Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
IDoL to pierwsza powieść podejmująca temat imigrantów i uchodźców. Autor wcześniej znany z powieści obyczajowych, historycznych w ostatniej mikropowieści zderza dwa światy cywilizacyjne, nie szczędząc sarkazmu przy opisie starzejącej się cywilizacji europejskiej. W naturalnej kompozycji utworu nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie: jak zakończy się w Europie narastający konflikt z uchodźcami; autor daje co najmniej dwie możliwości, z których jedna zostanie zrealizowana w niedalekiej odległości czasowej.
Akcja powieści z gatunku political fiction rozgrywa się na polskiej wyspie Uznam, z której za czasów faszyzmu powstawała najgroźniejsza broń V1, której użycie mogło zmienić przebieg wojny i zadecydować o zwycięstwie nad światem Niemiec. Na szczęście zabrakło kilku miesięcy do jej pełnej sprawności. Czy wyspa ta raz jeszcze przejdzie do historii jako miejsce ważnych decyzji dla europejskiej cywilizacji? Nie zabraknie czasu na opamiętanie, rozsądek Europejczyków?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Rok wydania: 2016
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marian Kowalski
IDoL
Political fiction
© Copyright by
Marian Kowalski & e-bookowo
Grafika na okładce: Alina Śliwińska alinasliwinska.com
Projekt okładki: e-bookowo
Korekta: Magdalena Rewers
ISBN 978-83-7859-617-2
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2016
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Jest czas rodzeniaiczas umierania; czas sadzeniaiczas wyrywania tego, co zasadzone.
Księga Kaznodziei Salomona [Księga Eklezjasta] 3.1 BrytyjskieiZagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1975
Kiedy Bóg pożałował wreszcie poniewczasie, że stworzył był ludzki gatunekiprzerażony skutkami własnej lekkomyślności postanowił potopić nieudane swoje podobizny, uznał, jak wiadomo, Noego za jedyną figurę godną ocalenia. Popełnił przy tym jedną nierozwagęijedną niesprawiedliwość. Nierozwagę – bo mógł już na tyle znać ludzi, aby przewidzieć, że jeżeli choć jedna para ludzka zostanie na ziemi, wszystko się zacznie od nowaipo paru latach wrócą wszystkie kłopoty. Niesprawiedliwość – bo zezłościły go tylko ludzkie zbrodnie, więc po co przy okazji wytępił wszystkie zwierzęta, którewkońcu nie były winne?
Leszek Kołakowski, Klucz niebieski albo opowieści budującezhistorii świętej zebrane ku pouczeniuiprzestrodze.
Warszawa, PIW [1964] str. 14
Kiedy od Morza Śródziemnego do Morza Północnego i Bałtyku, od Pirenejów do Karpat upowszechniły się programy partii Zasada i Sprawiedliwość, stara Unia Europejska – bezlitośnie krytykowana za inercję zasiedziałych na stanowiskach urzędników – przekształciła się w Centrum Danych o Ludności. Zmiana nazwy, nie do końca określonych zadań, pozwoliła na powoływanie, praktycznie bez ograniczeń, instytutów zatrudniających bliższych i dalszych krewnych.
Prawo stworzenia regionalnego instytutu dostała także wyspa Uznam, jedna z dwóch głównych wysp oddzielających Zalew Szczeciński od Morza Bałtyckiego, przed wielu laty awanport Szczecina, w zachodniej części z ośrodkiem badającym tajną broń Hitlera, której rakietowe pociski balistyczne mogły zadecydować o losach II wojny światowej.
Instytut Danych o Ludności góruje nad kurortem trzema dziewiętnastopiętrowymi skrzydłami, w słoneczne dni połyskującymi aluminiowymi blachami w stalowych ramach, kolektorami słonecznymi oraz szybami Pilington Activ Bluez neutralną niebieską barwą odbicia. Stoi w lewobrzeżnej nadmorskiej dzielnicy Świnoujścia, na wyspie odciętej od stałego lądu wodami Świny, Zalewu Szczecińskiego, Piany i Morzem Bałtyckim. Zatem jej łączność z lądem jest możliwa tylko promami. Miasto nie jest wielkie. Gdy rozciągają się nad nim mgły, to sprawia złudzenie wynurzającego się z oparów bajecznego świata, na którego obejście nie trzeba więcej niż pięciu godzin. W dni pogodne jest zawieszone między błękitem nieba i wody, wówczas wydaje się nieco większe, na poznanie którego trzeba by poświęcić sześć, a nawet osiem godzin. Przez jeden miesiąc zimowy – tak krótko trwa tutaj ta pora roku – miasto jest sparaliżowane mrozem. Kra na Odrze, Świnie zatyka koryto rzeki tym, naciera na szalandy, na sterburty1*ibakburty statków, barek. Nieraz bywa jeszcze i tak, że sztormi wiatry północne powodują cofkęi wówczas sytuacja staje się dramatyczna. Wydłuża się kotwiczenie statków na przedportowych akwenach, armatorzy straszą zarząd portu żądaniem kar postojowych. Nie chodzą promy, wojsko detonuje zatory dynamitem, ruszają lodołamacze z załogami w grubych sztormiakachi wtedy mieszkańcy dość dotkliwie odczuwają status wyspiarzy. W urzędzie miejskim radni wypijając wiele dzbanków mocnej kawy zwanej szatanem albo siekierą rozpoczynają gorącą dyskusję na temat konieczności budowy tunelu lub mostu, kandydaci na radnych, posłów i do Sejmu w swoje programy wpisują niezwłoczne pochylenie się nad kwestią połączeń wyspy z lądem, liczne delegacje udają się do krajów, w których tunele czy mosty buduje się w szybkim tempie. Ta polityczna euforia wokół projektów trwa do czasu, aż saperzy i lodołamacze nie rozkruszą kry, ale kiedy z przystani znów odbiją promy, wszyscy zapominają o niedawno palącym problemie, by pochylić się nad nowym – nad kwestią wczasowiczów nadciągających na wyspę jak biblijna szarańcza, nad uchodźcami z Syrii, Afganistanu, Erytrei czekającymi na okazję wypłynięcia z portu do krajów skandynawskich, gdzie mogą liczyć na większe wsparcie socjalne. Wówczas wiele delegacji z miasta jeździ do różnych światowych kurortów, by zobaczyć, jak w nich organizuje się życie dla turystów, dla uchodźców, by nie stali się zmorą dla stałych mieszkańców w ośrodku wczasowym.
Skrzydła Instytutu Danych o Ludności przy ul. Uzdrowiskowej nie posiadały specjalnych oznaczeń. Tylko środkowe chlubi się wielkim napisem złożonym ze złotych liter IDoL i jedynie do niego mieli prawo zaglądać interesanci, a do podziemi sprowadzano podejrzanych o naruszenie zasad współżycia w społeczeństwie, których przestępstwo wykryli pracownicy IDoLa. Dwa boczne służyły wyłącznie gromadzeniu akt, dokumentów, nad którymi czuwały armie funkcjonariuszy. W lewym skrzydle zbierano materiały dotyczące spraw do 2000 roku, w prawym – po 2000.
Władysław Nowik – urodą mocno przypominający Omara Sharifa z czasów, gdy grał wZielonym lodzie,wNiebiańskim psie,wPałacu gier (filmy wciąż puszczano w sezonie letnim oraz przedświątecznym z bardzo długimi komentarzami znawców kina) – urzędował w prawym skrzydle IDoLa na IX piętrze z widokiem na morze, w gabinecie o metrażu sporym, jaki przysługiwał zatrudnionym tej rangi – dyrektorowi Dokumentacji Nagrań. W klimatyzowanym pomieszczeniu w centrum stało olbrzymie, tradycyjne mahoniowe biurko cokołowe, fornirowane, nawiązujące stylem do mebli z XVIII wieku. Przed nim tapicerowany fotel o wydłużonym siedzeniu, z mahoniu, wystylizowany na dziewiętnastowieczną berżerę. Środek gabinetu zajmował stół z blatem zakończonym półokrągło, z dwudziestoma krzesłami z oparciami w formie drabinek. Wszystkie meble miały stanowić wyraźny dystans między odległą przeszłością a teraźniejszością. Nowoczesny sprzęt: komputery, telewizory, monitory rozmieszczono na kilku stolikach pochodzących z antykwariatów lub wbudowano w ściany.
Dyrektor właśnie skończył odprawę z podwładnymi, omiótł wzrokiem pusty gabinet, skrzywił się na widok iPada z dużym ekranem pozostawionego na stole przez zawsze roztargnionego Bolesława Owczarka, głównego programistę, zerknął na zegarek. Za piętnaście minut ma spotkać się z żoną w kawiarni na XIX piętrze.
Jako członek kapituły przyznającej jubileuszowe odznaczenia raz jeszcze zerknął na długą listę pracowników, współpracowników oraz sympatyków Firmy. Nie próbował zastanawiać się komu i za co zamierzano je wręczać; wyróżnieni na pewno odbiorą z głębokim przekonaniem, że na nie zasługują, a inni wysłuchujący komunikatu albo będą mieli tę wiadomość w nosie, albo znajdą nazwiska znajomych, których powinni unikać.
Poprawił mankiety białej koszuli ze złotymi spinkami z logo IDoLa i przeszedł do sekretariatu nazwanego przez niego Pokojem Śnieżnych Bluzek. Przy trzech biurkach wbijały wzrok w monitory trzy dziewczyny w nienagannie świeżych, białych bluzeczkach z długimi rękawami, ze stójkami dochodzącymi do niemalże przejrzystych małżowin usznych. Blond włosy przycięte były regulaminowo nad karczkami, uczesane gładko bez jakichkolwiek ozdób. Zgodnie z przepisami na przegubach ich chudziutkich rąk wystawały z rękawów tylko zegareczki zakupione dla wszystkich w firmie Mirexz dyskretnym logo IDoLa. Nie nosiły pierścionków czy obrączek, kolczyków. Były do siebie podobne, bardzo podobne, wszystkie z oczyma ze szkłami kontaktowymi, więc koniecznością stało się przypięcie do ich bluzek wizytówek z imionami: Weronika, Justyna, Lucyna. Kiedy mężczyzna wszedł do ich pokoju, równocześnie oderwały zaczerwienione ptasie oczka od monitorów i czekały.
– Lucyno, proszę Bolesławowi Owczarkowi dostarczyć pozostawionego iPada. – Wymieniona dziewczyna wstała i wyszła zza biurka. – Nie musi pani ukrywać przed nim, że zdarza się mu to nie po raz pierwszy. Jego roztargnienie niepokoi mnie. Konieczna jest uaktualniona opinia z gabinetu psychiatrycznego. Jego karta pracownika IDoLa traci wkrótce ważność. Nie rozumiem, dlaczego odkłada badanie na ostatnią chwilę. Ma do tego prawo, ale taka postawa gry na zwłokę bywa irytująca. Nie zaszkodzi mu powiedzieć, że aż tak bardzo nie jest obłożony zadaniami, by jeden z podstawowych obowiązków odsuwać i odsuwać do granicy przyzwoitości. Właśnie – przyzwoitości! – Starał się sobie przypomnieć, kto go protegował do pracy w Firmie. Ktoś z centrali czy z miejscowych baronów? Facet czuje się bardzo pewien siebie, można go spotkać na różnych korytarzach zawsze nerwowo spieszącego się, z gorączkowym błyskiem w oczach. Może dlatego, że dzięki dostępowi do informacji bardzo dużo wie o każdym pracowniku i gdy zechce, to może wykorzystać. Plotkarz, czy coś knuje? Koniecznie trzeba się mu bliżej przyjrzeć, trochę powęszyć, by nie było za późno ma smutny wniosek, że na własnych piersiach hodowało się żmiję. – I już w drzwiach: – Jadę do kawiarni. A stamtąd do miasta – poinformował swe najbliższe pracownice z obsługi gabinetu.
