Ze śmiercią w tle. Opowiadania - Marian Kowalski - ebook

Ze śmiercią w tle. Opowiadania ebook

Marian Kowalski

0,0

Opis

Opowiadania Mariana Kowalskiego "Ze śmiercią w tle" to zbiór czternastu zaskakujących historii, w których niemałą rolę odgrywa właśnie śmierć.

1. Pisarz. W kawiarni ośrodka SPA na Wybrzeżu pisarz jest świadkiem wynoszenia  z pokoju zwłok. Snuje domysły, rozwija wątki do swego kolejnego utworu. Jest to właściwie prześmiewcze motto zbioru.

2. Nad Zatoką Śpiącego Suma. Kapitan powraca z długiego rejsu. Podczas jego nieobecności w domu jak i w kraju zaszły poważne zmiany. Żona zamieszana jest w romans z Rosjaninem, który w niewyjaśnionych okolicznościach zostaje zamordowany. W trakcie dochodzenia kapitan podejmuje decyzje – ucieka na statek, azyl rozczarowanego mężczyzny.

3. Gruba mewa. Marynarza niepokoi obecność mew nad statkiem, szczególnie jednej – wyjątkowo dużej. Jest przerażony wizją topielców za burtą, na których oczy błyszczące jak rybie łuski opadają mewy, wydziobują. Jednak nie potrafi oprzeć się magii morza, które go przyciąga. Kiedy znajduje się za burtą – kołuje nad nim gruba mewa.

4.Alarm. Świetnie bawiąca się grupa mężczyzn w tzw. „Brudnym Wacku”, czyli na zapleczu kuchni statku, znajduje obiekt do żartów – jarzynowego, młodego pomocnika kucharza. Ten, by udowodnić, że jest godnym partnerem dla wilków morskich, wchodzi na tzw. bosmańską ławę wiszącą za burtą. Kiedy spada – okazuje się, że wilki morskie nie potrafią przyjść mu z pomocą.

4. Kuduo. Na statek stojący na redzie Lagos wchodzi handlarz pamiątkami z Czarnego Lądu, między innymi czarki na dusze – kuduo. W trakcie tropikalnej burzy, gdy w mesie gaśnie światło – cenny przedmiot znika. Rozpoczyna się groteskowe śledztwo prowadzone przez członków załogi i pasażerkę.

5. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Na rozładowywanym statku w nigeryjskiej lagunie pracują czarnoskórzy. Wodę przynosi im dziewczynka, którą wabi do kabiny jeden z członków „białej” załogi. „Liczman”  - europejczyk o paskudnej opinii pijaka - domyśla się, co grozi dziewczynce, podąża za nimi. Obezwładnia nachalnego marynarza, może nawet zabija? – i łodzią ucieka z dziewczyną w górę rzeki.

6. Człowiek z futerałem Belfast i terroryści. Ofiarą politycznej sytuacji w Irlandii zostaje marynarz.

7. Dom przy wydmach. Opowiadanie o stałym  dążeniu do wzbogacania się. Sprzedawca przy wejściu na plażę dorobił się domu, pomieszczenie w wieżyczce stara się ozdobić zbieranymi grudkami bursztynów. Kiedy słyszy o wciąż nie odzyskanej  Bursztynowej Komnacie spod Petersburga, wyrusza na jej poszukiwanie. Na swej drodze spotyka w podziemiach, gdzie spodziewa się odkryć zaginiony skarb,  kościotrupy dawnych jeńców zamykanych w sudeckiej twierdzy.

8. Pułapka. Młodzi wyjeżdżają z kraju, by zarobić na spłatę kredytów zaciągniętych na kupno domku. Pozostawiają go pod opieką ojca-emeryta, który po jakimś czasie czuje się osaczony przez żebraków oczekujących z jego strony wsparcia. Przestaje opuszczać dom, usycha w nim tak jak niepodlewane w ogródku kwiaty.

9. Ścieżką Wspinaczkową. Na  wycieczce na Wyspach Kanaryjskich poznaje się dwoje starszych ludzi mających dość powodów do rozczarowania dotychczasowym życiem. Oboje pragną dotrzeć na szczyt. Podczas wchodzenia na niego kobieta słabnie, zdradza, że cierpi na tachykardię. Za późno.  Umiera w drodze na szczyt.

10. Zmartwychwstańcy. Na dawnym terenie obozu jeńców  wojny francusko-pruskiej Erbud (ten sam od pechowej inwestycji w Warszawie!) buduje halę sportowo-widowiskową. Robotnicy natrafiają na kości. Podejrzewają, że są to szczątki francuskich jeńców. Brygadzista z obawy przed przerwaniem prac, każe je wywieść na śmietnik. Podczas naboru robotników zjawiają się obszarpańcy nie władający językiem polskim. Podejrzenia: czy nie są to zmartwychwstańcy?

11. Ostatnie uderzenie. Wiek XXI Opowiadanie obyczajowe. O niepowodzeniu w hodowli jedwabników,  nadziejach dziewczyny na związek ze Szwedem.  

12. Myśliwska pasja.  Wiek XXI Groteska. O rozkładzie w małżeństwie zakończonym zabójstwem.

13. Biały szkwał. Do letniskowego domku na wyspie dociera czterech braci, którym udało się ujść z życiem podczas białego szkwału na jeziorze. Nie wiedzą, że oprócz nich na pięterku jest ktoś jeszcze, kogo obecność nie pozostanie bez wpływu na dalsze wydarzenia – zdawało się -  niefortunnych żeglarzy wychodzących z opałów. Kiedy to odkrywają, lękają się  kogoś obcego, snują różne przypuszczenia, co im może ze strony tamtego  zagrażać, gdy największym zagrożeniem byli sami dla siebie, ich poglądy, charaktery.
Jeden z mężczyzn postanawia pójść sprawdzić, kto jest na piętrze. Pada strzał. Pozostali mężczyźni nie chcą być świadkami zabójstwa, uciekają.
Jest to komedia o niezdolności podjęcia racjonalnych decyzji, bo każda zaproponowana przez jednego,  natychmiast zostaje odrzucona przez drugiego. W rozmowach w letniskowym domku  żeglarze krytycznie oceniają swe żony, ale to one  wybawiają ich z kłopotów, rozwiązując za nich to, czego sami nie potrafili. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Rok wydania: 2013

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ze śmiercią w tle. 

Opowiadania

Marian Kowalski

© Copyright by Marian Kowalski

Projekt okładki: e-bookowo

© copyright by wydawnictwo e-bookowo 2013

ISBN 978-83-7859-161-0

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Pisarz

Głos kościelnego dzwonu przenosił się nad przymorskim lasem aż do okien domu Steców. Dominik Stec odebrał z Internetu jeszcze jedną informację dającą nadzieję na zainteresowanie jakiegoś wydawcy twórczością pisarzy znad Wisły i Odry: Zapoznaj się z dziennika, zanim przesłać swoje prace. Nie ma nic bardziej frustrującego dla redaktorów fiction, niż przyjęcie kilkudziesięciu krótkich opowiadań, które nie n a l e ż ą w swoich publikacjach. Jest oczywiste, kiedy pisarz nie zrobił s w o j e zadanie domowe na czasopisma publiczności czy filozofii. Jeśli nie jesteś pewny jak znaleźć rynki zbytu dla swojej pracy, sprawdź magazyny pisania jak „Digest Writer” oraz „poetów i pisarzy”. Oni listy czasopism na swojej stronie internetowej, które specjalizują się w różnych gatunkach, zadzwoń do różnych długościach słownych opowieści i zaspokojenia różnych odbiorców. Studiowanie tych wskazówek zwiększy szanse na twoje opowiadanie opublikowane. Każdy magazyn posiada również nowy pisma literackiego w czasopiśmie drukowania co miesiąc. Składnia zdań wskazywała na tekst zredagowany przez kogoś słabo posługującego się polszczyzną, ale z dużym zapałem, z wiarą w swe posłannictwo przystępującego do działania na poletku edytorskim. Stec wzruszył ramionami i wyłączył Internet.

Głos dzwonu w niedzielny poranek był zwyklesygnałem wyjścia na mszę świętą dla niego i żony. Ostatnio jednak Dominik coraz częściej wychodził sam i to wcale nie dlatego, by w świątyni zająć miejsce w ławce. Wykorzystywał marudzenie żony i ruszał w stronę kościoła. Nie dochodził do niego. Z upływem lat jego wiara kruszała, oddalał się od praktyk religijnych. Uważał, iż tak bardzo przesycił nimi duszę, że miał prawo do zatykania sobie uszu na codzienne bicie dzwonu i przekazywane przez głośnik wywieszony nad drzwiami kościoła śpiewy sprzed ołtarza. Po katastrofie smoleńskiej, po śmierci głowy państwa, posłów, senatorów, księży i wojskowych kraj okryła żałoba. Wyzwoliła ona w części społeczeństwa nienawiść, podejrzenia, spowodowała falę oskarżeń i dewocyjny fanatyzm gromadzących się wokół krzyża ustawionego przed pałacem prezydenckim. . Wtedy to Stec jeszcze wyraźniej zaczął demonstrować postawę człowieka niechętnie uczestniczącego w religijnych obrzędach, ignorującego ewangeliczne przypowieści. W teodemokratycznej przestrzeni – jak określał sytuację ostatniej dekady – szukał innego miejsca. Znajdował je w kawiarni hotelu Róża Wiatrów. Tam też miał nadzieję złapać w sidła słów niebieskiego ptaka natchnienia.

Wyprostowany, pogwizdując arię toreadora Escamilla Votre toast z opery Georges’a Bizeta Carmen, brzegiem morza równomiernym, posuwistym krokiem kroczył, w stronę stojącej nad lustrem wody latarni morskiej w Niechorzu. Tuż przed nim niechętnie zrywały się mewy, by przelecieć pod porannym niebem kilka metrów i opaść na wydeptany przez turystów piasek plaży albo osiąść na spokojnej wodzie. Dzień był bezwietrzny, pierwsi plażowicze zastanawiali się nad tym, czy jest sens stawiania parawanów i sypania grajdołów. Po namyśle poprzestawali na rozkładaniu kocyków, parasoli przeciwsłonecznych, pompowaniu pontonów i różnych gumowych kół dla dzieci. Berbecie kopanymi kanalikami próbowały odprowadzać do morza wodę z licznych kałuż .

Kiedy doszedł do ujścia kanału łączącego Morze Bałtyckie z jeziorem Liwia Łuża, skręcił, i – wzdłuż jego brzegu z przyczajonymi nad nim rybakami – ruszył na północ. Nim dotarł do ścieżki z brukowej kostki, zatrzymał się i zza pleców gapiów chwilę przyglądał się szarej foce, najwidoczniej zaniepokojonej zainteresowaniem, jakie wywołała. Drapieżnemu ssakowi robiono zdjęcia , w jego pobliżu ustawiano dzieci i żony, by wrócić z wczasów z oryginalną pamiątkową fotografią. To, co rzadkie, wzbudza zainteresowanie i staje się pretekstem dopopisywania się przed tymi, którzy nie mieli szczęścia doświadczyć czegoś podobnego. Ma wywoływać podziw, zazdrość, czyli uczucia innych nieodzowne do samozadowolenia.

