Humus - Wojciech T. Pyszkowski - ebook

Opis

Treścią tej książki są trudne relacje między starymi, schorowanymi rodzicami, a opiekującymi się nimi dziećmi. Temat trudny i dotykający wielu z nas. Jak pogodzić własne interesy i uczucia z potrzebami osób starszych? Czy opieka wynika z miłości, czy też z obowiązku i nierzadko z wyrachowania? Na ile relacje te wpływają na nasze życie i plany? Jak zmienia się w tym procesie nasz charakter - w jakim stopniu in minus, a w jakim in plus?

To wszystko zawarte jest w tej smutnej opowieści.



„Humus” jest siódmą publikacją Autora. Wcześniej ukazały się powieści „Rok”, „Złość”, „Epizod”, ‘Kac”, „Mile morskie” oraz tomik wierszy „Inne”.


Wojciech T. Pyszkowski

Byłem instruktorem na "Darze Pomorza", oficerem pokładowym Polskiej Marynarki Handlowej, nawigatorem na samolotach pasażerskich Polskich Linii Lotniczych LOT. Debiutowałem w 1965 r. wierszem w "Almanachu Młodych". W latach 1965-1972 publikowałem swoje reportaże i felietony w miesięczniku "Morze", w "Dzienniku Bałtyckim", w audycjach radiowych "Popołudnie z Młodością" i "Dla tych, co na morzu".



www.szukajwojtka.blogspot.com

www.wojtektpyszkowski.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Rok wydania: 2013

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Humus

Wojciech T. Pyszkowski

© Copyright by Wojciech T. Pyszkowski

Projekt okładki: e-bookowo

© copyright by wydawnictwo e-bookowo 2013

ISBN 978-83-7859-208-2

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Gaudeamus igitur

Juvenes dum sumus

Post jucundam juventutem

Post molestam senectutem

Nos habebit humus…

Radujmy się więc

Dopókiśmy młodzi

Po przyjemnej młodości

Po uciążliwej starości

Posiądzie nas ziemia…

Tym, których kocham

TERAZ...

Jest dzisiaj jakiś dzień... Codziennie są jakieś dni. Przynajmniej z tego zdaję sobie jeszcze sprawę. W zasadzie jest mi wszystko jedno, jaki to jest miesiąc i która godzina...

Wczoraj... a może dzisiaj?... Nie ma to specjalnego znaczenia, a więc wczoraj, albo dzisiaj przyszła jakaś pani, pochyliła się nade mną i coś powiedziała. Akurat siedziałem wygodnie w fotelu i patrzyłem w okno. Oczy miałem otwarte... chociaż, może półprzymknięte?... W każdym razie, powtórzyła coś parę razy i potem potrząsnęła moim ramieniem, jakby usiłując mnie obudzić. Zdenerwowało mnie to, bo przecież nie spałem. Spojrzałem na nią ostro i krzyknąłem, gdyż nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie dotykał. Odskoczyła i podbiegła do drzwi. Zawołała kogoś, kto po chwili wszedł do pokoju. I teraz obie te osoby pochyliły się nade mną.

Zorientowałem się, że coś do mnie mówią. Wyglądały jak duże, zmartwione czymś marionetki. Nie chcąc robić im przykrości, wytężyłem umysł.

– Panie Krzysztofie, czy pan nas słyszy? – Zrozumiałem wreszcie. – Panie Krzysztofie, jak się pan czuje?

Przecież to oczywiste, że dobrze się czuję. Skinąłem powoli głową.

– Dobrze, że chociaż reaguje – powiedziała jedna do drugiej.

– Proszę spróbować jeszcze raz – poradziła ta druga.

– No, panie Krzysztofie, niech pan nam powie, czy dzisiaj boli pana głowa?

Dzisiaj?... A może wczoraj?... A może kiedykolwiek?

– Nie – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

Spojrzały na siebie z ulgą.

– Czy zjadł pan wszystko? – spytała ta pierwsza.

Jadłem coś oczywiście, ale nie pamiętam, czy to było rano, czy trochę później.

– Śniadanie? – spytałem powoli.

– Tak, tak, śniadanie – ucieszyły się obie.

– No i co z tego? – wysylabizowałem, czując satysfakcję, że jeszcze stać mnie na świadomą złośliwość.

– Pan Krzysztof jak zwykle udaje, że nie wie, o co chodzi – powiedziała jedna do drugiej. – A przecież doskonale we wszystkim się orientuje. Prawda?

To „prawda?” skierowane było znowu do mnie.

– Cholera – powiedziałem bardzo spokojnie.

– No widzi pan, panie doktorze, to się zdarza coraz częściej.

Aha, a więc ta druga osoba, to pan doktor... A ta pierwsza? Właściwie nie ma to dla mnie specjalnego znaczenia. Niech będzie sobie na przykład bu... bu... bufetową. Tak, bufetową! Tylko skąd znam to dziwnie określenie?...

– To normalne, siostro. Wie pani, o co mi chodzi? Nie mam na myśli ogólnego stanu naszego pacjenta. W tym stadium choroby tego rodzaju reakcje będą zdarzały się coraz częściej. Ważne jest, aby go nie denerwować.

No, to wszystko jasne. Nie bufetowa, tylko jakaś siostra. Siostra? Czy ja mam siostrę?

Wyciągnąłem rękę, wskazując ją palcem i spytałem z nadzieją:

– Siostra?

– Tak, tak – odpowiedział uspokajająco doktor.

– Moja?

– Niech będzie pana.

Ten cwaniak próbuje wyprowadzić mnie w pole, ale to nic nie szkodzi. Ja i tak wiem swoje.

– Gówno – stwierdziłem stanowczo.

Ten, co podawał się za doktora, uśmiechnął się wyrozumiale.

– Siostro – powiedział. – Lekarstwa w dalszym ciągu te same. W przypadku powtarzającej się nadpobudliwości, podamy to, co zawsze.

– Na razie nie jest agresywny.

– Tomografię komputerową i badania neuropsychologiczne przeprowadzimy za dwa tygodnie.

Ta, co udawała siostrę (moją siostrę?), przekartkowała coś, co wyjęła z kieszeni czegoś białego, w co była ubrana.

– We czwartek? – spytała.

– Może być we czwartek.

Pomyślałem, że powinni już wyjść i pozwolić mi znowu patrzeć w okno. Prawdopodobnie w tym czasie, kiedy zawracają mi głowę, sporo już tam się wydarzyło, a wiele rzeczy mogło się wydarzyć bezpowrotnie.

– Panie Krzysztofie...

– Mam to w...

– Panie Krzysztofie – nie pozwoliła mi skończyć. – To są pastylki, które teraz powinien pan połknąć.

Posłusznie otworzyłem usta, żeby jak najszybciej jej się pozbyć.

– Bardzo ładnie – ucieszyła się i wcisnęła mi do ręki coś przezroczystego z wodą. A potem, patrząc na mnie uważnie, aby przekonać się, co robię z włożonymi do ust proszkami, dodała: – Mam dla pana niespodziankę, panie Krzysztofie.

– Tak? – zdziwiłem się bełkotliwie.

– Ktoś ma do pana przyjść w odwiedziny.

Cholera, nikogo tutaj nie potrzebuję. Znowu ktoś przyjdzie, będzie zadawał kłopotliwe pytania.

Odwróciłem głowę w kierunku okna, ale tak, żeby kątem oka obserwować, czy tych dwoje w końcu sobie wychodzi.

Wyszli. Najpierw ten niby doktor, a potem ta fałszywa siostra.

Wyplułem wszystkie pastylki i wrzuciłem pod dywan...

RETROSPEKCJA…

– Krzysiek?

– Tak.

– Krzysiu, nie mogę włożyć tego... no wiesz, czego...

– Czego nie możesz włożyć?

– No, tego do wody, co się... filtruje.

– Tato, powiedz jeszcze raz, co chcesz zrobić.

Chwila milczenia. – Filtr, trzeba zmienić, filtr do wody.

– No to zmień, robiłeś to tyle razy.

– Tak, ale nie ma, no wiesz, nie ma tego w co się wkłada.

– Tato, jak zdejmiesz pokrywkę, to zobaczysz, że w środku jest specjalny otwór, w który ten filtr się wkłada.

– Tam nic nie ma.

– Jak to, nie ma?

