Historia ludzkości na haju - Kelly Sam - ebook + książka

Historia ludzkości na haju ebook

Kelly Sam

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca, pełna humoru i absolutnie prawdziwa książka o słynnych postaciach historycznych i ich życiu „pod wpływem”. poznajcie zaskakujące fakty o Ramzesie II, Jerzym Waszyngtonie, Vincencie van Goghu, Beatlesach i wielu innych ikonach dziejów i ich używkach!

„Ta książka w niezwykły sposób ożywia znane postacie i epoki. po jej lekturze już nigdy nie spojrzycie na historię tak samo” – Harlan Coben

Wiedzieliście, że Aleksander Wielki był notorycznym pijakiem, Szekspir ponoć nie stronił od marihuany, a Steve Jobs uważał, że LSD pomogło mu poszerzyć wyobraźnię? A może obiło się wam o uszy, że Zygmunt Freud tak uwielbiał kokainę, że nieustannie ją zażywał i przepisywał swoim pacjentom?

W swojej książce Sam Kelly opowie wam o tym, o czym raczej nie dowiedzieliście się od swoich nauczycieli historii, ujawni naprawdę dziwaczne aspekty życia znanych postaci i okrasi to wszystko błyskotliwym, humorystycznym komentarzem. Zacznie od starożytnej Grecji (Wyrocznia delficka w halucynogennych oparach), a skończy na współczesności (Carl Sagan na astronomicznym haju).

Przekonacie się, że na kartach historii jest mnóstwo używek i osób, które z nich korzystały. Ta książka to pasjonująca i rozrywkowa podróż przez ich upadki i wzloty… znaczy: odloty. Zdziwicie się, jak olbrzymi wpływ na historię ludzkości miały rozmaite substancje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Human History on Drugs: An Utterly Scandalous but Entirely Truthful Look at History under the Influence

Copyright © 2025 by Samuel Ezra Kelly

Ilustracje: Paul Girard

Projekt oryginalnego wydania: Silverglass Studio

All rights reserved

First published in 2025 by PLUME

An imprint of Penguin Random House LLC

1745 Broadway, New York, NY 10019

penguinrandomhouse.com

Przekład

Michał Strąkow

Redakcja i korekta

Piotr Mocniak, Katarzyna Zegadło-Gałecka

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie e-wydania

Karolina Kaiser,

Rozdział 13. został wcześniej opublikowany w innej wersji jako Queen Victoria and the First Opium War w „History Is Now Magazine” 9 marca 2021 r. Rozdział 14. został wcześniej opublikowany w innej wersji jako The Pope Who Drank Cocaine Wine w „History Is Now Magazine” 7 kwietnia 2021 r. Rozdział 20. został wcześniej opublikowany w innej wersji jako The Adventures of Jean-Paul Sartre w „Philosophy Now”, numer 145 (sierpień/wrzesień 2021), s. 8–10

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68352-75-7

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Dla Chocolate, mojego małego futrzastego wieloletniego współpracownika, tęsknię za Tobą

Wstęp

W szkole uczyliście się historii – a przynajmniej tak wam się zdawało.

Czytając szkolne podręczniki, dowiadywaliście się o sławnych ludziach, którzy dokonywali niezwykłych czynów. Ale podręczniki przedstawiają wybieloną wersję historii. Ich autorom zdarza się retuszować pewne fakty; niektóre informacje są zupełnie pomijane, a inne podawane w ocenzurowanej wersji, żeby ukryć prawdę. W rezultacie bohaterowie wielu opisywanych w podręcznikach wydarzeń jawią się jako jednowymiarowe postaci, które na arenie dziejów pojawiły się nagle, wygrywając ważną bitwę albo dokonując przełomu technologicznego. W rzeczywistości były to złożone, wielobarwne jednostki, które, tak jak my wszyscy, wiodły skomplikowane, chaotyczne, często dziwaczne życie – a jednak w podręcznikach do historii rzadko wspomina się o tym, co pomagało im osiągać sukcesy albo radzić sobie z porażkami.

Prawda jest taka, że wiele postaci historycznych sięgało po narkotyki: Jerzy Waszyngton, królowa Wiktoria, Zygmunt Freud, Adolf Hitler i rzesze innych – wszyscy oni byli ludźmi z krwi i kości, z prawdziwymi wadami i przywarami. Nauczyciele nie mogli wam tego powiedzieć, gdy byliście dziećmi, ponieważ młode, wrażliwe umysły nie są gotowe na to, by zmierzyć się z wszystkimi faktami. Ale teraz jesteście starsi i zasługujecie na to, by dowiedzieć się całej prawdy o tych sławnych ludziach – poznać ich autentyczne historie, których nie mieliście okazji poznać w szkole.

A zatem jak to właściwie jest: czy narkotyki są czymś dobrym, czy może złym? Szczerze mówiąc, nie ma jednoznacznej, uniwersalnej odpowiedzi. Niektórzy na trwale zapisani na kartach historii szczerze wierzyli, że narkotyki pomagają im w osiąganiu celów. Zarazem jednak zażywanie narkotyków doprowadziło niezliczone jednostki do upadku, a nierzadko nawet do śmierci.

W Historii ludzkości na haju starałem się przedstawić obie te perspektywy.

Jednym z kluczowych motywów tej książki jest edukacja. Narkotyki są narzędziami – pochodne amfetaminy, opioidy, barbiturany, a nawet psychodeliki mają uzasadnione zastosowania medyczne i mogą poprawić samopoczucie pacjenta, pod warunkiem, że są stosowane we właściwy sposób i podawane w odpowiednich dawkach przez wykwalifikowanego specjalistę. Niewiedza na temat efektów działania narkotyków oraz konsekwencji ich zażywania często miewa opłakane skutki. Wiele historycznych postaci mogłoby podjąć o wiele mądrzejsze decyzje, gdyby tylko znały fakty.

