I przemówiły ludzkim głosem - Jagna Kaczanowska - ebook

I przemówiły ludzkim głosem ebook

Kaczanowska Jagna

3,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbliża się Boże Narodzenie, czas radości, miłości i rodziny. Niestety, nie dla wszystkich. W rodzinie po przejściach pojawia się karp na wigilię. Czy trafi na stół, czy uda się go ocalić? Małemu śmiertelnie choremu dziecku umiera świnka morska. Czy rodzicom uda się mistyfikacja z podmianą zwierzątka? W życiu dwóch kobiet – młodej i starej namieszają w Wigilię dwa koty, a właściciel sklepu zoologicznego dostanie pod opiekę osła z żywej stajenki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 295

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jagna Kaczanowska

I PRZEMÓWIŁY LUDZKIM GŁOSEM

Copyright © by Jagna Kaczanowska, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Ptaki niby dzwoneczkami cieszą się kolędą –

Chrystus nam się narodził i nowe dni będą.

Do stajni betlejemskiej aż do brzegów Wisły

Z ptakami smukłe sarny dziwować się przyszły.

Wiewiórka zęby szczerzy i w niebo się patrzy,

Jak dwa gołębie płyną na błękitnej tarczy.

I kwiaty, choć to zima, czas mroźny i cichy,

Niosą myrrę, kadzidło i złote kielichy.

I pawie przyfrunęły z krajów cudzoziemskich,

By swe pióra przyrównać do skrzydeł anielskich.

A mały Chrystus smutny w drzwi patrzy i czeka,

By wśród witających zobaczyć człowieka…

Jerzy Liebert, Pasterka

I. Uśmiech kota

Nikt się tego nie spodziewał, ale zrobiło się biało. Wilgotne masy powietrza znad Atlantyku zderzyły się z zimnymi znad Rosji i oto na Bemowie, peryferyjnej dzielnicy Warszawy, zaczął padać śnieg. Padał na całodobową klinikę weterynaryjną Puszek Okruszek, na salon kosmetyczny Od Stóp do Głów, na siedzibę wydziału prewencji bemowskiej policji, na budkę z kebabem i sklep sieci Stokrotka.

Padał też na ulicę Zachodzącego Słońca, wzdłuż której z jednej strony ciągnęły się stare i nowe domki jednorodzinne, a z drugiej chaszcze i parterowe garaże po horyzont.

Padał na Beatę Milewicz, która właśnie zamierzała wsiąść do stojącego na podjeździe hybrydowego lexusa.

– Cholera! Gdybym wiedziała, że sypnie, wstawiłabym auto do środka! – zirytowała się Beata.

Rozejrzała się niezdecydowana, jakby sądziła, że na środku podjazdu ujrzy swojego męża machającego usłużnie szczotką i skrobaczką. Radka rzecz jasna nie było, bo pojechał służbowo do Frankfurtu nad Menem. „Naprawdę musisz trzy dni przed świętami…?” – zaczęła Beata. „Daj spokój. Wiesz, na czym polega moja praca” – odparł niechętnie. Beata już miała na końcu języka pytanie, czy polega także na klepaniu po tyłku nowej asystentki, na oko dwadzieścia lat młodszej od żony, ale nic nie powiedziała. To nie był pierwszy romans Radka. Zawsze do niej wracał. Wybaczała mu, nie skarżyła się. Była wdzięczna, że został z nią po tym wszystkim – większość mężczyzn zostawiłaby kobietę w jej sytuacji.

Mimo to uczucie dotkliwej przykrości spowodowanej nieobecnością męża od wczoraj nie chciało zniknąć. Beata spróbowała je zmyć kieliszkiem koniaku. I stłumić wedlowską bombonierką, którą dostała na mikołajki od męża, z ręcznie robionymi pralinami. Były pyszne, słodkie. Więc skąd ta gorycz wypełniająca duszę?

Dlatego rano dwudziestego drugiego grudnia Beata postanowiła wsiąść do samochodu i pojechać do niedalekiej galerii handlowej. Radek wracał dopiero w Wigilię przed południem. Nie chciała być sama, chciała być wśród ludzi. Choćby obcych. Ale w jednym podobnych do siebie nawzajem i do niej: czekających na święta, cieszących się na nie. Mimo wszystko, mimo że w tym roku te święta miały być inne. W cieniu epidemii koronawirusa i w maseczkach.

Beata lubiła cieszyć się na myśl o świętach. Nawet jeśli ostatnio musiała bardzo się wysilić, by naprawdę poczuć radość lub choćby jej cień…

Westchnęła. No trudno. Wróci do domu po rękawiczki.

– Przepraszam… – Głos dochodzący od strony ulicy był tak cichy i tak przepełniony poczuciem winy, że Beata przez moment myślała, że się przesłyszała.

Odwróciła się i zlustrowała czujnym okiem ulicę, coraz bielszą, i krzaki po drugiej stronie. Dopiero po chwili zauważyła postać w burym płaszczu. Jego kolor o tej porze roku był jak najlepszy kamuflaż, a ponieważ właścicielka płaszcza miała bladą twarz i szary beret na głowie, wtapiała się w grudniowe tło wprost idealnie. Chyba nie był to przypadek. Kobiecina, na pewno sporo od Beaty starsza, sprawiała wrażenie, jakby za wszelką cenę chciała zniknąć. Przestać istnieć.

– Przepraszam… – powtórzyła jeszcze ciszej, o ile to w ogóle było możliwe. Zawahała się. – Czy… czy nie widziała tu pani kotka? Czarnego, z białym koniuszkiem ogona?

Beata rozejrzała się niepewnie po niewielkim podjeździe okolonym równo przystrzyżonymi cisami. Kotka? A cóż miałby tu robić kotek? Z kotami miała raczej negatywne doświadczenia. Syberyjski kocur sąsiadów co roku masakrował jej skrzynki z begoniami, które traktował jak swoją prywatną toaletę. Na szczęście zakończył żywot jesienią. Nie świeć Panie nad jego duszą.

Nie było tu żadnej żywej istoty – poza nią.

Jej mina musiała być wymowna, bo kobieta prawie się rozpłakała.

– On często się tu kręcił. Mieszkam dwa domy dalej, widywałam go na pani podjeździe. Naprawdę pani go nie pamięta? Niewielki, chudziaczek taki, futerko miał gładkie, błyszczące. Oczy zielone, taka zieleń malachitowa. I ten biały koniuszek, bardzo charakterystyczny. Błagam, niech sobie pani przypomni. – Złożyła dłonie jak do modlitwy.