– Tam tylko są takie... do prądu.

Myślę przez chwilę, co to może być. – Tato, powiedz, czy ty masz przed sobą pojemnik do filtrowania wody?

– Tak.

– No to przecież można tam włożyć ten filtr.

– Nie można.

Znowu się zastanawiam i... nagłe olśnienie: –Tato, czy w tym pojemniku są spirale do podgrzewania wody?

Krótkie wahanie. –Tak, to chyba są spirale.

– No więc nic dziwnego, że nie można wymienić filtra. Masz przed sobą elektryczny czajnik do gotowania wody.

– A tak, masz rację, to jest czajnik.

– Tato, na parapecie pod oknem stoi pojemnik do filtrowania wody, to do niego trzeba włożyć nowy filtr.

– Aaaa.... miałem jakieś zaćmienie umysłu. Masz rację, przecież czajnik to nie filtr.

– Nie przejmuj się, każdemu może się to zdarzyć.

– Krzysiu, przyjdź jednak i sam wymień ten filtr.

– Dobrze. Będę u was jutro i to zrobię.

Ojciec bez słowa odkłada słuchawkę.

– Kto dzwonił? – pyta Halina.

– Ojciec. Pomylił czajnik do gotowania wody z pojemnikiem do filtrowania. Muszę do nich jutro wpaść i wymienić ten filtr.

– Tyle razy to robił i nie potrafi?

– Nie potrafi. – Staję przed oknem i bezradnie myślę, że coś trzeba będzie z tym zrobić.

– Tato, czy bierzesz pastylki, które przepisał ci lekarz?

– Biorę.

– Niewiele ci pomagają.

– Mówił, że są dobre. Sam to bierze.

Stoję przed zlewem i myję zapuszczony pojemnik do filtrowania wody. Z maksymalnie otwartego kranu cieknie słaby strumyczek.

– Coś nie dobrze z tą wodą. Za małe ciśnienie – mówię.

– Co?

– Woda słabo leci!

– Woda? – Ojciec staje tuż za mną i sprawdza, co robię. – Po co to robisz, przecież ja mógłbym to zrobić. Niepotrzebnie się męczysz. Chodź, usiądź, porozmawiamy. Tak rzadko do nas przychodzisz.

– Tato, zaraz to skończę i porozmawiamy. – Ojciec odsuwa się i słyszę, że włącza czajnik. – Zostaw ten czajnik, przed chwilą go włączałeś.

– Ale woda musi być gorąca. Napijesz się herbaty?

– Napiję się. Zaczekaj jeszcze.

Ojciec znowu staje za mną. – Jak ja mogłem to zrobić?

– Co, tato?

– Pomylić ten, no wiesz...

– Co pomyliłeś? – pytam cierpliwie, żeby zmusić go do myślenia.

– Te dwie rzeczy... Miałem jakieś zaćmienie.

– Mnie też czasem coś się myli. Następnym razem poradzisz sobie.

Do kuchni zagląda matka. – Co wy tak długo tu robicie?

– Mamo, zmieniam wam filtr.

– To już trzeba?

– Tak.

– Dobrze, synku, że to robisz, bo ON już o tym nie myśli.

– Mamo, idź do pokoju, zaraz tam przyjdziemy.

Matka stoi przez chwilę, oparta o framugę, i odchodzi, trzymając się ściany.

Odstawiam wymyty pojemnik na stół. – Popatrz, tato, teraz biorę filtr i wkładam go tutaj... Widzisz?

Ale ojciec patrzy za matką i mówi: – Ona bardzo źle się czuje. Czy nic na to nie można poradzić? Wiesz, boli ją ten, no...ten i nie może oddychać. Czy nie można jej zaprowadzić do jakiegoś lekarza?

– Była już u lekarza. Bierze lekarstwa.

– Ale ona tak kaszle i ta... ta...

– Tato, ona będzie kaszleć i mieć flegmę. Na tym polega ta choroba.

– No właśnie, ma flegmę – stwierdza ojciec z ulgą. – Ale czy to tak cały czas będzie?

– Niestety tak. To jest choroba nieuleczalna. Można tylko załagodzić objawy i opóźnić jej rozwój.

Ojciec kiwa smutno głową. – Jak jest chora, to jest nieznośna. I ciągle płacze. Porozmawiaj z nią.

– Dobrze, porozmawiam. – Z rezygnacją chowam pod okno napełniony przefiltrowaną wodą pojemnik i jest mi wszystko jedno, że ojciec znowu włącza czajnik.

- Byłaś u rodziców?

– Byłam. Wczoraj.

Siostra krząta się po kuchni. Widzę ją przez duży otwór w ścianie pokoju. – Jak się czują?

– Mama jak zwykle, chora.

– A ojciec?

– Jak zwykle. Dobrze się czuje.

– On tak zawsze mówi.

Siedzę na niewygodnym fotelu. Zachodzące słońce barwi złotawymi refleksami wiszące szafki. – Zauważyłaś, że on ma ostatnio większe kłopoty z pamięcią?

– Może ma. Ale przecież się leczy.

– Leczy się, ale to mu niewiele pomaga. Ten lekarz, co mu przepisał lekarstwa, też jest stary.

Oczy siostry robią się okrągłe ze zdziwienia. – Stary?

– Przecież wiesz. Z tej przychodni po jakimś czasie uciekają wszyscy młodzi lekarze. Kiedy po reformie można było wybierać lekarza, to rodzice zapisali się do jedynego doświadczonego. No i tym jedynym doświadczonym okazał się właśnie on.

– To dobrze. – Siostra łagodnie zgadza się ze wszystkim. Ma właściwe podejście do życia. Przyjmuje wszystko za dobrą monetę i właściwie niczym się nie denerwuje. – Zjesz coś?

– Mogę.

– Herbata jak zwykle zielona? – Siostra uśmiecha się wyrozumiale. – W dalszym ciągu nic innego nie pijesz?

– Nie przesadzaj. Trochę alkoholu też.

– Mam czerwone wino.

– Dobrze. – Siadam przy parapecie zamontowanym w otworze w ścianie, imitującym stół. Siostra stawia czajnik z herbatą, półmisek z kanapkami i napełnia kieliszki. – Nie wiem co robić – mówię.

– Nie martw się, braciszku. Za bardzo się denerwujesz. To nic poważnego. Dziadek ma już osiemdziesiąt osiem lat i ma prawo zapominać. Ja też zapominam.

– Ale nie myli ci się przeznaczenie przedmiotów. Wiesz, on...

– Słyszałam.

– No właśnie.

Na parapet wskakuje kot. Łazi między talerzami i wącha wino. – Rudy, idź stąd! – Siostra usiłuje odgonić go, ale on podbiega do niej i ociera się o jej rękę. – Popatrz, jaki jest uparty i mądry. Kiedy wracam do domu, to zachowuje się jak pies. Czeka na mnie przy drzwiach, zagląda do toreb z zakupami.

– Może jeszcze szczeka?

Siostra uśmiecha się i gładzi pręgowane futerko.

– Muszę ojca wysłać na badania – mówię.

W tramwaju jest tłok. Ludzie, ubrani w szare kurtki i płaszcze, pocą się i śmierdzą.

– Duszno tu – zauważam.

– Zawsze tak jest o tej porze dnia i roku – stwierdza Halina. – Dlaczego ci ludzie nie używają dezodorantów?

Pytanie retoryczne. Odsuwam się nieco na bok i robię miejsce energicznie przepychającej się staruszce. – Patrz, po ulicy ledwo chodzi, a tutaj zaciekle walczy o miejsce. – Staruszka zawisa nad młodą dziewczyną, oglądającą z ogromnym zainteresowaniem to, co się dzieje za brudnymi szybami. Zastanawiam się, czy gdybym był na jej miejscu, wstałbym i powiedział staruszce: „proszę, niech pani usiądzie”. Nie jestem tego pewien. Gdy człowiek dorwie się w końcu do siedzącego miejsca w tramwaju, czy w autobusie, zaczyna odczuwać coś w rodzaju atawistycznego poczucia własności. Walczyłby do końca o ten skrawek plastiku czy dermy.

– To jakie mamy plany? – pytam.

– Przecież mówiłam ci.

– Mówiłaś, ale nie bardzo pamiętam.