Dwie dziewczyny skinęły tylko główkami i oczy ich natychmiast powróciły do monitorów, trzecia przeszła do gabinetu. Kiedy mijała go, poczuł zapach konwalii – delikatny jak świeżego wiosennego bukieciku, jeden z tych dopuszczalnych przez surowy regulamin przewidujący wszystko, zaakceptowany po rocznym pochylaniu się przez członków brukselskiej komisji do spraw zapachów oraz komisji do spraw molestowania w instytucjach państwowych.
Miał do pracownic niemalże ojcowski stosunek. Współczuł im, że nie mogą żyć jak inne w ich wieku. Nie mają znajomych, przyjaciół, nie chodzą na randki. Zobligowane do zachowania tajemnicy przysięgami, oświadczeniami, zobowiązaniami składanymi pisemnie, odzwyczaiły się w ogóle odzywać. Prawdopodobnie nawet marzyć. Gdy w Pokoju Śnieżnych Bluzek pojawiali się pracownicy z pobliskich pięter, nie nawiązywały z nimi rozmów, nie zbywały choćby zdawkowymi uśmiechami. Patrzyły na przybyłych ptasimi koralikami oczu tak długo, aż tamci uświadamiali sobie, po co oraz do kogo przyszli i, posyłając nic nie znaczące uśmiechy w stronę kamiennych twarzyczek, znikali w drzwiach gabinetu dyrektora Nowika.
Mężczyzna lubił lokal na ostatnim piętrze wieżowca. Z okien rozciągał się widok na morze, na piaszczystą łachę plaży, na nabrzeża portowe, terminal promowy, terminal LNG, czyli gazoport, w którym przeładowywano skroplony gaz ziemny z Kataru. Dawne bardziej tradycyjne urządzenia przeładunkowe, od lat zbędne, bo stary port właściwie stracił swe gospodarcze znaczenie, stanowiły teraz część skansenu z eksponatami rybołówstwa, przystani jachtowej w rozległym Parku Przymorskim, na skraju którego stanęły baraki dla imigrantów, uchodźców. Raz po raz statki z kontenerami płynęły do Szczecina, a nadbrzeża na wyspie ożywiali żeglarze, uczestnicy różnych regat: Solidarności, Jednomyślności, Zgodności, Wspólnoty – oczywiście zawsze z dodaniem kogoś czy czegoś.
W kawiarni było pusto. Ledwo zajął stolik przy panoramicznym oknie, zaraz podeszła kelnerka wyglądem nie odbiegająca od dziewcząt z Pokoju Śnieżnych Bluzek, za to z mniejszą liczbą zakazów, zobowiązań do milczenia, oświadczeń o zachowaniu tajemnic służbowych, na głowie z białym czepkiem obrzeżonym złotymi nitkami, nakryciem ozdobionym literkami IDoLa. Dlatego mogła sobie pozwolić na szeroki uśmiech odsłaniający dwa rzędy zdrowych, lśniących ząbków zapewne czyszczonych pastą Colgate Total, 612 Hour Protection, nad akceptacją której długo pochylali się urzędnicy unijnej komisji w Brukseli, a potem skuteczność badali stomatolodzy w centralnym gabinecie IDoLa.
– Spotkanie z żoneczką? – Pozwoliła sobie na spoufalenie dziewczyna pachnąca konwaliami, wonią dominującą w wieżowcu, po endoprotezie lewego biodra.
To pytanie uświadomiło mężczyźnie, że odkąd pracuje na stanowisku dyrektora w prawym skrzydle IDoLa, to z niewielu znajomymi bywa w kawiarence na XIX piętrze. Po przejściu do pracy w IDoLu dawni przyjaciele, koledzy odsunęli się od niego. A przecież gdyby wyłączyć wszystkie obiektywy – pomyślał – byłoby tu całkiem przyjemnie spotkać się z kimś bliskim, powspominać czasy, dawne czasy, gdy nie zapisywano na płytkach wszędzie zainstalowanych kamer bezpieczeństwa społecznego każdej rozmowy, wydarzenia nawet najbardziej pozornie błahego, niby bez znaczenia dla narodu, państwa, świata. Na wszelki wypadek. Iz niezwykłej gorliwości pracowników IDoLa, pragnących się wykazać dobrą robotą zasługującą na kwartalne oraz roczne premie, na kilkudniowe wycieczki do Brukseli z zakwaterowaniem w stale rozbudowywanych luksusowych hotelach dla urzędników z regionów.
– Tak, z żoną – odpowiedział dziewczynie lakonicznie.
– Co podać? – spytała, a jej nieco wypukły brzuszek lekko kołysał się przed oczyma mężczyzny. Bruksela takiego swobodnego zachowania jeszcze kelnerkom nie zabraniała.
To pytanie zawsze sprawiało mu kłopot. Podatnicy utrzymujący IDoLa zadbali, by jego pracownikom, szczególnie kierownictwu, nigdy niczego nie brakowało. Wielkie lodówki w pomieszczeniach przy gabinetach pełne były napojów, słodyczy i ciągle je uzupełniano nowymi produktami. Przypominało to dobrowolne legendarne podkarmianie wawelskiego smoka po to, by nie opuszczał swego miejsca. Mężczyzna przeglądał kartę nie tyle z przekonania, że znajdzie w niej coś nowego, zaskakującego choćby nazwą, co z dawnego przyzwyczajenia gościa zasiadającego przy kawiarnianym stoliku.
– Czekoladowe lody – poprosił.
Na pewno obserwujący go zespół szefa policyjnej kontroli pracowników IDoLa nie może się nadziwić upodobaniom dyrektora. Znów lody! Czekoladowe! Dlaczego? Co w nich widzi? Wkrótce nazwą go... Nie, jeżeli sam im nie podsunie przezwiska, oni go nie wymyślą. W życiu nie przeczytali żadnej książki, nie wiedzą, co to złośliwość, żart. Robią swoje, pożywią się w restauracji IDoLa, idą do domów, siadają przed monitorami telewizorów i szczęśliwi, bo syci, bo mają pracę, zapadają w drzemkę.
Wysoka kelnerka, kołysząc biodrami, pośladkami opiętymi granatową spódniczkę mini, skierowała kroki do bufetu z sennie wpatrzoną w dal barmanką po mastektomii. Kiedy swego czasu Władysław Nowik przeglądał zgromadzone materiały o kelnerce, Barbarze Augustyniak, zdziwił się, że można przeżyć tyle lat i nie mieć własnego życiorysu. To, co o niej znalazł, pasowałoby do miliona innych dziewcząt z jej rocznika: przedszkole, szkoła, kurs. Co taka niebrzydka dziewczyna zrobi z resztą życia? Małżeństwo, dzieci, ich przedszkola, ich szkoły, ich kursy...
W brukselskiej komisji nie zapomniano o uwodzących pupciami i wkrótce dadzą Basi powód do wzbogacenia życiorysu, do przeżycia stresu, może nawet buntu, gdy wyjdzie ustawa o długości spódniczek dziewcząt zatrudnionych w zakładach gastronomicznych, o granicy napinania odzieży na ciele. No cóż, są normy europejskie dla sportowców, powinny też być dla zatrudnionych w usługach. Ma jeszcze trochę czasu dla siebie, bo w Brukseli powstaje jedna z ważniejszych ustaw o dziedziczności foteli urzędników, co przyniesie państwom unijnym wielkie oszczędności. Mógłby uprzedzić ten fakt, powiedzieć jej o zamiarach komisji. Byłoby to bardzo ludzkie i zarazem niesamowicie głupie, bo kamery utrwaliłyby tę scenę przekazywania informacji o pracach w Brukseli, a szef musiałby p o c h y l i ć się nad sprawą, miałby też prawo do analizy regulaminu firmy, do komentarzy, do dyscyplinowania.
Niech zatem dziewczyna pozostanie w swej codzienności, w kokonie banału.
No, przynajmniej jego syn, Eryk, nie żyje tuzinkowo, niewolniczo, nijako, tak zgodnie z oczekiwaniami urzędników państwowych instytucji. Kłopot dla rodziców? Owszem, ale i duma, że mimo wszystko wyrasta na kogoś wyróżniającego się zachowaniem i w działaniu. Ważne, że w porę uwalnia się spod wpływów matki, która śledziła każdy jego krok, przestrzegała przed niebezpieczeństwami. Była bliska rozpaczy, gdy usłyszała o jego pomyśle. Eryk miał niezwykłe plany. Nie kryjąc się z niechęcią do polityki i wszelkich struktur przez nich tworzonych, jako społeczeństwu zbędnych, ograniczających wolność, drwiąc z otaczającej rzeczywistości, zamierzał powołać IOL – Instytut Ocalenia Ludzkości imienia Jaroslava Haška, swego czasu członka stowarzyszenia Anarchistycznych Burzycieli, autora Dobrego wojaka Szwejkaiinnych osobliwych historyjek.
Dziewczyna przyniosła lody i wróciła do przerwanego zajęcia – układania pod kloszem owoców barwami zachęcającymi do konsumpcji, ale tylko one były piękne, bo ich miąższ przypominał watę, pozbawiony był soku i smaku – efekt wieloletnich eksperymentów sadowników realizujących unijne przepisy, określające wielkość, kształt, cenę, tylko smak i wartości odżywcze pozostawiając naturze, a ona okazała się bezsilna wobec potęgi nauki.
Do kawiarni wsunął się cicho ze szczurzą mordką, z rozbieganymi oczkami Raczek, były pracownik urzędu bezpieczeństwa, w gmachu IDoLa emeryt czujący się swojsko. No cóż, mógł uważać się za jednego z prekursorów instytucji zbierającej dane o obywatelach, a już na pewno za eksperymentatora metod jej pracy, jednego z pierwszych recenzentów. Ile razy miał okazję, to nie krył podziwu dla nowej firmy, dla jej sposobów gromadzenia informacji, docierania do źródeł, dla nadzwyczaj zdolnych pracowników wyławiających obywateli, którzy mogliby społeczeństwu zaszkodzić myśleniem czy działaniem. Pozdrowił Władysława Nowika, obrzucił go Judaszowym spojrzeniem, lecz siadł z dala od niego, bo zdawał sobie sprawę, że ten wie o nim zbyt wiele, by kiedykolwiek bez odrazy podać mu rękę, więc wolał nie ryzykować, nie narażać się na przykre doznanie.
Chwilę potem zajrzał do kawiarni Bolesław Owczarek, ale gdy zobaczył swego przełożonego, chociaż Raczek pozdrawiał go podniesioną ręką, skinieniem zapraszał do swego stolika, ten szybko się wycofał.
Ta sytuacja nie podobała się Nowikowi, jeszcze mocniej utwierdziła go w podejrzeniach wobec swego pracownika. Tak, koniecznie musi przyjrzeć się mu wnikliwie, gruntownie zbadać jego związki z otoczeniem spoza IDoLa. Bo, niestety, w tym doskonale urządzonym świecie zbyt wiele czyha na człowieka zasadzek.
*
Gloria, żona Władysława Nowika, nie lubiła się spóźniać. Tym bardziej właśnie na to spotkanie z mężem, gdy tak wiele miała do przekazania złych wiadomości. Ale, jak codziennie, starała się mieć kontakt ze swym bratem, z Cezarym Pawlikiem, który – jej zdaniem – w czasie ostrego małżeńskiego kryzysu wymaga z jej strony większego zainteresowania. Nie mogła mu go zapewnić, chyba nikt już nie potrafi, więc przynajmniej próbowała codziennie mieć pewność, że wciąż żyje, nie do końca stracił świadomość, w jakim świecie egzystuje.