Beacie zrobiło się jej żal. Zrozumiała: to była tęsknota za kimś, kto powinien być obok, a jest daleko. Kot, mąż – czy to taka wielka różnica? Zapragnęła pomóc nieznajomej. Zmarszczyła brwi, wysiliła pamięć. Zazwyczaj nie zwracała uwagi na zwierzęta, ale…

Faktycznie, kręciło się tutaj mnóstwo kotów. Na pewno jakiś bury. A może kilka burych? Było też coś białego i tłustego, w łatki. Czarny… Tak, był i czarny! Czy miał plamkę na ogonie? Tego niestety nie mogła sobie przypomnieć, ale przecież to nie było niemożliwe. Ba, było bardzo prawdopodobne.

Im dłużej o tym rozmyślała, tym bardziej była pewna: widywała tego kota.

– Ale nie dzisiaj… – To powiedziała już na głos.

– A kiedy ostatnio? Ja go szukam od dwóch dni… – Kobiecie załamał się głos. Zwiesiła głowę. – Wie pani, ja nikogo nie mam. Tylko tego kota. Szukam go od rana, zmarzłam i…

Beata miała ochotę zakląć. Teraz już wiedziała: to była jej sąsiadka, mieszkała dwie posesje dalej, w starym domku z ramami okien, z których płatami odłaziła farba.

– Może wejdzie pani na herbatę, ogrzać się? – wypaliła więc Beata.

– Chętnie! – ucieszyła się starsza pani i raźno ruszyła do furtki.

Beata odrobinę się skonsternowała. Właściwie miała jechać na zakupy, poza tym rzadko kogoś zapraszała, była raczej skryta, od lat miała stałe grono znajomych. Sądziła, że kobieta odmówi: przecież szuka kota, jedynego przyjaciela, nie w głowie jej będą herbatki.

Ale z drugiej strony…

– Zapraszam – powiedziała, starając się, żeby jej głos nie zabrzmiał chłodno i drętwo.

Od razu usłyszała, że się nie udało. No cóż. Nie była królową ludzkich serc i miała tego świadomość. Starsza pani jednak albo nie zauważyła tego momentu zawahania, sztywności ruchów i sztuczności uśmiechu, albo była doskonale wychowana i umiała udawać, że nie dostrzega takich niezręczności.

Weszły do domu. Kobieta rozejrzała się z ciekawością. Beata zastanowiła się, jak jej mieszkanie wygląda z perspektywy kogoś obcego. Pewnie znać po nim zamożność właścicieli. Dizajnerska lampa, skórzana kanapa w salonie otwartym na kuchnię, dużo eleganckich stonowanych barw: kość słoniowa szafek kuchennych, biel ścian i zasłon, miodowa podłoga z wiązowych desek.

– Pięknie… Ale… chłodno – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem sąsiadka.

Beata aż zrobiła krok do tyłu. Chłodno? Na pewno nie chodziło o panującą we wnętrzu temperaturę, oboje z Radkiem uwielbiali tropiki i gorąco. A zatem o styl, w jakim urządzono pomieszczenia.

– Dlaczego chłodno? – zapytała, trochę wbrew sobie.

Dotąd wszyscy zachwycali się jej wychuchanym domem; nad jego wystrojem pracowała ze znanym architektem wnętrz.

– Nie ma żadnych zdjęć, osobistych pamiątek. Nawet kubki dobrane są pod kolor ścian – wypunktowała starsza kobieta.

Musiała mieć świetne oko, Beata nie podejrzewałaby jej o to. Sprawiała niepozorne wrażenie. Babina z sąsiedztwa, relikt poprzedniej epoki, kiedy to w tej dzielnicy, z której do centrum jechało się raptem dwadzieścia minut, rozciągały się pola kapusty i cebuli.

Ale to przecież była prawda! Beata dopiero teraz to zobaczyła. Rozejrzała się po swoim domu z pewnym zdziwieniem. Nie było tu żadnych śladów bytności człowieka. Poduszki, równo ułożone w rządek, prężyły się na kanapie jak żołnierze na paradzie. Ściany były czyste, puste. I te kubki! Każdy z nich rzeczywiście wybrał projektant, tak naprawdę ani Beata, ani Radek nigdy nie kupili do tego mieszkania żadnego przedmiotu. W każdym razie od czasu remontu pięć lat temu. Mieli zacząć nowe życie, w nowym domu, po tym jak… porzucili wszelkie złudzenia na temat wspólnej przyszłości. A teraz okazało się, że było to życie chłodne i puste.

– Przepraszam, nie przedstawiłam się. – Głos starszej pani wyrwał ją z rozmyślań. – Emilia Wilczyńska.

Nie było to imię i nazwisko pasujące do prostej rolniczki, za którą w pierwszej chwili Beata wzięła swoją sąsiadkę. Raczej do zubożałej arystokratki. Kobieta ściągnęła z siwych włosów beret i Beata zrozumiała, jak bardzo się pomyliła. To była królewska piękna twarz o delikatnych, szlachetnych i zdecydowanych rysach. Naprawdę rzadko widywało się tak ładne, choć nieozdobione makijażem twarze.

– Beata Milewicz… Przepraszam, czy my się wcześniej nie spotkałyśmy? – wypaliła, trochę głupio.

Oczywiście, że się spotykały, były sąsiadkami! Tyle tylko że Beata przemykała koło przechodniów szczelnie zamknięta w swojej hybrydowej limuzynie, zasłuchana w czyste dźwięki koncertów wiolinowych Bacha sączące się z głośników. Wilczyńska jednak znów wykazała się niebywałym taktem. Najdrobniejszy mięsień jej twarzy nie drgnął w reakcji na tę kretyńską uwagę.

– To możliwe. Jestem lekarzem. Kilkanaście lat przepracowałam w stołecznych szpitalach jako kardiolog – powiedziała.

Beata znów się zdziwiła. Nie tak wyobrażała sobie emerytowaną kardiolożkę! Lekarze, których znała, pędzili z jednej prywatnej praktyki do drugiej ogromnymi, lśniącymi nowością samochodami, tymczasem Emilia Wilczyńska raczej groszem nie śmierdziała. Beata mimowolnie – nie chciała być niegrzeczna – obrzuciła wzrokiem jej szczupłą postać. Spódnica z tweedu musiała sobie liczyć kilka dekad. A buty… skóra w trzewiczkach była pomarszczona ze starości, lakier starty na noskach, piętach i w okolicy kostek.

Tak wygląda bieda. I tak jak dom Wilczyńskiej: ze zrujnowaną stolarką okienną, dachem z przerdzewiałej blachodachówki. Lekarka? Aż nieprawdopodobne!

– Ach tak… Możliwe, że widziałam panią w jakiejś przychodni i zapamiętałam twarz. Czego się pani napije? Kawy? Mam wspaniałą, z Ekwadoru. Albo herbaty z suszoną skórką pomarańczową?