Halina patrzy na mnie z odrobiną zniecierpliwienia. – Nie słuchasz mnie, gdy do ciebie mówię. Najpierw pójdziemy do apteki, a potem pojedziemy do mojej mamy. Muszę jej zanieść lekarstwa.

Może jej nie słucham, a może to coś innego...

Tramwaj wypluwa nas na Centralnym. Jest już ciemno. Na ulicach ruch. Wszyscy jak w amoku pędzą przed siebie, zatrzymują się przed wystawami, znikają w sklepach. Brniemy w tłumie, mijając również i tych, którzy stojąc pod ścianami, usiłują wykrzesać z przechodzących postaci odruch miłosierdzia.

W aptece umiarkowanie tłoczno.

– Stań w jednej kolejce, a ja stanę w drugiej – mówię.

Posuwam się do przodu, przeglądając reklamy lekarstw. Dużo jest tego tutaj. Leczą wszystko. Wystarczy przyjść, wysupłać pieniądze i... tylko przed użyciem przeczytać ulotkę.

Halina dociera do okienka pierwsza.

Kiedy opuszczam miejsce w swojej kolejce, dostrzegam niewielki skrawek papieru, wciśnięty między kolorowe foldery. To dziwne, że zauważam właśnie to.

Gdy odwiedzam moich rodziców, mam mieszane uczucia. W ich mieszkaniu kumuluje się wszystko, co się składa na chorobę i starość. Boję się tego. Także i teraz, stojąc przed bramą, oddycham głęboko, zanim dwukrotnie nacisnę przycisk domofonu.

Słyszę, jak ktoś podnosi słuchawkę, bez słowa oddzwania i mocuje się z nią, zanim z powrotem odwiesi.

Wchodzę na piętro. W otwartych drzwiach stoi ojciec. – Ach, to ty – cieszy się.

Z głębi mieszkania dobiega głos matki: – Kto to przyszedł?

– Krzysio!

– Kto?

Otwarty na cały regulator telewizor zagłusza wszystko. Widzę matkę, siedząca na niewygodnym krześle i usiłującą dostrzec, co się dzieje w przedpokoju. Ojciec ma niewyraźną minę.

– Cześć, tato – mówię i krzyczę do matki: – To ja!

– Widzę. Dobrze, że przyszedłeś.

– Co się dzieje?– pytam ojca.

– A, jak zwykle... – Ojciec macha ręką i uparcie stara się zdjąć ze mnie kurtkę

– Sam zdejmę, tato.

– Kapcie masz?

– Przecież są u was na stałe. Zostawiam je w szafie.

– Ach tak. – Ojciec wyjmuje kapcie i z trudem pochyla się, kładąc je przede mną na chodniku.

– Tato, zostaw!

Spogląda na mnie oczami skarconego dziecka. Całuję go na powitanie. Ocieram się o jego wychudłą twarz, delikatnie klepię po lekko pochylonych plecach i czuję ukłucie w sercu.

– Dziękuję – mruczy bez związku.

W pokoju matka ogląda telewizję.

– Dzień dobry, mamo – mówię i usiłuje pocałować ją w policzek.

– Nie całuj, boję się infekcji

Muskam więc ją ostrożnie po dłoni. – Jak się czujesz?

– Bardzo dobrze – odpowiada. To „bardzo dobrze” brzmi jakby zaraz miała umrzeć.

– Cieszę się – rzucam złośliwie.

– Co mówisz?

– Mówię, że ładnie wyglądasz.

– Nic nie słyszę. Ten telewizor wszystko zagłusza. Ojciec zawsze nastawia go tak głośno. Kaziu! Ścisz ten telewizor! Kaziu!

Ojciec wpada do pokoju i rozgląda się nieprzytomnie.

– Daj mu spokój, mamo – mówię. – Sam to zrobię.

– O co chodzi? – pyta ojciec.

– O, znowu nie wie o co chodzi. Ja już nie mam do niego siły. – Matka z grymasem bólu poprawia się na krześle.

– Zaraz, co ja miałem zrobić? – Ojciec podchodzi do kredensu, potem do szafy.

– Miałeś dać mi herbatę – wymyślam na poczekaniu.

– No właśnie, herbatę.

– Daj mu herbatę – wtrąca matka. – I coś do jedzenia.

– Nie jestem głodny, mamo.

– Mam bitki w sosie i kapustę

– Przecież wiesz, mamo, że nie jem mięsa.

– Jak wy się odżywiacie... – Matka krzywi się z niesmakiem. – Kaziu, daj mu chociaż trochę ciasta.

Ojciec, nie reagując, wyciąga z szuflady serwetę. Rozkłada ją na stole. Patrzę na jego niezdarne, zreumatyzowane palce. – Tato, tylko herbatę i ciasto.

– Dobrze, zaraz ci dam – odpowiada niecierpliwie.

– Pomóc ci?

– Nie, nie.

Pozwalam mu iść do kuchni, bo wiem, że sobie z tym poradzi. Przecież musi coś robić, żeby jakoś funkcjonować. Zastanawiam się, jak mam mu powiedzieć o czym postanowiłem.

Odczekuję, aż ojciec mozolnie poustawia na stole wszystko to, co kolejno poprzynosił i zaczynam: – Wiesz, tato, że ostatnio masz trudności z pamięcią?

– Ja? Doskonale wszystko pamiętam.

– To tylko mu się tak wydaje – wtrąca matka. – O wszystkim zapomina. Trzeba mu sto razy powtarzać jedno i to samo.

– Nieprawda – oponuje ojciec.

– Dajcie spokój. Nie kłóćcie się. Tato, posłuchaj, bez względu na to, co myślisz o swojej pamięci, powinniśmy ją sprawdzić.

– Jak ją sprawdzić?

– Znalazłem w aptece informację o bezpłatnych badaniach osób w twoim wieku. Uważam, że należy z tej okazji skorzystać.

– Zastanowię się – stwierdza ojciec.

Stoję na przystanku niedaleko Placu Zamkowego i nerwowo patrzę na zegarek.

– Która godzina?– słyszę.

– Dochodzi dziesiąta.

– Dziękuję. – Uprzejmy przechodzeń uśmiecha się i uśmiech ten na tyle mnie rozprasza, że nie zauważam ojca, wychodzącego z autobusu.

– Długo czekasz? – pyta.

– Cześć, tato, niecałe pięć minut.

Nie przyznaję się, że przyszedłem tu już pół godziny temu. Ojciec ma na sobie swoją ulubioną koszulę, kurtkę i ciemne okulary.– Dobrze wyglądasz – zauważam.

– Staram się

– Nie ubrałeś się za ciepło? Spocisz się.

– W razie czego zdejmę kurtkę.

Chyba dzisiaj jest w formie. Nie szuka słów. Reaguje sprawnie i szybko. Przez chwilę mam wątpliwości, czy rzeczywiście potrzebne mu są te badania. – Gdzie to jest? – pyta.

– Tutaj zaraz, na Miodowej.

– To musimy przejść przez ulicę.

Znowu właściwa reakcja.

Biorę go pod rękę i przeprowadzam na drugą stronę. Idzie drobnym krokiem, szurając, pochylony lekko do przodu. Kiedy wchodzimy na chodnik, z ulgą uwalnia się z mojego uchwytu. Potem przystaje i nerwowo grzebie w przewieszonej przez ramię torbie.

– Czego szukasz?

– Szukam... no wiesz... tego do ucha.

– Aparatu?

– Tak.

– Zawsze chowasz go do tej kieszonki, zamykanej na zamek błyskawiczny.

– Aha. – Wyjmuje małe pudełeczko, otwiera je, sprawdza, czy aparat jest w środku, zamyka i chowa z powrotem. – Bo wiesz, bez tego nie będę słyszał, kiedy będą mnie o coś pytać.

– Tato, pamiętaj, że aparat trzymasz w tej właśnie kieszonce. No, chodź, bo się spóźnimy.

Na drugim piętrze zabytkowej kamienicy kłębi się tłum.

– Czy wszyscy tutaj czekają na badania? – pytam.

Oparty o ścianę człowiek spogląda na mnie uważnie:

– Chyba wszyscy, ale połowa zrezygnuje, bo nie będzie im się chciało czekać. Pan też chce się przebadać?

– Nie. Jestem z ojcem..

– Niech pan wejdzie do korytarza i zobaczy, co się tam dzieje.