Wybielanie historii w podręcznikach nie jest rozwiązaniem. Pomijanie wszelkich faktów związanych z zażywaniem narkotyków i udawanie, że nie dochodziło do takich praktyk, nie sprawi, że problemy z nimi znikną. Jeśli chcemy, by ludzie wyciągali wnioski z historii, musimy najpierw zadbać o to, żeby dowiedzieli się, co tak naprawdę wydarzyło się w przeszłości.

Od dziecka miałem bzika na punkcie historii. W szkole podstawowej błagałem moją nauczycielkę historii, żeby pożyczyła mi do domu wydanie podręcznika przeznaczone dla nauczycieli, żebym mógł czytać z wyprzedzeniem kolejne rozdziały i zapoznawać się z dodatkowymi komentarzami oraz objaśnieniami, które wydawca umieszczał na marginesach, aby ułatwić nauczycielom przekazywanie kontekstu. Kiedy mama zaglądała rano do mojego pokoju, żeby mnie obudzić, często zastawała mnie śpiącego z otwartą książką historyczną na piersi.

Historia nie musi być nudna i drętwa. Historia to coś więcej niż nazwiska i daty, a jej nauka nie powinna polegać na wykuwaniu na pamięć, kto i kiedy wygrał daną bitwę. Zawsze uważałem, że podręcznik do historii powinien być najbardziej fascynującą książką wszech czasów – wyobraźcie sobie, że ktoś zebrał i opisał w jednym miejscu najciekawsze wydarzenia, do jakich kiedykolwiek doszło na świecie. Kto nie chciałby przeczytać takiej książki?

A ponieważ mój wymarzony podręcznik do historii jak dotąd nie powstał, postanowiłem napisać Historię ludzkości na haju. Moim celem było stworzenie książki zawierającej najbardziej niesamowite prawdziwe wydarzenia z przeszłości i prezentującej je w zabawny, wciągający sposób, który zachęcałby czytelników do uczenia się historii.

Jestem w spektrum autyzmu. Kiedy coś mnie zaciekawi, oddaję się temu bez reszty. Nie potrafię przerzucać stron od niechcenia; odczuwam niemal fizyczny przymus, by zgłębić dany temat. W rezultacie każdego dnia spędzam wiele godzin na szukaniu informacji, podążaniu za coraz to nowymi wątkami i odkrywaniu każdego szczegółu.

Studiowałem historię na Uniwersytecie Stanforda. Studiowałem to właściwie mało powiedziane – pochłaniałem kolejne kursy historyczne niczym Pac-Man duszki. W trakcie studiów wyjechałem za granicę i przez pewien czas mieszkałem w trzech obcych krajach (w Anglii, we Włoszech i w Niemczech), żeby głębiej zanurzyć się w historii powszechnej. Moimi wykładowcami byli jedni z najbardziej cenionych historyków na Stanfordzie.

Przez długi czas chciałem zostać nauczycielem. Marzyłem o chwili, w której stanę przed klasą i uraczę uczniów wspaniałymi historycznymi anegdotami. Chciałem im pokazać, że historia to coś więcej niż nudne uczenie się na pamięć suchych faktów. Że może być równie ekscytująca, co filmy o superbohaterach Marvela, a w dodatku występują w niej prawdziwi bohaterowie i prawdziwe czarne charaktery. Byłem przekonany, że uda mi się rozbudzić w moich uczniach pasję do historii równie silną, jak moja własna.

Ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że pisząc książki historyczne, zdołam dotrzeć do znacznie większej grupy odbiorców. Jako nauczyciel historii mógłbym dotrzeć do trzydziestu uczniów na raz. Jako autor książek historycznych mam szansę wpłynąć na dziesiątki tysięcy osób.

Mogę obiecać wam jedno: ta książka nie będzie ani gloryfikować narkotyków, ani ich demonizować. Chcę po prostu przedstawić fakty, wypełnić luki w wiedzy i uporządkować historyczne narracje na temat narkotyków – i dobrze się przy tym bawić. Ludzie sięgali po substancje narkotyczne od zarania dziejów i miało to zarówno pozytywne, jak i negatywne konsekwencje. Jednak publikacje historyczne poruszały tę tematykę rzadko, jeśli w ogóle. Aż do teraz. Aż do ukazania się tej książki.

Dołączyłem aneks, w którym wymieniłem niektóre ze źródeł, z jakich korzystałem. Oczywiście nie wszystkie, ponieważ wtedy aneks byłby dłuższy niż sama książka. Spędziłem tysiące godzin, badając zażywanie narkotyków przez postaci historyczne. Przeczytałem dziesiątki książek i dziesiątki tysięcy artykułów. Nie przesadzę, jeśli powiem, że na moim komputerze znajduje się ponad tysiąc zakładek. A przynajmniej tyle ich było, zanim przeklęta maszyna nie zawiesiła się na dobre.

Nic na to nie poradzę, ja po prostu kocham historię. Podsumowując: zanurkowałem do każdej króliczej nory, pociągnąłem za każdy wątek i zbadałem każdy trop – wszystko po to, żebyście wy nie musieli tego robić.

Odrzuciłem plewy, wybrałem łodygi i nasiona i przygotowałem z nich możliwie najbardziej treściwy wywar. Dostajecie tylko to, co wartościowe.

Udanej podróży. Mam nadzieję, że będzie ona dla was przyjemnym doświadczeniem.

Rozdział 1Wyrocznia delficka w halucynogennych oparach

Słyszeliście o wyroczni delfickiej, prawda? O miejscu, w którym boscy wybrańcy przekazywali śmiertelnikom mądrość bogów i odpowiadali na pytania greckich władców, szukających rady przed podjęciem najważniejszych decyzji? Otóż wszystkie te rady i wróżby opierały się na profetycznych wizjach wywołanych działaniem narkotyków.

