiennego zdania. Uważała, że jest beznadziejnie brzydka, a co gorsza, brzydka brzydotą banalną, odstraszającą, prozaiczną i rzeczową. Z taką twarzą – myślała – nie sposób wyglądać uwodzicielsko ani tajemniczo. Z taką twarzą wygląda się zawsze trzeźwo, zdrowo i obrzydliwie zwyczajnie.

Nic dziwnego, że nikt się w niej dotąd nie zakochał. Ona sama uważała swoją twarz za nieinteligentny kawałek różowego mięsa. Czy widok takiego obiektu może sprawić, że serce jakiegoś wspaniałego chłopaka zabije nagle płomiennym uczuciem?

Wykluczone.

– Że już nie wspomnę o łydkach – powiedziała głośno Celestyna, wpatrując się w swoją twarz w zwierciadle. – Za grube, za grube, o wiele za grube. – Gdzieś w głębi jej piersi narastało przeczucie chandry. Do klasówki z matematyki zostało marne półtorej godziny.

Za oknem ciemniał ponury ranek. Było zimno i rozpaczliwie. Oczami duszy ujrzała Cesia nieskończoną przestrzeń czasu, kładącą się między chwilą obecną a zgonem. I czas ten był wypełniony głównie samotnością, ponieważ z takim wyglądem można liczyć tylko na samotność. Inne dziewczyny będą sobie przeżywały wielkie miłości, będą sobie następnie żyły radośnie i szczęśliwie, hodując dzieci i wnuki. Ona będzie tragicznie sama.

Jakoś nic nie płynęło z otwartego kranu.

Celestyna z trudem oderwała wzrok od swojego odpychającego odbicia w lustrze.

– Dlaczego nic nie płynie z kranu? – zadała sobie pytanie. I natychmiast dostrzegła na umywalni kartkę zagryzmoloną pismem ojca:

Cesia,niemawody,szlagbytrafił.PewnieznówzalaliśmyNowakowskich.Idź,przeprośi niechwłączą.Aha, i zadzwońdoPZUpoajenta, niechprzyjdziei wycenistraty. Boże,cozażycie. Żaczek.

– Przecież nie zdążę! – powiedziała zirytowana Celestyna. Postanowiła się umyć resztką wody z imbryka i nie pić za to herbaty. Kartkę ojca zostawiła na umywalni, niech kto inny dzwoni do PZU i nakłania sąsiadów, by otworzyli główny kran. Ona musi się skupić wewnętrznie przed klasówką. Poza tym na półce pod lustrem leżało jakieś nowe interesujące pudełeczko ze złotym napisem „Elizabeth Arden”. Należało zbadać jego zawartość.

Tusz do rzęs. I to jaki, ho, ho.

Po co Julia chce smarować swoje cudowne czarne rzęsy? Niepojęty jak zwykle brak umiaru. „Co innego ja” – pomyślała Cesia i spojrzała z odrazą w lustro.

A gdyby tak pociągnąć tuszem te białe kłaczki wokół oczu? Pociągnęła.

O, jakby głębsze spojrzenie. Oczy trochę bardziej zielone niż zwykle. No, no. Cesia wydęła wargi i opuściła nieco powieki, patrząc sobie w oczy kuszącym spojrzeniem.

Och.

Kuszące jednak nie. Ale gdyby tak figlarne?

Spojrzała figlarnie, po czym z jękiem rozpaczy wróciła do normalnego wyrazu twarzy. Spojrzenie zachęcające. Proszę uprzejmie.

O, Boże. Jakby zachęcała do zupy pomidorowej. Nie, to na nic. Spojrzała rzeczowo i z rezygnacją. O, tak. Tak jest. Tylko to.

Teraz należy coś zjeść, ubrać się i pójść do szkoły.

4

Na dworze było jeszcze gorzej, niż przewidywała. Z czarnego nieba lał się prosto za kołnierz lodowaty płyn, wiatr szarpał połami Cesinego płaszcza. Ulica Słowackiego była ponura i niemiła. Cesia przeszła przez jezdnię i zatrzymała się obok oświetlonego kiosku

„Ruchu”, przed którym stała kolejka po „Głos Wielkopolski”. Na półce obok okienka, pomiędzy plastikowymi żołnierzykami a kartonem pełnym długopisów Zenith, stało lusterko, w którym Cesia ujrzała swoje odbicie: fragment źle ubranej, nieciekawej dziewczyny w naciśniętej na oczy włóczkowej czapce. Spod czapki wystawał duży czerwony nos, po nosie spływały krople deszczu. Był to rozdzierający widok.