Nad Zatoką Śpiącego Suma

1

Przez gęsty i lepki mrok przedzierał się żałosny jęk przeciwmgłowego buczka. Chwila złowrogiej ciszy przerywana uderzeniami dzwonów. I znów cisza – jak ostrzeżenie, jak oczekiwanie na cios, na śmierć.

Mgła kłębiła się nad metalicznie ciężką wodą, snuła się długimi pasemkami rozdartych wacików, wzlatywała ku niewidocznemu niebu pełnego połamanych kruczych skrzydeł. Z fioletowego powiewnego muślinu na moment wyłoniła się rdzawo-biała sylwetka statku wpływającego w szarą chmurę grozy.

Wdarła się przez otwarte drzwi do nadbudówki statku, zatańczyła wokół migotliwych światełek na sterowniczym pulpicie, ogarnęła marynarza przy sterze, otuliła chodzącego tam i z powrotem pilota.

– No to jesteśmy w domu.

To stwierdzenie kapitana ociekało sarkazmem jak relingi słoną wilgocią. Nie pasowało do przystojnego pięćdziesięciolatka o wyrazistej twarzy, z ostro zarysowanym nosem, z często zmrużonymi oczyma pod szerokimi łukami czarnych brwi w tym samym kolorze z małą, zaokrągloną bródką opierającą się na białym kołnierzyku koszuli z błękitnym krawatem; do twarzy z wyrazem napięcia, oczekiwania.

Podniósł lornetkę do oczu, by wypatrzeć wąską smugę lądu z migotliwymi światłami latarń, rzadko rozświetlone okna wieżowców, hotelu.

Marynarz przy sterze, wysoki, posępny, z wykałaczką w zębach, poprzedził wypowiedź westchnieniem:

– Jesteśmy, choć nie jesteśmy.

Zabrzmiało to jak sentencja z literatury marynistycznej. Kapitan docenił wypowiedź zrodzoną przy sterze, z uznaniem skinął głową.

– Dobrze powiedziane. Złota myśl z redy.

Z radia zza pleców kapitana sączyła się ściszona muzyka. Bardzo ciepły głos spikerki radiowej informował słuchaczy zagubionej we mgle:

– A dziś przed mikrofonem Wojciech Laskowik z piosenką „Zbudź się rybko złota”.

Co wieczór z oddechem piwa

rzucam się na swe wyro

i myśl radosna, szczęśliwa

objawia się w pięknym śnie.

Zbudź się, zbudź się rybko złota,

wystaw mordkę swą nad toń,

czeka na ciebie robota,

podaj mi pomocną dłoń.

Marynarz przy sterze znów westchnął:

– Boże, nie mogę! Wracamy do kraju idiotów? Nie chcę rybiej dłoni, nawet gdyby to była złota. Pragnę dotknięcia normalnej ręki mojej żony! Tylko tyle. Tak wiele oczekuję?

Spod drzwi rozległ się śmiech pilota.

– Nieraz oczekiwanie prostych rzeczy jest trudniejsze, niż moglibyśmy przypuszczać. – Mały czterdziestolatek, beczułkowaty grubasek o wesołym usposobieniu, bardzo ruchliwy, przetoczył się przez sterownię.

Marynarz przy sterze zgodził się z nim. I tak bywa, ale czy tak być musi?

Kapitan, jakby zawiedziony tym, co zobaczył przez lornetkę, wrócił do mrocznej sterowni, odłożył lornetkę, siadł w wysokim fotelu koło szafki z kodowymi flagami, podciągnął nogi, oparł buty na drewnianym stopniu.

– Jak jest, tak jest, ważne, że w ogóle jest.

– Otóż to, w tym tkwi istota życia. – Pilot podszedł do fotela, popatrzył na kapitana ze współczuciem – Chciałby pan, kapitanie, siedzieć już w innym fotelu, prawda? Przed kominkiem z ogniem, z kieliszkiem koniaku w ręce, z dłonią żoneczki na ramieniu…

Naprawdę chciałbym? – zastanawiał się kapitan. – Chętnie powróciłbym do sytuacji sprzed miesięcy, nim wyszedłem w morze?

Na zegarze stojącym na kredensie dochodziła wówczas piętnasta, Joanna zdążyła sprzątnąć ze stołu naczynia po obiedzie i właśnie podchodziła do krzesła, na którym stał otwarty neseser przygotowany do podróży, do kolejnego wielomiesięcznego rejsu, gdy zadźwięczał dzwonek telefonu. Spojrzała na męża w fotelu, z papierosem w ustach, zawahała się, lecz gdy dzwonek zadźwięczał po raz drugi, podeszła do stolika z aparatem telefonicznym. Patrzył, jak podnosi słuchawkę do ucha, drugą wąską dłonią osłania usta, jakby pragnęła ściszyć słowa wypowiedziane w czarny ebonitowy krążek. Wcześniej dostrzegł też w jej oczach wahanie, gdy podchodziła do stolika, a potem niepokój, gdy ktoś telefonujący właśnie pod ten numer wypowiedział pierwsze słowa. – Tak, słucham, słucham – mówiła bardzo pospiesznie, przez cały czas spoglądając w stronę męża. – Ach, to chyba pomyłka, telefonuje pan pod numer prywatny. – Odłożyła słuchawkę, poprawiła coś przy włosach, roześmiała się. – Po zmianie numerów centrali kilka razy dziennie odbieram telefony. Różne: w sprawie gazu, domu dziecka, klubu sportowego i Bóg wie czego jeszcze? – Nie skomentował tych słów. Nie spuszczając z niej wzroku, strzasnął popiół z papierosa do kryształowej popielniczki, mocno zaciągnął się dymem, a następnie wypuszczał go powoli, nieco przysłaniając wciąż stojącą opodal telefonu Joannę. – Czy wszystko zabrałeś, co trzeba? – spytała, podchodząc do neseseru. – Niczego nie zapomniałeś? – Uspokoił ją. Chyba tak, wszystko, tylko zapiąć neseser i w drogę. – Dałam ci więcej ciepłej bielizny. Ostatnio skarżyłeś się, że od Przylądka św. Wincentego aż do Arkony marzłeś. – Zauważył, że na niektórych morzach bez względu na porę roku zawsze jest chłodno. – Właśnie dlatego dałam ci więcej ciepłej bielizny. – Podziękował za ten dowód troski o jego zdrowie. Czarne włosy Joanny opadły na twarz, więc wychylił się trochę z fotela, by widzieć ją pełniej, a kiedy to nie pomogło, powrócił do dawnej pozycji. – Joanno, bądź tak dobra i podaj leżący na stole portfel, chcę sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty. – Wstrząsnęła głową, przywołując do ładu włosy, odsłaniając tym ruchem starannie pielęgnowaną twarz młodej kobiety. W pełnym dziennym świetle padającym przez otwarte okno widział jej podkreślone ołówkiem brwi, ruchliwe rzęsy, wyraźnie zarysowany nos, usta, na które przy mężu nie nakładała szminki, chyba że wychodzili do miasta. Teraz miały jeszcze kolor naturalny, nie przesadnie czerwony, ale też niewiele obiegający od smakowitej wisienki. W łazience widział przygotowaną pomadkę o głębokim kolorze burgunda. Na lewym policzku już zrobiła sobie pieprzyk, zawsze zdobiący ją, gdy opuszczała dom. – Dziękuję ci – powiedział, biorąc z jej ręki portfel. Nie otworzył go, nie sprawdzał dokumentów, a wsunął w wewnętrzną boczną kieszeń marynarki i dalej nie spuszczał wzroku z żony, z jej włosów, rzęs, ust. – Nieprędko napiszesz – stwierdziła Joanna powoli, zmagając się z błyskawicznym zamkiem w neseserze. – Z Japonii. – Uśmiechnęła się. – Z emaila dowiem się tylko tyle, że tam jesteś lub byłeś. – Zapewnił, że zadzwoni z morza. – Świetnie, tylko nie denerwuj się, gdy nie zastaniesz mnie w domu. Nie tylko do pracy chodzę. Mogę być u przyjaciółki. Albo na zakupach. – Zaczął się zastanawiać, dlaczego wciąż rezygnuje z telefonu komórkowego? – To dla mnie zbyt skomplikowane urządzenie – przyznała się do słabości. – Wyznał, że zawsze chciał poznać jej przyjaciół, których tak chętnie odwiedza, gdy on jest w rejsie. Niestety nigdy się mu nie udało. – Kiedy jesteś w domu, nie mam znajomych, przyjaciół. – Podeszła do niego, położyła dłoń na głowie. – To źle czy dobrze? – Pocałowała włosy, skroń, dotknęła ust. – Chyba nie powiesz, że chciałbyś tych kilka tygodni, jakie mamy dla siebie, dzielić z moimi znajomymi? Prawda, kochanie? – Objął ją lewą ręką, przyciągnął do siebie, posadził na kolanach jak dziewczynkę, położył rękę na jej biodrze obciągniętym wełnianą sukienką. Przesunął usta po jej brodzie, policzkach, nosie, ustach, oczach, czole. – Twoje włosy mają przyjemny zapach. – I po chwili: – Cała wspaniale pachniesz. Co to za perfumy? – Perfumy Versace, powiedziała, i dodała jeszcze, że to od niego, jakie ostatnio przywiózł. – Ale dziś użyłaś po raz pierwszy – zauważył. – Tak, na twoje pożegnanie. – Uśmiechnął się. – Nie musiałaś tak przesadnie oszczędzać. – Sądziła, że te, których używała dotąd, też mu odpowiadają. – Chciałbym, żebyś za kilka miesięcy, po moim powrocie, tak samo pachniała. Załóż nawet tę samą sukienkę, dobrze ci w niej. Usiądę w fotelu, wezmę cię na kolana… – W tym momencie znów zaterkotał dzwonek telefonu. Spojrzała na męża, zdjęła jego dłoń z karku, wyprostowała się, jakby zamierzała wstać i podejść do aparatu. Przytrzymał jej rękę. – Pozwól, że odbiorę – powiedział spokojnie i podszedł do telefonu. – Halo, słucham. Tak, tak – spojrzał na żonę, uśmiechnął się. – To pomyłka, pan wybrał niewłaściwy numer. – Joanna wyjęła z papierośnicy papierosa, lecz nie zapaliła, bawiła się nim ugniatając w palcach. Nie patrzyła na męża, zerknęła na zegar na zegar, na neseser. – Zatrudniono w firmach obcokrajowców, ledwo mówią po polsku. Ten mógł być Rosjaninem, Ukraińcem… – zastanawiał się głośno, nie spuszczając wzroku z żony.

Gruba mewa

Pola, łąki, wzgórza Fionii ginęły we mgle, jaka z południa nadciągnęła na wyspę, we mgle przesuwającej się z jednej części krajobrazu na drugi, nagle zasłaniającej pejzaż, to znów po kilku sekundach obnażającej go.