Kiedy starożytni Grecy musieli podjąć jakąś istotną decyzję, woleli najpierw zapytać o zdanie bogów i w tym celu udawali się do wyroczni w Delfach. Była to nie lada wyprawa. Wyrocznia znajdowała się ponad sto pięćdziesiąt kilometrów od Aten, na zboczu wysokiej góry podciętej zdradliwymi urwiskami. Aby tam dotrzeć, trzeba było odbyć mozolną górską wędrówkę albo zdecydować się na pełen niebezpieczeństw morski rejs. W obu przypadkach podróż zajmowała wiele dni, a nawet tygodni.

Dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu? Starożytni Grecy opracowali przecież mnóstwo innych, bardzo naukowych metod ustalania, co myślą bogowie o takiej czy innej sprawie: ciągnięcie losów, rzucanie kośćmi, analizowanie wzorów pęknięć na kościach kurczaka albo mój ulubiony sposób, czyli masowanie wnętrzności martwego zwierzęcia, a zwłaszcza wątroby, która uchodziła za organ najlepiej nadający się do celów wróżebnych.

A mimo to chętnych do odwiedzenia wyroczni delfickiej nie brakowało. Ściągano do niej z prostego i ważnego powodu: wyrocznia nigdy się nie myliła. Prozaiczne decyzje, takie jak to, czym obsiać w danym roku pole, można było podejmować na podstawie wyników badania palpacyjnego owczej wątroby. Ale w przypadku decyzji mogących rzutować na losy całego królestwa nie zadowalano się takimi półśrodkami. Zasięgano rady wyroczni.

Wieszczeniem nie zajmowali się zwykli kapłani. Przekazicielem woli Apolla, łącznikiem między ludźmi a wszechwiedzącymi bóstwami była jedna, starannie wybrana osoba. Przepływające przez nią słowa Apolla sprawiały, że wieszczka przekształcała się w doskonałe naczynie mądrości, intuicji i wiedzy o przyszłych wydarzeniach.

Zgadza się, wieszczka. Rolę przekaziciela boskich przesłań pełniła kobieta, co może wydawać się szokujące, zważywszy na to, że społeczeństwa ówczesnej Grecji były silnie patriarchalne – dziewczętom nie wolno było chodzić do szkoły i zazwyczaj wydawano je za mąż jeszcze przed ukończeniem czternastego roku życia. Ale kiedy rządzące starożytną Grecją samce alfa potrzebowały rady w najistotniejszych sprawach wagi państwowej, zwracały się do kobiety – a właściwie do różnych kobiet. Wyrocznia w Delfach prawdopodobnie działała już od roku 1400 p.n.e. i trwało to, z przerwami, do roku 390 n.e., więc siłą rzeczy żadna kobieta nie mogła wieszczyć przez tak długi czas. Po wyzionięciu ducha przez pytię – tak nazywano kapłankę Apolla, przez którą przemawiało bóstwo – bogowie „wskazywali” nową pytię spośród pozostałych kapłanek.

Ale oto ciekawostka: wszystkie te kobiety wieszczyły pod wpływem narkotyków. Nie była to kwestia ich wyboru, tylko geograficzny imperatyw. W tym miejscu musimy powiedzieć sobie co nieco o topografii sanktuarium w Delfach. Ludzie pragnący zasięgnąć rady wyroczni ustawiali się o świcie w kolejce, po czym wspinali się po stromej, krętej ścieżce zwanej Świętą Drogą. W sanktuarium czekali na nich przyodziani w długie szaty asystenci, którzy prowadzili ich pojedynczo do położonego w głębi jaskini pomieszczenia, gdzie urzędowała pytia. Według starożytnych historyków, którzy byli naocznymi świadkami wróżb pytii, dokładnie nad szczeliną w dnie jaskini, z której wydobywały się dziwne opary, umieszczono trójnożny stołek. Siedząca na trójnogu pytia wdychała te opary i wchodziła w trans przypominający sen. Zaczynała dygotać i wić się (co stanowiło „dowód” na to, że znalazła się w stanie boskiego opętania), zmieniał się jej głos, wydawała z siebie mnóstwo dziwacznych dźwięków, a na koniec wygłaszała zagadkową przepowiednię, która często składała się z kilku zaledwie słów.

Jeśli ten opis przywodzi wam na myśl osobę doświadczającą intensywnego narkotycznego tripu, to wasze skojarzenie jest całkiem trafne. Okazuje się bowiem, że tajemnicze opary, które wdychała pytia, były czymś więcej niż tylko niesamowitym elementem scenografii; wydobywające się ze szczeliny skalnej wyziewy miały działanie psychoaktywne. Historycy od dawna podejrzewali, że pytia była kompletnie naćpana, i teraz współczesna nauka zdołała tego dowieść. W latach 1995–2000 zespół naukowców, w skład którego wchodzili geolog, archeolog i chemik, zebrał i zbadał próbki skał z terenu dawnego sanktuarium delfickiego. Badacze odkryli, że pomieszczenie, w którym przepowiadała przyszłość pytia, znajdowało się dokładnie nad uskokiem geologicznym, z którego wydobywał się występujący naturalnie gaz zwany etylenem. Etylen to substancja o słodkawym zapachu, której wdychanie może wywoływać euforię, wrażenie bezcielesności i odmienne stany świadomości – efekty, jak zauważyli naukowcy, przypominające odczucia przy wąchaniu kleju. Zasadniczo ich wniosek był taki, że wieszczki z wyroczni delfickiej były na ostrym haju.