5

Ciemność na ulicach, deszcz, zimno. Przechodnie wtulają nosy w kołnierze i kryją się pod parasolami. Samotność. Żadnej bratniej duszy.

Cesię ogarnęła z wolna chandra-gigant, rozpaczliwe poczucie osamotnienia i bezsensu wszystkiego. Cóż bowiem czeka ją w życiu?

Jakie ma szanse na umeblowanie świata swoich uczuć, jeśli po trzech miesiącach nauki w nowej szkole nie potrafiła znaleźć sobie przyjaciółki, nie mówiąc już o chłopaku do chodzenia. Od początku roku szkolnego nikt na Cesię po prostu nie zwrócił uwagi, a ona była zbyt nieśmiała i zbyt dumna, żeby zabiegać o względy koleżanek. Zresztą były to na ogół rześkie, dobrze ubrane, pewne siebie dziewczyny, które zawsze wprawiały biedną Cielęcinę w stan podziwu i lęku zarazem. A znów Danka Filipiak, która od początku zwróciła jej uwagę swoją poetyczną, tajemniczą małomównością, jak i wysoce uduchowionym wyrazem twarzy, po prostu wciąż jeszcze nie dostrzegała, że Cesia istnieje.

W domu to samo. Celestyna miała dziwne szczęście do zajmowania ostatniego miejsca, gdziekolwiek by się znalazła. Nie sprawiała rodzicom tylu kłopotów, co szalona, leniwa i rozflirtowana Julia, przeciwnie, cichutko i rzetelnie wypełniała wszystkie swoje obowiązki. A jednak, mimo iż kochali Cesię tak samo jak starszą córkę, zauważali ją znacznie rzadziej. Sama zaś Julia, która w tym roku po wielu wysiłkach i uruchomieniu wszystkich możliwych znajomości dostała się wreszcie do PWSSP, od dnia inauguracji roku akademickiego przepadła dla Celestyny nieodwołalnie. W domu Żaków pojawiły się ekstrawagancko ubrane dziewczyny, przy których Cesia czuła się jak zakurzony sprzęt domowy, i kudłaci plastycy, którzy patrzyli tylko na Julię, ponieważ, rzecz jasna, Julia była najpiękniejsza.

Oczywiste jest, że Celestynę musiała trawić zawiść.

Zazdrościła Julii urody, talentów, przedziwnego wdzięku, swobody bycia i elokwencji, niezrozumiałej umiejętności ubierania się w byle co i wyglądania przy tym jak modelka z „Elle” i, oczywiście, powodzenia u chłopaków – tego najbardziej. Przy tym wszystkim należy zaznaczyć, że nie była Cesia osobą o charakterze odrażającym. Nie nienawidziła przedmiotu swej zawiści, przeciwnie, kochała Julię z całej mocy, wielbiła ją i podziwiała. Złe zdanie miała tylko o sobie. W głębi jej duszy głęboko zakorzeniło się przeświadczenie, że jest o wiele gorsza od innych dziewcząt. Przyznawała sama przed sobą, że posiada, owszem, najróżniejsze skarby ducha, lecz, niestety, zalety jej ciała są przygnębiająco nieliczne. Brak pewności siebie utrudniał Cesi życie i niemożliwym czynił pełne porozumienie z otoczeniem.

Gdyby ktoś jej powiedział, że od samego domu idzie za nią jak wierny cień wysoki chłopak w skafandrze z kapturem, byłaby przekonana, że to jakieś nieporozumienie lub że ktoś chce jej zrobić głupi kawał.

A jednak szedł!

Chodził tak co dzień od trzech miesięcy. Co dzień rano czekał za kioskiem „Ruchu” naprzeciwko żółtego domu z wieżyczką. Krył się tam, dopóki nie zobaczył wychodzącej z domu Celestyny, a potem szedł za nią krok w krok, podziwiając jej smukłą sylwetkę i ruchy pełne gracji, a także wspaniałe jasne włosy fruwające wokół ślicznej głowy. Nie przeszło mu przez myśl, że Celestyna w tej właśnie chwili wymyśla sobie od odrażających egocentryczek i dochodzi do wniosku, że zamiast zajmować się bezustannie swoimi kompleksami, powinna poświęcić raczej całą uwagę temu nieszczęśliwemu światu. Zostać zakonnicą lub zatrudnić się w domu sierot na stanowisku pomywaczki, lub też udać się do najbliższego leprozorium i tam służyć pomocą wszystkim trędowatym. Albo pójść na studia medyczne, oczywiście w przyszłości. W każdym zaś razie na pewno dążyć do udoskonalenia swej duszy, a więc przede wszystkim położyć kres zawiści, ponieważ zawiść jest uczuciem poniżającym.