– To tutaj? – dopytuje się ojciec.

– Tutaj.

– Ale gorąco, nie ma czym oddychać. – Lepkie, wilgotne powietrze przykleja koszulę do ciała. – Krzysiu, idziemy stąd. Mnie nie są potrzebne żadne badania. Ja dobrze się czuję.

– To nie oto chodzi, tato, czy się dobrze czujesz.

– A o co chodzi?

– Będą sprawdzać, jaką masz pamięć.

– Ja mam dobrą pamięć.

– Dobrze, dobrze, tato. – Wciągam go w głąb korytarza i grzęznę w tłumie oczekujących. Wzdłuż jednej ze ścian ciasno poustawiane krzesła. Przepycham się w stronę drzwi na samym końcu korytarza.

– To za tymi drzwiami robią badania? – pytam siedzącą tuż przy framudze kobietę.

– Słucham ?

– Czy tam się wchodzi na badania?

– Nic nie słyszę. Taki tutaj hałas...

Ojciec szarpie mnie za rękaw: – Krzysiek, wracamy. Za dużo ludzi.

– Proszę pana – pochylam się nad elegancko ubranym, starszym panem. – Czy to tam, za tymi drzwiami przyjmują lekarze?

– Tak, to tam – odpowiada wyraźnie i z niespodziewaną werwą.

– Długo pan czeka?

– Godzinę, ale ja mam czas.

Siedzący obok człowiek nerwowo składa gazetę i gwałtownie wstaje – Kto ma czas, ten ma. Ja muszę iść.

– Idzie pan ? – pytam.

– Idę. Nic się nie stanie, jak przyjdę innym razem. Nie jestem głupkiem, jeszcze coś niecoś rozumiem. Jak pan chce, niech pan zajmie moje miejsce.

– Siadaj. – Popycham ojca na zwolnione krzesło.

Nie czekamy długo. Asystuję ojcu przy rutynowych badaniach u psychologa i u neurologa, a kiedy z ulgą wychodzimy na ulicę, ojciec pyta: – Co mam powiedzieć mamie?

– Powiedz, że musimy jeszcze pójść na tomografię komputerową twojego mózgu.

– Na co?

– Muszą prześwietlić ci głowę, żeby wydać ostateczną diagnozę.

Ojciec przystaje i zastanawia się. – To znaczy, że nie wszystko jest dobrze – stwierdza ze smutkiem. – Ja czułem, że nie poszło dobrze. Bo wiesz, oni mi zadawali takie, no... pytania. Denerwowałem się.

– Wiem, przecież byłem tam z tobą.

Pomagam mu wsiąść do nadjeżdżającego autobusu i cieszę się, że może jeszcze sam trafić do domu.

– Zjedz jeszcze trochę – prosi Grażyna.

Wybieram karpia po żydowsku.

– Tak mało?

– Dziękuję. Zjadłem już kawałek. Naprawdę doskonały. Gdzie go kupujesz?

– Niedaleko jest koszerna restauracja. Można zamówić porcje na wynos. Kupujemy tam od czasu do czasu właśnie tego karpia i jeszcze parę innych rzeczy. Spróbuj jeszcze tego twarożku i tej sałatki.

– To też tam kupiłaś?

– No wiesz, zrobiłam sama. – Grażyna wygląda na urażoną, ale wiem, że udaje.

– Przygotowałaś tyle jedzenia, a my wpadliśmy przecież tylko po to, żeby was zobaczyć i trochę porozmawiać – mówię.

– Ta moja zawsze tak robi – gdera Andrzej.

Grażyna spogląda na niego z wyrzutem: – Andrzejku, mógłbyś chociaż teraz powstrzymać się.

– Dobrze, dobrze – burczy pozornie szorstko Andrzej. – Krzysiu, napijemy się jeszcze trochę tej nalewki?

– Nie widzę przeszkód. Nalewka doskonała.

– Ja już dziękuję. – Halina zakrywa swój kieliszek ale Andrzej delikatnie odsuwa jej rękę.

– Halinko, na pewno ci nie zaszkodzi. Sam robiłem tę nalewkę.

– On tak mówi, że sam robił. – Grażyna podsuwa mu swój kieliszek. – A kto ci pomagał, jeśli nie ja?

Andrzej rozlewa rubinowy płyn, prowokacyjnie pomijając Grażynę.

– Daj i Grażynie – mówię. – Niedobrze, jak dziewczyny są za trzeźwe.

– Robię to tylko dla ciebie – mamrocze Andrzej. – Gdyby mogła, wypiłaby całą butelkę.

Grażyna spogląda na mnie z wdzięcznością i proponuje: – No to wypijmy za nasze zdrowie.

Czuję przyjemne, rozleniwiające ciepło. Mam nadzieję, że chociaż trochę rozluźnię się i przestanę myśleć o tym wszystkim, co czai się poza tym pomieszczeniem.

– A co z rodzicami? – pyta nieopatrznie Grażyna.

– Z matką gorzej. Chyba trzeba będzie zawieść ją do szpitala.

– A ojciec?

– Byłem z nim na badaniach. Mówiłem ci o tym.

– Mówiłeś, że wybierasz się na tomografię.

– No tak. Z Miodowej skierowali go na Sobieskiego, na tomografię komputerową mózgu.

– Podejrzewają go o Alzheimera?

– Niestety, tak.

– I co?

– Byliśmy tam. Pielęgniarka dziwiła się, że ojciec tak świetnie się trzyma, jak na swoje lata.

– No widzisz.

– Ale to słaba pociecha. Rzeczywiście, jest w dobrej kondycji fizycznej, jednak jeśli chodzi o resztę...

– Może to nie Alzheimer – usiłuje pocieszać mnie Andrzej. – W jego wieku, to może być zwykła demencja.

– Gdyby tak było, to po badaniach psychologicznych i neurologicznych nie skierowaliby go na tomografię.

– No wiesz, trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwości...

– Czy są już wyniki? – pyta Grażyna.

– Mam je odebrać za kilka dni i potem pójść z ojcem na Hożą.

– To tutaj – mówię do ojca i naciskam klamkę.

W niewielkim zaułku przy ulicy Hożej jest już ciemno. Przyćmiony blask okolicznych latarni wygrzebuje z mroku tabliczkę, umieszczoną obok drzwi: „Polskie Stowarzyszenie Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera”. Wewnątrz, w przyciasnym przedpokoju czeka kilka osób. Z przyległej pakamery wystawiam dodatkowe krzesło.

– Siadaj, tato.

Ojciec zdejmuje kurtkę i podaje mi ją.

– Czy państwo wszyscy czekają na konsultację z panią doktor? – pytam.

– Ja czekam – odzywa się starszy człowiek. – Ale właściwie nie wiem, po co.

– Jak to, nie wiesz. Przecież mają ci powiedzieć, na co jesteś chory. – W głosie stojącej obok kobiety słychać zniecierpliwienie. – Ja już nie mam do ciebie siły.

– Sama jesteś chora. Tracimy tylko czas.

Zawieszam kurtkę na jedynym wolnym kołku na wieszaku. – Kto jest ostatni?

– O, ta pani. Tam...

– My jesteśmy ostatni – potwierdza starannie ubrana kobieta ze zmęczonym wyrazem twarzy. – Ja z matką... Mamo, zdejmij płaszcz. Zgrzejesz się i zaziębisz. – Odpowiada jej uparte spojrzenie szarych oczu i energiczne kręcenie głową. Kobieta bezradnie rozkłada ręce. – Tak jest zawsze – mówi.

Przez duże, wewnętrzne okno widać sąsiednie pomieszczenie, a w nim dwa biurka. Za jednym z nich siedzi ta sama doktor, która badała ojca na Miodowej. Na parapecie leżą biuletyny Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. Ojciec przez chwilę siedzi bezczynnie, a potem sięga po jeden z nich.

Co jakiś czas do pokoju wchodzi kolejna para: osoba chora i jej opiekun. Czuję się, jakbym czekał na wyrok, który mimo że nie dotyczy bezpośrednio mnie, może mieć wpływ na całą moją przyszłość. Spoglądam na ojca, pogrążonego w studiowaniu biuletynu. Mocne szkła w grubej oprawce, skupiony wyraz twarzy. Ogarnia mnie silne wzruszenie. Nie mogę się opanować. Czuję napływające łzy.