To nie wszystko: psychoaktywne opary nie były jedyną substancją, pod wpływem której znajdowała się pytia. Trzeba pamiętać, że sanktuarium Apolla położone było w trudno dostępnym miejscu na zboczu góry. Oznacza to, że dieta rezydującej tam pytii nie mogła być zbyt urozmaicona i składała się głównie z tego, co można było pozyskać w najbliższej okolicy. Ponadto kapłanki Apolla były pobożnymi ascetkami i prawdopodobnie uważały folgowanie rozkoszom podniebienia za coś niewłaściwego, skłaniając się do konsumowania tego, co nieapetyczne, a czasem nawet niebezpieczne dla zdrowia. Jednym z głównych składników diety pytii były silnie toksyczne liście oleandrów rosnących nieopodal sanktuarium. Tak jest, pytia zajadała się trującymi roślinami.

Na szczęście ludzkie ciało jest niesamowitą maszyną, która może wykształcić tolerancję na toksyczne substancje poprzez regularne spożywanie ich niewielkich ilości. Pamiętacie kwestię wypowiedzianą przez bohatera filmu Narzeczona dla księcia: „Od kilku lat zwiększałem swoją odporność na proszek z Iokainy”? Na tej samej zasadzie opierają się szczepienia, czyli wstrzykiwanie niewielkich ilości wirusa do organizmu po to, by wyszkolić układ odpornościowy do rozpoznawania i zwalczania danego drobnoustroju. Wydawnictwo Johns Hopkins University Press opublikowało w 2014 roku artykuł sugerujący, że pytia delficka celowo spożywała truciznę zawartą w liściach oleandra, żeby wprowadzać się w stan boskiego uniesienia, w którym wygłaszała swoje dziwaczne przepowiednie.

Narkotyczne odloty wieszczki były zatem skutkiem działania nie jednej, ale dwóch naturalnych substancji: (1) psychoaktywnego gazu, którego wdychanie wywoływało sugestywne halucynacje; (2) trującej rośliny, której spożycie powodowało gwałtowne drgawki. Połączenie obu substancji sprawiało, że wieszczka zachowywała się w sposób tak dziwaczny i nie z tego świata, że starożytni Grecy nie potrafili wytłumaczyć sobie tego inaczej, jak tylko aktem boskiego natchnienia.

Ale, ale – skoro wieszczka wcale nie komunikowała się z bogami, to jakim cudem była tak nieomylna w swoich przepowiedniach? Przekazy dotyczące nieomylności wyroczni delfickiej są niepodważalną częścią greckiej historii, czy zatem nie powinniśmy wyciągnąć z tego wniosku, że pytia była obdarzona jakimiś nadnaturalnymi zdolnościami?

Otóż nie. Podobnie jak Liam Neeson w Uprowadzonej, wyrocznia posiadała pewne wyjątkowe umiejętności, ale nie były to zdolności nadprzyrodzone. Jej proroctwa zawsze okazywały się trafne z całkiem prostego powodu: nigdy nie dawała jasnej odpowiedzi na zadane pytanie. Słynęła z zagadkowych przepowiedni, które były trudne do zrozumienia i można je było interpretować na wiele różnych (często wzajemnie sprzecznych) sposobów.

Jednym z najbardziej znanych przykładów jest odpowiedź, jakiej udzieliła królowi Krezusowi w 550 roku p.n.e. Król zwrócił się do wyroczni o radę, czy powinien wyprawić się przeciwko imperium perskiemu. Proroctwo brzmiało: „Jeśli Krezus pójdzie na wojnę, wielkie państwo upadnie”. Uskrzydliło to Krezusa! Był przekonany, że pytia przepowiedziała mu zwycięstwo. Zebrał wojska, zawarł niezbędne sojusze, po czym zaatakował Persów wszystkimi siłami – i poniósł druzgocącą klęskę. Władca Persji, król Cyrus II Wielki, wziął Krezusa do niewoli i rozkazał spalić go żywcem. Opowieść głosi, że Krezus zawołał do bogów, błagając o wyjaśnienie, dlaczego wyrocznia delficka go zawiodła, na co bogowie odparli, że wyrocznia powiedziała prawdę. Zniszczyłeś wielkie państwo – tyle że swoje własne, nie ich. To dopiero zwrot akcji!

Co ciekawe, wszystkie teksty historyczne obarczają odpowiedzialnością Krezusa, a nie wyrocznię. Ich autorzy dochodzą zgodnie do wniosku, że król padł ofiarą własnego ego, ponieważ ośmielił się uwierzyć, że właściwie zinterpretował przepowiednię. Za jego pychę nie można winić ani bogów, ani ich odurzonej oparami kapłanki. Zgodnie z historycznym kanonem proroctwa wyroczni były bez wyjątku trafne, więc jeśli coś poszło nie tak (co zdarzało się całkiem często), to wyłącznie dlatego, że otrzymujący przepowiednię nie był dość mądry, aby właściwie odczytać jej znaczenie. Na tym polegał sekret sukcesu wyroczni delfickiej: nie można się pomylić, jeśli nigdy nie udziela się jednoznacznych odpowiedzi.

Warto zadać sobie pytanie, czy wieszczki wiedziały, że wprowadzają ludzi w błąd? Możliwe, że nie zdawały sobie z tego sprawy. Wystawiane regularnie na działanie halucynogennych gazów i trucizny z oleandrów, przez większość czasu znajdowały się w stanie zmienionej świadomości. Poza tym były kapłankami, a nie naukowczyniami, więc być może naprawdę wierzyły, że ich ciągłe odurzenie było efektem duchowej łączności z bogami, a nie działania narkotycznych substancji.

To życzliwa interpretacja. Bardziej cyniczna jest taka, że wieszczki doskonale wiedziały, że nie są w stanie przewidywać przyszłości, i rozmyślnie okłamywały ludzi. Mało tego, manipulowały nimi tak, iż w rezultacie byli przekonani, że jeśli przepowiednia się nie sprawdziła (tak jak w przypadku króla Krezusa), to była to ich wina, a nie rozminięcie się z prawdą wyroczni.

Ja tłumaczę to sobie tak: wieszczki z sanktuarium delfickiego trollowały ludzi, zanim kilka tysięcy lat później wynaleziono w tym celu internet.