6

Kilka minut po ósmej Cesia wśliznęła się boczkiem do klasy Ib. Prawie wszyscy już byli. Panowała atmosfera dosyć naprężona, jak to przed klasówką. Wszyscy rozmawiali przyciszonymi głosami. Wchodząc, Celestyna pogratulowała sobie w duchu, że we wrześniu wybrała ławkę drugą w rzędzie przy drzwiach. Teraz wystarczył tylko krok i już siedziała w swojej bezpiecznej fortecy. Gdyby miała przejść przez całą klasę pod ostrzałem spojrzeń wszystkich obecnych, wolałaby najprawdopodobniej zawrócić i uciec do domu. Nie mogłaby znieść myśli, że wszyscy patrzą krytycznie na jej zbyt grube łydki.

Równolegle zaś drążyła ją paradoksalna świadomość, że nawet gdyby przeszła przez cała klasę trzykrotnie tam i z powrotem, i tak nikt by na nią nie spojrzał. W każdym razie siedziała teraz w swojej ławce obok najprzystojniejszego chłopca w klasie i nie tylko on, ale nikt w ogóle nie zwrócił uwagi na fakt, że pomalowała dzisiaj rzęsy.

Najprzystojniejszy chłopiec w klasie miał na imię Pawełek i podobny był do wszystkich aktorów filmowych naraz, a już najbardziej do nieokreślonego ideału męskiej urody, jaki nosi w swym sercu każda kobieta. Miał półdługie złote włosy, olśniewający uśmiech i promienne szafirowe oczy. Kiedy Cesia patrzała na niego zezem, widziała majaczące w tle ponure oblicze niejakiego Jerzego Hajduka i jego okrągłą, krótko ostrzyżoną głowę, który to widok stanowił oczywisty kontrast z rzymskim profilem Pawełka.

Z tego, że siedziała w jednej ławce z pięknym Pawełkiem, nie mogło wyniknąć nic poza korzyściami ściśle naukowymi. Pawełek był świetnym matematykiem i chętnie dawał ściągi, poproszony o tę przysługę. Nieproszony, nie tylko nie dawał ściąg, ale w ogóle nie dostrzegał Celestyny, czemu ona nawet się nie dziwiła. Bądź co bądź w klasie było tyle ślicznych dziewcząt, że doprawdy miał Pawełek na co popatrzeć.

W tej chwili właśnie patrzał na czarnowłosą Kasię, właścicielkę głowy w loczkach, zadartego noska i wspaniałych rzęs. Cesia również popatrzała na Kasię, z bezinteresownym uznaniem.

Pawełek przeniósł wzrok na rudą Beatę, a za nim spojrzała i Cesia, odnotowując przy okazji, że Beata ma pomalowane brwi. No, no, niczego sobie, nos też popudrowała, patrzcie, patrzcie.

A Hajduk gapił się na Cesię niechętnym wzrokiem. Czego ten się gapi? Ponurak jeden.

Gapi się i gapi.

Cesia obdarzyła Hajduka spojrzeniem ostrym i wyniosłym. Niech się nie gapi. Wstrętny facet. Patrzy taki i krytykuje w myślach każdą wadę Cesinej urody. Wszyscy oni są tacy. Lubią tylko ładne dziewczyny i zawsze patrzą przede wszystkim na nogi. „A sam wcale nie jesteś taki śliczniutki, kolego. Pryszcze masz i tyle”.

W tok tych mściwych rozmyślań wdarła się matematyczka, pani Pościkowa, otwierając energicznie drzwi i wkraczając do klasy. Była to rumiana, zaaferowana osoba o siwej czuprynie i rękach pełnych zeszytów do klasówek.

W klasie natychmiast zmienił się nastrój. Ustała wymiana spojrzeń i znikły wszelkie odmiany cichego flirtu. Nie było już nic ważniejszego od klasówki.