Bernard Rajca zaciskał ręce na relingu namiarowego pokładu i z zamkniętymi oczyma mówił:

– Nie patrząc, mogę ci powiedzieć, co jest po prawej burcie, co jest po lewej, ale nie potrafię patrzeć na to, co jest po prawej czy lewej burcie. I nie przekonuj mnie, że wystarczy tylko otworzyć oczy, a lęk ustąpi. Tysiąc razy mówiłem sobie, że to tylko zmęczenie, i nic nie pomogło.

Nie spuszczałem oczu z ziemi, ostatniego skrawka lądu, od którego oddalaliśmy się.

– Nie powinieneś wychodzić na górne pokłady – radziłem. – Oczywiście do czasu, zanim nie wypoczniesz. Bernardzie, jestem przekonany, że to nic poważnego, ale lepiej unikaj górnych pokładów – powtórzyłem z naciskiem.

A on:

– Boję się, że w jakąś ciemną noc, gdy nikt mnie nie będzie widział, nie wytrzymam dłużej i… – nagle poderwał głowę do góry i szeroko otworzył oczy. Wielka mewa, opasła, gruba właśnie przelatywała nad nim i szerokie skrzydła rzuciły cień na jego twarz. – Nigdy w życiu nie spotkałem tak obrzydliwie dużej, nawet na północy w drodze do Murmańska – wyznał stłumionym głosem jakby z obawy przed tą kołującą wokół statku wielkością. – Widziałeś jej dziób?

– Zwykła mewa. – Szukałem słów pocieszenia. – To dowód, jeszcze jeden dowód więcej, że jesteś zmęczony. Wszystko cię irytuje, nawet ten pospolity ptak. Jeśli nie zejdziesz na ląd, nie wypoczniesz, to zadręczysz siebie i innych. – Bernard Rajca uczynił ledwo dostrzegalny ruch ręką, który prawdopodobnie miał wyrażać rezygnację z dalszych prób przekonywania o swej słuszności, a ja ciągnąłem dalej: – Najlepiej byś zrobił, gdybyś ten rejs odpuścił sobie, ale skoro musiałeś płynąć, to postaraj się niczym nie przejmować.

W kanale La Manche cała załoga wiedziała już o dziwnych objawach choroby Bernarda Rajcy. Wpatrywano się w niebo, szukano grubej mewy, ale we mgle niczego osobliwego nie zauważono, jedynie mewy, zwykłe mewy trzymające się kilwateru, gdzie drobne ryby wyrzucane obrotami śruby same wpadały w rozwarte dzioby ptaków.

– Ten człowiek – powiedział w mesie oficerskiej przy kolacji kapitan – nas wszystkich zarazi obsesją mewy. Przyznaję się, panowie, że dziś wiele czasu poświęciłem na obserwacje przelatujących mew, ale na szczęście niczego cudacznego nie dostrzegłem.

A w mesie załogowej bosman wyrażał zdziwienie:

– Patrzyłem i patrzyłem dziś w niebo i niech mi do końca życia nie wydadzą na statku ani jednego kartonu piwa, gdy mi ktoś udowodni, że jakieś ptaszysko jest inne od pozostałych przebijających się przez mgłę. Skrzydła, dzioby identyczne.

W kuchni pomocnik do szefa:

– Rzucałem z burty mewom pod dzioby kęsy mięsa z obiadu, jedna łapała w locie jakby czekała na ruch mej ręki. Bestia!

– Kanałem codziennie przechodzi wiele statków, codziennie z wielu karmi się żarłoczne ptaszyska, nic więc dziwnego, że przyzwyczają się do tego – bagatelizował obserwację swego pomocnika szef kuchni.

W Zatoce Biskajskiej mgła w końcu opadła, niebo rozwarło się olbrzymią kopułą niebieskości, pod którą pulsował słoneczny żar. Ptaki powróciły do skalistych wybrzeży, statek płynął z własnym cieniem samotności na spokojnej długiej atlantyckiej fali.

Rajca pracował na dziobie statku, w magazynie bosmana, skąd tylko przez uchylony właz było widać skrawek nieba. Czas upływał więc jakby w innej rzeczywistości, w mroku rozświetlonym elektrycznymi lampami, w zaduchu farb, lakierów, nafty, smarów, wśród rzeczy martwych. Dopiero idąc pokładem ochronnym na obiad wracał do rzeczywistości, od której pozornie udało się mu uciec. Bezwiednie podniósł głowę, zmrużył w słońcu oczy, ale nawet zaciskając je do bólu mięśni, widział bujającą nad linkami flagowymi na pokładzie namiarowym grubą mewę.

– Boże! – usłyszał bosman jego westchnienie.

Potem, gdy już było po wszystkim, w mesie opowiadał:

– Szedłem za nim może pięć, może sześć kroków. Statek płynął równo, najmniejszych przechyłów. Woda chlupała w burtę, słychać było ten monotonny chlupot i nasilające się warczenie z siłowni. A tak było spokojnie i cicho. Nagle widzę, że leży przede mną. Potknął się? Padając westchnął, westchnął jak ktoś, kto się diabelnie czegoś przeraził i wezwał Boga na pomoc. Ten strach musiał na niego spaść gwałtownie jak jastrząb na kurę, jak myszołów na mysz polną, bo tylko westchnąć zdążył, Boga wezwać. A ten strach jego był tak wielki, że i o mnie zahaczył. Nie jestem lękliwy, w życiu niewielu rzeczy się bałem. Ale ten strach dopadł mnie, gdy pochyliłem się nad Rajcą, poczułem ten strach na sobie, siadł na mnie tak mocno, że rozprostować nie mogłem pochylonych pleców i tak zgięty zacząłem się rozglądać za kimś, kto mógłby przyjść z pomocą Rajcy i mnie. Ale na pokładzie nie było nikogo. Wszystkich wymiotło. Choć to było południe, mój strach jeszcze wzrósł, na sekundę, dwie, bo pomyślałem, że kto wie, czy sami nie płyniemy po morzu, wielcy samotnicy. Przecież różne historie się zdarzają. Ale powiedzcie sami, niby to głupie gadanie o tym strachu, lecz skąd on nagle we mnie, skąd to głupie przypuszczenie, że tylko Rajca i ja na morzu?

– Czy on znów zobaczył swoją mewę? – zagadnąłem.

– Nie pytałem go, wy też dajcie mu spokój. Ja żadnej mewy nie widziałem. Przynajmniej tak mi się wydawało, że wokół niczego i nikogo nie ma – tylko ta wielka pustka, samotność i strach.

Na Oceanie Atlantyckim Rajca dostał wachtę na pokładzie nawigacyjnym. Przyjął tę wiadomość obojętnie, choć mógł się przecież domyślić, że kapitan zamierza sprawdzić jego psychiczne reakcje i tylko głównie o to mu chodzi, bo wcale tam między ósmą a dwunastą nie był potrzebny, gdy widoczność doskonała, powierzchnia wody wygładzona, srebrzysta.

– I jak? – zagadnął go trzeci oficer.

– W porządku – odpowiedział Rajca z głową zwróconą w stronę oceanu.

– Melduj co piętnaście minut.

– Okay.

Po piętnastu minutach trzeci oficer podszedł do niego.

– Mówiłem, żebyś meldował co kwadrans.

– Zagapiłem się, nie spojrzałem na zegarek.

– W porządku? – upewniał się trzeci.

– Okay.

– Z lornetki nie korzystasz.

– Dobra widoczność.

Alarm

Kiedy w kuchni zrobiono już wywar na wieprzowych kościach, kuchcik wyniósł na pokład miskę z wygotowanym mięsem, słoiki z chrzanem, musztardą. Z obojętnością ludzi sytych, marynarze bez pośpiechu zaczęli żuć kawałki mięsa, szpik pod piwo. Tylko Grenda siadł daleko od pozostałych i obolałym głosem się uskarżał:

– Rwie mnie, jakbym znów miał błokać. Co za bzdęga! Nie wezmę już do ust kropli tego draństwa. – Jan Mar usiłował go uspokoić: złe samopoczucie ma swe uzasadnienie w klimacie, w tym wilgotnym i gorącym powietrzu. Wielu w tropiku dostaje bzika! Ale tamten na te wywody lekceważąco machnął ręką i wymruczał: – Do południa nie wytrzymam. – Augustyn ominął swego pomocnika, chudego kuchcika, który wyniósł na pokład ziemniaki do obierania, podał kubek z ochłodzoną herbatą Cyganowi, potem Janowi Marowi. – Mam noc w oczach. Zbokuję i kimnę. A niech mnie jakiś pierduśnik trąci! – Zrobił krok w stronę nadbudówki i opadł z sił.

Szef kuchni popatrzył na niego, poprawił czapkę.

– Bajzel ze śrubą z tyłu, powiadam wam: bajzel! Czaicie?

– W moją stronę? Sił jeszcze we mnie tyle, że mogę odpowiedzieć – oprzytomniał na chwilę Grenda.

Augustyn i jemu podał kubek z herbatą.

– Nie ciebie mam na myśli, Grenda, nie ciebie, a cały ten bajzel. Może wy go nie widzicie. Postoicie na słoneczku, przyleziecie na drugie śniadanko do Augustyna i leci wam dzień za dniem, grosz za groszem na wódeczkę i prezenciki dla rodziny, dla krewniaków. Ale ja ze swej nory lepiej widzę ten bajzel.

Grenda oddał Augustynowi pusty kubek.

– Trochę jakby pofolgowało.

Najpierw nad białą główką pachołka zakołysała się czarna czupryna Cygana, potem dopiero uderzył między przelatujące mewy jego głos:

– Bajzel, nie bajzel, zarobić można. A to najważniejsze. Za każdy dzień pieniążki i tylko to się liczy.

– Z czym on? – zirytował się Grenda.

– Mówi, że nie widzi powodów do narzekania – Jan Mar wyjaśnił Grendzie.

– Chrzanię takie gadanie! – na to Grenda.

– A ja mówię tak: łatwiej pogodzić się z tym, co śmierdzi obok nas, niż z tym co cuchnie w nas samych – stwierdził sentencjonalnie Cygan.

– Bluzga we mnie? – zaniepokoił się Grenda.

– Nie ciebie ma na myśli – uspokajał go Jan Mar. – Wyskoczył z takimi mądrościami, bo on zawsze tak, gdy kto gębę otwiera i narzeka. Na zebraniach związkowców edukowany. Świat jest taki, jaki jest i ludzie tacy są, jacy są.

– E, to już chyba nie zebraniowa mądrość – zaśmiał się szef kuchni. – Zawsze mnie uczono, że świat się zmienia. To raz. W świecie ludzkim to samo. Byli królowie i nie ma ich. To dwa. – I nagle pogalopował myślami: – Tak jest ze wszystkim. Stare ustępuje, rodzi się nowe. I gdy tak patrzę na ten bajzel, gdy tak patrzę i szukam… – Raptem opamiętał się, umilkł, zaczął powoli ogryzać kość.

– A mój żołądek wciąż peregrynuje – przypomniał o swej obecności Grenda.

– Pohaftuj, nie żałuj sobie – poradził mu Jan Mar.