Kiedy nadchodzi nasza kolej, oczy mam już suche. No, może niezupełnie, bo pani doktor obrzuca mnie uważnym spojrzeniem.

– To są wyniki komputerowego badania mózgu. – Podaję jej kopertę.

Ojciec przechyla głowę, żeby lepiej słyszeć. Pani doktor uważnie ogląda kliszę, a potem czyta opis.

– Jaki wynik? – pytam, mając irracjonalną nadzieję, że wszystko jest w porządku.

– Zgodnie z moim przypuszczeniem, istnieje podejrzenie, że pana ojciec jest chory na TĘ chorobę – słyszę.

– Podejrzenie?

– Tak. Wszystkie symptomy na nią wskazują. Za życia chorego nie można stwierdzić na sto procent, że właśnie chodzi o TO. – Pani doktor starannie unika słowa „Alzheimer”. Podchwytuję tę konwencję:

– A kiedy można JĄ z całą pewnością potwierdzić?

– Dopiero po śmierci, poprzez badanie mózgu.

– Tak.... a jaki jest stan mojego ojca?

Ojciec wyjmuje z pudełka aparat i mozolnie wkład go do ucha.

– Wygląda to na początkowe stadium, a ściślej mówiąc, na początek pierwszego stadium. Czy pan się orientuje, na czym polega TA choroba?

– Tak. Ostatnio wiele na ten temat czytałem. Proszę powiedzieć, co teraz mamy robić?

– Proszę pana, dam teraz panu na próbę lekarstwo. W tej chwili jest to jedno z najlepszych lekarstw. Niech pan podaje je ojcu po jednej tabletce wieczorem przez czternaście dni.

– Ile to kosztuje?

– Nic. Te czternaście tabletek jest gratis, w ramach akcji, którą teraz prowadzimy.

Na kolorowym kartoniku nazwa lekarstwa, opis jego działania, fotografia uśmiechniętej starszej pary i listek tabletek w przezroczystym opakowaniu.

– Musi pan sobie zdać sprawę z tego, – mówi z naciskiem pani doktor, ściszając głos – że TEJ choroby, przy obecnym stanie wiedzy medycznej, nie można wyleczyć. Można jedynie opóźnić jej rozwój.

Nie wiem, czy nasza rozmowa w całości dociera do ojca, ale widać że stara się uważnie nas słuchać.

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – stwierdzam smutno.

Pani doktor patrzy na mnie ze współczuciem. Jestem jej za to wdzięczny, bo wiem, że nasz jednostkowy przypadek jest przecież dla niej wielotysięcznym.

– Proszę pana, niech pan przez te czternaście dni uważnie obserwuje reakcje ojca. Chodzi o to, żeby się zorientować, jak jego organizm toleruje to lekarstwo.

– Rozumiem.

– Gdyby wystąpiły trwałe bóle lub zawroty głowy, nudności, zakłócenia snu, proszę przerwać podawanie lekarstwa i skontaktować się za mną.

– No właśnie, jak się z panią skontaktować?

– Przyjmuję w spółdzielni i w przychodni na Wołoskiej, ale na Wołoskiej są odległe terminy.

– To przyjdę do spółdzielni za dwa tygodnie bez względu na działanie tego lekarstwa, a niezależnie od tego zapiszę ojca na Wołoską.

– Dobrze.

Pani doktor podaje mi adres spółdzielni i dla niej w tym momencie nasza sprawa zamyka się. W drzwiach stoi następna para.

Wychodzę z ojcem i zastanawiam się, co mam mu i w jaki sposób przekazać. Ojciec nagle zatrzymuje się, wyjmuje z ucha aparat i chowa do pudełeczka.

– No więc, tato... – zaczynam.

– Wiesz – przerywa mi ojciec. – Ta pani doktor, to bardzo ładna kobieta.

– Cześć, Krzysiu, co słychać?

Przez chwilę zastanawiam się, kto dzwoni. – W porządku – odpowiadam neutralnie i nagle umysł mi się rozjaśnia. – A co u ciebie, Grażynko?

– Andrzej pojechał z psem na działkę.

– A dlaczego ty zostałaś?

– Ciocia znowu źle się czuje. Miałam nagły telefon i musiałam do niej pojechać.

– Od niej dzwonisz?

– Tak. Chyba będę musiała zostać na noc.

– Masz z nią los. Współczuję ci.

– Ja naprawdę nie mam siły. Już po raz czwarty mam osiemdziesiąt lat. – Śmieje się smutno.

– No tak. Najpierw jedna ciotka, potem twoja mama a teraz jeszcze jedna ciotka...

– A na samym początku babcia.

– No właśnie – Grażyna wzdycha ciężko.

– Poczekaj – mówię. – Przycisnę ci. – Naciskam dźwignię, na którą odkłada się słuchawkę po zakończeniu rozmowy. Niektórzy twierdzą, że w ten sposób zatrzymuje się licznik, odmierzający impulsy. – No, to teraz możemy porozmawiać.

– Oprócz tego, że ciocia jest chora, to robi się nieznośna – ciągnie Grażyna. – Tak jak by miała do mnie pretensję, że za mało nią się opiekuję.

– Jak to, za mało? Przecież jest jeszcze pani Basia i ta Ukrainka...

– Ale ciocia uważa, że to ja powinnam być przy niej przez cały dzień, a nie jakieś obce osoby. Kiedy chcę wyjść, robi obrażoną minę i mówi, że gorzej się czuje. Ja wiem, że ona jest chora i że ma bóle, ale ja przecież potrzebuję trochę prywatności. Muszę pomyśleć o swoim domu, odpocząć... no i Andrzej... Jest niezadowolony, że tak często chodzę do cioci, skoro są tam już dwie kobiety do pomocy.

– No właśnie...

– Ale wiesz, gdyby nie one, to ja już w ogóle nie dałabym sobie rady.

– Tyle, że wydajesz więcej.

– Chyba niedługo pójdę z torbami. Wydałam prawie wszystkie swoje oszczędności... Poczekaj, ciocia coś chce... – Słyszę, jak odkłada na stolik słuchawkę i idzie do drugiego pokoju. A potem dobiega odgłos trudnej do zrozumienia rozmowy. Myślę, że wszystko jest jeszcze przede mną. Te moje dotychczasowe kłopoty z rodzicami, to nic w porównaniu z tym, czego dowiaduję się od innych osób. – No, już – odzywa się po dłuższej chwili. – Musiałam podać cioci środek przeciwbólowy, ale dzisiaj jest na tyle przytomna, że pytała się, z kim rozmawiam. Powiedziałam, że z tobą.

– Pamięta mnie?

– Bardzo dobrze. Prosiła, żeby ciebie ucałować.

– Dziękuję. Pozdrów ją ode mnie.

– Pozdrowię... Powiedz, co z twoim ojcem?

– Niestety stwierdzili, że są to początki Alzheimera.

– I co mu na to dali?

– To najlepsze lekarstwo, jakie w tej chwili jest u nas dostępne. Na szczęście okazało się, że dobrze je toleruje. W przyszłym tygodniu idę z nim do lecznicy po receptę na dalszą kurację.

– Ale wiesz, że ono nie leczy?

– Wiem, tylko opóźnia postęp choroby. Mam jednak nadzieję, że ojciec ze względu na swój wiek w sposób naturalny nie dożyje ostatniego, trzeciego stadium.

– To lekarstwo sporo kosztuje.

– Niestety. Zamierzam oczywiście sam za nie płacić, bo ojca emerytura z trudem starcza na dwie osoby.

– No tak, widzisz na co nam przyszło... – Grażyna wzdycha ciężko. – Ale, Krzysiu, popatrz, jaką mam sklerozę – stwierdza nagle, trochę za głośno. – Byłabym zapomniała spytać ciebie, gdzie jest ta lecznica?

– Lecznica?

– No ta, do której masz iść z ojcem. Bo wiesz, matka moich przyjaciół ma podobne objawy. Powiedziałam im, co spotkało twojego ojca. Chyba nie masz mi tego za złe?

– Ależ skąd!

– Zależy im bardzo na tym, żeby matkę poddać takim samym badaniom. Byli już u różnych lekarzy, ale nie dowiedzieli się od nich niczego konkretnego. Ta beztroska naszej służby zdrowia jest przerażająca. Stary człowiek przeznaczony jest na straty...