– Ma pani może koniak?

Pytanie znów ją zaskoczyło. Koniak? Rano?

– Może być wódka.

Teraz to już Beata prawie się przestraszyła. Kogo ona tu zaprosiła? To pewnie jakaś alkoholiczka, no jasne, wszyscy lekarze piją, pewnie przepiła cały majątek i dlatego tak mieszka i tak się nosi…

– Wiem, dziwnie to zabrzmi, ja… zasadniczo nie piję. Ale dziś, gdy zginął mi kot i nie mogę go znaleźć… Rozumie pani?

Beata nie bardzo rozumiała, ale postanowiła, wzorem swojej rozmówczyni, zachować kamienną twarz.

– Oczywiście. Mam koniak, zaraz pani podam. Jak miał na imię kotek?

Teraz to Wilczyńska zdawała się zaskoczona, jakby nie zrozumiała pytania.

– Białka – odparła po chwili.

– Odniosłam wrażenie, że… to kocurek? – zdumiała się po raz nie wiedzieć który Beata.

– Tak, kocurek, ale ze względu na tę białą końcówkę ogona… Białka jakoś tak mi pasowała. Bo całe życie, całą młodość jeździłam do Białki Tatrzańskiej na narty. Byłam w akademickim kole sportowym, brałam udział w amatorskich zawodach. Slalom gigant. Dlatego ta Białka.

Trochę to było dziwne uzasadnienie, ale w sumie cóż Beata mogła wiedzieć o nadawaniu imion zwierzętom: nigdy żadnego nie miała, nawet jako dziecko. Potem nie przyszło jej to do głowy, zresztą już sobie wyobrażała, co powiedziałby Radek: zwierzę to brud, smród i kłaki rozsiane po kątach i na obiciu ich pięknej, jasnej, eleganckiej kanapy.

Nalała trochę koniaku na dno ogromnego kieliszka. Płyn ozłocił ścianki. Beacie zachciało się nalać jeszcze drugi kieliszek, dla siebie, ale przecież miała jechać do galerii handlowej. Nie piła, gdy miała później tego samego dnia prowadzić. Tej zasady trzymała się bezwzględnie.

Od jakiegoś czasu próbowała ograniczyć alkohol. Ale trudno było wieczorem wytrzymać bez kieliszka. Początkowo myślała, że pije tylko dlatego, że Radek wraca do domu o ósmej albo dziewiątej i po prostu czuje się samotna. Tłumaczyła sobie, że przecież na to zasługuje. Pracuje w domu, zajmuje się składem i przygotowaniem do druku materiałów reklamowych, świetnie zarabia. Zasługuje na chwilę zapomnienia, odpoczynku. Nie, nie upijała się. Po prostu codziennie była na rauszu. Dopiero niedawno dotarło do niej, że gdy Radek jest w domu, ona pije jeszcze chętniej. Nie pozwoliła sobie zagłębić się w ten temat, zapytać, dlaczego tak jest. Bała się chyba odpowiedzi, do której mogłaby dojść.

Przełknęła ślinę. Wtedy zauważyła, że pani Emilia przygląda jej się bacznie, a nawet… badawczo? Natychmiast jednak przeniosła wzrok na okno i widoczny za nim zimowy krajobraz tej peryferyjnej uliczki, jakby się zawstydziła czy poczuła zdemaskowana.

– Proszę! – powiedziała dziarsko i podała sąsiadce kieliszek.

Wilczyńska przejęła go ruchem zaskakująco zwinnym. Przyjrzała się płynowi, pociągnęła łyk, skrzywiła się i zaśmiała.

– Czy to nie ciekawe? Człowiekowi czasem się wydaje, że czegoś chce, a gdy to dostaje, orientuje się, że był w błędzie… Przepraszam. Czy to będzie kłopot, jeśli poproszę jednak o tę herbatę?

Odstawiła kieliszek na blat. Wyglądał tak kusząco! Płyn błyszczał i zdawał się przyciągać Beatę w magnetyczny, hipnotyczny sposób. Ale nie, oczywiście, nie mogła sobie na to pozwolić. Nie. Nie. Nie.

Odwróciła się szybko. Podeszła do czajnika, nastawiła wodę. Sięgnęła do szafki – w środku panował oczywiście idealny porządek – i wyjęła puszkę z herbatą.

Gdy czajnik bulgotał, Wilczyńska usiadła na krześle przy wyspie kuchennej. Zapadło milczenie. Starszej pani zdawało się ono w ogóle nie przeszkadzać, ale Beata odniosła wrażenie, że jest niezręczne.

– Co pani teraz zamierza? – zapytała więc, trochę po to, żeby przerwać ciszę.

– W jakiej kwestii?

– W sprawie Białka… Białki?

– A! – Wilczyńska zaśmiała się, zbyt głośno i wesoło, jak osoba niespełna rozumu. – Właśnie pomyślałam, że może… pani pomogłaby mi go szukać?

Co?! Beata aż otworzyła usta ze zdumienia. Propozycja była absurdalna, nie na miejscu, nie do pomyślenia! Dlaczego dwa dni przed Wigilią miałaby szukać kota należącego do kogoś, kogo na dobrą sprawę dopiero dzisiaj poznała? Niedorzeczność!

– No… wie pani… – wybąkała zszokowana.

– Właściwie co ma pani innego do roboty? – zapytała Wilczyńska z uśmiechem.

Byłoby to pytanie co najmniej bezczelne, gdyby nie fakt, że starsza pani uśmiechała się ciepło, bez cienia złośliwości. I patrzyła Beacie prosto w oczy w sposób, który sugerował, że przejrzała jej życie na wylot.

Beata nie miała nic innego do roboty i tamta świetnie o tym wiedziała. Co dziwniejsze, zaczęła to sobie uświadamiać także sama Beata, po raz pierwszy w życiu. Kupi kolejny wianek na drzwi? Stroik na świecę? Piękny papier prezentowy, w który nie będzie miała co opakować? Dobre wino, które wypije sama lub w gwiazdkowy wieczór z milczącym mężem? Następnego białego, mięciutkiego misia do pokoju, do którego Radek nigdy nie wchodził, a którego ona nigdy nikomu nie pokazała?

– Tak. Tak. Chętnie pani pomogę. – Zdziwiły ją słowa wydobywające się z jej własnych ust.

Czajnik wydał z siebie pióropusz pary, podskoczył i zamarł, posapując.

– Dziękuję. To wspaniale, że chce to pani dla mnie zrobić! – Wilczyńska uśmiechnęła się radośnie, ciepło, szczerze.