Niestety, na próby połączenia się z nim zatroskanej siostry nie reagował.
*
Cezarego Pawlika, świetnego programisty, intrygowało właśnie w tym czasie tylko to, co działo się na ekranie laptopa – nieznany rozmówca czekał na aktualizację. Nie miał ani sił, ani ochoty zajmować się intruzem. Był zajęty sobą. Z astenicznym zmęczeniem przeniósł wzrok z ekranu na dłonie. Jego ciało owładnęła fibrylacja. Mimowolne skurcze zaczęły się od nóg i dobiegły do rąk. Rozpostarł dłonie nad klawiaturą laptopa i przyglądał się im z zainteresowaniem, jakby nagle odkrył coś obcego, niepokojącego. Przez ekran przesuwały się kolorowe obrazy, w pionie i poziomie paski skrótów wiadomości, reklam, a on patrzył na drżenie rąk i próbował odgadnąć, jaką przekazują mu informację o stanie zdrowia. Poczuł w żołądku ssanie – fizjologiczny przekaz, którego nie mógł zlekceważyć. Zaniechał oglądania rąk. Ssanie było silniejsze od niepokoju wywołanego drżeniem. To skłoniło go do próby dźwignięcia się z fotela. Jakby owładnęła nim astazja. Nie od razu udało się mu wstać, bo wszystkie kości, mięśnie od dłuższego czasu, zbyt długiego, zamarły w postawie wyczekiwania w fotelu przed monitorem na to, co prześlą do odczytu operatorzy sieci internetowych i komórkowych. Nie potrafił oderwać się od siedzenia, wyprostować. Musiał bardzo mocno wspomóc się łokciami wciśniętymi w oparcie. Dopiero wówczas mógł z zadowoleniem stwierdzić, że nie cierpiał na abazję, osiągnął to, do czego zmierzał – lemuro–praprzodek istoty ludzkiej – prostował się, dochodził do pionowej postawy. Darwinius masillaez dumą patrzący przed siebie – pokpiwał ze swych uczuć, myśli – przeniósł spojrzenie ponad ekran laptopa. Kto i kiedy zamontował w oknach automatycznie przesuwane kotary? – próbował zgadnąć. O ile dobrze pamięta, to były w nich jeszcze żaluzje w jasno stalowym kolorze. Cóż, postęp dokonuje się niezależnie od woli jednostki, nie liczy się z nią, wdziera się automatycznie wszędzie tam, gdzie widzi dla siebie szansę zaistnienia. Taki jest współczesny świat, takie rządzą nim prawa. Już chyba niezależnie od człowieka. Łatwo w tych czasach uwierzyć w ingerencję sił spoza Ziemi. Nie miał pretensji do kroczącego postępu, do sposobu przenikania w jego życie; przynależność do społeczeństwa zobowiązywała do przyjmowania ustalonych zasad, godzenia się na wszystko, co podnosiło go w hierarchii żywych istot dumnie kroczących od Homo habilis ku współczesnemu człowieczeństwu. No i ewentualnie do obecności tych przybyszy z odległych galaktyk.
Przezwyciężając ból w krzyżu (do cholery, że na to nie ma sposobu! Co robią mądrale w białych kitlach w laboratoriach? Końską maść zalecają! Lek ich pradziadków!), obrócił się w lewo, obejmując wzrokiem część sterylnego mieszkania, z przedmiotami najbardziej niezbędnymi do zaspokajania potrzeb: tapczan, fotel przed plazmowym ekranem telewizora z maksymalną przekątną osiąganą przez producenta i wielki krzak róży z kolorowego szkła, który miał wystarczyć do złagodzenia ewentualnego głodu estetycznego.
Skręcił w prawo i skierował się do części nazwanej terminem sprzed rewolucji techniczno-przemysłowej kuchnią. Prócz dostępu do wody, elektrycznego z metalicznym połyskiem czajnika do jej zagotowania, lodówki, nic więcej nie uprawniało do nazywania tego pomieszczenia kuchnią. Niezliczone ilości opakowań z tabletkami na półkach raczej mogłyby przywodzić na myśl nieźle wyposażoną aptekę na lotnisku czy na stacji metra.
Jemu wystarczyły zimne kęsy jakiejś papkowatej masy zawiniętej w folię, trzy tabletki z opakowania z czerwonym paskiem, szklanka wody do uspokojenia zbuntowanego żołądka. W łazience zerknął w lustro. Kilkudniowy zarost pokrył kremem wyciśniętym z tubki z autoreklamą z jednej strony, a szeroką informacją o produkcie, składzie, jego właściwościach, ostrzeżeniami po drugiej; roztarł po twarzy i po chwili wraz z włoskami usunął papierowym ręcznikiem. Skropił twarz wodą toaletową z firmy kontynuującej tradycje Pierre Cardin. Lubił zapach cedru. Nie żałował więc wody, niemalże oblewał się nią cały. Kiedy oddawał mocz ze wszystkimi jego składnikami w normie, co stwierdziły czujniki zamontowane w klozetowej muszli, poczuł się już lepiej. Przeszedł żwawym krokiem do nasłonecznionej salki z przyrządami gimnastycznymi, siadł w głębokim fotelu i poddał się kilkuminutowym wibracjom zastępującymi ćwiczenia gimnastyczne.
Syty, odświeżony, w doskonałym samopoczuciu, mógł podjąć się zadań, jakie nań czekały. Dopiero teraz zaskoczyła go cisza w mieszkaniu, nieobecność An. Spojrzał na wskaźnik czasowy u dołu ekranu. Czyżby wyszła wcześniej niż zwykle? Powinna zmienić pracę, przyjąć takie warunki, jakie on dla siebie wynegocjował – zajęcie w domu, czas nienormowany, liczą się efekty, dokonania. Cha, cha, cha!
An… kiedyś dziewczyna nie z tego świata! Było w niej tyle serdeczności w zimowe wieczory, gdy otulona ciepłem welurowej bluzy przytulała go zziębniętego do siebie! Bo jemu na tej wyspie z częstymi opadami, z północnymi wiatrami od morza zawsze było zimno. Zdawała się czytać myśli męża. Kiedyś taka zgodna z jego poglądami na wszystko, na rzeczy ważne i mało istotne. A teraz osoba niepasująca do niego. I wcale nie chodzi mu o niepotrzebny przeszczep włosów, który miał ją zmienić, odmłodzić. Ani o wstrzykiwanie w zmarszczki wokół ust botoksu, toksyny botulinowej, co gwarantować miało ich powab. Poglądy należałoby zweryfikować. Dla takiej, jaka jest, powinno się odkryć jakąś planetę. Z wielką ilością jaskiń, z bizonami pędzonymi przez prerie czy sawanny, z myśliwymi z przepaskami na biodrach przynoszącymi jej do pilnowanego ogniska łup z polowań. Gdyby z jej życia wyeliminowano zabiegi kosmetyczne, to można by stwierdzić, że stanowczo nie nadąża za wciąż prącym do przodu ku nowościom światem. Z pięknymi przeszczepionymi włosami, z wabiącymi mięsistością ustami wlecze się w ariergardzie ludzkości, taszcząc wspomnienia zaczynające się od zaimka „kiedyś” albo od przysłówka „dawniej”, ze łzami użalając się nad tym, co musiało minąć bezpowrotnie jak dinozaury, jak neandertalczycy. Podejrzewał, że byłaby gotowa zgodzić się na włosy, jakie nosiła przed przeszczepem, ba, nawet na kształty paleolitycznej Wenus z Willendorfu, na krępą, otyłą babskość, byleby znów miała okazję przyglądać się walce samców na rykowisku o dostęp do niej. An – wieczna zagadka, nieprzewidywalność. Kto wie, czy jego niechęć do płciowości An nie wzięła się z oglądania filmów o jeleniach w okresie rui? Samce zdają się walczyć na śmierć i życie, a łania z podniesionym ogonkiem czeka, nic tylko czeka, do jasnej cholery czeka na rozstrzygnięcie starcia o nią. Ta zwierzęca obojętność, to poddawanie się wyborowi dokonywanemu poza aktywnym udziałem samicy zawsze oburzało Cezarego, więcej – inspirowało do głębszych przemyśleń o prawdziwych właściwościach kobiety, a przede wszystkim An. Do pewnego czasu nie miał specjalnych powodów, by uskarżać się na nią. Ich życie układało się poprawnie, biegło wyznaczonymi przez pewne obowiązki koleinami, stanowiło przyzwyczajenie do siebie w domu. Odkąd syn Robert poszedł za swoją łanią, małżeńskie relacje jeszcze bardziej się pogorszyły. Tak bardzo, że An coraz częściej zadawała pytanie: Właściwie to po co jesteś mi potrzebny? Nawet nie próbował na nie odpowiedzieć, ale gdy ono powtarzało się coraz częściej, nie potrafił kryć irytacji. Najchętniej odgrodziłby komputer i siebie od An jakąś dźwiękoszczelną ścianą i miałby wówczas święty spokój od dręczącego nachalnością pytania o sens pozostawania razem z An. Mógł je lekceważyć, zignorować jak wiele innych problemów mało istotnych dla człowieka szczęśliwego z samego faktu istnienia w świecie, który mu odpowiada; w technicznym świecie stworzonym dla jego inteligencji i potrzeb poznawania, poszukiwania, odkrywania. Nie potrafił, dręczyło go nagabywanie An, a jednak nie umiał zdobyć się na racjonalną decyzję i odejść od niej. Nieraz, patrząc na nią, odnosił wrażenie, że ta łania mimo wszystko najchętniej zaprowadziłaby go na jakieś rykowisko i cierpliwie czekała na stoczenie walki o nią. Ale to już nie dla niego takie wyzwania! Daleki był od poddawania się prymitywnym instynktownym przyzwyczajeniom. Ach, od tylu spraw był bardzo, ale to bardzo, kosmicznie daleko.
Powrócił do fotela przed laptopem. Nieznany rozmówca wciąż czekał na zainteresowanie. Cezary Pawlik dopiero teraz zauważył leżącą na urządzeniu książkę. An należała do tych istot, które starały się udowodnić wieczną żywotność wynalazku Johannesa Gutenberga, XV – wiecznego mogunckiego drukarza. Wolała przerzucać papierowe strony, niż patrzeć w ekran czytnika. Jak być szczęśliwym – odczytał z miękkiej okładki dziełka niemieckiego doradcy w dziedzinie problemów emocjonalnych. Między kartami książki, przed rozdziałem Pomóż swemuszczęściu znalazł liścik do siebie. Oczywiście, cała w tym działaniu An. Ona nie wysyłała sms-ów, nie nagrywała się, ona pisała! Wiadomość, która powinna zmienić jego życie. Powinna być jak grom z jasnego nieba, ale była tylko przekazem informacji. An długo i dość zawile uzasadniała odejście od niego, porzucenie go, by ułożyć sobie życie na nowo, do czego ma prawo. Taka decyzja, jak i forma rozstania specjalnie go nie zaskoczyły. Dawno powinni się rozejść. Dobrze się stało. An czego innego oczekuje od życia niż on, niech więc szuka tego czegoś. Dobrze jej życzy. Zasługuje na to. Jest nie najgorszą kobietą. Nawet gdy marudziła, to nigdy za długo, do zniesienia, nie podnosząc zbyt wysoko głosu. No i teraz ten wspaniały krok w nowe życie bez zawracania mu głowy! Tak cichutko opuściła mieszkanie. Cóż, będzie musiał wśród uchodźców czy imigrantów z Półwyspu Arabskiego rozejrzeć się za jakąś dochodzącą pomocą domową, która przejmie po An obowiązki zaopatrywania lodówki, zmianą pościeli, ręczników, bielizny, odnoszeniem brudnych rzeczy do pralni.