Szef kuchni chciał zatrzeć wcześniejsze wzruszenie z powodu odkrycia przez siebie pewnej prawdy o istocie dziejów ludzkości, dlatego zagadnął o ochmistrza, którego nie widział od rana, mając nadzieję, że pozostali chętnie podejmą ten temat. I nie mylił się. Cygan, najbardziej ze wszystkich przywiązany do ochmistrza, przypomniał o rudowłosej z Katendrecht w Rotterdamie, tej kupie mięsa, której w łóżku dwóch chłopów by nie obróciło, o nogach jak kolumny, trzęsidłach jak dwa worki mąki, na widok której ochmistrz powiedział: – „ O, takiej jeszcze nie miałem!”

– Pasowałaby do tego bajzlu ze śrubą z tyłu, oj pasowałaby. Burdelmamą mogłaby zostać – westchnął Augustyn.

– Poślij po Tolka, niech otworzy kilka kolejnych butelek jasnego. Stawiam. W dobrej kompanii miło wypić – zaproponował Jan Mar.

– Ej, zelancie! – wrzasnął Grenda do pomocnika kucharza. – Sprowadź stewarda. – Tamten wstał znad wiadra z obieranymi ziemniakami, zrobił krok do przodu i zahaczając o wystawioną nogę Grendy, runął na pokład. Na jego twarzy najpierw pojawił się wyraz oburzenia. Na krótko. Wrogie spojrzenie oczu przygasło. Był godny współczucia. Ale w tym wesołym towarzystwie na oceanie niewątpliwie wyglądał na ofermę. – Skąd takie ofiary się biorą?– zarechotał Grenda. – Myślicie, że taka oferma potrafiłaby wleźć na kolumnę? Albo postać na bosmańskiej ławie za burtą? Wyporek niedojdy! – dorzucił.

– Sami widzicie, że bajzel tu – na to Augustyn. – Takiego mi dali pomocnika! Codziennie kilka razy nosem pokład szoruje, choć nikt go o to nie prosi. A dyplom szkolny ma, ot taki podtrzyjtyłek. Ale ma, pokazuje.

Pomocnik kucharza, odprowadzany chichotem, odszedł w stronę nadbudówki. Nie pasował do rozbawionych wilków morskich.

– Dajcie mu spokój, kochani – ujął się za nim Jan Mar. – Na łajbie dość miejsca, dlaczego jemu odmawiać? Chłopak młody, na pewno ma swą godność. Nie warto mu dokuczać. Z czasem się wyrobi.

– Jest nad kim ćwierkać! – prychnął Grenda.

Zjawił się steward Tolek w płóciennej marynarce, z kilku butelkami piwa. Starczyło po butelce. Prócz Grendy pozostali natychmiast je otworzyli.

– Szlag trafiłby… – wybełkotał Grenda.

Tolka zaniepokoiła ta ogólnikowa wypowiedź:

– Co, ma trafić? – dociekał. – Co? Co?

Grenda nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią:

– Wszystko.

Pomocnik kucharza wrócił do swych zajęć, dalej starał się obierać ziemniaki, tylko raz po raz podnosił znad wiadra głowę, jakby chciał zrozumieć, co go różni od tamtych z butelkami piwa w rękach.

Steward nachylił się nad Grendą:

– Grzejemy? – proponował natrętnie.

– Szlag by trafił… Pijcie, ale beze mnie. – Po chwili z irytacją: – Przecież już mówiłem.

– Aha. Spytałem po raz drugi dlatego, że twoje życzenie wydaje się mi zbyt ogólnikowe. Konkretniej, kolego, konkretniej. Kogo ma szlag trafić? No bo gdy tak się przyjrzeć każdej rzeczy z osobna, to wszystko jest w porząsiu, na swoim miejscu, we właściwej kolejności. Jak reumatyzm, rzeżączka, jak ciąża. Narodziny i śmierć. Spluń w prawo, w porząsiu, spluń w lewo, w porząsiu. Ale nie próbuj w górę. Spadnie na ciebie. I to też będzie w porząsiu.

– Gdyby nie byłoby mi śliny żal, to plunąłbym na taką gadkę!

– Pluj, tylko nie w górę! – przypomniał steward.

Augustyn robił wrażenie, jakby powracał z innego świata.

– Nie cierpię rozmów o polityce. Dajcie spokój, kochani, ja już swoje odsiedziałem. .

Steward wzruszył ramionami.

Kuduo

Po południu długa czarna piroga, dłubanka, przybiła do opuszczonego nad wodę trapu, tubylec przywiązał ją do relingu, na wypadek deszczu rozciągnął nad nią brezent, syknął w stronę psa: tsy, tsy i podsunął pod kufę o pełnych wargach czarną torbę. Niemiecki dog o umaszczeniu jasno-złocisto-żółtym podrzucił pakunek i lekko wskoczył na pierwszy stopień trapu. Tubylec wziął do ręki drugą torbę i dość nieporadnie pokołysał się za nim. Szedł za psem niepewnie, kurczowo przytrzymując się relingu, trwożnie patrząc w stronę spacerowego pokładu, gdzie na niego czekał wachtowy marynarz. Kiedy Murzyn stanął przed nim, ten wymamrotał coś niewyraźnie, co mogło być odebrane jako powitanie, marynarz skinął dłonią, dając do zrozumienia, by handlarz szedł za nim. Podprowadził psa i jego właściciela pod drzwi oficerskiej mesy. Nie krył zdumienia, gdy zobaczył, jak dog jednym ciężkim uderzeniem łapy otworzył je. Weszli do klimatyzowanego wnętrza. Marynarz wskazał gościowi krzesło przy barku, a sam zajrzał do pentry. Handlarz pamiątkami z Czarnego Lądu usiadł na wskazanym krześle, wyjął z pyska doga torbę, wyciągnął z niej kuduo. Długo przyglądał się złotemu cacku, jakby widział po raz pierwszy, albo jakby świadomy jego wartości oraz faktu rychłego rozstania się z nim – przeżywał kolekcjonerski żal utraty. W tym czasie wachtowy przekonywał stewarda, by – zanim zejdą się zainteresowani licytacją kuduo – podał niecodziennemu gościowi coś do jedzenia. – Oni zawsze są głodni – przekonywał. – Zrób mu jakiegoś sandwicza, podaj kawę, a będzie bardzo szczęśliwym człowiekiem, nawet gdy nie uda się mu opchnąć tego cmentarnego znaleziska. – Łukasz Dec-Waligóra słuchał marynarza niechętnie. Wzruszył ramionami, prychnął z najwyższą jaką potrafił okazać pogardą. – A z czym mam mu zrobić sandwicza? Z jaką wędliną? Czy znasz wyznanie czarnego brata? – drwił. – Niechcąco mógłbym obrazić jego religijne uczucia. – Tubylec rozglądał się po mesie. Widział już niejedną na redzie, w lagunie i przy portowych kejach, wszystkie były do siebie podobne, obojętnie jakie znaki armatorów wymalowano na kominach. Jedne drzwi prowadziły na korytarz, drugie do pentry, trzy bulaje z rozsuniętymi miodowymi zasłonkami umożliwiały patrzenie na spacerowy pokład. Umeblowanie było skromne, niezbędne do codziennych oczekiwań na wejście do portu, na wyjście z portu, na regularnie podawane posiłki. Najwięcej miejsca zajmował stół kapitański z kanapką pod ścianą i dwoma fotelikami naprzeciwko. Obok drzwi na korytarz umieszczono kwadratowy stolik z czterema fotelikami. Do tego umeblowania zaprojektowanego przez kogoś z upodobaniem ascetycznym, nie pasował monstrualny obraz przedstawiający wzburzone morze falami uderzającymi w wysoki stromy klif. Pod nim stała długa szafka na książki oraz kasety z nagranymi filmami.

– Daj mu tylko z żółtym serem – cierpliwie doradzał wachtowy.

– Warto go dokarmiać? – pytał steward Łukasz Dec-Waligóra z uporem wyraźnej nieprzychylności wobec Murzyna. – Chyba widziałem tego cwaniaczka na Tinubu Square. Nie handlował niczym godnym uwagi. Raczej wyglądał na szwindlującego, oszwabiającego naiwnych białych, nabijającego w butelkę, kiwającego turystów, kantującego, okradającego, puszczającego boso, nawet bez sandałków.

– Masz uprzedzenia rasowe – uciął dyskusję wachtowy.

– A kto ich nie ma po tylu miesiącach wyczekiwania na redzie w Zatoce Benin? – Steward znów wzruszył ramionami.

Mohammed, z plemienia Joruba, wyróżniał się wielką powściągliwością w oferowaniu swego towaru, umiarkowanymi cenami za rzeczy wyglądające bardzo atrakcyjnie. Przypływając na statek, najczęściej prezentował figurki z drewna zwanego iroko, nasączanego barwnikiem tukula. Ale można też było znaleźć u niego wyroby z innych materiałów. Ze złota. Steward Łukasz Dec-Waligóra wspomniał o nim kapitanowi wyruszającemu do miasta. Po spacerze po Broad St. kapitan Nałęcz, towarzyszący pasażerom, wcisnął się w cuchnący moczem zaułek, gdzie znalazł Mohammeda. Murzyn wyciągnął z torby złotą czarkę. Kapitan zbyt długo pływał do portów Afryki Zachodniej, by nie zachować pewnej ostrożności wobec prezentowanego przedmiotu. Widział już kilka czarek dusz, ale nigdy ze złota! Spojrzał pytająco na lekarkę. Pochodziła z rodziny artystów, w której od trzech pokoleń sztukę traktowano z nabożnym szacunkiem, a domy swe zamieniono w muzea ze zbiorami z różnych stron świata i kultur. Zaprezentowana rzecz wywarła na niej wielkie wrażenie; chciałaby ją mieć. Irena zachwyt czarką wyraziła wielokrotnym potrząśnięciem głowy i długim cmoknięciem. Wkrótce do podziwiających złote kuduo dołączyli chiefowie – pokładowy i z siłowni oraz dziennikarz Marian Trepka. Wszyscy oni zainteresowali się kuduo i po krótkiej naradzie postanowili zaprosić Murzyna na statek, gdzie mogłaby się odbyć licytacja tego cacka.

Handlarz spojrzał w bulaj. Podniósł się z krzesła. Teraz widział nie tylko pokład, ale i namorzyny nad laguną. Wydawało się mu, że monsun znad Zatoki Gwinejskiej wzmógł się i przyniósł ciężkie ołowiane chmury nad majaczące w dali wysokie palmy. Steward podał na talerzu sandwicze z serem, sałatą i pomidorem.

Murzyn właśnie skończył jeść, gdy do mesy weszli potencjalni nabywcy afrykańskiego arcydziełka. Stłoczyli się przy barku i długo w milczeniu spoglądali na rzadką egzotyczną piękność.

Kapitan, w białej koszulce i beżowych szortach, w jasnych podkolanówkach i popielatych mokasynach, pierwszy przerwał milczenie.

– Trzeba mieć nadzieję, że nabywca kuduo u jubilera w kraju nie usłyszy, iż padł ofiarą prostackiego oszusta. – Uniósł w górę palec, przywołując stewarda. – Warszawski drink dla wszystkich – wydał krótkie polecenie.

Warszawski drink to ulubiony w tym rejsie przez kapitana napój z przewagą czystej polskiej wódki, niewielką ilością likieru Blackberry, wytrawnego wermutu i soku cytrynowego.