7

Minęło pół godziny i Cesia szczęśliwie dotarła do końca obliczeń. Tym razem udało się jej nie poprosić Pawełka o pomoc, z czego była szalenie dumna. Właśnie zaczynała w duchu chwalić samą siebie, kiedy skrzypnęły drzwi klasy i stanęła w nich Danka Filipiak. Celestyna spojrzała na nią z zachwytem. Danka wyglądała jak rusałka z jeziora Świteź – wysmukła, blada, z tajemniczymi, zamglonymi oczami.

– A to co? – spytała pani Pościkowa, ze zdziwieniem patrząc w stronę drzwi.

– Zaspałam – oświadczyła Danka. Jej długie, brązowe włosy były potargane, bluzka zapięta krzywo.

– Co będzie z twoją klasówką?

– Nie napiszę.

– Dlaczego jesteś tak niedbale ubrana? – spytała pani Pościkowa ku oburzeniu Celestyny.

Danka milczała, krnąbrnie patrząc w ziemię.

– Po lekcji zgłosisz się do wychowawcy – powiedziała zimno nauczycielka. – Brak mi już cierpliwości, Filipiakówna. Masz katastrofalne oceny i ani śladu dobrej woli.

Danka w milczeniu siadła na swoim miejscu. Cesia właśnie rozważała możliwość sporządzenia ściągaczki dla spóźnionej świtezianki, kiedy Pawełek zaszeptał coś z boku. Odwróciła się – przesuwał w jej stronę karteczkę zwiniętą w rulonik.

– Podaj Danusi…

– Nowacki! – powiedziała w tej samej chwili pani Pościkowa. Jej sokole oko dostrzegło podejrzany ruch w drugiej ławce. Podeszła bliżej, wyciągając dłoń.

Pawełek zachował się zdumiewająco. Złapał rulonik i usiłował go zniszczyć z pośpiechem tak podejrzanym, jakby to był zwitek tajnej bibuły, a nie zwykła ściągaczka.

– Daj to, daj – powiedziała nauczycielka stanowczo i Pawełek, nagle obezwładniony, wypuścił z palców karteczkę.

– „Nie gniewaj się, kochana, wszystko ci wytłumaczę!” – przeczytała głośno pani Pościkowa. – „Przepisz szybko, może zdążysz. Może ci postawi choć trójkę. Ona jest mało spostrzegawcza. Całuję, twój na zawsze – Raczek.”

W klasie rozległ się zbiorowy wybuch radości.

– Czy to liścik do Filipiakówny? – padło srogie pytanie. Zmartwiały Paweł pokręcił głową.

– No to do kogo? – zdziwiła się pani Pościkowa. Paweł skinął w stronę Cesi, nawet na nią nie patrząc.

Kątem oka Cesia zobaczyła wystraszoną twarz Danki. W następnej chwili zdała sobie sprawę, że poza Danką i Pawełkiem tylko ona jedna wie, kto miał być odbiorcą kartki. Przeleciał jej jeszcze przez głowę obraz koleżanki stojącej przed dyrektorem i obojętnie przyznającej się do wszystkiego, co jej zarzucą – i zerwała się z miejsca, z sercem przepełnionym uczuciem ofiarnej przyjaźni.

– T-to do mnie – powiedziała słabo, wskazując palcem ściągaczkę.

Pani Pościkowa popatrzyła na nią z zastanowieniem. W klasie panowała cisza.

– Ach, tak – powiedziała wreszcie nauczycielka.

– T-tak… – szepnęła Cesia, której zaczynało już brakować tchu.

Zdawała sobie sprawę, że wersja, iż Pawełek do niej pisywał czułe liściki, była wysoce nieprawdopodobna. Pawełek! – do niej! Pani Pościkowa chyba w to nie uwierzy.

A jednak uwierzyła.

– No, ładne rzeczy – powiedziała surowo. – Po lekcji pójdziecie ze mną do waszego wychowawcy. Filipiakówna też, z powodu spóźnienia. – Nauczycielka westchnęła. – A to się ucieszy profesor Dmuchawiec…

Odwróciła się, a wtedy Cesia zaczęła sporządzać kolejną ściągaczkę. Była jeszcze nadzieja, że Danka zdąży odpisać.

8

Po dzwonku pani Pościkowa powiodła trójkę winowajców do pokoju nauczycielskiego. Cesia dotarła tam w całkiem niezłym nastroju. Dwója z klasówki rzecz nieprzyjemna, ale po pierwsze, dotąd miała z matematyki niezłe oceny, a po drugie, warto było! Danka patrzała na Cesię z oddaniem i wdzięcznością. Pawełek stroił głupie miny za plecami pani Pościkowej. Za oknem ukazało się słońce.