– A w jakim stanie jest ich matka?

– Chyba w gorszym, niż twój ojciec. Ciągle usiłuje wyjść z domu, a kiedy jej się to już uda, to nie może trafić z powrotem.

– Słuchaj Grażynko, daj swoim znajomym mój telefon. Niech zadzwonią do mnie. Lepiej będzie, jeśli osobiście im wszystko przekażę.

– Dziękuję ci. Ucałuj Halinkę.

– Halinka też cię całuje – Odkładam spoconą słuchawkę i wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Po co tutaj przyszliśmy? – pyta ojciec.

Siedzimy w czystym, przestronnym korytarzu na wygodnych krzesłach.

– Pani doktor ma ciebie jeszcze raz zbadać i dać lekarstwo.

– Jakie lekarstwo?

– Na pamięć.

– Na pamięć?

– Tak. To samo, które teraz brałeś na próbę.

– Aha.

Pod drzwiami do innych gabinetów czeka kilka osób. Wszyscy przyszli tutaj z jakimś problemem. W tej chwili nic ważniejszego dla nich nie istnieje. Borykają się z własną niedoskonałością i z własnym, prywatnym światem. Właściwie powinienem im współczuć, ale dla mnie najważniejszy jest teraz mój ojciec.

– Jak się czujesz? – pytam.

– Ja? Dobrze.

– Wyglądasz nieźle.

– Bo ja, wiesz, chodzę na spacery. Codziennie parę kilometrów. I rano gimnastykuję się. Mam te... do ćwiczenia.

– Co masz? – zmuszam go do myślenia.

– No, to, co trzyma się w ręku... na mięśnie.

– Hantle – podpowiadam w końcu.

– Tak, hantle. Nie ciężkie, tylko takie... To mi dużo daje. Ty też powinieneś to robić.

– Ja też ćwiczę, tato. Dwa razy w tygodniu, po godzinie.

– To bardzo dobrze. Będziesz się czuł tak jak ja.

W kolejce do gabinetu jesteśmy tylko my. Ale po chwili podchodzi do nas kobieta, prowadząca starszego mężczyznę. – Czy panowie do pani doktor...? – pyta, wymieniając jej nazwisko.

– Tak – odpowiadam.

– A długo panowie czekają?

– Jakieś piętnaście minut.

Towarzyszący jej starszy człowiek drepcze niezdecydowanie w miejscu. Kobieta łagodnie popycha go na krzesło: – Tato, siadaj tutaj. Musimy poczekać.. – I zwraca się do mnie: – Przyjechałam z drugiego końca Warszawy. Ta pani doktor jest podobno bardzo dobra... A może w gabinecie nikogo nie ma? Sprawdzał pan?

– Nie sprawdzałem.

– Jak to, nie sprawdzał pan? Trzeba było zapukać i wejść.

– Stanąłem tylko pod drzwiami, żeby przekonać się, czy słychać jakąś rozmowę.

– No i co?

– Wydawało mi się, że słyszałem głosy kilku osób.

– Wydawało się panu? – Kobieta z dezaprobatą kręci głową, wstaje i przykłada ucho do drzwi. – Rzeczywiście, tam ktoś jest – stwierdza po chwili, wyraźnie zawiedziona. – Tato, zostaw ten guzik!

Starszy człowiek bezskutecznie usiłuje odpiąć kołnierzyk koszuli, wpatrując się tępo w przeciwległą ścianę. Kobieta niecierpliwie odsuwa mu ręce.

Wzdłuż korytarza wędruje mężczyzna, którego twarz wydaje mi się znajoma. Nasze oczy spotykają się, ale zaraz odskakują od siebie, niepewne wyniku konfrontacji. Jest zdenerwowany. W długim, powyciąganym swetrze, z rękami w kieszeniach, mamrocze coś do siebie. Kiedy po raz kolejny przechodzi obok mnie, rozpoznaję w nim znajomego Grażyny i Andrzeja. Wstaję i chwytam go za ramię: – Dzień dobry, Czy pan...?

– Tak – odpowiada, nie pozwalając mi skończyć. – Wydawało mi się, że widzieliśmy się już u Andrzeja, ale nie chciałem panu przeszkadzać.

– Nie przeszkadza mi pan. Czekam z ojcem w kolejce do gabinetu. Byliśmy zapisani na czwartą, ale czwarta już minęła. Ktoś bardzo długo tam siedzi.

– To moja żona z matką. – Mężczyzna znowu zaczyna swoja wędrówkę. – Chciałem panu podziękować – dodaje nagle.

– Za co?

– Za informację, gdzie możemy pójść z matką. Nie przypuszczaliśmy, że może chorować na Alzheimera. Kładliśmy to raczej na karb starczej demencji.

– Objawy są bardzo podobne.

– No właśnie. Ostatnio było już z nią bardzo źle. Bywały dni, kiedy nie poznawała nas i koniecznie chciała wychodzić z domu... – Przystaje na chwilę i spogląda na zegarek. – Coś długo tam siedzą... A pan... a pański ojciec?

– Z nim jeszcze nie jest tak źle. O, tam siedzi.

– Ile ma lat?

– Osiemdziesiąt osiem.

– Nie wygląda na tyle.

– Trzyma się bardzo dobrze, ale perspektywy... sam pan wie.

Patrzę na ojca ze smutkiem. Dobrze mi znany, starszy pan o miłej powierzchowności. Dużo bym dał, aby jego choroba okazała się nieprawdą.

Drzwi do gabinetu otwierają się w końcu. Wychodzi niemłoda już kobieta i popycha przed sobą bezwolną, starą kukiełkę. Odwracam się, żeby uniknąć spotkania.

– Chodź, tato – mówię. – Teraz nasza kolej.

– Dzień dobry, mamo, jak się czujesz? – Matka patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem. – Spałaś?

– Słucham?

– Pytam, czy spałaś.

– Trochę. W nocy nie mogę spać. Ta, obok – pokazuje łóżko pod przeciwległą ścianą – chrapie. Tamta – tym razem jej palec wędruje wzdłuż ściany – pali do późna światło. A ta, w nogach, mówi przez sen. Nie ma jej teraz, poszła gdzieś.

– No, w końcu to nie jest sanatorium, mamo.

– Nie jest, nie jest, A przydałoby się sanatorium. Powiem ci – matka ścisza i tak wątły głos – że tutaj jest coraz gorzej.

– Złe wyżywienie?

– Jedzenie nie jest złe, może być, ale ja nie mam apetytu.

– To z czym jest niedobrze?

– Nie rozmawiajmy tutaj– Matka wskazuje oczyma śpiącą sąsiadkę. – Wyjdźmy na korytarz.. – Z wysiłkiem próbuje dźwignąć się z łóżka. – Pomóż mi. Ja już mam dosyć... ten ciągły ból...

Chwytam ją za ramiona i staram się posadzić.

– Nie tak, nie tak. Ja sama...

– Poczekaj, mamo... – Obracam ją na bok, opuszczam z łóżka nogi i jednocześnie dźwigam do pozycji siedzącej. – Zawsze w ten sposób wstawaj, wtedy nie będziesz czuła bólu.

– Dziękuję, synku... – Patrzę na jej wychudłą twarz, pochylone plecy. Oddycha szybko i płytko. Z gardła dobywa się ciche rzężenie. – O, widzisz – wyszeptuje – i ta sapka. Nie mogę złapać tchu. I flegma, ciągła flegma... Nic mi już nie pomoże... Który raz już tu jestem?

– Czwarty.

– No widzisz, i nic lepiej.

– Mamo, za każdym razem wychodzisz stąd w lepszej formie.

– A... już nic nie mów. – Matka macha niecierpliwie ręką. – Ty zawsze twierdzisz, że powinnam czuć się lepiej. Nie współczujesz mi. A ja potrzebuję, żeby ktoś porozmawiał ze mną, pomógł mi albo chociaż wysłuchał. Mam tyle do powiedzenia. Jestem taka samotna...

– Mamo, przecież nie jesteś samotna. Masz mnie, Marysię, jest ojciec. Troszczymy się o ciebie.

– Marysię? Ona ma swoje sprawy. Nie ma dla mnie czasu, A ojciec? Nieprzytomny i egoista. Myśli tylko o sobie.