Z uczuciem, jakby ubyło mu coś ciężkiego, dokuczliwego, jakby pozbył się balastu hamującego jego parcie do przodu, w przyszłość, już bez miłośniczki wynalazku Gutenberga, zerknął na ekran laptopa. Zlikwidował intruza. Miał też kilka nowych wiadomości: oferty mieszkaniowe, z banków, z biur podróży. I od syna, Roberta. Cezary odebrał wiadomość przekazaną pośrednio od synowej. Pochodziła z Lagosu.
Się ma.Kurczę, znów niestety,wAfryce. Siara. Piekło. Zajebisty gorąciwilgoć dobijają mnie. To klimat dla jebniętych.Wkażdym afrykańskim porcie walcowniazpieprzonymi spaślakami, łachudramizwybuczonymi brzuchami,wspodniachzdługimi, głębokimi kieszeniami,wktóre zgarniają bakszysz: papierosy, piwo, soki, wody mineralne, wódę.Itylko by szamali cowpentrze. Dziabnięci ledwo trzymają się relingów, spilają jakzłosiejką do swych kleci, do swych nygusiczgranatnikami jak arbuzy. Nie maoczymznimi dziamać. Tylko by szamaliiszamali. Korupcja niewyobrażalna, upokarzająca człowieczeństwoipodważająca wszelkie zasady moralne. Jobla można tu dostać. Czuję odrazę do nichiCzarnego Lądu, najchętniej scwelowałbym stąd. Spiknij sięzmoimi. Szacun.
Spojrzał na datę nadania. Boże, kto sprawia mu takiego figla i podrzuca wiadomości sprzed wielu lat? Po co? An? Chciała mu przypomnieć, że ma syna? Cezary usunął wiadomość. Mamy synek nigdy z niczego nie był zadowolony. Na pewno nie czytał książki studiowanej przez matkę: Jak być szczęśliwym. Gdziekolwiek się pojawiał, zawsze znajdował powód do narzekania, jakby świat składał się wyłącznie z ciemnych odcieni. Na pytanie: „jak się żyje?” zawsze padała taka sama odpowiedź: jestem na dnie z pięcioma metrami mułu. Cezary pamięta, jak przed wielu laty ojciec z Lagosu pozdrawiał, ciesząc się z pobytu na egzotycznym lądzie podrównikowego kraju. Donosił, że wiezie prezenty: wspaniałe rzeźby z mahoniu, obrzędowe maski, bodajże z drewna tekowego małpki symbolizujące główne ludzkie cnoty cenione na Czarnym Lądzie. Kartka była niezwykle kolorowa, wypełniała ją tańcząca dziewczyna z plemienia Joruba – piękna, w szerokim uśmiechu ukazująca biel zębów, czarnymi dłońmi powstrzymująca unoszącą ją ku błękitnemu niebu wielobarwną szatę. Czyżby świat tak bardzo się zmienił, że zabrakło już nad lagoską laguną czarnych dziewcząt w kolorowych szatach, czy po prostu Robert był malkontentem nigdzie nieznajdującym dla siebie właściwego miejsca? Jak z nim wytrzymuje Beata, urodziwa żona z temperamentem, z poczuciem humoru, przepadająca za życiem towarzyskim wpubach, na dyskotekach? Tacy faceci jak Robert nie powinni robić kariery. Co za słownictwo! Gówniarski żargon! Czy takim językiem wypowiada się ktoś, kogo czeka awans na stanowisko kapitana, na Pierwszego po Bogu na pokładzie statku?
Wszedł wGoogle, dotarł do najciekawszych haseł związanych z Lagosem. Niestety, musiał tym razem synowi przyznać rację, że stojąc w tym porcie mało miał powodów do zadowolenia, a jeszcze mniej do zachwytów. Lepiej będzie dla niego i jego żony, jak statek opuści lagunę. I oby bez AIDS. Co tego naiwniaka pchnęło do tak niebezpiecznego zawodu? Niezwykłe opowieści dziadka o egzotycznych lądach, o możliwości przeżywania przygód, jakich nie doświadczy w żadnym innym zawodzie? Gdyby posłuchał ojca, siedziałby teraz w zacisznym mieszkanku i klikał w klawiaturę, wędrując bezpiecznie po całym świecie.
Ad, informatyczna obsługa Firmy zatrudniającej Cezarego Pawlika, przypominała o zbliżającym się terminie sprawozdawczości; nadciągał wielkimi krokami, był nieuchronny, bezlitośnie decydował o przyszłości zleceniobiorcy. Ale nawet w tej sytuacji zagrożenia nie potrafił sobie odmówić małej codziennej przyjemności – partyjki szachów, w której grze mógł się wykazać matematycznymi zdolnościami przewidywania ruchów przeciwnika. Jeżeli się mylił, to zawsze pozostawała możliwość cofnięcia pionków czy figury, co gwarantowało mu prawdopodobną wygraną. W statystyce rozegranych partii w poziomie dziewiątego stopnia trudności na dziesięć możliwych prowadził tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem wygranymi w stosunku do sześćdziesiąt siedem zremisowanych i miał tylko dwanaście przegranych. Tak było i tym razem. Cofał ruchy chyba z czterdzieści kilka razy, w końcu doprowadzając do wygranej przez siebie. Nęciło go, by po tysiąc dziewięćset pięćdziesiątej dziewiątej partii rozpocząć tysiąc dziewięćset sześćdziesiątą, ale Ad nie dawała mu spokoju, uparcie nękała powtarzającymi się komunikatami o upływającym czasie, zbliżającym się terminie kontaktu z Firmą i oddania zleconej pracy. Chętnie poznałby tego kogoś ze sztabu dowodzenia, przypuszczał, że jest to kobieta w zamierzchłych czasach pełniąca rolę sekretarki, następnie awansująca do funkcji asystentki. Nigdy nie był w Firmie, nie widział ani szefa, ani jego najbliższych współpracowników, bo to nie było konieczne. Nie tęsknił za nimi, za rozmowami przy biurkach, za wspólnie spędzanym w soboty czy niedziele wolnym czasem, jak to miało miejsce w Firmie An. Ona z koleżankami nawet imieniny obchodziła w miejscu pracy! I koniecznie w weekendowe dni gdzieś się z nimi wybierała, aby być razem, kontynuować wątki niedokończonych rozmów. Niewyobrażalnie groteskowa sytuacja! Chorobliwy pęd do stadnego życia w zatomizowanym świecie.
Był już gotowy do podjęcia zadań na rzecz Firmy, ale żył w głębokim przekonaniu, że praca nie zając, nie ucieknie, dał się więc skusić wiadomościom ze świata. Przepadał za nimi. Zawsze utwierdzały go o mądrym, słusznie dokonanym wyborze miejsca zamieszkania i charakteru pracy. Zewsząd spływały potoki sensacyjnych informacji: tsunami, powodzie, wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, pożary lasów, epidemie, wojny, katastrofy górnicze, lotnicze. Tysiące ofiar, tysiące przedwczesnych zgonów, tysiące tragedii wywołujących łzy.
Spływ wiadomości ze świata i z kraju psychicznie dołował. Nigdzie nie dzieje się dobrze, przeciwnie – bardzo źle. Do komunikatów z pól bitewnych i terrorystycznych gwałtach na cywilnej ludności dochodziły doniesienia o poczynaniach zboczeńców, desperatów. Otempora!Omores! Po głównym wydaniu dziennika na monitorze pojawiał się komentarz o schodzącym z ringu pobitym bokserze. – Nie wystarczy stanąć naprzeciwko rywala, trzeba umieć zachować wobec niego dystans.
Dla Cezarego Pawlika taką odskocznią od atakujących go ponurych wieści była gra w szachy z komputerowym automatem. Zaletą jej było cofanie ruchu nieprzynoszącego korzyści, tak więc wygrywał każdą partię. Przeciwnik tej możliwości nie miał. Choć można by uważać, że walka taka nie daleko odbiegała od sportowych zasad – każe zwycięstwo wnosiło w jego życie radość istnienia w podłym, zakłamanym, złym świecie.
A on – proszę! – w bezpiecznym ciepełku przed klawiaturą laptopa, przed oknem na świat, a jedynym powodem do niepokoju są ludzie z baraków przepełnionych uchodźcami, imigrantami z Półwyspu Arabskiego, z Azji, Afryki. Za chwilę zagra w szachy, ale wcześniej podzieli się swymi uczuciem z internautami. Otworzył swój blog, wszedł wblogosferę. Pisanie zawsze przychodziło mu z łatwością, należał do chętnie wypowiadających się blogerów, na wszystkie możliwe tematy, dzięki czemu miał dużą liczbę anonimowych komentatorów korzystających z tego powszechnie dostępnego medium komunikacyjnego. Większość hejterów wyżywała się na nim jak na łysej szkapie, ujeżdżała go jak bronowłokę, dając upust swoim uczuciom, może kompleksom. Nawet najbardziej obraźliwe słowa nie bolały go, cieszył się, że istnieje wśród tylu i dla tylu, że wywołuje w nich takie emocje. Nieraz przesadzał w słowach, nie zawsze pisał tak, jak myślał, wszystko po to, by prowokować innych do wypowiedzi, do buntu przeciwko niemu. Rzadko kiedy blogerzy zyskiwali sobie sympatię czytelników, skoro i on nie mógł na nią liczyć, to przynajmniej chciałby zostać najbardziej znienawidzonym autorem. Co mu to szkodziło? Nic. Co zyskiwał? Satysfakcję, że nie jest tuzinkowy, wyróżnia się, wpisuje się w umysły odbiorców oryginalnymi sformułowaniami, odkryciami, poglądami, atakami. Tym razem z agresywnością bulteriera dopadł rodaka z Brukseli, urzędnika Centrum Danych o Ludności, za wywiad odsłaniający jego anachroniczne poglądy na temat szkolnictwa, wychowania, kształcenia. Cezary Pawlik nie miał w tej sprawie doświadczenia, mógł się tylko odwołać do przeżyć z okresu swojej podstawowej edukacji oraz nauki syna. Uważał, że to wystarczy, by urzędasowi dołożyć. Nie miał właściwie prawa do dyskutowania z autorytetami w tej dziedzinie życia społecznego, ale żył w kraju o takim ustroju, że każdy, jeżeli przyjdzie mu na to ochota, może bredzić do woli, bajać, obrażać. A ponieważ przychodziło mu z łatwością formułowanie zdań na każdy temat, więc i tym razem swobodnie, z pasją zwierzył się ze swoich marzeń z czasów, gdy siedział w uczniowskiej ławce, a także z okresu, gdy chodził na semestralne wywiadówki syna. Po wyczerpaniu inwektyw pod adresem posła: Dupka, Głupka, Pomyleńca, Kołka, Gamonia, Bałwana, Tumana, Cepa, Tłumoka, Świra, Błazna (cha, cha, pisanymi dużymi literami!) – przystąpił do konkretu. Ilu z nich potrafi napisać skrypt strony internetowej? Poruszać się swobodnie w środowisku Photoshopa? Uważał, że najpiękniejsze marzenia o idealnym państwie, o najlepszym życiu rodziły się nie w zamkniętych pomieszczeniach szkolnych, a w cieniu oliwnych gajów, gdzie na ścieżkach z pucharkami wina w rękach, w przewiewnych chitonach przechadzali się greccy myśliciele. (Był dumny z tego stwierdzenia, szczególnie z przypomnienia sobie o stroju greckich mężczyzn, chitonach, na które określenie trafił przypadkowo, przeglądając informacje o modzie. Spodobało się mu, zapamiętał, by kiedyś się nim popisać.) Teraz dzieci codzienną drogę do szkoły przebywają w tłumie podróżnych nie zawsze chętnie korzystających z mydła i środków odświeżających. Obce im są rozważania o strukturze państwowej, o postawach życiowych. Uginając się pod ciężarem zbytecznej wiedzy, która niczemu nie służy, daje tylko zatrudnienie w szkołach wybitnym specjalistom zapewne niemogącym doczekać się czasów, gdy w końcu zamilkną wszyscy reformatorzy w oświacie, a w życie wcieli najlepsze plany edukacyjne magia czarodziejskiej różdżki. Sprowadzałyby się do jednego: dzieci uczą się tego, co będzie im w życiu zbędne. Przed pójściem do szkoły każde przeszłoby solidne i wszechstronne badania, które określiłyby zdolności, zainteresowania kandydata kierowanego do odpowiedniego typu szkoły, klasy. Nie każde musi przez wiele, wiele lat rysować, a to choinkę, a to Świętego Mikołaja pod nią, papieża, sławnego rodaka! Wiele dzieci uwolniono by od uczenia się przedmiotów, których nie lubią, a w przyszłości wiedza zdobyta na lekcjach tych przedmiotów okazałaby się w ogóle nieprzydatna. To nie uczeń w szkole powinien przymuszać się do opanowania wiedzy–balastu, to program szkolny powinien być dostosowany do możliwości i potrzeb wychowanka! Może wówczas okazałoby się, że ludzkie szare komórki są lepiej wykorzystywane, a absolwenci takich szkół bardziej społeczeństwu przydatni? Niepoprawne marzycielstwo? – pytał się i zaraz odpowiadał: – Marzyciele nie są leniami uciekającymi przed ciężarem odpowiedzialności, pracy. Ich myślenie wynika z niezgody na to, co wydaje się im absurdem, jest buntem przeciwko pewnej zastanej rzeczywistości, wobec której mają krytyczny stosunek.