Nauczycielka zniknęła w żółtych drzwiach pokoju nauczycielskiego. Winowajcy mieli poczekać na wychowawcę. Pawełek zaczął to oczekiwanie od uchylenia żółtych drzwi, dzięki czemu widzieli i słyszeli wszystko, co działo się wewnątrz.

Dmuchawiec, siwy, z potarganą grzywą i dobrotliwym spojrzeniem za niemodnymi okularami, połknął był właśnie aspirynę i teraz oglądał sobie gardło, stojąc przed lustrem. Pani Pościkowa podeszła, oparła się o umywalkę i półgłosem zwięźle zreferowała zajście w klasie Ib.

– No, i co pan na to, kolego?

Dmuchawiec spojrzał na nią z rozpaczą spod zapoconych szkieł i bez słowa łyknął gorącej herbaty z termosu. Odkaszlnął i bezwładnie padł na krzesło.

– I to właśnie dzisiaj! – jęknął. – Jestem chory, a do tego zakładu przywiodło mnie wyłącznie poczucie obowiązku. Mam trzydzieści osiem i pięć, a pani mi tu taki numer wycina, moje złotko.

– Ja wycinam? – zdenerwowała się pani Pościkowa. – To Żakówna wycina. Trzeba uprzedzić jej rodziców!

– Nikogo nie będę uprzedzał – oświadczył Dmuchawiec. – Gdzie ta karteczka? Wziął podany mu zwitek, nie czytając, podarł i wrzucił do kosza na śmieci.

Pani Pościkowa usiadła, wzdychając z rezygnacją.

– Podarł pan dowód rzeczowy – stwierdziła bezsilnie.

– Nie czytuję cudzych listów.

– To nie był list, tylko ściągaczka.

– To był list – rzekł z uporem Dmuchawiec. – List, jeśli wierzyć pani, miłosny. Czytanie czegoś takiego budzi we mnie odruchowy sprzeciw. W dodatku oni wciąż jeszcze robią okropne błędy ortograficzne.

– No to co pan chce zrobić z tą sprawą?

– Zastanowię się – beztrosko odparł polonista, wycierając nos wielką chustką. – Bo dziś, szczerze mówiąc, najbardziej obchodzi mnie stan mego zdrowia.

– Pańska obojętność mnie przeraża! – powiedziała pani Pościkowa. – Kocham młodzież i nie mogę spokojnie patrzeć na te wszystkie historie.

Dmuchawiec nagłym gestem przyłożył sobie dłoń do czoła, badając temperaturę. Pomilczał chwilę z zagadkowym wyrazem twarzy, gestem nakazując to samo Pościkowej. Wreszcie, względnie zadowolony z wyniku badań, oświadczył:

– Piramidon. Cudotwórczy lek. Jadła pani kiedy piramidon? – Spojrzał na gniewną minę koleżanki i dodał czym prędzej: – Co do młodzieży, to ja tam jej nie kocham – zerknął ze skruchą. – Szczerze mówiąc, wielu z nich to nawet nie lubię, proszę pani. Ale w miarę sił – pospieszył z zapewnieniem – w miarę sił staram się być dla nich łagodny i wyrozumiały. Ostatecznie każdy z nas musiał kiedyś przejść przez to piekło zwane młodością.

9

Cesia stała w kolejce po chleb. Była piętnasta dziesięć i Celestyna Żak stała w kolejce wijącej się przed piekarnią PSS przy ulicy Dąbrowskiego, tuż obok sklepu z sortami mundurowymi MO. W piekarni tej można było dwukrotnie w ciągu dnia dostać chleb świeży i chrupiący i dlatego właśnie tylko dwa razy dziennie formowała się tam kolejka.

Cesia posuwała się naprzód po pół kroczku, a minę miała bardzo zgnębioną. Owszem, trochę z powodu Dmuchawca. Nauczyciel nie omieszkał bowiem nabazgrać w jej dzienniczku uwagi na temat korzystania ze ściągaczek. Cesia miała pełną świadomość, że przy okazji podpisywania dzienniczka któreś z rodziców zauważy, że oberwała dwóję z klasówki. Ale to nie było groźne. Istotną przyczyną jej przygnębienia było to, że znów wracała ze szkoły sama.