– Ojciec i tak robi, co może. Nie zapominaj, mamo, że to stary człowiek. Ma osiemdziesiąt osiem lat. Pomaga ci. Chodzi po zakupy, przygotowuje śniadania, kolacje, zmywa po obiedzie...

– On? – Oczy matki robią się okrągłe ze zdziwienia – On nic nie potrafi i nic nie wie. Trzeba mu sto razy to samo powtarzać. I zapomina...

– Nie narzekaj, mamo. Przynajmniej ktoś jest cały czas z tobą. Jest ci raźniej. Możecie w razie czego wzajemnie sobie pomóc.

– Cały czas jest ze mną? Jak tylko może, to wychodzi z domu. Codziennie rano koniecznie musi robić jakieś zakupy, a po obiedzie wychodzi na spacer. Czy jest pogoda, czy nie, to on wychodzi... – Matka przerywa i znowu zaczyna dyszeć. – O, widzisz, cały czas tak samo.

– Niepotrzebnie się denerwujesz, to pogarsza twój stan.

– Te nerwy mnie zjedzą. Już lepiej, żebym nie żyła...

– Mamo, uspokój się. – Gładzę ją po siwych, przerzedzonych włosach. – Chodźmy na ten korytarz.

Zakładam jej kapcie i pomagam zsunąć się z łóżka na podłogę. Matka opiera się o nocną szafkę, zastawioną lekarstwami i czymś do jedzenia. – Synku – mówi – kup mi trochę jogurtu, tego co lubię, i wodę. Lekarz powiedział, że muszę dużo pić.

– Dobrze.

– Ale nie kupuj jabłek. Marysia ostatnio przyniosła mi jabłka i nie mogłam ich zjeść. A w ogóle, to nic mi nie smakuje... Może kup mi pomidory, tylko takie dojrzałe i twarde.

– Dobrze, mamo, kupię. Wyskoczę do sklepu naprzeciwko i przyniosę ci.

Biorę ja pod rękę i prowadzę do drzwi.

– Poczekaj – mówi. – Podaj mi ten...

– Co?

– No, ten... wisi przy umywalce.

Pomagam jej założyć szlafrok. Przez chwilę bada swoje odbicie w lustrze nad umywalką: – Popatrz, jak ja wyglądam. Te włosy, ta twarz... Nigdy nie byłam taka chuda. I nie mam w co się ubrać, A te baby chodzą tak wypindrzone...

– Mamo, przecież to jest szpital. Tutaj są sami chorzy ludzie. Nikt nie myśli o swoim wyglądzie.

– Nikt nie myśli? Chodzą wymalowane, ufryzowane, a ciuchy... O, patrz, ta.... zobacz, jak wygląda. Chodzi po korytarzu tam i z powrotem...

– Nie widzę w niej nic szczególnego. Pcha przed sobą aparat tlenowy i spaceruje, zamiast leżeć w łóżku.

– Spaceruje i słucha. Ona musi wiedzieć, co się dzieje. A potem obgaduje... – Matka znowu ścisza głos i dalej coś mówi, ale nie słyszę wszystkiego. Rozmowy, hałas przesuwanych sprzętów, odgłosy kroków i telewizor skutecznie zagłuszają jej słowa. Czuję zmęczenie i zniecierpliwienie. Wyłączam się na moment, zastanawiając się, jak jej powiedzieć o wynikach badań ojca. – Usiądźmy tutaj. – Ciężko dysząc opada na krzesło przy małym stoliku. – Popatrz, nie mogę bez zadyszki przejść kroku...

– A co u ojca? – pyta, kiedy może już swobodniej zaczerpnąć oddech.

– Radzi jakoś sobie. Ja i Marysia pomagamy mu. Zanosimy mu obiady...

– A śniadania i kolacje?

– Sam sobie robi.

– To dobrze. Dbajcie o niego. – Oczy matki nagle zachodzą łzami.

– Nie martw się, mamo. Jest pod naszą opieką.

Matka wyjmuje chusteczkę i przykłada do twarzy. – Ma tyle ze mną kłopotu. Ja wiem, że moja choroba też i jego męczy. Teraz przynajmniej może sobie trochę odpocząć.

– Tak. Jest okazja, żebyście OBOJE odpoczęli od siebie – podkreślam z naciskiem.

– Krzysiu, ty także dbaj o siebie. – Matka gładzi mnie po ręce i nagle pyta: – A jak badania ojca?

– Byliśmy na badaniach – zaczynam rozwlekle. – Psycholog, neurolog, badanie komputerowe mózgu...

– No i co?

– No... ojciec ma kłopoty z pamięcią. Trzeba to leczyć.

– O tym wiem. – Niecierpliwi się matka. – Ale co to jest?

Odczekuję chwilę i w końcu wyrzucam z siebie:

– Alzheimer.

Matka milczy. Żadnej widocznej reakcji. Na korytarzu zwykły, szpitalny ruch. Za oknem trochę słońca i błyszczące, czerwone dachy.

– Muszę już iść, mamo – mówię.

– Idź, idź, synku.

– Wpadnę jutro.

– Nie musisz codziennie przychodzić. Dam sobie radę.

– Przyjdę. Przyniosę ci to, co zamówiłaś i jakieś pismo i krzyżówki...

Matka z wysiłkiem wstaje i odprowadza mnie do drzwi na końcu korytarza. Macha na pożegnanie ręką.

Nieśmiałe promienie listopadowego słońca przenikają przez szyby, budzą biedronki schowane przed zimą między oknami. Z trudem przełykam kęs chleba, walcząc o więcej oddechu przez zatkany nos.

– Biedny jesteś. – Współczuje mi Halina i dotyka przez stół mojego policzka.

– Dopadło mnie, ale najgorsze mam chyba już za sobą.

– Nie jestem tego taka pewna. Masz jeszcze czerwone, szkliste oczy. W dalszym ciągu wyglądasz niezdrowo.

– To jakieś dziwne przeziębienie. Przez cały rok trzymałem się zupełnie nieźle... Ale jutro będę już mógł wyjść.

Halina patrzy na mnie z dezaprobatą. – Najbliższe dwa dni powinieneś posiedzieć w domu. Nie wiadomo, co się z tego rozwinie. Może to jakiś wirus?

– Zobaczymy. – Smaruję grzankę dżemem i głośno siąkając przetykam wreszcie lewą dziurkę. To siąknięcie jest tak donośne, że niemal zagłusza dźwięk leżącego na stole telefonu.

– Ciekawe, kto to może być o tak nietypowej porze. Twoja mama, czy moi rodzice? – domyślam się nerwowo.

– To pewnie do ciebie. – Ma nadzieję Halina.

– Nie, to do ciebie.

Przez kilkanaście sekund podrzucamy sobie niechciane źródło niepokoju.

– Weź – mówię.– Za chwilę włączy się sekretarka.

Halina desperacko podnosi telefon do ucha: – Słucham? Dzień dobry... jest... Nie, nie, zaraz go dam... To ojciec – mówi do mnie po cichu.

Grzanka z dżemem staje mi w gardle. Czuję niemiłe mrowienie w karku i myślę, że, cholera, znowu coś się tam dzieje.

– Dzień dobry, tato.

– Dzień dobry, Jasiu.

– Tato, ja jestem Krzysiek. Jasio, to syn Marysi.

– Tak.... – Chwila zastanowienia. – Marysia... Hania..., no, twoja żona mówiła, że jesteś chory.

– Trochę, ale w poniedziałek będę już zdrowy.

– Martwię się, masz taki głos... zmieniony.

– Jak zwykle przy katarze. A ty jak się czujesz?

– Ja jak zwykle, dobrze.

– No tak, jesteś pod tym względem wyjątkowy.

– Ja w ogóle nie choruję, bo wiesz, biorę te pastylki...

– Te witaminy?

– Tak.... i spaceruję, gimnastykuję się...

– Tato – przerywam mu, bo opowiada mi to już po raz n-ty – czy wybierasz się dzisiaj z Marysią na cmentarz?

– Na cmentarz? No... chyba tak. Tak, mówiła, że po mnie przyjedzie.

– To dobrze. A poza tym, co w domu?

– W domu? U nas wszystko w porządku. Dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak się czujesz.

– Coraz lepiej.