Beacie też zrobiło się ciepło na sercu. To naprawdę nie był zły pomysł, szukanie tego kota…

– Od czego zaczniemy? Proponuję, żebyśmy pojechały do Puszka Okruszka. Nie chcę pani martwić, ale musimy wykluczyć możliwość, że Białkę… Białka potrącił samochód. Proszę się jednak nie przejmować, przecież kot może być ranny, leczony. Zresztą, ktokolwiek by go znalazł, na pewno skontaktowałby się z lecznicą. Wszyscy ją przecież znają. – Prawie zatarła ręce. Lubiła mieć plan, wiedzieć, co robi, a potem wykreślać kolejne zadania, punkt po punkcie, aż poczuje, że osiągnęła cel.

– Ale… po co my mamy tam jechać? Przecież to kilkaset metrów stąd. – Wilczyńska pokręciła głową z niedowierzaniem. – Chodźmy pieszo. Będziemy się rozglądać i nawoływać. Może on usłyszy, może znajdziemy po drodze jakiś ślad?

Temu tokowi myślenia trudno było odmówić racji. Beata westchnęła. Dawno, bardzo dawno nie chodziła po okolicy pieszo! Właściwie zapomniała już, jak to jest, przemierzać na własnych nogach świat.

Dopiły herbatę i wyszły. Maszerowały przez chwilę w milczeniu; płaty mokrego śniegu przyklejały się do ich twarzy i natychmiast topniały.

– Dlaczego pani nie nawołuje? – zainteresowała się Beata mniej więcej w połowie drogi.

– Prawda! Przecież musimy go szukać, znaleźć… Białka! Białka! – krzyknęła przenikliwie Wilczyńska.

Beata pomyślała, że gdyby była kotem, wiałaby gdzie pieprz rośnie. A potem przemknęło jej przez głowę, że muszą wyglądać jak dwie wariatki. Zawstydziła się. Zawsze starała się być akuratna, od do. Tego typu szaleństwa jak wyprawy w poszukiwaniu cudzego kota były nie w jej stylu.

– Wstydzi się pani? Nie musi pani mówić, ja to widzę. Jako lekarz doskonale potrafię rozpoznać grymas wstydu na ludzkiej twarzy. Wiele razy go widziałam…

– Proszę wybaczyć, pani Emilio, ale nie bardzo mi pani wygląda na lekarza.

– Nie wyglądam na bogatą, wiem! – Wilczyńska się zaśmiała. – Bo nie jestem bogata. Pracować już nie bardzo mogę, rozumie pani: nie te ręce, nie te oczy. Nie ten refleks i intuicja. Wolałabym nie zamordować pacjenta przez przypadek czy nieuwagę, którą w tym wieku można mi już chyba wybaczyć. Mam siedemdziesiąt osiem lat. I żadnej emerytury!

– Jak to? – zdumiała się Beata. – Przecież pani pracowała?

– I to całe życie! Ale, droga pani Beato, przez większość swojego dorosłego życia pracowałam w Związku Radzieckim. Byłam lekarką w przychodni w Murgobie. Wie pani, gdzie to jest?

– Nie mam pojęcia. Nigdy w życiu nie słyszałam o takim miejscu…

– Niewielka miejscowość w Pamirze. Mówią o niej miasto na dachu świata, bo położone jest trzy tysiące sześćset metrów nad poziomem morza. Trzeba dobrze znosić wysokość, ale jak pani wspominałam, kocham góry, narty, wspinaczkę, w Pamirze czułam się cudownie. Zresztą słowo „miasto” do Murgobu nie całkiem pasuje: jakieś dziesięć tysięcy mieszkańców, plątanina uliczek, parterowych domków, nawet nie ma tam prądu ani wodociągu. Za moich czasów używało się lamp naftowych, w przychodni i szpitaliku był oczywiście generator prądu. Tak, wyjechałam tam zaraz po studiach. Bo wie pani, ja się tam urodziłam. W Rosji. To jest w Sowietach. W Kazachstanie…

Beata słuchała zafascynowana. Doszły właśnie do kliniki, ale przytrzymała rękaw pani Emilii, powstrzymała ją przed wejściem do środka.

– Ale skoro pani przepracowała tam całe życie, to przecież przysługuje pani emerytura!

– A skąd! Całe życie oddałam pracy dla Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Miałam czterdzieści dziewięć lat, gdy ogłoszono rozpad ZSRR. Później jeszcze przez kilka lat obijałam się po Tadżykistanie, trochę mieszkałam w Duszanbe, zanim wróciłam do Polski. Potem pracowałam tutaj przez kilkanaście lat. Chciałam odejść na emeryturę tuż przed siedemdziesiątką. Nie mogłam już leczyć. No ale wtedy okazało się, że nie mam wymaganego stażu pracy. Bo moje dokumenty są… jak by to powiedzieć… nic niewarte? Ani Polska, ani Tadżykistan nie chcą ich uznać. I tam, i tu mają problemy z wypłacaniem emerytur nawet tym, którzy całe życie spokojnie przepracowali w jednym kraju, a co dopiero jakiejś kosmopolitce! Więc żyję z renty i pieniędzy po matce, w domku, który po niej odziedziczyłam. No i dorabiam sobie, pozuję na wydziale malarstwa na ASP.

Beata musiała mieć kompletnie zbaraniały wyraz twarzy.

– Akademii Sztuk Pięknych. Słyszała pani o niej? – Wilczyńska popatrzyła na nią, jakby nagle przyszło jej do głowy, że Beata jest niemotą.

– ASP, wiem, ale… jak to: pozuje pani?

– Normalnie. Do obrazów. Głównie do aktów, ale wie pani, podobno jestem też świetną modelką do portretów.

– Nie wątpię! Ma pani taką szlachetną urodę, ale chciałam się dowiedzieć…

– Rozumiem, wszystko pani opowiem, bardzo chętnie, tylko wejdźmy do środka, strasznie tu wieje! – Staruszka pociągnęła Beatę w stronę wejścia. – Przepraszam, czy… och, zrobiło mi się trochę słabo! – Złapała się za serce, faktycznie była blada.

– Pani Emilio, proszę usiąść! Jak się pani czuje? Czy czegoś pani trzeba? Może przyjmuje pani jakieś leki?

– Nie, nie, dziękuję, droga przyjaciółko. Może mogłabym dostać szklankę wody? Wie pani, emocje i zaraz przypomina mi się Pamir, a to piękne, piękne miejsce… – Wilczyńska delikatnie pogładziła Beatę po dłoni i uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Recepcjonistka prawie natychmiast pojawiła się obok ze szklanką wody, którą podała starszej z kobiet.

– Przepraszam. Szukamy kota, czarnego, z białym koniuszkiem ogona… Zginął tej pani i musimy go odnaleźć! – Beata przejęła inicjatywę. Czuła się odpowiedzialna za efekt poszukiwań i za panią Emilię.