W szatni po lekcjach był moment, kiedy Danka już-już podchodziła do Cesi z taką miną, jakby wśród przyjacielskich żarcików chciała zaproponować wspólny spacer. Ale w tej samej chwili wpadł do szatni Pawełek i władczo pociągając Dankę za rękaw, wywlókł ją ze szkoły. Widać ich było z okna: Danka, zapadłszy w objęcia Pawełka, oddalała się w stronę ulicy Grunwaldzkiej, nie obdarzając Cesi ani jednym spojrzeniem.

Kolejka przesunęła się przed ladą, na której leżały brązowe, lśniące bochenki. Cesia kupiła dwa, władowała je do torby z książkami i poszła.

Żując oderwany od przylepki kawałek chleba, dotarła przed swój dom, z daleka już przyglądając się jego dziwnej sylwetce. Każde niemal okno tej budowli było innego kształtu. Balkony były także różnorodne, zdobne w zacieki i łaty oderwanego tynku. Absurdalna wieżyczka z blaszanym kogutkiem wieńczyła całość dzieła secesyjnej myśli architektonicznej. Okno w kuchni Żaków było szeroko otwarte – zapewne ktoś już coś gotował. Cesia poczuła ssanie w żołądku i przyspieszyła kroku. „Ciekawe, dlaczego szyby u Nowakowskich takie okopcone” – pomyślała, wchodząc do bramy wykładanej wzorzystymi kafelkami.

Wbiegła po ciemnych schodach i otworzyła drzwi mieszkania. Powietrze domu, nagrzane, pachnące kurzem, jakąś spalenizną, perfumami Julii, kiszoną kapustą i jeszcze czymś, nieuchwytnym, charakterystycznym i miłym, ogarnęło znękaną Cesię jak przyjazne ramiona. Było swojsko, dobrze i przytulnie.

Chociaż jakby coś się stało.

Celestyna udała się do dużego pokoju. Jak zwykle, panował tam lekki nieład, ponieważ jedyny duży pokój w tym mieszkaniu służył rozlicznym okazjom. Umeblowany był bardzo dziwnie; na zasadzie koegzystencji pokojowej znajdowały się tu różne rzeczy – od regału Kowalskiego do biedermeierowskiej kanapki po babci Celestynie Żakowej. Nad kanapką, na tle ściany, pokrytej przedwojenną tapetą w róże, panoszyła się podeschnięta palma, której nikt nie miał czasu pielęgnować, ale która ze zdumiewającą żądzą przetrwania wypuszczała wciąż nowe liście. Boczną ścianę zdobiły dwa bure olejne Kossaki w złotych ramkach oraz melancholijny pejzaż z dzikimi kaczkami. Mama Żakowa otrzymała wyraźny zakaz dotykania tych zabytków, kiedy po ślubie wprowadziła się do domu z wieżyczką. Dziadek oświadczył wówczas, że dla eksponowania dzieł poznańskiej awangardy plastycznej najlepiej się nadaje sypialnia młodej pary, i to tylko dlatego, że leży na uboczu mieszkania. Tak więc mimo iż w domu zamieszkała plastyczka, nastrój dużego pokoju nie uległ zmianie, co wyszło mu, przyznać trzeba, raczej na dobre. Kiedy wszakże w domu zjawił się Bobcio, salon Żaków stracił ostatnie ślady elegancji; na honorowym miejscu, na sosnowej półce, lśnił i błyszczał szkarłatny metalowy traktor, ukochana zabawka Bobcia. Pod nogami przewalały się klocki i żałośnie chrzęściły plastikowe żołnierzyki, którym co chwila ktoś miażdżył butem główki. W dywan wdeptane były banany i herbatniki, na tapetach widniały smugi czekolady, a z kanapki sterczał pęk włosia wydarty kołem zamachowym blaszanej wyścigówki.

W chwili gdy Cesia weszła do pokoju, na kanapce siedzieli przedstawiciele rodziny. Dziadek, najeżony i siwy, ciskał spod czarnych brwi iskrzące się gniewem spojrzenia. Po prawicy miał swojego syna, ojca Celestyny i Julii, który usilnie udawał groźnego tyrana, przybierając odpowiednią pozę i marszcząc jasne jak kłosy brwi nad jasnymi, poczciwymi oczami. Wciśnięta między tęgą sylwetkę Żaczka a bok kanapki jego siostra, czyli ciocia Wiesia, kuliła się w pozie winowajczyni. Natomiast jej synek Bobcio, stojący przed tym trybunałem, wydawał się raczej beztroski.