– Przyjdź w poniedziałek. Czekają na ciebie parówki no i te... wiesz.

– Wiem. Masz dzisiaj wolny dzień od garnków, tato, bo przychodzi Wiera.

– Wiera? No tak, Wiera.

– To trzymaj się, tato.

– Na szczęście to nie był żaden alarm – mówię do Haliny, kładąc telefon. – Może resztę dnia spędzimy w spokoju.

Dlatego nie boję się już, kiedy koło południa znowu rozlega się dzwonek.

– Słucham.

– Pan Krzysiek? – Głos kobiety ma charakterystyczny, wschodni akcent.

– Tak, co się tam dzieje?

– Pan Krzysiek, mówi Wiera. Ja już nie mogu. Ja nie chcę tych pieniędzy. Pani Anna... ciągle coś nie tak. To marchewku nie tak, to pielemienie nie tak. Niech pan pryjediet. Ja rezygnuju...

– Nie mogę przyjechać, jestem chory.

– Ale niech pan pryjediet. Pana Kazimiera nie ma...

– No dobrze, przyjadę.

Halina siedzi przy stole i robi na drutach

– Wiera rezygnuje z pracy u rodziców – mówię. – Ma dosyć matki. Muszę tam jechać.

– Pojadę z tobą. Poprowadzę samochód.

– Nie. Dam sobie radę. Nie powinnaś w tym uczestniczyć.

Wstaję i idę do łazienki, ale po drodze znowu słyszę telefon. – Pan Krzysiek? Niech pan nie prichodit. Popracuju do kańca i patom zrezygnuju. Niech pani Anna wazmit kakuju Polku.

„Tak, Polkę” – Słyszę w tle podniesiony głos matki i czuję że wzbiera we mnie niepohamowana złość. – Dobrze, niech pani da matkę!

– Słucham? – Matka brzmi teraz bardzo niepewnie.

– Siedź sobie sama w tej twojej kuchni! – wrzeszczę. – Po raz ostatni załatwiłem ci pomoc. Nie chcę ciebie znać! – Rozłączam się, nie czekając na jej reakcję.

– Powiedziałem matce, że nie chcę jej znać – mówię do Haliny. – Ojciec pojechał z Marysią na cmentarz a matka pożarła się z tą Wierą... Co ja mam z tymi starymi zrobić? Staram się, żeby im pomóc, żeby matka nie pichciła tych obiadów, bo jest chora... i wszystko na marne. Powiedz, co ty byś zrobiła na moim miejscu?

– Przeczekałabym. Niech radzą sobie sami. Może przekonają się, że nie jest to takie łatwe.

– Jak tam było? – pytam, otwierając drzwi.

– Szkoda mówić. – Halina wchodzi, zziębnięta od poniedziałkowego wczesnego chłodu. – Dlaczego nie leżysz?

– Zaparzyłem sobie zioła. No to jak tam było?

Halina zdejmuje kurtkę, wnosi do kuchni torbę z zakupami – Zadzwoniłam dwa razy, tak jak chciałeś. Ociec otworzył drzwi, nie pytając, kto to.

– Zawsze tak robi – wtrącam.

– Był zły. Miał do mnie pretensję, że ciebie nie ma. Powiedział, że się na nich obraziłeś i wysłałeś mnie samą, żeby nie spotkać się z nimi.

– Przecież wiedział, że jestem chory.

– Pewnie zapomniał. Powiedziałam, że ciągle jeszcze leżysz w łóżku, ale nie jestem pewna, czy to do niego dotarło.

– A matka?

– Przez cały czas gadała. Powiedziała, że traktujesz ją jak dziecko, a ona przecież jest twoją matką.

– Trudno nie traktować jej jak dziecko.

– Powiedziała, że Wiera była złą kobietą. Nie umiała ani sprzątać ani gotować. No i jak ona mogła zadzwonić do ciebie z ich telefonu bez pytania. Potem stwierdziła, że powinnam wpłynąć na ciebie, żebyś tak źle nie odnosił się do swojej matki, że jesteś nerwowy, że wymusiłeś na niej zgodę na remont mieszkania, że ona do dzisiaj po tym remoncie nie wie, gdzie co się znajduje, bo wszystko jest gdzieś pochowane, że tęskni do swojej łazienki z wanną.

– Jak na to zareagowałaś?

– Stwierdziłam, że jest to sprawa między tobą a nią i że ja nie będę do tego się wtrącać.

– No i dobrze. A ojciec?

– Ciągle chodził między kuchnia a pokojem i mamrotał, że ta kobieta od początku mu się nie podobała i że ma z tobą do pogadania.

– Dziwne. Jeszcze niedawno mówił, że Wiera bardzo dobrze gotuje i że dokładnie sprząta.

– Widocznie boi się matki, albo ustalili między sobą, co będą na ten temat mówić.

– Biedny starzy, pokrzyżowałem im plany. Nastawili się na ostrą rozmowę ze mną, a ja wystawiłem na ogień ciebie.

– Jakoś to wytrzymałam. Najpierw rozkładałam im lekarstwa, a potem piłam herbatę, bo ojciec oczywiście przygotował mi ją, mimo że nie miałam na to specjalnej ochoty. Modliłam się, żeby szklanka stała się jak najszybciej pusta. Wyszłam stamtąd po czterdziestu pięciu minutach.

Halina relacjonuje to wszystko beznamiętnie. Zdaje sobie sprawę z tego, że są to starzy, schorowani ludzie, że reagują jak dzieci i że niewiele można na to poradzić. Ja tak nie potrafię.

– Po raz ostatni pomogłem im w tej sprawie. Już trzeci raz załatwiałem kobietę do gotowania i sprzątania i za każdym razem wszystko na nic. To jakieś fatum. Teraz palcem nie ruszę. Niech gimnastykują się sami – mówię to z żalem i złością, ale gdzieś tam, w głębi serca, czuję, że prawdopodobnie będzie inaczej.

– Dzień dobry, Krzysiu, tu tata. – Ojciec tym razem nie pomylił mojego imienia. Całość wyrecytował głosem donośnym i młodym, jakby nigdy nie był chory.

– Dzień dobry, tato.

– Leżysz?

– Tak. To zaziębienie jakoś nie chce mi przejść. Postanowiłem wygrzać się, ale do piątku powinienem czuć się już znacznie lepiej.

– To nie dobrze, że jesteś taki chory. – Ani słowa o niedawnej wizycie Haliny. Zamierzam więc sprowokować go i spytać, czy u nich była, ale w tle słyszę płaczliwy głos matki: „ucałuj go”. – Mama cię całuje. Pogadaj z nią.

Nie mam teraz ochoty na rozmowę z matką. A w ogóle to najchętniej odseparowałbym się od nich obojga na jakiś czas. Może wyjechać z Warszawy na kilka dni? Matka jednak podchodzi do telefonu. – Krzysiu, jest mi tak przykro, że chorujesz. Kuruj się i nie myśl o mnie źle – głos jest pełen bólu i łez. Nigdy nie wiem, czy jej reakcje odzwierciedlają rzeczywisty jej stan, czy są wynikiem zwykłego, starczego wyrachowania. – Marysia powiedziała, że jestem histeryczką, a przecież tak nie jest. Byłeś taki nieprzyjemny...

Płacz.

– Daj spokój, mamo – mówię, przezwyciężając niechęć. – Widocznie twoim przeznaczeniem jest siedzenie w kuchni i pitraszenie tych obiadów.

– Będę gotowała, ale do sprzątania muszę kogoś znaleźć. Nie poradzę sobie.

– Mamo, ja po raz ostatni załatwiałem to dla was. Za każdym razem coś ci się nie podoba. Ale Marysia wspomniała, że może kogoś poszuka.

– Rzeczywiście, masz pecha – stwierdza prowokacyjnie matka, ale już mi się nie chce kontynuować tej jałowej rozmowy.

– Porozmawiamy, jak przyjdę do was – ucinam z mocnym postanowieniem, że nie dam się wciągnąć w żadną męczącą dyskusję.

– Przyjdź, synku.

– Do widzenia, mamo.

Odkładam słuchawkę i odczuwam coś w rodzaju ulgi, nie wynikającej jednak z zakończenia rozmowy, a z paradoksalnego uspokojenia sumienia, które gryzło mnie przez ostatnie dwa dni.