– Dla Murzyna też? – Starał się upewnić steward.

– Bez dyskryminacji na moim statku!

Lekarka Lidia Stryjkiewicz, typowa asteniczka, słysząc o możliwości zostania ofiarą sprytnego szalbierza, ze świetnie zagraną kobiecą słabością oparła się o ramię kapitana.

– Mój Boże, nawet nie chcę o tym słyszeć – wyszeptała. – Ta rzecz wygląda na autentyczną, na bardzo prawdziwą. Bez obaw mogę ją zabrać do kraju i postawić w domu obok innych wartościowych przedmiotów. O ile nikt nie podbije jej ceny zbyt wysoko. – I po chwili dorzuciła jeszcze błagalnie: – Mam nadzieję, że panowie nie sprawią mi takiej przykrości.

Kapitan zwrócił się do Ireny jak nauczyciel do wychowanki:

– W życiu niczego nie można być pewnym. Szczególnie w Afryce – ostrzegał, a przestroga ta miała odnosić się nie tylko do niej, ale także do wszystkich obecnych w mesie. Cóż, kapitan, na statku ten pierwszy po Bogu, czuwa nad tymi, których powierzył mu armator. Na każdym kroku, nawet wówczas, gdy przebiegłość handlarzy Czarnego Lądu może skrzywdzić naiwnego Europejczyka.

Paweł Wnuk, chief pokładowy, uniósł ręce jak do błogosławieństwa. Był przystojny, wysoki o ciemnowłosej czuprynie. Sprawiał wrażenie człowieka zawsze szczęśliwego, zadowolonego z każdej sytuacji wynikającej z przyczynowo-skutkowego ciągu wydarzeń lub zupełnie przypadkowego.

– A propos! – zawołał za głośno jak na małe, zamknięte pomieszczenie. – Krzyś jest gotowy na przeprowadzenie próby kwasowej. Sprawdziliśmy tą metodą moją ślubną obrączkę. Zdała egzamin. Okazała się z prawdziwego złota, a miałem wątpliwości, bo kupowałem w Grecji, a wiadomo, jakich genialnych oszustów mają spadkobiercy Odyseusza.

– Nie obrażać żadnego narodu na moim statku – upomniał kapitan.

– Przepraszam – szybko zreflektował się chief. – Lubię Greków, nawet bardzo. A propos Greków: wprost przepadam za ich śródziemnomorską kuchnią. Na przykład takie prassato. Paluszki lizać. Niby nic wielkiego. Baranina w sosie z rozbełtanym jajkiem. A jak smakuje!

– I do tego, kochani, kieliszek metaxy – rozmarzył się Witold Pastuszek.

Mężczyzna, nazwany poufale Krzysiem, chief mechanik, inżynier, potrząsnął niewielką buteleczką wypełnioną żrącą substancją.

– A ja powiem tak – zaczął wypowiedź przez zaciśnięte zęby, między którymi miażdżył drewnianą wykałaczkę – na obrączce taka próba sprawdza się, jest niezawodna, ale na większej rzeczy może zawieźć. W każdym razie pełnej moralnej odpowiedzialności za dokonywaną ekspertyzę ponosić nie mogę.

Witold Pastuszek niecierpliwie spoglądał w stronę pentry, z której dochodziły odgłosy przygotowywanych drinków.

– Bez wódki, kochani, problemu nie rozwiążemy – stwierdził sentencjonalnie.

Dziennikarz Trepka uśmiechnął się ciepłem wspomnienia niedawnego biesiadowania w kabinie Witolda Pastuszka. Ach, cóż to była za biba!

– Da liegt der Hund be graben – skorzystał z okazji, by pochwalić się znajomością języka niemieckiego. – Tu jest pies pogrzebany – przetłumaczył, bo pragnął być przez wszystkich dobrze rozumiany.

Kapitan uwolnił się spod ręki lekarki, przyjął postawę pierwszego po Bogu – władczego, pewnego siebie.

– Za chwilę przystąpimy do testowania, czy mamy do czynienia ze złotem, czy z podróbką złota. Potem spytamy właściciela kuduo, ile za ów rarytas żąda i przystąpimy do licytacji. Musimy wybrać kogoś, kto poprowadzi przetarg. Czy jest wśród nas ktoś nim nie jest zainteresowany?

Irena nieśmiało podniosła rękę, Longin również.

– Dziękuję – rzekł kapitan. – Ale do tej roli pani raczej się nie nadaje, bo nie ma doświadczenia. Pozostanie jej tylko rola obserwatorki. – Popatrzył na Longina, ale nim coś powiedział, tamten przecząco pokręcił głową, wyrażając w ten sposób brak zainteresowania ewentualną propozycją prowadzenia licytacji.

Za bulajem pociemniało, monsun zaciągnął niebo brzemiennymi w deszcz chmurami. W mesie pomroczniało.

– Światło, niech ktoś zapali światło – popiskiwała lekarka, w gęstniejącym mroku daremnie szukając oparcia w męskim ramieniu. – Mój Boże, jak tu ciemno!

Po chwili pod sufitem zajarzyły się lampy.

– Ja! – wykrzyknął Pastuszek. – Nie zamierzam stawać do licytacji. Obojętnie, ile to cudeńko będzie kosztować. Każdy z was wie, kochani, że w moim portfelu można znaleźć najwyżej sto nairów. A toto na pewno więcej jest warte.

Wypowiedź przyjęto śmiechem, bo wszyscy wiedzieli, na co wydaje pieniądze. Tylko dziennikarz zachował powściągliwość, czując się dłużnikiem gospodarza niedawnego przyjęcia, podczas którego alkohol sączono nie z kieliszków, a szklaneczek.

– Świetnie – mruknął kapitan, czarno widząc licytację prowadzoną przez największego na statku opilca. – A zatem oddaję panu głos – rzekł z wyraźnym brakiem akceptacji.

Mężczyzna w słomkowym kapeluszu

Ledwo skrawek słonecznej kuli przebijał mrok wilgotnej, tropikalnej nocy, gdy w czarnej pirodze z wiosłującym Murzynem pojawiał się przy sztormtrapie na sterburcie mężczyzna zawsze w tym samym dziurawym słomkowym kapeluszu, w rozpiętej flanelowej koszuli w szkocką kratę, w błękitnych szortach i zdeptanych sandałach wyprodukowanych nad Wisłą. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd przypływa, jedno było pewne, że nie mieszkał w hotelu, a wykonywana przez niego praca liczmana należała do tych znacznie poniżej jego godności i zawodowej wiedzy. Nie narzekał, pogodził się z miejscem wyznaczonym mu przez los, jak grzesznik odpokutowujący swe winy, jak wyleczony z nałogu alkoholik żył na uboczu portowych wydarzeń, unikał kontaktów z białymi marynarzami. Wchodził na pokład, otwierał zeszyt, wyciągał z kieszonki koszuli długopis i czekał. Na swój sposób zadowolony ze swego losu, bo po szwendaniu się przez dłuższy czas po wielu portach, w których nie znalazł dla siebie zajęcia, kunda, sięgając dna, odżywiając się ochłapami kuchni cumujących statków, zaczepił się jako doker w Lagos.

Nim piroga zniknęła z jego oczu, przypływali z Apapy czarnoskórzy. Nie dyskutował z nimi, wybierał najlepszych, zapisywał w zeszycie nazwiska i wskazywał ładownie, do których mieli schodzić. Kilkunastu innym pozostawiał zajęcie na barce, a część bezlitośnie odprawiał na ląd pierwszą odbijającą od transportowca płakodenną, bezburtową barką wyładowaną workami z cementem.

Dokerom zawsze towarzyszyło dwóch, trzech chłopaków. Spośród nich brał jednego, takiego który gwarantowałby robotnikom z pięciu ładowni pracującym w hutniczej spiekocie szybkie dostarczanie wody. Znał tych łobuzów, najczęściej byli to wciąż ci sami. Potrafili walczyć o miejsce na pokładzie: małpimi podskokami, świadczącymi o niezwykłej sprawności niezbędnej do wspinania się z butlami wody po metalowych drabinach na dno ładowni, minami cwaniaków z miejskiego buszu, śpiewnymi okrzykami , którymi starali się zjednać ponurego liczmana* – boga i władcę podczas wyładunku z czeluści ładowni dymiącymi białym pyłem worków z cementem.

Dziś dłużej niż zwykle zastanawiał się nad wyborem nosiciela wody. Na jego twarzy odciskał się głęboki namysł. Pierwszy raz w grupie łobuzów pragnących zarobić kilka pensów zobaczył twarz bez głupich min, kogoś kto nie naśladuje małpiej sprawności. Ten ktoś nowy lekceważył dotychczasowe obyczaje, nie mizdrzył się, ignorował też liczmana. Chcesz – weź mnie, nie – no to bye-bye. Czarne oczka nie patrzyły na najważniejszą osobę na łajbie, z jaką czarni tubylcy mają do czynienia; spojrzenie dzieciaka błądziło po nadbudówce, forszocie, dźwigach nad lukami ładowni i Bóg wie, po czym jeszcze, ale skutecznie omijały liczmana, badawcze spojrzenie selekcjonera.

Ten dzieciak, chyba z plemienia Ibo z jakiejś kleci znad laguny Lagos, mógł nie robić nic szczególnego, a i tak byłby zauważony. I to nie dlatego, że miał na głowie czystą czerwoną czapkę z białym daszkiem obróconym do tyłu, koszulę w liczbie barw tęczy, szorty w kolorze dojrzałych bananów. Był bosy. Te drobne czarne stopy... Żaden z pozostałych kandydatów do noszenia wody nie miał tak maleńkich stóp z tak zadbanymi paznokciami! Jak one mogą znieść rozgrzane pręty drabiny, rozpalony tropikalnym słońcem pokład? Jego twarz budziła większe uczucie niż litość dla nędzy nigeryjskich dzieciaków ze slumsów próbujących zarobić kilka kobo, przeżyć jeszcze jeden dzień, wspomóc rodzinę. Było w niej wezwanie dla liczmana. Czy nie widzisz, biały chiefie, że w twoich rękach jest los tego dzieciaka? A może i rodziny? Nie dasz szansy?

Olgierd Rup dość napatrzył się na takie dzieciaki w mieście, w porcie. Dotąd ich widok nie wywoływał w nim żadnych głębszych, szlachetniejszych uczuć. Nędza była częścią miejskiego afrykańskiego pejzażu. Ale dziś pojawienie się tego dziecka ożywiło w nim jakąś strunę, która zagrała nieznaną mu dotąd melodią współczucia. Stał na sterburcie, patrzył na szalandę z dzieciakami i wciąż się wahał, co powinien zrobić, na kogo postawić, kogo wyróżnić? Wziąć któregoś ze sprawdzonych, czy wskazać na nową twarz, na niewiadomą?

Zaskrzypiały już nad ładowniami dźwigi opuszczające liny po ładunek, gdy w końcu się zdecydował:

– Hej ty, w czerwonej czapce, właź na trap!

Dzieciak dość zgrabnie wdrapał się na sztormtrap i stanął przed liczmanem.