Rozdział 2Faraon Ramzes II spragniony gandzi

Myślę, że zainteresuje was, co znaleziono wewnątrz mumii faraona Ramzesa II, znanego powszechnie jako Ramzes Wielki. Jak wskazuje jego przydomek, Ramzes II uważany jest za jednego z najwybitniejszych władców starożytnego Egiptu. Wzniósł więcej posągów i pomników, a także spłodził więcej dzieci (ponad setkę!) niż jakikolwiek inny faraon. Aż dziewięciu późniejszych faraonów zdecydowało się przyjąć jego imię po wstąpieniu na tron, więc śmiało można powiedzieć, że był popularnym gościem.

Przez tysiące lat mumia Ramzesa II uważana była za zaginioną. Po śmierci pochowano go w prestiżowej Dolinie Królów, gdzie spoczywali tylko najwięksi z faraonów, ale kiedy archeolodzy odkopali jego grobowiec, okazało się, że jest pusty. Lojalni kapłani prawdopodobnie obawiali się, że złodzieje splądrują grób władcy i dlatego wielokrotnie przenosili jego mumię z miejsca na miejsce, niczym wysoko urodzony gorący kartofel. Archeolodzy nie byli w stanie namierzyć ostatecznego miejsca pochówku Ramzesa aż do 1881 roku, kiedy to odkryto komorę grobową nazwaną później „królewską skrytką” (skrytką TT320) – oprócz mumii Ramzesa II spoczywały w niej szczątki ponad pięćdziesięciu innych egipskich królów, królowych, a także członków ich rodzin. Było to coś w rodzaju przestrzeni co-workingowej dla zmarłych przedstawicieli rodów królewskich.

Kolejne wielkie odkrycie nastąpiło ponad sto lat później. W roku 1985 francuska archeolożka, paleontolożka i paleobotaniczka Arlette Leroi-Gourhan przeprowadziła kompleksowe badania mumii Ramzesa. Jej celem było dowiedzieć się czegoś o stylu życia faraona na podstawie związków chemicznych pochodzenia roślinnego zachowanych w głębokich warstwach tkanek jego królewskiego ciała. Spróbujcie zgadnąć, co znalazła.

Konopie indyjskie!

Tak jest, w jamie brzusznej faraona natrafiła na siedem ziaren pyłku konopi indyjskich. Nie była to jakaś imponująca ilość, ale trzeba pamiętać, że były to tylko te ziarenka, które zachowały się pomimo upływu kilku tysięcy lat. Wyobraźmy sobie, ile takich ziarenek znajdowało się tam w 1213 roku p.n.e., gdy umarł Ramzes II. Jego mumia musiała być wtedy obsypana pyłkiem konopi niczym pączek cukrem pudrem.

Przypuszcza się, że znaczny zapas konopi indyjskich był przechowywany w pojemnikach w pobliżu grobowca; nie można tego stwierdzić z całą pewnością, ponieważ na przestrzeni wieków ta część Doliny Królów została co najmniej siedmiokrotnie zalana przez powódź. Wiemy jednak, że faraonów zwyczajowo grzebano razem z rozmaitymi elementami ich doczesnego dobytku – począwszy od zapasu jedzenia i picia, aż po biżuterię i zwierzęta domowe – które mogły być im niezbędne podczas życia pozagrobowego. Materiał dowodowy znaleziony w brzuchu Ramzesa pozwala sądzić, że jego najcenniejszym bagażem w podróży w zaświaty mogły być konopie indyjskie.

Aby zrozumieć, dlaczego Ramzes tak bardzo cenił sobie konopie indyjskie, trzeba sobie uzmysłowić, kim był w starożytnym Egipcie faraon. Często tłumaczy się ten termin jako „król” lub „władca”, ale jest to kolosalne niedopowiedzenie. Znacznie trafniejszym określeniem byłby „bóg w ludzkiej postaci”. Faraon był dla starożytnych Egipcjan odpowiednikiem superbohatera. Miał być zarówno władcą, jak i najbardziej nieustraszonym z wojowników: kimś w rodzaju króla T’Challi z filmu Czarna Pantera. Ramzes nigdy nie zaskarbiłby sobie szacunku swojego ludu, gdyby ograniczył się do kierowania kampaniami wojennymi ze swojego bezpiecznego pałacu. Wykluczone. Jego poddani oczekiwali, że znajdzie się w samym centrum wydarzeń na polu bitwy, osobiście dowodząc wojskiem i szarżując na wroga na czele tysięcy żądnych krwi żołnierzy.

Domyślacie się zapewne, co przytrafiało się faraonowi, który brał czynny udział w bitwie. Odnosił rany – i w przeciwieństwie do zwykłych żołnierzy nie mógł sobie pozwolić, by ktokolwiek się o tym dowiedział, ponieważ paradowanie w zakrwawionych królewskich szatach mogłoby nadszarpnąć jego wizerunek „króla-boga”[1]. Prawdopodobnie to właśnie dlatego Ramzes chciał mieć stale pod ręką spory zapas konopi indyjskich, które już w tamtych czasach ceniono za ich właściwości lecznicze. Naukowcy odkryli starożytny papirus, podręcznik medyczny z 1550 roku p.n.e., który zalecał stosowanie konopi w celu łagodzenia bólu i stanów zapalnych. Czy jest lepszy sposób na podtrzymanie swojej reputacji boga wśród ludzi, niż powrócić z wielotygodniowej kampanii wojennej, wyglądając przy tym równie krzepko i zdrowo, co w dniu, w którym wyruszyło się na wojnę?