Tęga, czarnowłosa, rumiana mama Żakowa i Julia, jej o połowę szczuplejsza kopia, siedziały obok siebie na dostawionych z boku krzesełkach, gdyż na kanapce było miejsce tylko dla trzech osób. Tym samym powaga trybunału doznawała niejakiego uszczerbku, ponieważ żadna z artystek nie umiała przebywać z drugą w milczeniu. To jedna, to druga wszeptywały sobie nawzajem do ucha najróżniejsze sekrety i ploteczki.

Wejścia Cesi prawie nie zauważono.

– …i moje najlepsze, angielskie kalki! – Ojciec Cesi kończył właśnie akt oskarżenia. – Co ty sobie właściwie myślałeś, Bobek?

– Myślałem sobie właściwie, że fajnie się palą – odpowiedział chłopczyk prawdomównie.

– Ale dlaczego właśnie kalki?

– Sam je palisz – wytknął Bobcio wujowi.

– Ale zużyte! Rozumiesz?

– Rozumiem – zgodził się Bobcio, wpijając w wuja wierne i uczciwe spojrzenie.

– A firanki, firanki, panie tego?! – wtrącił ochryple dziadek. – Od firanek zazwyczaj zaczyna się…

– Pożar! – krzyknął Bobcio, który był dzieckiem mądrym i domyślnym.

Dziadek irytował się, kiedy mu przerywano lub, co gorsza, pozbawiano jego wypowiedzi puenty.

– Cicho bądź, smarkaczu! Czegoś to taki wesoły, hę?

– Bobeczku – wtrąciła mama Żakowa swoim ciepłym altem. – Czy ty się wcale nie boisz?

– A czego?

– Kary. Za ten pożar.

Bobcio zastanowił się głęboko, starając się wniknąć w samego siebie.

– Nie za bardzo – wyznał wreszcie.

– On sobie z nas bimba! – warknął dziadek.

– Hi, hi! – wyrwało się Bobciowi.

Cesia usiadła ze znużeniem przy wielkim stole.

– A co się właściwie stało?

– Bobcio usiłował w nocy podpalić dom – rąbnął ojciec.

– Aha – mruknęła Celestyna bez zdziwienia.

Zapadło niezręczne milczenie. Dorośli siedzieli sztywno, zastanawiając się, co należy uczynić, by – po pierwsze – jak najszybciej zakończyć tę przykrą scenę, a po drugie – dać Bobciowi należytą nauczkę i wykluczyć w przyszłości podobne wybryki.

– I w dodatku nie zamknąłeś kranu! – zbeształa kuzyna Julia, przy okazji sprawdzając, czy nie leci jej oczko na złocistej pończoszce. – Woda się lała całą godzinę. Nowakowskim zalało tranzystor i świeżo upraną bieliznę.

– Ajent był, àpropos? – zainteresował się ojciec, zwany w rodzinie Żaczkiem.

– Będzie niedługo.

– Nogi mnie bolą – poskarżył się Bobcio. – Wam to dobrze, wy sobie siedzicie.

– On sobie jawnie bimba! – huknął dziadek.

Mimo woli Żaczek wstał. Nieśmiałe promyki słońca zaigrały na jego głowie. Żaczek wpakował ręce do kieszeni rozwleczonego domowego swetra i rzekł, próżno usiłując nadać sobie wygląd marsowy:

– Słuchaj, mój chłopcze. Zastępując tu niejako twego ojca, który niestety, ehm, tego…

– Się rozwiódł – podpowiedział usłużnie Bobcio.

– Się rozwiódł – powtórzył speszony Żaczek. – No więc, zastępując tu niejako… Matka Bobcia nagle opuściła utlenioną głowę i chlipnęła w garść. Była szczupłą, niedużą, zmartwioną kobietką, którą życie darzyło wyłącznie rozczarowaniami. Kiedy ktoś taki chlipie w garść, powstaje obraz rozdzierający. Toteż Żaczek wyglądał, jakby krajało mu się serce. Mama Żakowa i Julia przycichły, boleśnie spoglądając na ciocię Wiesię, dziadek wzdychał dwanaście razy na minutę. Natomiast Bobcio ze skupieniem dłubał w nosie.

– Słowem… – męczył się Żaczek. – Niejako… Słuchaj, Bobcio, a może ty sam mi powiesz, jak mam cię ukarać?

– Zabij mnie – zaproponował Bobcio, szczerze zainteresowany tą niecodzienną perspektywą.