Boże, jaka to kruszyna! – zmartwił się, już żałując dokonanego wyboru. – Nie będzie z niego pożytku, po dwóch godzinach biegania w słońcu, po nagrzanej stali, wspinania się po trapie, po drabinach lukowych w cementowej chmurze – nie wytrzyma, opadnie z sił, zemdleje.

– Kumple mówili ci, co trzeba robić? – Patrzył przenikliwym, mało przyjaznym wzrokiem na podrostka.

Po raz pierwszy dzieciak spojrzał prosto w oczy liczmana i twierdząco skinął głową.

– Okay. Wpiszę cię do zeszytu, gdy zobaczę, jak się poruszasz. A teraz do roboty. Masz pięć ładowni, dziesięć baniek. Zacznij napełniać i roznosić, nim usłyszysz wrzask z dołu.

I popchnął go w stronę forszotu, gdzie był kran z wodą i stały puste bańki, czekające na napełnienie i przeniesienie do luków.

Wszyscy dokerzy już pozakładali ze starych gazet zbieranych z ulicznych pojemników na śmieci czapki na głowy i stanęli w ładowniach.

Po trapie z forszotu jak zwykle ostatni schodził trzeci mechanik obsługujący dźwig przy drugiej ładowni. Twarz o jasnej, przejrzystej cerze rozjaśniał uśmiech mężczyzny zadowolonego z siebie. Miał nadmiar energii, z którą nie wiedział, co zrobić na statku-więzieniu. Kiedy tylko czas mu na to pozwalał, biegał, gimnastykował się, a w weekendy płynął wynajętą motorówką na plażę, gdzie całe godziny walczył z oceaniczną falą.

– Co tam pod kapeluszem? – spytał wesoło liczmana.

Tamten był przyzwyczajony do tego pytania, padało każdego ranka, gdy zaczynali pracę; miał dla niego przygotowaną wciąż tę samą odpowiedź:

– Będzie ciężko dla tych na dole, ale i w kabinach dźwigów też zapowiada się piekło.

– Piekło jest tam, gdzie moja stara – odpowiadał mechanik, śmiejąc się hałaśliwie.

Olgierd potrafił sobie wyobrazić kobietę, która robi mężczyźnie z domu piekło. Kiwał ze współczuciem głową, bo uważał, że właśnie tak powinien reagować na wypowiedź gadatliwego mechanika.

Przez pokłady przeszedł metaliczny zgrzyt dźwigów, rozległy się okrzyki tych w ładowniach, na szalandzie. Rozpoczął się normalny rytm pracy rozładunku pod coraz bardziej zjadliwie dającym o sobie znać słońcem. Z jakiegoś otwartego bulaju dolatywała piosenka Lady Gagi:

Człowiek z futerałem

Pogotowie medyczne do szpitala zabrało mnie ze statku. Podejrzewano zapalenie wyrostka robaczkowego. Po zastosowaniu pewnych leków ostre bóle ustąpiły, a obserwacja, dokładne badania nie potwierdziły pierwszej diagnozy. Między innymi zaglądał do mnie chirurg Prot Dembsky, wnuk byłego żołnierza, emigranta z czasów drugiej wojny światowej. Po dwóch dniach rozmawialiśmy z sobą szczerze, bez męczącej czujności ludzi sobie obcych.

– Skoro interniści nie widzą w pana brzuchu żadnej choroby, a na statek swego armatora trzeba czekać, zapraszam w gościnę. Dom mam obszerny, znajdzie się dla rodaka pokój.

Willa znajdowała się na przedmieściu, należała do starych, solidnych domów z obszernymi pokojami na parterze i piętrze. Dano mi pokój na piętrze, w sąsiedztwie sypialni Prota i jego żony Katherine, naprzeciwko pokoju sublokatora Wiliama Eliota, flecisty z zawodowego zespołu „Babylon”. Parter zajmowali rodzice Katherine, protestanci, nieprzejednani przeciwnicy katolickiego kardynała i wszystkich irlandzkich partii. To oni wprowadzali do rozmów nazwiska przywódców politycznych partii i organizacji społecznych, autorytatywnie rozstrzygali sprawę Ulsteru, ze łzami w oczach wspominali dzień, gdy tłum podpalił w Dublinie budynek ambasady brytyjskiej, natomiast niewiele mieli do powiedzenia o masakrze cywilnej ludności w Londonderry. Polityczne postawy staruszków bardzo często mieszały się z wyznaniowymi. Ich zdaniem w sobie tylko wiadomy sposób żołnierze IRA otrzymywali władzę sędziów bezlitośnie tępiących rzekome zło w czasach moralnego upadku. Staruszek sięgał po Listy Seneki i drżącym głosem czytał: „Pamiętam, iż kiedyś zajmowałeś się owym dobrze znanym poglądem, że śmierć nie spotyka nas nagle, lecz robi postępy powoli, że umieramy po troszeczku co dzień. Co dzień bowiem uchodzi jakaś cząstka życia i nawet wtedy, gdy rośniemy, życie się skraca. Oto przebyliśmy dzieciństwo, a potem lata młodzieńcze. Ile czasu minęło po dzień wczorajszy, to już przepadło; a i ten dzień, który właśnie spędzamy, również dzielimy ze śmiercią”. Jego niezwykła interpretacja zmieniała sens listu, staruszek nie chciał oswajać mnie ze śmiercią, on – sam z nią będąc w pogodnej zgodzie – straszył mnie nią; przynajmniej zmierzał budzić we mnie lęk przed zgonem.

Prot dużo czasu spędzał poza domem. Jego żona nie wyglądała na zachwyconą moją obecnością, byłem więc skazany na rozpolitykowanych i moralizujących staruszków. Wkrótce, gdy odkryli, że sympatyzuję z Irlandzką Armia Republikańską, przestali mnie zapraszać do siebie na siedemnastą na mocną herbatę i chester cakes. Zostawałem w swoim pokoju, wykorzystując czas na czytanie książek i gazet.

Często temu zajęciu przeszkadzały głosy z sąsiedniego pokoju, z małżeńskiej sypialni Prota i Katherine. Kiedy Prot opuszczał dom, jego miejsce przy żonie zajmował Wiliam. Banalne dialogi między nimi wskazywały na to, że ich intymna znajomość trwała już od dłuższego czasu.

Czy Prot wiedział o tym?

Nie były to rozmowy ani błyskotliwe, ani wyrażające namiętność, raczej przywoływały na myśl dwoje zmęczonych sobą długim małżeńskim współżyciem. Ich rytm był leniwy, a treść dotyczyła spraw codziennych, często nawiązujących do programów telewizyjnych, nadawanych reklam.

– Stanowczo za mało jemy owoców – stwierdzała Katherine.

– Najwięcej węglowodanów mają śliwki – przypominał Wiliam.

– Jabłka też.

– Też? – dziwił się Wiliam.

– Nie tylko. I wartość odżywczą – dodawała.

– Największą wartość kaloryczną mają bułki – uważał mężczyzna.

– Wieprzowina.

– Z mięsa tak.

– A z ryb węgorz.

– Nie lubię węgorzy.

– Za jabłkami też nie przepadasz.

– Bo mają dużo wody. Ślinię się po nich i zatyka się mi ustnik fletu.

– Prot też nie je jabłek.

– Nie wiedziałem.

– Dlatego ci mówię. Nie je, a ślini się.

– Nie widziałem.

– Gdy całuje – wyjaśniała.

– Zabawne! – Zachichotał Wiliam.

– Dla ciebie, ale nie dla mnie. Ma nadczynność ślinianki przyusznej.

Dom przy wydmach

Morze znów się wzburzyło. Spiętrzone fale przysłoniły horyzont, biała piana toczyła się wzdłuż brzegu podmywanego coraz głębiej i głębiej, uderzała w klif z osuwającymi się skibami piachu na betonowe gwiazdy. Ląd kurczył się wyrwanymi korzeniami drzew, pniami z wciąż żywymi koronami sosen, konającymi w kipieli gałązkami. Nieujarzmiony żywioł z hukiem przewalanych kamieni znów podkradał ziemię, a cofając się może na pocieszenie pozostawi na plaży nieco grudek bursztynu.

Feliks Polak nie musi opuszczać domu, by widzieć, co dzieje się opodal. Z wysoko wzniesionej wieżyczki widokowej nad dachem, wieżyczki przypominającej morską latarnię, widzi morze. Dom przy wydmach stawiał długo, całe lata, by na końcu powiedzieć, że w dużej mierze spełnia jego oczekiwania. Nie wszystkie, bo wciąż nie zdołał jeszcze po sztormach uzbierać dość bursztynów, którymi przyozdabiał ściany pomieszczenia w wieżyczce. To było jego największym pragnieniem. Zasypiał, myśląc o wieżyczce wyłożonej bursztynami, śnił o niej. Chciał stworzyć ponad wierzchołkami sosen ciepły pokoik, bursztynową szkatułkę, w której mógłby się zamknąć i spokojnie spoglądać na wielką wodę rozciągającą się aż do horyzontu o każdej porze roku, w dni pogodne, w dni z morką i sztormową falą. Codziennie o świcie po stromym trapie wymontowanym ze starego wraku wchodził do niej, kierował wzrok na północ i długo przyglądał się morzu, mewom nad nim i wiedział, co go czeka w ciągu najbliższych dni. Po dużym sztormie z niesłabnąca nadzieją na uzbieranie kilku garści bursztynu szedł na plażę i przemierzał ją ze wzrokiem utkwionym w złocisty piasek, w tysiące kolorowych kamyków, wśród których odkrywał grudki bursztynu.