Konopie indyjskie musiały być naprawdę skuteczne w leczeniu urazów, ponieważ Ramzes Wielki był jednym z najdłużej panujących faraonów w historii: rządził Egiptem przez sześćdziesiąt siedem lat i dożył co najmniej dziewięćdziesiątki. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu wybiła jego godzina, postanowił spakować trochę znakomitej medycznej marihuany do ceramicznego słoja i zabrać go ze sobą na tamten świat.

Oczywiście konopie indyjskie nie były jedynym narzędziem, za pomocą którego Ramzes ugruntowywał swoją reputację bóstwa w ciele człowieka. Polegał również na szeroko zakrojonych działaniach public relations. Jego kampania piarowa rozpoczęła się po tym, jak najechał zbrojnie posiadłości hetyckie w dzisiejszej Syrii, gdzie w 1275 roku p.n.e. stoczył z Hetytami bitwę pod Kadesz. Ramzes dowodził niewielką armią liczącą dwadzieścia tysięcy ludzi i miał przeciwko sobie znacznie większe, pięćdziesięciotysięczne siły Hetytów – i nie tylko wygrał, ale rozgromił wroga. Wrócił do Egiptu w glorii bohatera i zdobywcy.

Tyle tylko, że egipskie zwycięstwo pod Kadesz było fake newsem. W rzeczywistości bitwa zakończyła się remisem i Ramzesowi nie udało się zdobyć miasta. Wojna trwała przez piętnaście długich lat, aż w końcu obie strony miały dość i podpisały traktat pokojowy – pierwszy tego rodzaju dokument w dziejach świata. Ale mieszkańcy Egiptu nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Wiedzieli tylko tyle, ile im powiedziano, zatem Ramzes nakazał tworzyć poematy opiewające jego zwycięstwo i malowidła ścienne przedstawiające go jako militarnego geniusza. Ale była to czysta propaganda. Ramzes Wielki już za młodu zrozumiał, że prawda nie ma znaczenia. Historii nie piszą zwycięzcy, tylko publicyści.

Dlatego kazał zbudować tyle gigantycznych pomników. Jeśli naprawdę jesteś bogiem wcielonym, powinny istnieć olbrzymie monumenty wzniesione na cześć twojego majestatu; bez nich kolejne pokolenia mogłyby zapomnieć o twoich niesamowitych osiągnięciach. Wzdłuż całego Nilu, od jednego krańca Egiptu po drugi wyrosły na polecenie Ramzesa monolity, które zapierały dech swoim ogromem, większe niż wszystko, co zbudowano wcześniej. W Wielkiej Świątyni w Abu Simbel zachowały się cztery posągi Ramzesa dwudziestometrowej wysokości, górujące nad mniejszymi wizerunkami pokonanych nieprzyjaciół faraona. Ogrom posągów podkreślał nadludzki status władcy, którego przedstawiały. W całym Egipcie niewiele jest znaczących pomników i budowli niebędących świadectwem wielkości Ramzesa II.

Monumenty te są tak absurdalnie wielkie, że niektórzy wierzą, że przy ich budowie musieli pomagać Egipcjanom przybysze z kosmosu, ponieważ zwykli ludzie nie byliby w stanie stworzyć czegoś tak niesamowitego. Ramzes byłby zachwycony takimi teoriami spiskowymi. Udało mu się osiągnąć dokładnie to, na czym mu zależało: kontrolę nad narracją na swój temat… w każdym razie do czasu.

Przez trzy tysiące lat jego plan działał doskonale – dopóki nie pojawił się cholerny Percy Bysshe Shelley, który wszystko zepsuł. Ramzes był znany Egipcjanom jako Ramzes II lub Ramzes Wielki, ale starożytni Grecy znali go pod innym imieniem: Ozymandias. Kiedy w 1817 roku odkopano duży fragment starożytnego posągu Ramzesa i przetransportowano go do Muzeum Brytyjskiego, zainspirowało to słynnego poetę Shelleya do napisania sonetu, który na zawsze zmienił sposób, w jaki myślimy o tym niegdyś wielkim faraonie:

„Ja jestem Ozymandyas, król królów. Mocarze!Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałąGińcie z rozpaczy!” Więcej nic już nie zostało…Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukażeI piaski bielejące w pustyni obszarze[2].

Imię Ozymandias szybko nabrało nowego znaczenia. Stało się synonimem pychy i samolubnej dumy człowieka, który chce być pamiętany i otaczany czcią po swoim odejściu, ale brakuje mu zdrowego rozsądku, by zrozumieć, że nic nie wytrzyma próby czasu. Na nieszczęście dla Ramzesa to nowe, bardziej cyniczne spojrzenie na jego dziedzictwo mocno zakorzeniło się w kulturze popularnej. Na przykład jeden z najsłynniejszych odcinków Breaking Bad nosi tytuł Ozymandias, a w oficjalnym zwiastunie finałowego sezonu tego serialu Bryan Cranston recytuje wiersz Shelleya o rozpadającym się dziedzictwie niegdyś wielkiego króla.

Wiersz Shelleya całkowicie zrujnował dziedzictwo Ramzesa. Zamiast budzić skojarzenia z wielkością, jego imię stało się synonimem przebrzmiałej chwały i narcystycznej dumy. A postać Ramzesa stała się dowodem na to, że nadmierna ambicja prowadzi donikąd.

Potem nastąpił jednak nieoczekiwany zwrot akcji. Mówi się, że „natura zawsze znajdzie sposób” – czasami znajduje go także ludzkie ego. Dzięki badaniom Arlette Leroi-Gour­han zmarły przed wiekami faraon zyskał rzeszę zupełnie nowych fanów. Nowym dziedzictwem Ramzesa Wielkiego stały się konopie indyjskie.

Kiedy Arlette Leroi-Gourhan odkryła siedem ziarenek pyłku konopi w jamie brzusznej mumii Ramzesa Wielkiego, media głównego nurtu nie poświęciły temu odkryciu zbyt wiele uwagi. Zyskało ono jednak spory rozgłos w środowisku użytkowników marihuany. Serwisy internetowe prowadzące sprzedaż produktów konopnych i/lub promujące styl życia związany z zażywaniem marihuany zaczęły nagle interesować się informacjami na temat starożytnego Egiptu.