„Ja również nie zgodziłbym się z nazwaniem mnie leniuchem. Pracowałem dużo, bardzo dużo, by mieć dobre stopnie w każdym semestrze, z każdego przedmiotu. By widzieć zadowolenie moich rodziców, że mają pracowite, zdolne dziecko. Po latach nauki nikt mnie nie spytał, czy szkolna edukacja daje mi przyjemność? Nikt o to nie pytał, bo wiadomo, że moja odpowiedź nie miałaby dla nikogo żadnego znaczenia. Szczególnie dla twórców programów nauczania i dla ich realizatorów. Szkoda. Tak chciałbym przynajmniej wówczas nie słyszeć na kilku lekcjach niektórych przedmiotów, szczególnie tych umieszczanych na końcu świadectw, jakie są one dla mnie ważne, jak powinienem się przykładać do nich. Tak marzyło mi się prawo do wyboru, prawo do wolności od niektórych obowiązków i prawo do przyjęcia przeze mnie wybranych obowiązków. Przynajmniej w szkole, przed wejściem w życie odpowiedzialne”.
Przeczytał tekst raz, drugi, zastanawiając się, czy ten głupek, kołek, świr, tłumok załapie to, o co mu chodzi, kursywą dodał jeszcze motto: Nie rzucajmy pereł przed wieprze, potem kliknął w klawisz „publikuj”. Był z siebie zadowolony, jakby udało się mu pozbyć zbytecznego ciężaru, uciążliwych złogów myśli przerzucanych na innych. Niech czytają, głowią się nad tym, co wyrzucił z siebie i niechaj podejmują z nim polemikę. Jak będzie trzeba, to umieści jeszcze nieco inwektyw i trochę argumentów przeciwko dzisiejszemu szkolnictwu, administracji w oświacie; wiele hejtów aż ciśnie się mu pod palce nad klawiaturą.
Przeleciał kilka blogów. Każdemu autorowi dołożył, jednym powściągliwie, innym niemiłosiernie, nie żałując błota; a niech tam, skoro nie brak im odwagi na dzielenie się swymi poglądami, tupetu na chęć zaistnienia w świadomości blogerów. W prowadzonej statystyce uszczypliwości miał osiemdziesięcioprocentową przewagę nad innymi blogerami. Zdecydowanie prowadził, wygrywał w swym światku. Sprawiało mu to ogromną satysfakcję, życiu dodawało głębszego sensu istnienia, blasku. O, potrafi robić użytek ze swych szarych komórek!
Pulsujący monit komunikatora znów czekał na udostępnienie mu ekranu laptopa. Również Ad, jak natrętna reklama w nadmiarze wyprodukowanego artykułu, przypominała o sobie. Pominął firmowy przekaz, zastanowił się, co powinien zrobić ze stale wpraszającym się niezidentyfikowanym programem. W końcu ciekawość przeważyła nad obawą o zawirusowanie sprzętu, wpuścił intruza.
– No, nareszcie, Dupku!
Nazywanie go „dupkiem” nie było dla Cezarego niczym szczególnym, jakimś niezwykłym zaskoczeniem, bo już gorsze epitety mu przypisywano. Ale ten „dupek” był napisany dużą literą! Tylko on sobie przypisywał to prawo, przed chwilą obrażając w ten sposób urzędasa z Brukseli. Ktoś go przedrzeźnia? Przypadek czy świadomy wybór, jakby nadawca zamierzał mu złośliwie nadać nowe imię, tak jak to czynił Cezary ze swymi przeciwnikami. Zastanawiał się nad odpowiedzią. Postanowił tym razem nie być agresywny iw ten sposób dać tamtemu do zrozumienia, że nie z byle kim usiłuje nawiązać kontakt, lecz z człowiekiem kulturalnym, opanowanym, liczącym się ze słowami, a ripostuje bezczelnemu typowi, bo zdaje sobie sprawę, jak złożone jest społeczeństwo, jego język, obycie, z czym należy się liczyć.
Nieznany numer, którego nie miał na liście kontaktów, natarczywie starał się rozpocząć rozmowę.
– Znamy się? – wysłał pytanie.
– Tak, Głupku, ciebie i twe literackie pierwociny. – I znów „głupek” wyróżniony dużą literą!
– Przechwałki.
– Od młodzieńczych próbek po teksty ostatnie, Pomyleńcze – nadeszło natychmiastowe zapewnienie. – Oczywiście i „pomyleniec” nie był gorszy w zapisie od „głupka”!
Twarz Cezarego Pawlika stężała w napięciu.
– Nie wierzę.
I niedowiarek zaraz na ekranie mógł przeczytać jedno ze swych opowiadań napisanych w młodości.
Cezary zdumiał się. Tak, niewątpliwie to jeden z jego tekstów. Przypomniano mu twórczość sprzed lat, gdy żył jeszcze innymi wyobrażeniamioswoim miejscuwświecie, marzeniamioniezwykłej przyszłości, miał inną niż teraz wrażliwość na ludzi. Chciał pisać. Nawet zaczął. Ale po zakupie pierwszego komputera, pierwszym wejściuwInternet, młodzieńcze plany zginęły, jak muchawpajęczej sieci, tak on pozwolił się opleść systemami sieciowymi,agdy na klawiaturze zaczynał wystukiwać słowo „ser…”, to maszyna nie kończyła przez dopisanie „ce”, lecz zawsze „wer”, bo serwer, oprogramowanie usługowe, były mu bliższe od serca, od narządu mięśniowego tłoczącego krew.Wjego organizm co innego wpompowano.
Po nadaniu opowiadania posypały się informacje o jego autorze. Nieprzyjemne, bolesne.
– Zamurowało cię, Kołku? – sekował go intruz, wyzwisko pisząc dużą literą.
– Nigdzie tej miniaturki nie publikowałem.
– Twoje uczucie, Gamoniu, przybrały formę zapisu, zmaterializowało się, więc zaistniało.
– Nie upowszechniłem tego tekstu – upierał się Cezary Pawlik.
– Nie musiałeś o tym wiedzieć. Świat ma właściwości pamięci dyskowej, to co powstało, istnieje, nie ulega zniszczeniu. Jest w tym tyle samo dobra co zła, szlachetnych intencji co przekleństwa. Jak myślisz, Tumanie, to piękna dla ciebie wiadomość czy przerażająca swą ohydą?
Cezary Pawlik nie miał wątpliwości, czego może oczekiwać od intruza dysponującego o nim totalną wiedzą. Wykopano przeciwko niemu topór wojenny, wyprowadzono go z przyjaznego środowiska pamięci operacyjnej na ścieżkę bitewną przeciwko nieprzyjaznym bitom. Po co? By mu dopiec, a może nawet unicestwić!
Czy wiedza o nim nie pochodzi z IDoLa?
Nie wytrzymał napięcia, nie potrafił dłużej nad sobą panować.
– Na takich, jak na ciebie, Tłumoku – rewanżował się wyzwiskiem za wyzwisko – jest jeden niezawodny sposób: kliknięcie w niewielki czerwony krzyżyk. Zaraz to zrobię i przestaniesz istnieć, Hebesie!
I usunął go z ekranu. Lecz nie ze swej głowy. Myśl o tym, że gdzieś w przestrzeni jest zapisane wszystko, co jego dotyczy, nie dawała mu spokoju. Chciałby wiedzieć, jaki jego obraz tłucze się wśród cząsteczek materii, do której ktoś dysponujący lepszym sprzętem może dotrzeć? Bo to chyba nie jest zabawa kogoś ze znajomych? Nie ma takich. Pewną wiedzę o nim ma An, Robert i jego żona Beata. Skąpą. Niewystarczającą do chełpienia się nią. I z jakich powodów mieliby mu dokuczać? Są normalnymi ludźmi, którzy pierwszą sylabę słowa „ser” nie kończą drugą sylabą „wer”. Mają serca. Nawet gdy w nich coraz mniej miejsca dla niego. Pogodzili się z tym, że w rodzinie jest świrus i nie zamierzają go ani leczyć, ani mu szkodzić, skoro mu z tym dobrze.
I nagle ten potok informacji o nim nie wiadomo od kogo, po co? Zawstydzał go. Poczuł się osaczony. Tłukł się z myślami, nie umiał dla siebie znaleźć miejsca w internetowej sieci. Ogarniało go coraz większe zawstydzenie. Dotąd czuł się tak dobrze, żył spokojnie od jednego wejścia w Internet do drugiego, aż tu nagle jak grom z jasnego nieba weryfikacja opinii o nim. Oto kim może się okazać? Zaczął z pamięci wywoływać obrazy z przeszłości, które mogłyby mu psuć reputację, niszczyć spokój duszy. No i nazbierał nieco drobnostek, na początku niby bez większego znaczenia, ale całość składała się na bardzo nieciekawy obraz człowieka nędznego, o podłym charakterze, niskich instynktach samozachowawczych. Czy właśnie do takich faktów dotarł także intruz z Internetu? Chciałby wierzyć, że nie, że zainteresowania tamtego niewiele wykraczają poza to, co zapisał na dysku, a zatem to, co dotyczy literackich próbek i może blogów. Z takim stanem rzeczy mógłby się pogodzić, jakoś przełknąłby tę gorzką pigułę. Ale nie może wykluczyć, że wiedza tamtego o nim jest znacznie szersza. Powrócił więc do szperania w zakamarkach pamięci i im dłużej to trwało, tym bardziej pogrążał się w smutku, popadał w apatię. A zatem t a k i m był człowiekiem! – stwierdzał z goryczą, z żalem o nieodwracalności czynów, postępków. An odeszła od niego, bo miała ku temu powody. W ostatnim liściku do męża tyle razy to uzasadniała. An potrzebuje mężczyzny. Nie fiksata zaabsorbowanego internetowym sprzętem bez reszty, poddającego się falom informacji, unoszącego się na nich w chorobliwym zadowoleniu ich odbierania, przeżywania. Mężczyzny… Patrzył na to słowo i zastanawiał się nad jego definicją. Nie przychodziło mu to łatwo, więc wszedł wGoogle. Znalazł wiele sentencji, aforyzmów , rozprawek na temat stereotypów mężczyzny w filmie, w literaturze, lecz nigdzie prostego, jednoznacznego określenia. Czy zatem powinien się wstydzić, że jego była żona szuka prawdziwego mężczyzny dla siebie? Phi! W końcu stworzył rodzinę, został ojcem, dzięki niemu An poznała, czym jest macierzyństwo. Czy to mało? Być może nie był najlepszym mężem, niewiele poświęcał żonie czasu, ale z obowiązków ojca wywiązał się dobrze, wychował syna na porządnego człowieka, twórcę kolejnej rodziny, podstawowej komórki w społeczeństwie.