– Był naszym pacjentem? Był zarejestrowany? – zapytała z miłym uśmiechem recepcjonistka, podchodząc do komputera. – Wszystkim kotom, które są naszymi pacjentami, wszczepiamy czipy. Potem można je łatwo znaleźć, nawet jeśli zawędrują gdzieś daleko. Oczywiście o ile ktoś odnajdzie i zeskanuje czip.

Beata odwróciła się w stronę pani Emilii. Była pewna, że kocur figuruje w rejestrze pacjentów kliniki. Przecież jego właścicielka właśnie tu miała najbliżej. Wiadomo: szczepienia, odrobaczanie, może jakieś drobne urazy. Pani Emilia jednak uśmiechnęła się tylko przepraszająco i rozłożyła ręce w geście bezradności.

– Ale to był… bardzo zdrowy kot – wyszeptała.

– W takim wypadku, obawiam się, nie będę mogła pani pomóc… Nie przywieziono do nas żadnego bezpańskiego kota. Może spróbuje pani przejrzeć ogłoszenia na Facebooku, zamieścić własne… Wiem, że ludzie często znajdują w ten sposób zagubione zwierzęta. – Recepcjonistka uśmiechnęła się przepraszająco.

Beata pomyślała, że wygląda na bardzo miłą. Na pewno miała dobre chęci.

– Pani Emilio, ma pani jakieś zdjęcia kota? Najlepiej w wersji elektronicznej, na telefonie, w ostateczności zeskanujemy odbitkę – zapytała Wilczyńską.

Ta zrobiła przestraszoną minę. Beata spodziewała się, co usłyszy.

– Ale ja… mam starą nokię, bez aparatu. I nie robię żadnych zdjęć – powiedziała, wbijając wzrok w podłogę.

Zapadła cisza.

– No nic. Dziękujemy pani bardzo za pomoc. Gdyby zgłosił się ktoś, kto widział tego kota… Albo gdyby ktoś go przyniósł. Czarny, z białym koniuszkiem ogona. Charakterystyczny. Proszę zadzwonić do mnie, dobrze? – Beata wyjęła ze skórzanego etui wizytówkę i położyła na blacie recepcji. – O każdej porze dnia i nocy, dobrze?

– Oczywiście. Doskonale panią rozumiem. Zwierzę bywa najlepszym przyjacielem. Jeśli tylko pojawi się jakaś informacja, natychmiast panią powiadomię.

Beata kiwnęła głową i ruszyła do wyjścia. Pani Emilia dziarsko podreptała za nią. Dopiero gdy wyszły, Beacie zachciało się śmiać. Ta kobieta, w lecznicy, pomyślała, że to Beata szuka kota! Że ten czarny kocurek należał do niej. Nic dziwnego, przecież tak się zachowywała! A jeszcze kilka godzin temu nie miała pojęcia ani o istnieniu tego kota, ani o istnieniu Wilczyńskiej.

– Co teraz zrobimy? – zapytała smutnym głosem pani Emilia.

Sprawiała wrażenie zniechęconej.

– Chodźmy za garaże. Gdybym ja była kotem i przestraszyłabym się czegoś, uciekłabym w te chaszcze. Może jak usłyszy pani głos, wyjdzie?

Beacie nie przeszkadzało, że przejęła inicjatywę. Lubiła tę rolę. Od dawna pełniła ją w małżeństwie z Radkiem – on zresztą chyba już sobie odpuścił. Był z nią w domu tylko ciałem. A raczej bywał. Bo przecież prawda jest taka, że przestał angażować się w ich związek.

Od czasu, gdy…

– Dobrze. Zrobimy, jak pani mówi. Dziękuję pani za troskliwość, pani Beato. Zwłaszcza w takim dniu. Na pewno miałaby pani ochotę inaczej go spędzić, nie musi pani mnie niańczyć. Ma pani rodzinę… – Zabrzmiało to gorzko.

Beata rzuciła uważne spojrzenie w stronę sąsiadki.

– A pani? Nie ma pani rodziny? Przepraszam, nie chcę się wtrącać, a to takie osobiste pytanie… – zmitygowała się.

Padało coraz gęściej. Im bardziej oddalały się od lecznicy, tym bardziej cichły odgłosy miasta. Śnieg pokrywał dachy domów i starych garaży jak puchowa kołderka tłumiąca dźwięki, pochłaniająca hałas.

– Niech się pani nie przejmuje. Historia, jakich wiele. Nie mnie jednej się życie nie ułożyło. W liceum zakochałam się w chłopaku. Chodziliśmy ze sobą, jak to się jeszcze niedawno mówiło. Ale potem się pokłóciliśmy. Na studiach on poznał inną, ja innego. Przez dwa lata w ogóle się nie widywaliśmy. Potem ja zerwałam ze swoim narzeczonym, spotkałam tego dawnego na prywatce. I było tak, jakby tych dwóch lat nie było, jakbyśmy rozstali się ledwie poprzedniego dnia. Zorientowaliśmy się, że się kochamy, że zawsze tak było i będzie. Rozmawialiśmy całą noc. On powiedział, że następnego dnia pójdzie do swojej narzeczonej i powie jej, że chce się ożenić ze mną. I poszedł. Ale nic nie powiedział, bo ona była pierwsza ze swoją nowiną: zaszła w ciążę. On był człowiekiem honoru, nie pisnął ani słówka. Pobrali się. A ja nie mogłam tego przeboleć. Przyszła propozycja, żeby wyjechać do ZSRR do pracy. Lubiłam tam jeździć. Urodziłam się w Kazachstanie, moją mamę zesłano tam w czterdziestym roku. I nie miałam stamtąd aż takich złych wspomnień. Od urodzenia przywykłam do tego, że otaczała nas śmierć, głód, choroby. Ale mama zawsze mówiła: „Popatrz, jak tu pięknie. Jakie te stepy urzekające, jaka przestrzeń. Tu czuje się obecność Boga”. No i wyjechałam…

Beata patrzyła na swoją rozmówczynię w zadumie. Chciała usłyszeć więcej.

– A on? Pani narzeczony, który ożenił się z inną?

– Ach, on. Urodziła im się córka, ale nigdy nie byli szczęśliwi. Gdy owdowiał, odnalazł mnie w Tadżykistanie, wymieniliśmy kilka listów. Mieliśmy się spotkać. A potem przestał się odzywać. Dopiero po latach, gdy wróciłam do Polski, dowiedziałam się, że przestał pisać, bo zachorował i zmarł po dwóch miesiącach w szpitalu. Widzi pani, jak to jest? Nie należy drwić z przeznaczenia. Jeśli się kogoś kocha, jak myśmy się kochali, nie można tego lekceważyć. Posprzeczaliśmy się o jakieś głupstwo i proszę: przez to drogi nam się porozchodziły. A człowiek nie zawsze umie złączyć to, co przez własną głupotę rozłączył. – Zaśmiała się.