Każdy celebryta, który pragnie zachować popularność przez długi czas, musi prędzej czy później wymyślić siebie na nowo, żeby wzbudzić zainteresowanie nowej publiczności. Podobnie było z Ramzesem. W rezultacie znany jest on dziś mniej jako Ramzes Wielki, budowniczy monumentalnych posągów i budowli, a bardziej jako Ramzes Ujarany – faraon, który tak bardzo kochał trawkę, że kiedy umierał, próbował zabrać ją ze sobą.

Może spoczywać w pokoju, wiedząc, że współczesny świat w pełni docenia, że był nie tylko faraonem potężnym, ale także na potężnym haju.

Rozdział 3Aleksander Wielki był notorycznym pijakiem

Aleksander Wielki nie był zwykłym nastolatkiem. Gdy jego tata wyjechał z miasta w interesach, Aleksander nie pożyczył sobie samochodu staruszka, żeby wybrać się na przejażdżkę. Zamiast tego pożyczył sobie jego wojsko, żeby zmiażdżyć rebelię, która wybuchła pod nieobecność króla. Gdy zamordowano mu ojca, Aleksander nie snuł się po pałacu jak sparaliżowany niezdecydowaniem Hamlet, tylko skrzyknął żołnierzy i wyruszył na podbój Persji.

Aleksander był świetny w wielu dziedzinach: zdolny uczeń uwielbiający poszerzać swoją wiedzę (jego nauczycielem był sam Arystoteles); utalentowany mówca potrafiący porwać publiczność, a także charyzmatyczny przywódca wzbudzający w ludziach lojalność i gotowość do odważnych czynów. Historycy są zgodni, że to jeden z najbardziej błyskotliwych strategów w dziejach, który nie przegrał żadnej bitwy, nawet wtedy, gdy musiał walczyć z przeważającymi siłami wroga.

Ale przynajmniej z jednym Aleksander nie radził sobie tak „świetnie”: nie potrafił powstrzymać się od picia.

Charakterystyczną cechą charakteru Aleksandra było poczucie wiecznego niespełnienia – stale pragnął czegoś więcej. Pod względem wojskowym wychodziło mu to na dobre. Nieposkromiona ambicja sprawiła, że jako dwudziestoparolatek nie poprzestał na podboju Persji, tylko parł dalej. Przed ukończeniem trzydziestego roku życia podbił większość znanego wówczas świata i stworzył imperium rozciągające się na trzy kontynenty i obejmujące ponad pięć milionów kilometrów kwadratowych. Wśród powodów, dzięki którym udało mu się tak szybko powiększyć terytorium swojego państwa, było i to, że nie próbował narzucać greckiej kultury podbitym ludom. Pozwalał im zachować rodzime wierzenia i styl życia, bo zdawał sobie sprawę, że w przeciwnym razie będą się buntować, a on będzie musiał walczyć na zbyt wielu frontach jednocześnie. Nie tylko nie tępił obcych zwyczajów, ale sam przejmował niektóre z nich. Zezwalając na kultywowanie lokalnych tradycji, Aleksander osłabiał na zdobytych ziemiach ducha oporu wobec macedońskich rządów, umacniał swoją reputację mądrego władcy i – co było dla niego najważniejsze – mógł wykorzystywać armię nie do pacyfikowania ludności podbitych krain, tylko do dalszego poszerzania granic swojego imperium w tempie niespotykanym w dotychczasowej historii świata.

Jednak w wymiarze osobistym to wieczne nienasycenie okazało się dla niego zgubne. Pragnienie wszystkiego, co ma do zaoferowania życie, nie było w przypadku Aleksandra jedynie metaforyczne – było dosłowne. Aleksander pochłaniał niedorzeczne ilości alkoholu. Był największym imprezowiczem w całej starożytnej Grecji, a to nie byle co, bo w IV wieku p.n.e. ludzie naprawdę potrafili imprezować.

Jego ulubionym napojem było wino, a musicie wiedzieć, że wino w starożytnej Grecji było znacznie mocniejsze od tego, jakie pijamy dzisiaj. W czasach Aleksandra nie wynaleziono jeszcze lodówek. Bardzo zamożni ludzie niekiedy schładzali swoje napoje śniegiem i lodem zbieranym przez służbę na szczytach pobliskich gór, ale Aleksander spędzał większość czasu w podróżach, podbijając po drodze różne tereny, więc jego wino było serwowane w temperaturze pokojowej. Wino przechowywane przez starożytnych cechowała niewiarygodnie wysoka zawartość alkoholu, sięgająca niekiedy nawet 40 procent, ponieważ alkohol działał jako konserwant i wino zyskiwało dzięki temu na trwałości.

Oczywiście nie pito go w takiej postaci. Rozcieńczano je wodą, zmniejszając stężenie alkoholu. Typowa proporcja wynosiła trzy części wody na jedną część wina.

Ale nie Aleksander, który pił wyłącznie wino „nierozwodnione”, czyli tak, jak spożywano je w Macedonii, gdzie się urodził i wychował. Ponadto nie pił wina z kieliszków, tylko z czarek. Wychylał czarkę za czarką, dopóki nie osiągnął stanu kompletnego upojenia alkoholowego. Trudno powiedzieć, dlaczego tyle pił. Być może traktował wino jako rodzaj środka dopingującego dla żołnierzy, ponieważ osłabiało strach przed śmiercią na polu bitwy, a może używał go w charakterze afrodyzjaku, aby jeszcze bardziej pobudzić swój nieposkromiony seksualny apetyt na kobiety, mężczyzn, względnie przedstawicieli obu płci jednocześnie. Niezależnie od powodu, Aleksander regularnie upijał się do nieprzytomności.