Nigdy nie odczuwał takiego zmęczenia jak teraz. Nie, to nie zmęczenie, to stres, apatia, niezdolność do jasnego myślenia, działania. Dłonie drżały mu bardziej niż kiedykolwiek, ekran laptopa przestał go przyciągać, wydawał się obcy, wrogi. Nic dziwnego. Po zniknięciu sentencji o mężczyznach klikał, klikał, a na nim wciąż tylko wielkie litery układające się w pytanie:Ico, Dupku?A zatem sprzęt padł. Wszystko zniknęło, pozostało jedynie pytanie skierowane do Dupka i poza ekranem ten, który go osacza.
Coraz boleśniej odczuwał pustkę, otaczającą go nicość, obezwładniającą niemoc, chorobliwy bezruch. Poza wrogością zionącą w słowach wypełniających cały ekran nic więcej nie istniało. Nie, nie, jeszcze były jego drżące dłonie i coraz wolniej bijące serce.
Czy to już śmierć?
Intruz jeszcze nie pozwalał mu umierać. Na ekranie pojawiła się statystyka wyników gry w szachy, statystyka blogów. To wszystko zostało przeliczone na godziny. Do nich intruz dodał czas poświęcony odbieranym informacjom. Godziny przeliczył na dni, tygodnie, miesiące. Przerażające dane. Właściwie od dłuższego czasu jego życie sprowadzało się do jednego – do przesiadywania przed ekranem laptopa.
I znów cały ekran wypełniło pytanie:
– I co ty na to, Świrze?
Cezary nie potrafił odgadnąć, do czego intruz zmierza. A ten jakby czytał w jego myślach – przedstawił wykres wykorzystania zmysłów przez Cezarego Pawlika. Wyglądał żałośnie. Niektóre jakby w ogóle były mu niepotrzebne, zanikały jak atawistyczna kość ogonowa.
I na ekranie kolejne wielkie litery układające się w zapytanie:
– Czy wiesz, Błaźnie, w jakim miejscu ma An, twoja żona, znamię wielkości bałtyckiej muszelki? Nie miał pojęcia. Intruz posunął się za daleko w bezczelności. Gdyby mógł, odpowiedziałby tak, że poszłoby mu w pięty. Zamyślił się. Wpięty… Dlaczego właśnie w pięty? Skąd zna to powiedzenie? I jeszcze jedno: Mam więcejwpięcie, niż ktoś tamwgłowie. By rozwiać wątpliwości, to musiałby pogrzebać wGooglu. Nie ma czasu. Niestety, intruz chce go chyba wykończyć. Skąd dysponuje taką wiedzą o An? Nie zGooglu. Ma dostęp do niej, do jej ciała. Gdzie? W sypialni, w toalecie? A może An nie należała do wiernych żon i gdzieś z kimś dopadł ich ukryty obiektyw aparatu, by później w ten sposób zdobytym materiałem szantażować? Czy ten fakt nie jest prawdziwym motywem odejścia An od Cezarego? Małżeńska zdrada. Dramat wkradający się w ich życie. Przynajmniej tak tę sytuację określają blogerzy.A Cezary? Uczestniczył w tych dyskusjach niechętnie, powściągliwie. Temat o tyle go tylko interesował, o ile dotykał modyfikowania emocji człowieka przyszłości. Lecz mądrych dyskutantów zdolnych skupić się wokół tego zagadnienia nie było wielu, ci, którzy mieliby coś do powiedzenia, szanowali swój czas, poświęcając go na prowadzenie badań, a gadatliwi właściciele blogów, podejmujący każdy podrzucany problem, zdradzali płytkość umysłów, dawali upust chamstwu, brali anonimowy odwet za swe nieudane życie.
Czy tego rodzaju obserwacje wchodzą w zakres działania IDoLa? – zastanawiał się. Musi kiedyś o to spytać Glorię, niech wyciągnie trochę informacji od męża.
Znamię wielkości bałtyckiej muszelki… Seks z An. Nigdy nie potrafili dorównać tym z ekranu telewizyjnego czy z laptopa. Wielkie namiętności mogli jedynie oglądać, sami nie przeżywając ich nigdy. Wydawało im się, że gdyby podczas zbliżeń zachowywali się tak jak tamci z ekranu, to byliby tylko śmiesznymi naśladowcami wzbudzającymi chichot. Przez jakiś czas odbywali stosunki, nawet dość regularnie, bardziej dla higieny, z obowiązków obyczajowych niż z potrzeb. Nigdy nie odczuwał pragnienia lepszego poznawania ciała An. Pytanie blondynki Lili, granej w filmie Dziewczyna moich koszmarów przez Malin Akerman, czy ma wygolić, by partner widział lepiej, uznał za kuriozalne, niestosowne nawet w amerykańskiej popkulturze. Nie chciałby go słyszeć z ust An. Zresztą żona też nigdy nie zachęcała do dokładniejszego poznawania swego ciała. Znamię wielkości… Kryło się gdzieś poza granicami dostępu wzroku. Ale nie dla intruza. I ta świadomość najpierw wywołała u niego zdziwienie, a potem uczucie wzrastającej zazdrości. Jeszcze do niedawna należąca do niego An, nie całkowicie była jego, tylko jego. Przez lata były w niej miejsca nieodkryte, które teraz stają się własnością kogoś innego, jakby innej An, kobiety ze znamieniem wielkości bałtyckiej muszelki.
Jeżeli małżeństwo jest ustawicznym polem walki płci, jeżeli An go zdradziła, to został pokonany na punkty. Urażono jego męską ambicję. On An był wierny. Mniejsza o to, z jakich powodów, ale był, nie uganiał się za spódnicami – jak to dawniej określano – nie nawiązywał nowych znajomości z kobietami w celu ich skonsumowania. Ona nie. Jeden punkt dla niej. Nim się pobrali – zaczął grzebać w pamięci – miał pewne przygody z dziewczętami. Z niektórymi dłuższe, z innymi przelotne, z jednymi wpisujące się w życiorys, z innymi nie pozostawiając nic, kompletnie nic, nawet imienia partnerki. Wisia… Była dziewczyną pierwszego zauroczenia wszystkim, co niosła jej płeć. Wciąż jak żywą ma przed oczyma: główka wysoko uniesiona, włosy odsłaniające szyję, uszy, piersi wyzywająco wysunięte przed siebie, obie dłoniewdużych tylnych kieszeniach spodni obejmujące pośladki… Te ręce na tyłku opiętym dżinsowym materiałem bardziej niż co innego wywoływaływnim gotowość seksualną, chłopięcą ochotę, budziło erotyczny apetyt. Pamięta każdy szczegół jej ciała, najmniejsze pieprzyki. Co tam bałtycka muszelka! Pieprzyki! Drobniutkie dwa ziarenka, znamionka niewiele większe od czarnego maku, na lewem pośladku!
Odetchnął z ulgą. To odkrycie wystarczyło mu, by wynik walki płci z An uznać za remisowy.
– Dupku, kogo chcesz oszukać? – pytał ten, co opanował ekran. – Sięgasz aż w tak odległą przeszłość? Skoro tak, to mogę ci o An opowiedzieć kilka pikantnych historyjek.
Nad mężczyzną waliło się niebo dotąd nijakie, bezbarwne, teraz z burzowymi chmurami. Nigdy nie interesował się przeszłością An. Nie miał na to czasu ani ochoty. Teraz został do tego przymuszony. Zawirusowany sprzęt popychał go w czas odległy, w krainy nieznane. Nie chce tam wchodzić, woli pozostać w swoim czasie, w swojej krainie. Gdyby umiał się modlić, zacząłby o przywrócenie stanu sprzed kilku godzin. A tymczasem na ekranie zdjęcia An z widocznym znamieniem wielkości bałtyckiej muszelki. Zamknął oczy. Nie na wiele się to zdało, obrazy i tak przenikały do jego świadomości, dręcząc boleśnie, wywołując uczucia, jakich dotąd nigdy nie doznawał. Drżącymi dłońmi rzucił się na klawiaturę, uderzał w nią z całą mocą. I nic! Przerażający go seans trwał i trwał.
– Fiksacie, żyłeś bez marzeń, może teraz masz je? – pytano z ekranu. – Oprócz prawa do korzystania z Internetu?
Miał jedno – jeżeli straciłby dostęp do laptopa, to wolałby zamienić się z synem, z Robertem, i buszować gdzieś po afrykańskich brzegach, ciesząc oczy ich dzikością, egzotyką, kiedyś tak chętnie opisywaną przez ojca.
Nie musiał długo czekać na obrazy z Czarnego Lądu. Na sypkim piasku plaży nad laguną Robert obejmuje czarnoskórą dziewczynę z plemienia Joruba. Ich pozycja nie budzi wątpliwości – w cieniu palmy, pod tropikalnym niebem nie oszczędzają się w pomysłach. Nie o takim upale pisał we-mailu, nie taką Afrykę przeklinał i nie z niej tęsknił za europejska cywilizacją. Przecież nie musiał zwierzać się z niczego, tym bardziej przesyłać żadnego kłamstwa. Czego oczy nie widzą, to serce nie boli. Oszczędza Beatę, chwała mu za to, ale czy kłamstwo jest nieodzownym elementem ludzkiego bytu? Skrywamy je przed bliskimi i wydaje się, że to wystarczy, by je wymazać z życia, ale przecież ono mimo wszystko istnieje.
Te obrazy o synu w Afryce przygnębiły Cezarego Pawlika. Robert może nigdy nie będzie aż tak do bólu szczery, by w końcu przedstawić się takim, jakim jest naprawdę. Ale teraz, ile razy ojciec popatrzy na niego, spojrzy na Beatę, to nie zapomni o tym, jaką zna prawdę o nim.
Po co komu ta wiedza o szarych, maleńkich istotkach? – zastanawiał się. – I to sprzed ilu lat?
– Naukowy establishment wyznaczył jeden niepodważalny imperatyw – odpowiadał intruz. – Tylko kontrola ludzkich działań indywidualnych czy w organizacjach takich jak Grupa Abu Sajaf, Grupa Islamska Al-Kaida ETA, Brygady Męczenników Al-Aksa gwarantują społeczeństwu bezpieczeństwo. Realizacja tego totalnego postulatu wyeliminuje spontaniczne zachowanie jednostek, zapobiegnie zamachom podobnym do tych jak terrorystyczny w londyńskim metrze, w Nowym Jorku na World Trade Center czy na stacji w Madrycie albo w moskiewskim metrze, na ulicach Bagdadu, w Grecji, na Kaukazie, w Kaszmirze, w Syrii.
A moja rola? – rozważał Cezary Pawlik z pogłębiającą się depresyjną nerwicą.
Intruz czytał w jego myślach.