– To nie zawsze kwestia głupoty – wyrwało się Beacie, zanim zdążyła ugryźć się w język. Co ona, zwariowała? Przecież nie będzie się zwierzać obcej kobiecie!

– Ma pani rację, droga sąsiadko. Nie zawsze. Czasem jedno zdarzenie sprawia, że drogi dwojga ludzi się rozchodzą, bo każde z nich inaczej je widzi i inaczej przeżywa – powiedziała poważnie pani Emilia.

Beata nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc zamiast tego ruszyła wąską ścieżką między dwoma garażami na tyły długiego rzędu budynków. Jeszcze kilka stopni w górę i znalazły się na otwartej przestrzeni. Niecka dawnego stadionu porośnięta była wyschniętą zbrązowiałą nawłocią, teraz przyozdobioną białymi czapeczkami ciężkiego, mokrego śniegu. Choć na ulicy nie było tego czuć, tu wiał zimny wiatr. Beata szczelnie otuliła się swoim kaszmirowym paltem. Pani Emilia lekko zadrżała.

– Białka! Białka! – krzyknęła w gęstniejącą biel.

Niepewnym krokiem, jakby zastanawiała się, czy to ma sens, ruszyła w chaszcze, rozgarniając je na boki jak pływak wodę w basenie.

– Niech pani nawołuje. Kot, jeśli panią usłyszy, na pewno da znać. Zamiauczy czy co tam te koty robią – zasugerowała Beata, której także robiło się zimno.

Nie miała też najmniejszej ochoty pakować się w te chaszcze. Poza tym jej stylowe czółenka nie nadawały się do chodzenia po wertepach.

– A pani? Co panią spotkało, że pani taka samotna w te święta? – zagadnęła nagle i niespodziewanie Wilczyńska, odwracając się do niej.

Beata stanęła jak wryta.

– Szczerość za szczerość. Nie spotkało mnie nic takiego niezwykłego. Tysiące kobiet przeżywają to każdego roku, podobno czterdzieści tysięcy kobiet, tak przeczytałam w gazecie w każdym razie. Poroniłam. A potem drugi raz i trzeci. Wie pani, bardzo chcieliśmy dziecka, mąż chyba nawet bardziej niż ja. Chodziliśmy od lekarza do lekarza, wydaliśmy na to majątek. Mąż wpadł na pomysł, że skorzystamy z surogatki. Wie pani, brzuch do wynajęcia. Nie zgodziłam się. Powiedziałam, że nie mogłabym pokochać tego dziecka: albo własne, albo żadne. Tyle że własne się nie pojawiło. Nie zdziwiłabym się, gdyby mąż mnie po tym wszystkim zostawił. Ale nie zostawił i jestem mu wdzięczna – powiedziała twardo.

– Wdzięczność, wie pani, potrafi ciążyć jak kamień młyński u szyi… – powiedziała cicho Wilczyńska.

– Potrafi. I z każdym rokiem coraz bardziej mi ciąży. Bo wie pani, że ja wszystko muszę mężowi wybaczać? Wszystko: kłamstwa, zdrady, to, że się ode mnie odsunął, że mnie odsunął. Bo przecież on wybaczył mi tę jedną, największą winę… Że nie jestem pełnowartościową kobietą – zakończyła z goryczą, cichutko i nawet pomyślała z nadzieją, że może Wilczyńska nie usłyszała, starzy ludzie mają przecież słaby słuch.

Pani Emilia chyba faktycznie nie usłyszała. Odwróciła się z powrotem w stronę zarośniętego nawłocią stadionu i ruszyła przed siebie, w gęstniejącą zadymkę. Nagle odwróciła się do Beaty tak raptownie, że ta aż się przestraszyła.

– Co pani pieprzy! Skąd pani te głupoty przyszły do głowy! Że co, że skoro kobieta nie została matką, to znaczy, że nic nie jest warta, że można nią pomiatać? To po co Bóg by stworzył kobietę, wystarczyłaby podłączona do krwiobiegu macica! Droga pani Beato, nie mogę wprost uwierzyć, że piękna, inteligenta młoda kobieta pozwala sobie niszczyć życie wyimaginowanemu poczuciu winy! Bóg każdemu zsyła powołanie i nie dla każdej kobiety tym powołaniem jest macierzyństwo. Zresztą, droga przyjaciółko, wystarczy rozejrzeć się wokół, po naszej ulicy chociażby! Sądzi pani, że ta niedojrzała egoistka spod trójki, która całe dnie spędza na piłowaniu paznokci i w solarium, podczas gdy do córek przychodzą dwie niańki, to co, ona powinna była zostać matką? Nie, droga pani, nie powinna była, unieszczęśliwiła w ten sposób siebie i te biedne dzieci. Przykro mi, że dotąd nie znalazła pani dziedziny, w której mogłaby pani zrealizować swój potencjał. No ale to nie powód, żeby pleść takie duby smalone! Żeby być z mężczyzną, który pani nie szanuje i którego pani, zdaje się, nie kocha! – Zakończyła tę tyradę, celując palcem prosto w pierś Beaty.

Ta przez chwilę nie mogła się pozbierać ze zdumienia, a potem… zalała ją fala oburzenia, złości, gniewu! Jakim prawem ta obca baba tak się szarogęsi, jakim prawem się wymądrza, krytykuje ją! Ona chciała tylko pomóc tej… tej politowania godnej kreaturze! A tymczasem to jakaś wariatka!

– Co pani sobie myśli?! Kto panią upoważnił do takich słów?! A pani to co, umiała sobie życie urządzić? Nawet pani nie ma emerytury! Pani najbliższą istotą na Ziemi jest jakiś wyleniały sierściuch, przepraszam, był! Bo teraz jego też już pani nie ma! – wrzasnęła, odwróciła się na pięcie i potykając się, ruszyła w stronę schodów prowadzących na ulicę.

– Pani Beato! Pani Beato! Niech pani się zatrzyma, ja… nie chciałam… przepraszam… – goniły ją cichnące słowa pani Emilii.

Zbiegła po schodkach, minęła garaże, energicznie ruszyła do domu. Co jej do głowy strzeliło, żeby zajmować się tą starą wariatką?! Nie dość, że nie zrobiła zakupów, to jeszcze zmarzła i chyba buty jej przemokły w śniegu, przecież nie są ocieplane. Jeszcze się rozchoruje na święta!