Patrzy na sztormujące fale i znów serce bije mu nadzieją. Za kilka godzin wiatr ucichnie, morze opadnie z sił i pozwoli poszukiwaczowi bursztynów cieszyć się tym, co wyrzuciło ze swych głębi. Otworzył okno, oparł łokcie o parapet. Wilgotny powiew przyniesiony znad morza dotknął twarzy, spoczął na dłoniach. Do woli patrzy i patrzy, nie musi się spieszyć, bo już nie usłyszy z dołu głosu Marty, która tak często starała się go przywołać do rzeczywistości, do obowiązków restauratora. Jej wystarczało to, co zbudował, z czego mogli żyć prowadząc przy zejściu na plażę małą restauracyjkę „Złotą rybkę”. „Dlaczego nie zadowalasz się tym, co stworzyliśmy? Czego jeszcze potrzebujesz?” – pytała. Obywała się bez wieżyczki, nie chciała słyszeć o bursztynowych ścianach pomieszczenia. Ze smażonych ryb, ziemniaków, z podawanych ciast i napojów mogli egzystować spokojnie, nie martwiąc się o przyszłość. Życie przy wydmach nie było najciekawsze, jednak lepsze od tego, jakie wiodła przy rodzicach w Kłodzku, bardziej syte niż w latach studiów we Wrocławiu, no i bez ustawicznego niepokoju o kolejny dzień w Szczecinie, gdzie Feliks chodził do pracy w stoczni, a ona do szkoły. Zresztą nie mieli innego wyjścia, bo stocznię zlikwidowano, a szkołę, w której uczyła języka ojczystego, w ramach reformy oświatowej połączono z innymi i dla niej zabrakło godzin. Wyjechali nad morze, nad którym w letnim sezonie zawsze dało się zarobić. Doszli do wniosku, że da się z tego żyć i z nowym miejscem związali się na dobre. Kiedy mąż budował wieżyczkę, myślała, że to normalne pragnienie sięgania wzrokiem dalej i dalej, lecz gdy zaczął zbierać bursztyny i wnosić je do niej, zaczęła podejrzewać, że coś przed nią ukrywa. Pół żartem, pół serio zrobiła mu wymówkę. „Pierwsza definicja człowieka pochodzi od greckiego myśliciela Arystotelesa – przypominała z belferska powagą. – Uważał, że tym się wyróżnia spośród innych istot, że ma zdolność myślenia i mówienia o tym. Nawet jeżeli zwierzęta potrafią okazywać zadowolenie lub uczucia przeciwne – nie umieją o nich mówić. Człowiek opanował sztukę wyrażania swych uczuć nie tylko poprzez gesty, mimikę, lecz także językiem. Ta umiejętność otworzyła mu furtkę do dzielenia się wiedzą o otaczającej rzeczywistości, ujawniania tego, co jest korzystne lub szkodliwe, co słuszne lub niesłuszne. Korzystaj z tych zdolności, mów mi, co chcesz osiągnąć, do czego zmierzasz?”. Nie do końca wyraziła to, co zamierzała. Wiedziała, że człowiek myślący i zdolny do wyrażania swych przemyśleń zawsze obserwował otoczenie, starał się je zrozumieć, wytłumaczyć pochodzenie w nim rzeczy niecodziennych, niezwykłych, jak na przykład skąd biorą się błyskawice, grzmoty? Później wpisywał te zjawiska w tworzony system religijny, moralny. Do czego dąży jej mąż, codziennie patrząc na morze, na wyrzucane bursztyny? Do jakich wniosków te zajęcia go doprowadzą? „Po co bursztynem wykładasz ściany pomieszczenia, do którego prócz ciebie nikt nie zagląda?” – nie rozumiała go. Jeszcze trudniej było się jej pogodzić z tym, że coraz częściej czynności te odbywały się kosztem pracy w restauracyjce. Kiedy on przemierzał plażę w poszukiwaniu bursztynu, ona starała się spełniać oczekiwania klientów za ich dwoje. I wkrótce przepłaciła nadmierny wysiłek chorobą, a potem zgonem.

Pułapka

Jednorodzinne domki na tym osiedlu były do siebie podobne. Nic dziwnego, bo zaprojektował je ten sam zespół młodych architektów, a wykonawcą została jedna firma budowlana zaopatrująca się w materiały u tego samego przedsiębiorcy. Nie należały do luksusowych, ale zapewniały dużą przyjemność ich zajmowania. Tym bardziej że nie były nadmiernie zagęszczone, przeciwnie – wkrótce po oddaniu „Kryształowego Osiedla” użytkownikom, młodzi w poszukiwaniu miejsc pracy gwarantującej spłacanie zaciągniętych kredytów opuścili je, najczęściej wyjeżdżając do dość odległych krajów Europy Zachodniej, a nawet za Ocean Atlantycki, domy zostawiając pod opieką emerytowanym rodzicom.

„Kryształowe Osiedle” stało się więc miejscem ludzi w podeszłym wieku, lecz pogodnych, bo z dachem nad głową i regularnym dopływem gotówki.

Przez pierwsze dni po przeprowadzeniu się na nie Adam Deresz nie mógł nacieszyć się nową sytuacją. Współczuł synowi i jego żonie, że muszą opuszczać kraj, wygodny dom, ale po rozstaniu z nimi rozpierał go ogrom szczęścia. Po śmierci Anny pobyt w dwóch pokojach w jednym z wieżowców na dawnym osiedlu pracowników stoczni, zakładu zamkniętego na kilka lat przed śmiercią żony, źle znosił. Zbyt wiele wspomnień wiązało się z nimi, by mógł w nich żyć normalnie. Propozycję syna, by pozbył się mieszkania, sprzedał i przeniósł do domku na „Kryształowym Osiedlu”, przyjął z entuzjazmem. Nie mógł nacieszyć się słonecznymi, dużymi pokojami, tarasem, balkonem, ogródkiem. Poza domem spędzał kilkanaście minut, tylko tyle by zrobić zakupy. Po ich dokonaniu szybko wracał do domowych pieleszy.

Nadmiar szczęścia był gotów dzielić z innymi. Kiedy przed osiedlowym sklepem widział kogoś skrzywdzonego przez los, żebrzącego, uśmiechając się życzliwie rzucał do kasku stoczniowca lub czepka szpitalnej pielęgniarki kilka monet. Nie był zaskoczony, gdy pewnego dnia żebraka sprzed sklepu zobaczył koło furtki swego domu. Wciąż z uśmiechem na ustach rzucił mu do kasku jałmużnę. Był niezdecydowany, czy wspomóc również żebraka sprzed sklepu wystawiającego kask hutnika. Miał jednak tak dobry humor, że i jego oczekiwania nie zawiódł.

Nazajutrz koło furtki zobaczył już dwóch żebraków, a pod sklepem pojawiło się kilku nowych. Tego dnia nie poszedł do sklepu, nawet nie usiadł na tarasie, a siedząc w głębokim fotelu przed niewłączonym telewizorem rozważał, jakie są granice dzielenia się swym szczęściem?

Nie znalazł na to pytanie odpowiedzi i z trapiącymi go wątpliwościami jednak zdobył się następnego dnia na odwagę i opuścił dom. Ledwo otworzył furtkę, a zaraz otoczyli go żebracy. Nie miał tyle monet, by wrzucić w każdy podstawiony kask, czapkę z wyhaftowaną nazwą reklamowanego właśnie chińskiego produktu, w każdy kubek po jogurcie czy serku, produktach rozdawanych w punktach opieki nad kobietami w ciąży. Uciekając przed natrętami, tłumaczył się z niemożności zaspokojenia oczekiwań wszystkich, bo brakuje mu drobnych. Czekali na powracającego ze sklepu i dopadli z kaskami, czapkami, z kubkami.

Zamknął za sobą drzwi bez grosza przy duszy, zmęczony jak nigdy dotąd.

Nie smakowało mu to, co kupił, co sobie przygotował w kuchni z nowoczesnym sprzętem. Nie czuł się już tak szczęśliwy w dużych, słonecznych pokojach jak kilka dni wcześniej. Popadał w coraz głębsze przygnębienie. Zamykał oczy i pod powiekami widział szare, wynędzniałe twarze mężczyzn, brzuchy kobiet, pełne nienawiści spojrzenia nastolatków.

Czy nie powinien im powiedzieć, że nie jest bogaczem, tym pięknym domem na „Kryształowym Osiedlu”, zadłużonym, obciążonym kredytem, tylko się opiekuje? Pieniądze, jakie otrzymał ze sprzedaży mieszkania w wieżowcu, dał młodym wyjeżdżającym na zarobek za granicę, by mogli jakoś przeżyć, nim znajdą dla siebie pracę.

Ale nawet gdyby to im powiedział, to odstąpią od furtki? Przestaną go nagabywać o jałmużnę? Spojrzą na niego życzliwiej?

Tej pewności nie miał.

Kiedy rano wyjrzał przez okno, zobaczył koło furtki kilkudziesięciu żebraków. Nie miał odwagi wyjść do sklepu, nie wyszedł nawet przed dom do ogródka, by podlać kwiaty.

Ścieżką Wspinaczkową

Słońcu ani śmierci nie można patrzeć prosto w oczy.

La Rochefoucold

Stan oceanu budził tęsknotę za dalekimi podróżami, burzył opowieści o sztormach, niebezpiecznych falach wdzierających się na pokłady, zmywających z nich ludzi. Powierzchnia wody zasługiwała na określenie: „lustro”. Ocean Atlantycki zdawał się znieruchomieć, by odbić bezmiar niebieskości ciągnącej się od horyzontu do horyzontu. Był martwy, żadnego naukowca nie powinna pociągać jego głębia, by odkrywać w niej życie. Na pokładach promu zapominano o takich pojęciach dotyczących oceanu jak: „teraz”, „obecnie”, „na razie”, „w tej chwili”. Ocean zawsze powinien być łaskawy dla podróżujących przez niego turystów na podzwrotnikowy hiszpański archipelag.

Podróżni stanęli wzdłuż relingów i mając pod dłońmi nagrzane słońcem nadburcia żegnali pozostawiony za rufą port Kadyks, wyspę San Fernando. Nad kilwaterem unosiły się mewy oszukane srebrzystymi łuskami wody, które mogły być tylko porównaniami z rybami, lecz nimi nie były dla rybojadów przylatujących z andaluzyjskiego wybrzeża.

Noc zapadła nagle, była jak nieoczekiwane cięcie dnia nożem ciemności. Na nadbudówce zapłonęły latarnie, a nad nią nieboskłon przypomniał się punkcikami gwiazd. Ożywiły się sztucznym światłem bulaje, świetliki, pokłady. Noc nie miała być ostatecznym zamknięciem dnia, dawała turystom szansę na innego rodzaju przeżycia niż dzień w Kadyksie poświęcony pamięci Fenicjan, Greków, Kartagińczyków, Wizygotów, Arabów.

Przez monotonny szum silnika przedarła się muzyka. Andaluzja żegnała rytmami flamenco, a po nich nastąpiły popularne melodie taneczne z różnych regionów: sardana, jota, seguidilla, czy inne nawiązujące do corridy. W melodie te wplatało się wspomnienie pełne żalu, smutku, tęsknoty. Ale przede wszystkim żalu, żalu do matki. Tyle lat minęło, a w jego pamięci pozostał rytm melodii z głębi pokoju i wyraźny obraz matki żegnającej go na progu. On stał z małą walizeczką już poza nim, a wciąż pragnął usłyszeć: „Synu, nie jedź, zostań z nami”. Tymczasem były tylko rzewna muzyka, milcząca matka. Łzy cisnęły się mu do oczu, żal rozstania ściskał serce. Z ust matki nie padło żadne słowo zachęcające do zmiany jego postanowienia, do pozostania w rodzinie. Odwrócił się, zrobił pod ścianą obrośniętą winoroślą kilka kroków w stronę furtki. Szedł powoli z melancholijną muzyką w uszach, z obrazem dojrzewających kiści winogron. Z milczeniem matki, z dławiącymi łzami…

Nic więcej nie istniało, jak tylko spokojny ocean i równie spokojne niebo, a między jednym i drugim taneczne rytmy. I wspomnienie rozstania z rodzinnym domem.

Kobieta pojawiła się w długiej spódnicy w kolorze rozkwitłych maków, a więc w jaskrawej czerwieni i wyraźnej czerni. Miała na sobie białą bluzeczkę z koronkami, z bufkami na rękawach. Była tym bardziej powabna, bo zdawała się ukrywać tajemnicę kobiecości. Nie było widać jej nóg, twarz chowała się pod kapeluszem z szerokim rondem. Łokcie pokrywała pierwsza opalenizna. Dłonie kończyły długie palce pokryte purpurowym lakierem. Jej postać wywoływała skojarzenie z barwnym motylem. I to wystarczało, by zwróciła na siebie uwagę wszystkich.