– Każda cywilizacja ma swe sposoby na utrwalanie ważnych i mniej istotnych wydarzeń dotyczących społeczeństw i jednostek. Gliniane tabliczki sprzed dwóch tysięcy lat, odkryte w mieście Ebla, czy tabliczki z bibliotecznych zbiorów asyryjskiego króla Assurbanipata znacznie różnią się sposobem i bogactwem informacji od bizona utrwalonego ochrą na ścianie jaskini Altamira sprzed dwunastu tysięcy lat w jaskiniach gór Hoggar. Ale to zapisy o podobnych funkcjach. Nasza cywilizacja poszła dalej w utrwalaniu informacji o nas. To chyba normalny proces, prawda ? Poszerzyła o nowe regiony zainteresowań dotąd uważane za mniej ważne. Stąd zainteresowanie tobą, Dupku. Jesteś niezbędny dla naszej cywilizacji jak ochra dla jaskiniowców, jak rylec dla autorów wypowiadających się na glinianych tabliczkach. Będziesz naszym narzędziem. Szczególnym, bo obdarzony w niezwykłą wrażliwość, w rzadko spotykane u komputerowców literackie zdolności. Takich werbujemy, wyznaczając im konkretne zadania. Przecież nie możemy poprzestawać tylko na przedstawicielach pokolenia twego syna! Kto ich zrozumie za dziesięć, dwadzieścia lat? Kumasz? – I po chwili: – I jeszcze jedno, rzecz najważniejsza: należysz do tych, którzy łatwo poddawali się kierowniczej sile sprawowanej przez innych. Pamiętasz, jak ojciec wynosił ci przed dom rowerek i pozostawiał wśród kolegów? Jeden z nich, nieco starszy, panował nad wami. Przepadał za ustawianiem kierownic. Po jego ingerencji wpadaliście na siebie i z potłuczonymi kolanami, łokciami wracaliście do domów, gdzie ojcowie musieli naprawiać rowerki. Okazało się, że wasze kierownice ustawiał zezujący chłopak przekonany, że wszyscy powinni tak je widzieć, jak on. Ale ani ty, ani żaden z kolegów nie miał odwagi przeciwstawić się mu. Od tamtych czasów chyba się nie zmieniłeś, co, Dupku?
Ta przyszłość obserwatora, kronikarza , połączona z rolą kapusia, donosiciela nie odpowiadała Cezaremu Pawlikowi, ale był bezwolny, nie potrafił wyrazić swego sprzeciwu tak jak wówczas, gdy poddawał się woli patrzącego zezem na świat kolegi. Siedział więc mocno wciśnięty w fotel i bezmyślnie gapił się w ekran laptopa przywłaszczony sobie przez intruza. Czuł, jak jego zmaltretowany tułów powoli staje się ochrą, a wskazujący palec drżącej dłoni rylcem. Poddawał się. Godził się dla jakiejś niejasnej przyszłości podpatrywać i utrwalać teraźniejszość. Jego materiał jako egzemplarz obowiązkowy trafi do instytucji podobnej do Biblioteki Stanów Zjednoczonych. A może nawet do niej, powiększając milionowe zbiory dokumentów, książek, rękopisów, map, atlasów, filmów? W ręce jednego z pięciu tysięcy pracowników? Jeżeli nie z IDOLa, to kto wie, czy intruz nie jest jednym z nich?
Jaki świat stworzyliśmy? – zadawał sobie pytanie. – Jeszcze trochę, a nie da się w nim żyć. Czy znajdą się siły uwalniające go od tego koszmaru? Jest nadzieja powrotu do starych prostych zasad po prostu bycia człowiekiem?
*
Wreszcie Gloria przyszła do kawiarenki, mimo swych czterdziestu pięciu lat krocząca przez salę lekko, niosąc na wysokich obcasach zgrabną figurę, rozglądając się wokół oczyma jasnymi, osadzonymi w twarzy ze świeżą cerą. Tylko jej delikatnie zarysowany podbródek drżał niespokojnie i zdradzał zdenerwowanie. Była świadoma, że obserwuje ją kilka par oczu, że wszystko, co za chwilę powie, zostanie utrwalone na płycie DVD i umieszczone w archiwum na kilka dziesięcioleci, a może nawet na dłużej. A jednak wybrała to miejsce na spotkanie z mężem, bo w tej epoce powszechnej inwigilacji każde inne nie byłoby lepsze. Tu przynajmniej jawnie mogła demonstrować lekceważenie kamer, podsłuchów i nie musiała – jak gdzie indziej – grać naiwnej, nieświadomej, gdzie i w jakich czasach żyje.
Mąż wstał, podsunął jej krzesło.
O, to zachowanie dżentelmena! Na pewno bardzo musiało zbulwersować obserwatorów; z podobnym nie mieli okazji zbyt często się spotykać. Dawno już zapomniano o czasach, gdy obowiązywał staroświecki savoir–vivre. Jak i o cnotach godnych naśladowania, upowszechnianych w legendach o rycerzach. Obecnie przestrzegano innych zasad zachowań, praw dyktowanych przez instytucje sprawujące władzę, odpowiadające za ład i porządek.
Kiedy Gloria długo wypytywała dziewczynę z wypukłym brzuszkiem tuż przy oczach Władysława o rodzaj ciastka, z której pochodzi cukierni, mąż mógł stwierdzić, że w ciągu tylu lat ich współżycia niewiele się zmieniła, wciąż zamęcza kelnerki i kelnerów pytaniami o to, co zamierza skonsumować. Panicznie bała się zatrucia. Bardziej od inwigilacji, wchodzenia w jej życie z buciorami. W okresie narzeczeństwa, gdy system śledzenia obywateli nie był jeszcze tak bardzo rozwinięty i nie planowano w miastach budowy IDoLi, wzruszała go swą dociekliwością konsumentki. Dzięki temu i on unikał zatruć i dożył pięknego wieku bez większych dolegliwości gastrycznych. W nowszych czasach, gdy obserwacje obywateli nabrały rozmachu i wciągnięto w nie zdobycze najnowszej techniki, jej zachowanie stało się dość kłopotliwe, szczególnie wtedy, gdy Gloria, korespondentka mediów centralnych z terenu, niby to w rozmowie o jedzeniu, przy okazji, mimochodem pragnęła zbyt wiele dowiedzieć się o ludziach decydujących o gospodarce czy życiu jako takim.
– Nie dzwonił do ciebie? – spytała, gdy już zdecydowała się na wybór ciastka i kawy.
Domyślił się, że chodzi o syna, Eryka.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– A zapewniał, że skontaktuje się z tobą.
– Wiesz, że nie przepada za rozmową ze mną. To dla nas krępująca sytuacja, gdy dwóch mężczyzn o tak różnych poglądach, postawach ma prowadzić spokojny dialog.
Nie rozumiał pokolenia syna. Nawet na taką sytuację, jaka była w kraju, oni – w porównaniu z nim, z jego pokoleniem – mieli wiele możliwości wyboru. Może za dużo? Pamięta zakończenie studiów przez syna. Eryk chętnie o tym dniu opowiadał, ale chyba nie umiał wyciągnąć właściwego wniosku.
Pubów w mieście było sporo. Po półgodzinnej sprzeczce, w końcu wybrali ten z od groma propozycją napojów ze słodu i brzeczki: piwa fermentacji górnej, dolnej lub spontanicznej, piwa jęczmienne, pszeniczne, żytnie, owsiane, z prosa, sorgo, ryżu, także z kukurydzy, z przeróżnymi dodatkami wzbogacającymi smak, na słodzie z wód pochodzących z gleb wielu kontynentów, wysp, gór, piwa butelkowane i z beczki, podawane w szklankach, kuflach szklanych i ceramicznych na podstawkach zakupionych na giełdach birofilów. Właściciel zachęcał do miejsca w ogródku z olbrzymimi parasolami, oferował też jedno z trzech pomieszczeń w piwnicy z gotyckimi sklepieniami. W pierwszym ustawiono stoły sosnowe z zydlami, w drugim modrzewiowe z ławami z tego samego drewna, a w trzecim jeden dębowy sprawiający wrażenie solidności, zaś krzesła z dobrze wyprofilowanymi oparciami w kształcie wygiętych liści w ramie, gwarantowały wygodę. To ostatnie pomieszczenie, usytuowane z boku, jakby było częścią innej piwnicy, zapewniało biesiadowanie bez skrępowania, bez udziału osób niepożądanych. Świeżo upieczeni magistrzy nie od razu dokonali wyboru miejsca na pożegnalne spotkanie. Jednemu odpowiadał ogródek, bo przyjemnie posiedzieć na powietrzu, innemu salka ze stołem z desek sosnowych, bo w niej chłodno, jeszcze jednemu pomieszczenie ze stołami z desek modrzewiowych. Magister Jan Zaciura długo musiał nakłaniać do zajęcia małej salki z jednym stołem. Owszem, widziano jej zalety, ale też i wady. Gwarantowała co prawda odosobnienie, ale powietrza w niej było mało, światła też niewiele. W końcu mu ustąpiono i wszyscy zasiedli przy dębowym stole, na krzesłach z oparciami w kształcie liści. Do nie mniejszego sporu doszło przy wyborze piwa. Było ich od licha i trochę. Sytuacja się powtarzała – gdy kilku kumpli zeszło się w piwiarni, to nieraz dłużej się kłócono, co zamówić, niż pito. Kelner miał wystarczająco dużo gości do obsługi, by mógł sobie pozwolić na przysłuchiwanie się marudzącym. – Jest nowa dostawa – przebił się przez zgiełk magistrów. – Tradycyjnie warzone, komponentami nawiązujące do sathi, piwa przed wiekami powalającego z nóg Finów, Sathi? Nazwa nikomu nic nie mówiła, więc zachęcała do poznania obcego smaku, tym bardziej że piwo miało być powalające. Po chwili przed magistrami stanęły ciężkie, cylindryczne szklanice pełne jasnego napoju o łagodnym bukiecie. Kręcono nosami. Ono miało tak uderzać do głowy, że myliły się kierunki świata, linie poziome i pionowe? Degustowano, smakowano z poznawczą pasją, w końcu dorwano się do kufli i zaczęto namiętnie z nich pociągać. – Panowie – przemówił magister Jan Zaciura z wysoko podniesionym kuflem. – Tyle lat razem, więc niech to spotkanie będzie pożegnaniem uczelni, lecz nie naszym rozstaniem. Prekariusze łączcie się! Ruszmy razem w świat! Czeka na nas! Podbijemy go zespół wespół! – Wezwanie wszystkim spodobało się, ale gdy po trzeciej rundzie głośno rozważano, dokąd to pójść czy pojechać z dyplomami magistrów w aktówkach, do zgody nie doszło. We współczesnym świecie, przy otwarciu granic, jest w czym wybierać, gdzie szukać dla siebie miejsca. Od cholery opcji z Anglii, Szkocji, Irlandii, Niemiec, a nawet z Tajlandii, Chin! Bezlik ofert, propozycji co niemiara, zatrzęsienie świata rozwijającego się według odważnych projektów czekających na realizację młodych, zdolnych, wykształconych. Tylko jechać i brać kasiorę! Kiedy opuszczali piwiarnię, nie na tyle piwo zwaliło ich z nóg, by nie zdawali sobie sprawy, że są cztery strony świata, a w każdej z nich przyjmowano ich z otwartymi ramionami. Tylko nie w ojczyźnie.
– Wciąż musicie o polityce? – spytała Gloria.
– Nawet jeżeli unikamy oczywistych tematów, dalekich od aktualnych wydarzeń, to też politykujemy.
Gloria spojrzała w stronę kamery rejestrującej spotkanie.
– Mam do ciebie żal, że za wcześnie usłyszał: teraz żyjesz, synu, na własny rachunek.
– Skończył wówczas osiemnaście lat.
– Ale pozostał naszym dzieckiem.