„Tak po prawdzie to nikomu nie zależy na tym, żebym była zdrowa… Nawet mojemu mężowi…” – uświadomiła sobie ze smutkiem.

Otworzyła drzwi; uderzyły ją panujące w mieszkaniu cisza i sterylny porządek. Nie tak wyobrażała sobie kiedyś swój dom. Miał być gwarny, pełen rozgardiaszu i dziecięcego śmiechu. Ruszyła wolno po schodach do tego pokoju. Pchnęła drzwi. Przez chwilę stała bezradnie, rozglądając się dookoła. Dziecięcy pokój bez dziecka… Na ścianach tapeta w misie, biała szafa i regalik z klasyką literatury dziecięcej, łóżeczko pełne ślicznych, mięciutkich niedźwiadków…

Nagle ogarnęła ją wściekłość na te misie. Rzuciła się na nie, zaczęła zrzucać na podłogę jednego za drugim, jak w szale. Potem książki. Alicja w Krainie Czarów, pięknie ilustrowane limitowane wydanie, upadła z trzaskiem na podłogę. Od książki oderwała się twarda lakierowana okładka.

Beata pobiegła do kuchni po worki na śmieci. Zapakowała do nich zabawki, książki, nocną lampkę w kształcie gwiazdki. „Na razie wrzucę to do garażu, po świętach oddam za darmo na OLX. A w tym pokoju urządzę sobie siłownię. Albo drugą garderobę, tylko na buty i torebki. Mam do końca życia płakać za dzieckiem, które nie chciało przyjść? Mam do końca życia przepraszać, że istnieję, taka wybrakowana, wybaczać Radkowi wszystko, ułatwiać mu życie, żeby tylko nie odszedł!? A niech odchodzi, do jasne cholery!”.

A potem się rozpłakała i płakała prawie do wieczora. Rozdzwoniła się jej komórka. Beata zamierzała ją zignorować, ale dźwięk dzwonka był wyjątkowo natarczywy. Zirytowana odebrała. Że też nawet teraz nie dadzą jej spokoju!

– Halo? – stęknęła do telefonu niemrawym, a nawet odrobinę wrogim głosem.

– Tu Puszek Okruszek – powiedziała słuchawka.

– Co? – Beata się zirytowała. Żarty jakieś?

– Klinika! Była pani u nas kilka godzin temu, szukała pani kota. No i właśnie ktoś takiego kota przyniósł, dokładnie takiego, jak pani opisała. Czarny z białym ogonkiem. Kiedy pani po niego przyjedzie?

„Nigdy” – miała ochotę powiedzieć. Poza tym to przecież nie jej kot, tylko tej starej wariatki!

Jednak w tym samym momencie uświadomiła sobie, że nie myśli już o Wilczyńskiej jak o starej wariatce. Przecież ona miała rację. Trąciła w Beacie jakąś strunę, której istnienia ona sama nie podejrzewała albo o której zapomniała. Może wyrzuciła ją z pamięci celowo? Przez ostatnie lata robiła wszystko, by nie mieć wątpliwości, nie zadawać sobie pytań, nie zastanawiać nad tym, czy jest zadowolona z życia, które prowadzi, czy jest szczęśliwa.

A przecież nie była…

Poza tym zrobiło jej się strasznie żal kota. Sam, pewnie zziębnięty i przestraszony, w klinice weterynaryjnej, tuż przed świętami.

– Będę za kwadrans – burknęła i rozłączyła się.

Z łazienkowego lustra patrzyła na nią nabrzmiała, zaczerwieniona twarz o podpuchniętych oczach. Przestraszyła się, sięgnęła po płyn micelarny, w pierwszym odruchu chciała od nowa zrobić pełny makijaż, ale zrezygnowała. Zmyła smugi tuszu. Wklepała pod oczy lekki krem ściągający. Odczekała chwilę.

Wyglądała przystojnie, godnie. Miała mocne brwi i wydatne kości policzkowe, zdecydowany rysunek ust. Nie musiała udawać młódki. Już nią nie była. „Tak trudno zaakceptować to, kim się jest. I to, że życie zmienia nasze plany, diametralnie. Jak wtedy zachować uśmiech, pogodę ducha? Jak pani Emilia to robi? Ambitna dziewczyna po medycynie… Musiała marzyć i o karierze, i o miłości, a przecież żadna z tych rzeczy jej nie wyszła. A jednak nie wygląda na zgorzkniałą i złamaną przez los. Chyba niewiele osób tak potrafi. Ja… nie umiałam. Czy jest za późno, żeby się tego nauczyć? Kiedyś ojciec powiedział mi, że każdy dureń umie wygrać. Że psychologicznie odnieść sukces, zwycięstwo to jest bardzo proste. Ale przegrać i nie być przegranym – to sztuka”.

Wsiadła do auta – nawet go nie odśnieżyła, po prostu włączyła wycieraczki i ogrzewanie szyb, żeby samochód sam siebie doprowadził do porządku, gdy ona tymczasem słuchała muzyki sączącej się z głośników. Postanowiła, że od tej pory będzie robiła wszystko inaczej niż wcześniej. Dla eksperymentu. Żeby wyjść ze swojej strefy komfortu. Bo oto, co się dzieje, gdy postępujemy trochę wbrew sobie i swoim przyzwyczajeniom: spotykamy szaloną staruszkę, dajemy się uwikłać w poszukiwania kota, znajdujemy tego kota, a przy okazji… zmieniamy swoje życie. Miła niespodzianka! Idealny prezent na Gwiazdkę.

W klinice było cicho, żadnych klientów, w recepcji wchodzących straszył stroik ze sztucznego świerku z plastikowymi bombkami i udawanymi świeczkami z plastikowym płomyczkiem.

– Ja w sprawie kota – rzuciła Beata, bo recepcjonistka patrzyła na nią przez chwilę, jakby nie miała pojęcia, kim ona jest i po co przyszła do kliniki, skoro nie ma ze sobą żadnego zwierzęcia. W tych maseczkach, cholera, trudno rozpoznać rysy twarzy.

– Oj… Poprzednio wyglądała pani inaczej… – zaczęła.

Beata poczuła narastające uczucie przykrości.

– …tak jakoś groźnie. – Dziewczyna się zaśmiała.

Ach! Czyli bez starannego makijażu Beata wygląda sympatyczniej, a może nawet lepiej?

– Proszę, kotek jest tutaj. – Recepcjonistka pchnęła drzwi bocznego pomieszczenia, które okazało się schowkiem na kubły i mopy.

W kącie stało niewielkie pudełko. Beata zajrzała z ciekawością. Skulony w rogu spał malutki kotek, czarny z białym ogonkiem.

Chyba za młodziutki? To było kocie dziecko, a spodziewała się – tak wynikało z opowieści pani Emilii – że Białka to dorosły kocurek.