– Czy nie byłoby pięknie dostosowywać życie do wybranego rytmu tańca? – zastanawiał się kobiecy głos smutnej refleksji.

Mężczyzna przyjął tę uwagę do siebie. Nic dziwnego, bo kilka dni przebywania w tych samych hotelach, na tych samych trasach wycieczkowych zbliżyło turystów. Należał do typów niepozornych, niczym nie wyróżniających się spośród wielu tysięcy mężczyzn białej rasy; niewielkiego wzrostu, szczupły, którego siwiejące na skroniach włosy wskazywały na upływającą co najmniej piątą dekadę życia i w każdym otoczeniu czuł się dość nieswojo. Kiedyś musiał być tęższy, prawdopodobnie noszone spodnie kiedyś bardziej pasowały niż obecnie – zsuwały się mu z bioder, stale podciągał je obu łokciami. Na twarzy odbijała się dość burzliwa przeszłość, rozczarowanie, liczne zawody. Mógł być niespełnionym artystą albo człowiekiem interesu, który nie odniósł sukcesu, przegrał z bezlitosną konkurencją. Sprawiał wrażenie człowieka, w którym powoli ale nieuchronnie gasło życie, a on nie zdradzał ochoty na podtrzymywanie bytu jakąkolwiek nadzieją. Ta wycieczka na Wyspy Kanaryjskie być może miała być ostatnim gestem wobec dawnych marzeń, z których tak niewiele się spełniło, albo inaczej mówiąc – pożegnanie z nimi.

Zmartwychwstańcy

Miejsce pod największą halę widowiskowo-sportową na Pomorzu Zachodnim wyznaczono między ul. Prof. Wł. Szafera, a ogrodzeniem terenów 12 Brygady Zmechanizowanej im. gen. broni Józefa Hallera, zwanej Błękitną Brygadą. W ramach prac przygotowawczych usunięto z tego obszaru dzielnicowy ryneczek, setki blaszanych garaży. Jeszcze wcześniej był tu wojskowy poligon, na którym ćwiczyło kilka roczników studentów szczecińskich uczelni, a przed stuleciami obóz jeńców francuskich z wojny prusko-francuskiej, zakończonej 10 maja 1871 traktatem pokojowym we Frankfurcie. Nie wszyscy skorzystali z wolności, w ziemi wroga pozostało kilkaset ciał. Pamięć o nich upamiętnia w alei lipowej pomnik przy pobliskiej ulicy Litewskiej z napisem: „Tu spoczywa 244 jeńców francuskich z wojny francusko-pruskiej 1870”. Skromnym pomnikiem opiekują się potomkowie kolonistów francuskich, hugenotów, kontynuatorzy tradycji Francuskiej Gminy Reformowanego Kościoła.

W dokumentach liczby pojmanych do liczb uwolnionych i zmarłych w obozie nie zgadzają się. Osadzonych miało być 1700 jeńców, zmarło 600, a pochowano 244. Co stało się z pozostałymi? W obozie panowały straszne warunki, nic więc dziwnego, że przypuszczenia co do losu brakujących w pochówku ciał były makabryczne i historycy niechętnie ponure hipotezy upowszechniali.

Trzecia łyżka koparki wbitej w ziemię wprawiła operatora w zakłopotanie – wydobyła ludzkie kości. Przerwał pracę, zszedł z koparki, stanął nad nimi, nad kośćmi długimi, krótkimi i różnokształtnymi. Nie pracująca koparka natychmiast ściągnęła czujnego brygadzistę.

– Co jest? – spytał oschle. – Na przerwę za wcześnie. Awaria sprzętu? – zgadywał.

Z łyżki koparki opadały obłe robale, niektóre długie, bardzo długie, nadzwyczaj ruchliwe, skręcające się w kłębuszki i rozkręcające jak do ataku z rozwartymi otworami gębowymi.

– Stało się coś? – nie ustępował brygadzista, odchodząc nieco od koparki opanowanej przez robale. – Dlaczego stoisz? Robali się przestraszyłeś?

Operator patykiem zgarnął z kilku wykopanych kości wijące się po nich dżdżownice.

– Awaria? – rzucił retoryczne pytanie. – Gorzej. Kości. Dużo. Ile ich jeszcze będzie? – zastanawiał się Zyga Tararako, mężczyzna wysoki, z ostrą czarną bródką. – Może to zapomniany cmentarz? – Przeciągnął pierwszą sylabę w ostatnim wyrazie. – Wszędzie wokół miałki piasek, a tu ziemia żyzna, urodzajna jak pod buraki cukrowe, dobrze spulchniona – zaśmiał się nieprzyjemnie – i świetnie nawożona. Zmarnowane pole. Przez tyle lat poligonowy ugór, a mogłaby ta ziemia dać spory zysk właścicielowi, gdyby miasto wystawiło ten cmentarz na sprzedaż. A ten na pewno jakoś ukryłby fakt, co ziemia ta kryje.

– Co ty pleciesz?! – oburzył się brygadzista. – Cmentarz, cmentarz – powtarzał. – Trochę gnatów zwierzęcych i zaraz musi być cmentarz! Mało masz sensacji wokół grobów już odkrytych? Przy kolejnych chcesz gromadzić tłumy, delegacje z wieńcami? – irytował się.

Tararako patykiem poruszył kilka brudnych, oblepionych dżdżownicami kości. Tylko niektóre były oczyszczone przez robale, czyste, w słońcu się bieliły, można byłoby je podnieść i sprzedać studentom medycyny. Bo to nie były pozostałości po zwierzętach.

– Cholera! – warknął brygadzista Ryszard Dżaman, człowiek niewielkiego wzrostu, z wyraźnie wystającymi kośćmi policzkowymi typowymi dla Tatarów i wielu mieszkańców wschodnich kresów, którzy po drugiej wojnie światowej przenieśli się nad Odrę.

– Tak, cholera – zgodził się z nim Tararako. – Ciężka cholera.

– Skąd się wzięły? – Nie potrafił się z tym faktem pogodzić Dżaman.

– Ja mam wiedzieć? – oburzył się operator. – Ja tu tylko kopię.

– Nic gorszego nie mogło nas spotkać.

– I z tym się zgadzam. Niby tylko kopię, a o takim wydarzeniu powiadomić musiałem ciebie. Gdybym znalazł garnek z pieniędzmi, też nie mógłbym go ukryć. Takie prawo. Durne.

– Prawo, prawo! – przedrzeźniał brygadzista. – Zaraz zgodnie z prawem zbiegną się tłumy historyków, archeologów, regionalistów, pochylą się nad nimi, rozpoczną badania, analizy, kłótnie, konferencje prasowe, a my będziemy czekać i czekać, aż skończy się ten cały cyrk. – Rozejrzał się wokół. – Chcesz mieć pracę w firmie z regularną wypłatą? – Operator szczypiąc bródkę, skwapliwie twierdząco skinął głową. – Więc nikomu ani mru–mru. Mru–mru! – powiedział z naciskiem ze wskazującym palcem na ustach. – Zaraz podstawię wywrotkę, a ty wykopaną ziemię razem z kośćmi rzucaj na nią. Wywieziemy za miasto, na wysypisko śmieci. Zmieszają się ze starymi, wyrzuconymi łachami, ze spleśniałą makulaturą i szukaj wiatru w polu. A ty ani mru-mru! Jasne?

Operator podniósł dwa palce prawej dłoni.

– Kamień w wodę – przyrzekł.

– Studentom też nie próbuj oferować – ostrzegł jeszcze. – To żaden interes. Tylko możesz mieć kłopot.

Wóz za wozem wyjeżdżał z poligonu, aż głębokość wykopu, jego obszar, uspokoiły brygadzistę i mógł pomyśleć o dalszych pracach ziemnych.

Zniknęły dżdżownice.

Ostatnie uderzenie

Żyć to znaczy czuć się zmuszonym przez przeznaczenie do wolności, do rozstrzygania o tym, kim w tym świecie będziemy.

José Ortega y Gasset

1

Piłka z miękkim plaśnięciem spada w środek pierwszej rakiety, potem odbita, jasną smugą zakreśla nad rozpiętą siatką łuk i ląduje w nastawioną do uderzenia drugą rakietę. I znów – miękkie ściszone plaśnięcie, lot, odbicie, lot, cios i siatka między dwoma słupkami przesiewa rozedrgane powietrze. Jest upalnie, skręty liści i trawy spopielały jeszcze bardziej, strzelają pod butami gałązki. Biała piłeczka zatrzymała się pod ogrodzeniem z wysokiej drucianej siatki. Urban uprzedził siedzącego obok niego Adama, wychylił się za ławkę, prawie położył na plecach, na oślep wymacał piłkę w trawie i krusząc zeschłe źdźbła, rzuca piłkę Ninie.

– Sękju!Tack! – śpiewa fałszywie uczestniczka tygodniowego kursu języka szwedzkiego, podskakuje w miejscu, wymachuje rękoma, jakby gra w tenisa nie wystarczała do ożywienia mięśni, albo jakby miała w zapasie tyle sił, że jeszcze zbywa jej na dodatkowe ruchy. I właśnie z tą pewnością siebie, z poczuciem siły, ze sportową prężnością jest szczególnie ładna i dziewczęca, bardzo dziewczęca. Mam dopiero dwadzieścia lat, mówiła, gdy zatrzymana przez Urbana wybierała się na korty ze Szwedem. Dwadzieścia lat… No i co z tego? spytał, lecz nie czekał na odpowiedź, najchętniej zawiesiłby to pytanie w wiecznej próżni, albo jeszcze lepiej – między dołeczkiem u końca jej szyi a twardością podbródka, między czerwienią jednej wargi a drugiej. Niemądre pytanie. Dziewczyna w tym wieku jeszcze nie myśli na stałe wiązać się z mężczyzną, nie zamierza przyjmować obowiązki żony. Zdaje sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy patrzy na Ninę, a raczej na poszczególne części jej ciała, z osobna na nogi pewnie stąpające po ziemi, na ręce miotające rakietę, na głowę ze wstrząsaną nagłymi ruchami grzywą, na ostro zarysowane piersi, szczególnie wyraźne w rytmie biegu za piłką. To zrozumiałe, że ta dziewczyna pragnie zachować jak najdłużej młodość, która daje jej pewność siebie, radość życia, świadomość piękna i…

– Mam kłopoty, stary – mówi Adam i zaraz pochyla się nisko jak pod przytłaczającym go ciężarem, tak nisko, że głowa prawie dotyka wysoko sterczących kolan, a jego matowy głos dochodzi jakby spomiędzy przyżółkłych badyli zielska. – Cholerne kłopoty. – Westchnął. – W tym sezonie leżymy na obu łopatkach.

Urban nie spuszcza oczu z Niny – stoi w małym rozkroku na palcach, z ręką odrzuconą za głowę, serwuje. Koszulkę pod ramieniem znaczy półksiężyc wilgoci. Szybko przenosi spojrzenie wyżej – na profil głowy z lekko przymrużonymi w słońcu oczyma, co twarzy nadaje cechy zdecydowania, sportowej zaciętości. Zamach prawej ręki i lewa opada wzdłuż ciała, zasłaniając ślady potu.