– Owszem: krew z krwi. Ale to nie znaczy, że ma robić, myśleć tak, jak mu nakażemy. – Ta wypowiedź przed śledzącą kamerą była bardzo odważna i gdy wyjdzie poza regionalną komórkę, to zwierzchnikom da wiele do myślenia: czy jest aż tak głupi, że głosi zuchwałe poglądy, czy tak przebiegły, bo czuje nadciągające zmiany? – To nie jest nasz niewolnik! – stwierdził z naciskiem na zaimek. – Nie jest niczyim poddanym!
– Chciałeś się uwolnić od ojcowskich obowiązków – zarzucała mężowi. Więcej: uważała, że był bardzo zadowolony z odejścia syna, bo między nią a mężem stosunki oziębiły się, zatem wolał nie mieć w domu świadka częstych sprzeczek.
– Jest człowiekiem niezależnym – powrócił do wcześniejszego argumentu. – Niech w pełni posmakuje życia.
– Już nie.
– Co znaczy: już nie?
– Nie jest wolny – westchnęła. – A tego, co teraz doświadcza, nikt mu o zdrowych zmysłach nie zazdrości. Szczególnie normalny ojciec nie powinien.
Spojrzał na nią badawczo.
– O co tym razem chodzi? – spytał z odętą miną.
– Dzwonił do mnie z aresztu. – Przytknęła palce do oczu, ocierając pierwsze łzy. – Tego życia może kosztować przez długie miesiące... lata. – Otarła kolejne łzy. – Wiesz, jak powoli dochodzi się do prawdy. – Zaśmiała się histerycznie. – Właściwie to należałoby zamknąć cały naród, no, sporą część, i czekać na dowody niewinności. Przez lata wielu urzędników miałoby święty spokój.
– Przemawia przez ciebie gorycz matki – usprawiedliwiał żonę. – W co się wplątał?
Ludzkość zawsze była podzielona na posłusznie kroczących koleinami wyznaczonymi przez Coś lub Kogoś i na zbuntowanych przeciw Czemuś lub Komuś, wciąż idących swymi ścieżkami, wplątanych – ach, jakie trafne określenie! – na wkręconych w coś, co zagraża lub przynajmniej może w przyszłości okazać się niebezpieczne dla Tych lub Tamtych strzegących dróg obstawionych przez siebie znakami zakazów, nakazów, ostrzeżeń. Przez ostatnie stulecia trakty wyznaczyły partie, a urzędnicy partyjnych spetryfikowanych rządów pilnowali przestrzegania przez obywateli zasad poruszania się, myślenia, życia. I panicznie drżeli, gdy pojawiali się obywatele próbujący łamać ustalone zasady. Bali się tych wplątanych w Bóg wie co, bo wiedzieli, że w końcu stworzą jakąś partię i dojdą do władzy, ogłoszą nowe prawdy, nowe zasady współżycia. Co mądrzejsi urzędnicy, ci z odległą perspektywą przejścia na emerytury, woleli nie za bardzo dokuczać wplątanym, a nawet dyskretnie z nimi sympatyzowali, licząc w przyszłości na ich pamięć, wdzięczność i łaskę.
Do tych ostatnich zamierzała trafić Gloria.
– Twoja matka, Brygida, zna tylu partyjnych działaczy, aktywistów z różnych stowarzyszeń – zaczęła się zwierzać ze swych planów. – Mogłaby pojechać z nami do województwa, odszukać dawnych znajomych, porozmawiać z nimi i wybronić Eryka, przynajmniej zwolnić go z aresztu.
Kiedy przodkowie Nowików po drugiej wojnie światowej i przesunięciu granic państwowych opuszczali Drohobycz, z zawziętością myśleli o jednym: jak już jechać to jak najdalej od tego miejsca im odebranego, jechać i jechać, najlepiej w jakąś leśną głusz, choćby na wyspę okoloną wzburzonymi wodami. Wiozący ich towarowy pociąg przenosił w nieznane krajobrazy, przejeżdżał przez wiele mostów, pędził groblami, leśnymi duktami, wysapywał się na stacjach opuszczonych, zapomnianych przez ludzi, ale wyspy wciąż jak nie było, tak nadal nic jej nie zapowiadało. Jednak należeli do ludzi upartych w swej nadziei, w wierze w istnienie wysepki dla nich, więc w końcu koła wagonów dudniąc i zgrzytając na zwrotnicach, wtoczyły się na tor prowadzący donikąd – przed dyszącą ostatnim wysiłkiem lokomotywą była już tylko wielka woda. Wybrane przez nich miasto miało w nazwie tyle spółgłosek miękkich, że na początku wydawało się niepoważne w swym istnieniu. Ale przecież sama wyspa wymarzona przez nich jako miejsce zapomnienia i oczyszczenia po wojnie była jak nie z rzeczywistego świata. Właśnie niewątpliwą jego zaletę stanowiło to, że leżało na wyspie, ba, na wielu wyspach! Postanowili zostać w nim i rozpocząć nowe życie repatriantów ze wschodnich kresów na zachodnich rubieżach kraju. Tu ich syn Marcin zdał maturę, odbył służbę wojskową w marynarce wojennej i stąd wyruszył na morze. W przerwach między jednym rejsem a drugim poślubił Jadwigę, z którego związku przyszła na świat Zofia, a ta urodziła Marię, a Maria Brygidę, matkę Władysława.
– Wątpię, by chciała wejść na prom.
Dla Brygidy długo promy były tym, czym dla innych tramwaje czy autobusy. Na nich żegnała się z mężem wypływającym z Nadbrzeża Górników w kolejne morskie rejsy do portów śródziemnomorskich czy azjatyckich, a kilka lat później oczekiwała na wracającego z rejsów promu kursującego do Ystad. Niestety, nim przypłynęła też delegacja armatoraz wyrazami współczucia po katastrofie morskiego promu.
– Dla ciebie i naszego syna to zrobi – upierała się Gloria z pojawiającym się wyrazem zaciętości na twarzy. – Nie pamiętasz jej zachwytów nad wyjątkową osobowością Eryka?
Ulubionymi epitetami Brygidy były określenia charakteryzujące wyjątkowość. Upodobanie to wzięło się z jej miłości do literatury poznawanej z prawdziwym zamiłowaniem i uporem na rozpoczętych studiach zaocznych. Pod tym słowem kryły się wszystkie możliwe zalety, jakimi pragnęła obdarzyć synów. Kiedy urodziła dwóch, to pierwszemu dała na imię Władysław, dla uczczenia zapomnianego rewolucyjnego poety – Broniewskiego, drugiemu Melchior, by upamiętnić Wańkowicza, zapomnianego ostatniego szlacheckiego gawędziarza o kresach, ojczyzny utraconej. Życzliwy stosunek do owych przymiotników pogłębiła pamięć o śmierci męża, na pewno nie bohatera, ale zasługującego na to choćby z powodu długoletniego dochodzenia rodziny o odszkodowanie od armatora, co nazwisko Nowika uczyniło sławnym, popularnym, wyjątkowym. Cóż, każdy jest tylko synem konkretnej epoki, wyjątkowym na miarę możliwości swoich czasów. Po tym tragicznym wydarzeniu zaczęła uważać, że sens życia tkwi w czynach wielkich, bohaterskich. Najpierw zachęcała swych uczniów, a potem synów, do naśladowania ludzi godnych pamięci. Władysław i Melchior byli tak do siebie podobni, że aby ich nie mylić, latem musiała wprowadzać specjalne oznaczenia koszulek, a zimą sweterków. „Dzieci są wszystkie takie same” – twierdził z belferską powagą nauczyciel–eksperymentator pracujący nad wyhodowaniem odmiany domowego królika, którego mięso nabrałoby naturalnego wyraźnego kwaskowatego smaku. – „To my, dorośli, obdarzamy ich cechami szczególnymi, wyróżniającymi”. Mylił się. Każdy nowy miesiąc w ich życiu dorzucał to jednemu, to drugiemu znamion indywidualnych.
Jak wszyscy chłopcy podczas roku szkolnego Władysław i Melchior czas swój dzielili na dwie nierówne części: na tę mniejszą składały się obowiązki narzucone przez szkołę, część drugą wypełniały przyjemności płynące z bliskiego sąsiedztwa morza, zapomnianych w nadmorskich zaroślach bunkrów artylerii przeciwlotniczej, rozdziawiających czarne czeluście na myszkujących chłopaków, także złom zbankrutowanych stoczni, wraki statków, które wpłynęły do portu i nie miały już dokąd popłynąć, no i stare pruskie forty Gerharda. Woda umacniała w nich tężyznę fizyczną, zarośla budziły instynkty myśliwskie. Matka nie ograniczała im swobody. Nawet gdy znalazła w domu stos książek i różnych papierów przyniesionych przez Władka z piwnicy zrujnowanej biblioteki, placówki nikomu już niepotrzebnej, nie miała tego synowi za złe, uwierzyła mu, gdy powiedział, że to dla niej przytaszczył, by oceniła, ile co jest warte? Książki były bardzo stare, pochodziły jeszcze z wyszabrowanej biblioteki księcia Ludwika Wirtemberskiego, przewędrowały ze zwycięską w drugiej wojnie światowej armią długą drogę sponiewierania do tego stopnia, że przestały dla kogokolwiek stanowić jakąś wartość, porzucono je w piwnicy na żer szczurów, a gdy biblioteka padła, po prostu zapomniano o nich. W ten sposób książki te weszły do księgozbioru Brygidy.
Kiedy chłopcy kończyli pierwszy etap edukacji, ich życiorysy załączone do podań składanych w sekretariacie w szkole ponadpodstawowej, ograniczały się do trzech linijek. Brygida patrzyła na te trzy wiersze na jednym arkuszu i na trzy wiersze na drugim ze zdumieniem. Przez tyle lat w ich życiu nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego! Właśnie pisała pracę semestralną, zainspirowana znalezionymi przez syna książkami, na temat poglądów księżnej Marii Anny Wirtemberskiej w jej twórczości i niewiele miała czasu dla dzieci, ale z nowym rokiem, z poczuciem winy, postanowiła przystąpić do pedagogicznego działania. Zresztą zmusiły ją do tego pewne incydenty w szkole. Władek podglądał dziewczyny w szatni przy sali gimnastycznej, obmacywał je na korytarzach. Najbardziej na jego zachowanie skarżyli się Wojnarowie, rodzice ładnej dziewczyny, Zofii. Nie lubili Nowików, nie tolerowali Brygidy – wyniosłej nauczycielki, która zamiast zająć się półsierotami, podjęła studia. Cechowała ich niezwykła prostota życia, a nade wszystko prawdomówność granicząca z okrutną szczerością. Boleśnie dotknęli czułej struny Brygidy, kiedy powiedzieli, co myślą o jej synalkach oraz ich matce.
Zofia miała wówczas czternaście lat i już była świadoma urody, jaką natura hojnie ją obdarowała. Z dumą wysoko nosiła drobną główkę o delikatnym profilu. Chlubiła się długimi włosami, zalotnymi kędziorkami nad czołem, tuż przed uszami – dwoma jasnobursztynowymi listeczkami. Jej twarz zawsze była za mgiełką owych włosów. Uśmiech rzadko pojawiał się na jej twarzy, ale gdy już znalazła powody do uśmiechu, obdarzanie nim jeszcze bardziej podkreślało jej niezwykłą urodę. Smarkateria daleko pozostawała za granicami jakichkolwiek jej zainteresowań. Wiedziała o istnieniu rówieśników, nieraz nawet przyjmowała ich hołdy, tego i owego obdarowywała łaskawym spojrzeniem niebieskich oczu; jak wiatr dotknęła ramienia, dłoni – i to wszystko. Nad morze czy do lasu chodziła z chłopcami ze starszych klas, z