– Hm… nie jestem pewna, nie wiem, czy to ten – wyznała z konsternacją.

– Nie? Mój Boże! Nie weźmie go pani!? Co ja teraz zrobię? Przyniosły go dzieciaki ze szkoły, a ja byłam pewna, że to ten zaginiony. Wzięłam go. Za godzinę zamykamy klinikę, na Boże Narodzenie, przerwa świąteczna i remont szef zarządził, a tu ten kot… Zostawić go nie mogę, do domu wziąć też nie bardzo, mieszkam w kawalerce z psem i dzieckiem – rozgadała się.

Beata przyglądała się kotu. Nigdy nie miała żadnego zwierzęcia. Kotek był mały, więc jego futerko wydawało się nienaturalnie długie w stosunku do drobnego, szczupłego ciałka. Nagle jak na zawołanie obudził się, otworzył oczy i podniósł na nią wzrok.

Oczy miał niesamowite, zielone, wręcz szmaragdowe. Zamrugał nimi, a potem… zamiauczał i zaczął mruczeć.

– Och! Chyba mu się pani podoba! – zachwyciła się recepcjonistka.

– Wie pani co? Nie mam pojęcia, czy to ten kot, czy nie. Ale i tak zamierzam go wziąć. Nie będzie miała pani kłopotu, co z nim zrobić. Wezmę go, nawet jeśli to nie jest kot pani Emilii. Jakoś przetrwamy razem święta, a potem znajdzie mu się dom. Taki piękny kot, na pewno nie będzie trzeba długo szukać – zdecydowała.

Recepcjonistka zrobiła pełną powątpiewania minę. Pewnie dla niejednego kota szukała domu i miała świadomość, że nie jest to takie proste. Ale ucieszyła się, że ma kłopot z głowy, więc postanowiła nie wyprowadzać Beaty z błogiej nieświadomości.

I tak już po kilku minutach Beata znalazła się koło samochodu w falujących kurtynach padającego śniegu, z tekturowym mruczącym pudełkiem w objęciach.

– Nic się nie martw. Jedziemy do twojej pani. A nawet jak nie twojej, i tak jedziemy – powiedziała pokrzepiająco w stronę pudełka.

Kot pomrukiwał stale, więc chyba zrozumiał. Beata była w tym momencie prawie pewna, że to nie jest kot pani Emilii, ale to nie miało znaczenia. Potrzebowała pretekstu, żeby odwiedzić starszą panią; bez tego trochę bałaby się do niej iść po wymianie zdań na stadionie…

Dom Wilczyńskiej wydawał się pusty, a nawet opuszczony. Dopiero z bliska Beata dostrzegła, że jest w naprawdę złym stanie, aż dziw, że ktoś tutaj mieszkał. Drewniane framugi trzymały się na słowo honoru, tynk był brudny i miejscami odpadał. Tylko malusieńki ogródek sprawiał wrażenie wypielęgnowanego mimo zimy i kołderki śniegu. Nie był to jednak klasyczny warszawski ogródek z tujami i krzakami różaneczników. Na niewielkim spłachetku ziemi wytyczono sześć rzędów równych grządek otoczonych niskim płotkiem z drewnianych kołków i bawełnianego sznura. Trzy po jednej, trzy po drugiej stronie starego chodnika z szarych płyt prowadzącego w stronę ganku.

W pierwszej chwili Beata pomyślała, że nic z tego – Wilczyńskiej nie ma w domu. Ale potem dostrzegła w jednym z okien słaby poblask, jakby lampki do czytania? Poza tym gdzie starsza pani miałaby pójść? Zdaje się, że nie ma żadnej rodziny. Znajomych pewnie też nie.

Zapukała. Przez chwilę w domu panowała cisza, a potem rozległy się ciche kroki, niezbyt szybkie, jakby lokatorka w środku nie była pewna, czy się nie przesłyszała i czy jest sens iść otwierać. Otworzyła jednak.

– O!

Trudno powiedzieć, ile w tym „o” było zadowolenia, ile zdumienia, a ile niechęci.

– Znalazłam pani kota – powiedziała po prostu Beata.

Uznała, że to nie jest kłamstwo. Kot pasował do opisu.

– Mojego kota… – Pani Emilia zrobiła dziwną minę. Nie była ucieszona, podekscytowana, tylko… zaskoczona, rozbawiona?

Beacie zdało się to dziwne.

Wilczyńska gestem zaprosiła ją do środka. W mieszkaniu panował półmrok i nieprzyjemny przejmujący ziąb.

– Niech pani nie zdejmuje płaszcza. Prawie nie korzystam z ogrzewania, wie pani, rachunki. A zresztą ile by się nie grzało, ciepło ucieka. Dom ma chyba ściany jak sito. Mam wełniane swetry i chusty, jeszcze z Rosji, baranią skórę, w sam raz na zimę. Ale pani niech się lepiej nie rozbiera. Proszę, do salonu, proszę. Zaparzę nam herbatę. Mam bardzo dobrą, chińską, na specjalne okazje. Dawno mnie nikt nie odwiedzał, więc…

Beata rozglądała się, nie kryjąc ciekawości. Mieszkanie było pełne pięknych i niecodziennych przedmiotów. W korytarzu stała śliczna secesyjna orzechowa bieliźniarka, w salonie – komplet stołowy w stylu art déco. Wszystkim tym przedmiotom czegoś jednak brakowało: krzesła miały krzywe nogi albo rozprute obicia, z blatu stołu odłaził fornir, drzwiczki w bieliźniarce zwisały na urwanym zawiasie.

– One są takie jak ja. Niby eleganckie i z klasą, a jednak zniszczone albo popsute. Nieudane! – zaśmiała się Wilczyńska, widząc, jak Beata rozgląda się po wnętrzu.

– O… nie, ja przepraszam panią za ten wybuch i tamte słowa. Wcale tak nie uważam. A te meble są intrygujące i oryginalne, a nie nieudane – powiedziała szybko, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie. – Pani kot.

Postawiła karton na stole i otworzyła go. Wilczyńska zajrzała do środka bez pośpiechu i pełnej wyczekiwania nadziei, co znów zaskoczyło Beatę.

– To nie mój kot – oznajmiła spokojnie po kilkunastu sekundach.

– Nie pani. Miałam takie podejrzenia. Jest za młody… – westchnęła Beata.

– Tak. Za młody – powiedziała z ulgą Wilczyńska i znów się zaśmiała. – Ale herbaty się pani ze mną i tak napije, prawda? Zaręczam, że serwisowi herbacianemu nic nie brakuje. Łomonosow, przywieziony z Rosji – zachęcała.

Beata