Słońce na dobre wylazło zza chmur i potok blasku wpadł do pokoju przez zakopcone szyby. Dziadek wstał, przeciągnął się, aż chrupnęły mu kości, i podszedł do okna.

– Robi się pogoda, panie tego – zauważył. – Nie darmo mnie w krzyżu łupało.

– Będzie mróz, słyszałam prognozę – wtrąciła mama Żakowa, masując sobie pulchny podbródek. – Dobrze, że już skończyłam ŁabędzicęII, będą mogli ją ustawić w parku, zanim ziemia zamarznie.

– Co ma do tego twoja łabędzica? – spytał Żaczek, bezradnie mrugając jasnymi rzęsami. – Ja tu mówię o Bobku i jego występku.

– Ktoś dzwoni – powiedziała Celestyna.

10

Julia poszła otworzyć drzwi i po chwili wprowadziła do pokoju grubego pana w paltocie, ściskającego oburącz wypchaną teczkę. Nie był to ów zaprzyjaźniony ajent, który co roku pobierał opłaty za nową polisę. PZU tak często musiało interesować się żółtym domem z wieżyczką, że stosunki między lokatorami domu a personelem instytucji były niemal rodzinne.

– Rzucili watę! – powiedział konfidencjonalnie pan z teczką i uchylił jej rąbka. Istotnie, teczka była zapchana foliowymi paczuszkami w charakterystycznych barwach biało-

-zielonych. – Niech się pani pospieszy, pani Żakowa, bo wykupią.

Odstawił teczkę, rozejrzał się po licznym zgromadzeniu i wzrok jego zatrzymał się na ścianie balkonowej, gdzie widniały smugi sadzy, zacieki po wodzie, a nad wszystkim powiewał niedopalony strzępek firanki.

– Oho – zauważył.

Bobcio podszedł bliżej z miną autora.

– Paliło się, co? – spytał retorycznie pan z PZU. – No, u państwa Nowakowskich straty już wyceniłem. Z odszkodowaniem zalaniowym nie będzie problemów. Li i jedynie. Natomiast tu – zbliżył się do ściany i potarł ją palcem. – Kto to podpalił? – spytał.

– Ja – rzekł Bobcio.

– Ile masz latek, kawalerze? – spytał pan, patrząc na Bobcia z urzędowym chłodem.

– Prawie sześć – odparł Bobcio. – Li i jedynie.

Żaczek stłumił chichot, ciocia Wiesia przygryzła wargi, natomiast pan z PZU milczał, obmierzając ścianę za pomocą niklowanej, składanej miareczki.

– Kapnie tu państwu z tysiączek odszkodowania – ocenił wreszcie. – Ale tylko dzięki temu, że dziecko nieletnie. Będzie z tysiączek. Tylko i li.

– Słyszycie?! – zakrzyknął Bobcio, łapiąc się za główkę.

– Tak, tysiączek – upewniał pan z PZU.

– Jeszcze na mnie zarobicie! – wyło uszczęśliwione dziecko. Żaczek poderwał się z miejsca jak ukłuty.

– Nie, no coś podobnego!

– To nie może być! – dołączył dziadek. Pan z PZU był zgorszony.

– Panie Żak, naprawdę, więcej się nie należy… Żaczek zamachał rękami.

– Ależ… pan nie rozumie! My absolutnie nie możemy przyjąć tych pieniędzy!

– Coś pan, panie?! – zachłysnął się przedstawiciel PZU.

– Za nic w świecie – poparł syna dziadek. – Za żadne skarby, panie tego.

– Ze względów wychowawczych – wyjaśnił Żaczek.

Posadzili grubego na kanapie i zaczęli mu wyjaśniać dobitnie i zawile, dlaczego nie mogą przyjąć odszkodowania. W tym samym czasie mama i Julia zagłębiły się w cichej rozmowie, zapominając zupełnie o przyczynie zgromadzenia. Mama po chwili wstała i przykładając do swych obfitych kształtów zwoje brunatnego kaszmiru, radziła się Julii co do fasonu. Julia siedziała z niewymuszonym wdziękiem, wysmukła i elegancka, założywszy jedną piękną nogę na drugą, mrużąc swoje hiszpańskie oczy i wydymając śliczne usta. Cesia przyglądała się siostrze ponuro, ze wszystkich sił starając się nie dopuścić do swej duszy trawiącego jadu zawiści.

– Ale, proszę panów… – wił się na kanapce ajent. – Niechże mnie panowie zrozumieją… Istnieją przepisy i ja ich muszę przestrzegać…