Być może znacie to z własnego doświadczenia: człowiek imprezuje sobie w najlepsze, ale potem budzi się rano i okazuje się, że zrobił coś bardzo, bardzo złego.

U Aleksandra Wielkiego takie historie były na porządku dziennym. Mógł być militarnym geniuszem, ale po pijanemu robił nieraz naprawdę głupie rzeczy – jak wtedy, gdy przebił włócznią swojego dobrego przyjaciela Klejtosa Czarnego w 328 roku p.n.e.

Klejtos był jednym z najlepszych oficerów i najbliższych przyjaciół Aleksandra, któremu kilka lat wcześniej uratował życie podczas bitwy (i nieco zbyt często mu o tym przypominał). Pewnego wieczoru Aleksander i Klejtos tęgo sobie popili i wdali się w pijacką kłótnię, jak się to czasem zdarza między przyjaciółmi. Gdy zaczęli na siebie krzyczeć, ich towarzysze uznali, że pora położyć kres awanturze, zanim sprawy przybiorą zły obrót. Rozdzielili obu mężczyzn i próbowali odprowadzić ich w różne strony. Ale w ostatniej chwili Aleksander wyrwał im się, chwycił za włócznię i ugodził nią biednego Klejtosa, zabijając go na miejscu. Kiedy w końcu wytrzeźwiał i dotarło do niego, co zrobił, płakał przez trzy dni z rzędu.

Można by pomyśleć, że Aleksander wyciągnie z tego wnioski i ograniczy picie, ale oczywiście tak się nie stało. Jakby tego było mało, alkohol nie był jedyną używką, po którą sięgał regularnie.

Aleksander był również wielkim amatorem opium.

Pamiętacie, jak wspomniałem o tym, że Aleksander lubił wprowadzać do swojego życia elementy obcych kultur? Jednym z nich było zażywanie opium. Narkotyk ten dotarł do Grecji przez Egipt w epoce brązu i zanim Aleksander stał się jego entuzjastycznym użytkownikiem, opium było znane Grekom już od prawie tysiąca lat. Opium mogło zaspokoić potrzeby, których nie mógł zaspokoić alkohol – było silnym środkiem przeciwbólowym i uspokajającym. Chociaż Aleksander nigdy nie przegrał bitwy, od czasu do czasu odnosił rany i kontuzje. Kiedy po raz pierwszy spróbował opium, poczuł, że bogowie uśmiechnęli się do niego, oferując mu magiczną substancję, pod wpływem której ból znikał. Nie tylko sam zażywał opium, ale także gorąco zachęcał swoich żołnierzy do korzystania z jego cudownych właściwości uśmierzających ból.

Szybko stał się prawdziwym ambasadorem opium i propagował je niczym Johnny Appleseed jabłka. Kiedy Aleksander i jego żołnierze wyruszali na wyprawy wojenne, zabierali ze sobą opium – wraz z nimi zawędrowało do Persji, Indii i w inne strony świata. Za każdym razem, gdy Aleksander podbijał jakiś nowy kraj, prezentował miejscowej ludności opium, tak jakby chciał powiedzieć: „Witajcie, oto opium, czyż grecka kultura nie jest wspaniała?”. Pomimo całej swojej inteligencji nie dostrzegał żadnych niepokojących sygnałów związanych z jego rosnącym uzależnieniem od narkotyku – przecież wciąż zwyciężał, wciąż podbijał i wydawało się oczywiste, że żaden człowiek na świecie nie może go pokonać.

Ale w 323 roku p.n.e. nadużywanie przez niego wina i opium w końcu zebrało swoje żniwo. Aleksander opanował Bliski Wschód i znaczną część subkontynentu indyjskiego i prawdopodobnie kontynuowałby swoje podboje, gdyby jego tęskniący za domem żołnierze nie powiedzieli „dość”. Nie chcieli kontynuować zwycięskiego marszu i domagali się przerwy, w trakcie której mogliby wrócić do domu i do swoich bliskich. Aleksander niechętnie wyraził zgodę i oświadczył, że rozbiją obóz w starym pałacu Nabuchodonozora w Babilonie, gdzie zorganizują wielką ucztę upamiętniającą śmierć jego bliskiego przyjaciela i kochanka, Hefajstiona. Podczas uczty Aleksander wyżłopał mnóstwo czarek nierozcieńczonego wina. Żołnierze reagowali na opilstwo swojego wodza wiwatami, bo traktowali je jako dowód nieposkromionej siły na miarę legendarnego Achillesa.

Jednak Aleksander, przy całej swojej potędze, inteligencji i charyzmie, był zwykłym śmiertelnikiem i miał wątrobę śmiertelnika. Przyjęcie trwało cały dzień i całą noc, a on przez cały ten czas opróżniał czarkę za czarką. W końcu oświadczył, że nie czuje się zbyt dobrze i poszedł się położyć, ale jego stan stale się pogarszał. Odczuwał dotkliwe bóle, trawiła go gorączka, potem pojawiły się drgawki i delirium. W kolejnych dniach coraz bardziej opadał z sił. Po dwunastu – długich, pełnych męczarni – był tak osłabiony, że z trudem się poruszał.

Kiedy wierni żołnierze zażądali spotkania ze swoim wodzem i weszli do jego namiotu, Aleksander nie był w stanie mówić. Powoli przeszli obok jego łoża, a on ledwo zdołał pozdrowić ich gestem dłoni. Wkrótce potem zapadł w śpiączkę i zmarł.

Przez tysiąclecia krążyły różne plotki na temat przyczyny śmierci Aleksandra. Niektórzy utrzymywali, że został otruty przez wrogów, jednak większość historyków odrzuca hipotezę celowego otrucia, ponieważ Aleksander chorował ciężko przez dwanaście dni, a zamachowcy w tamtych czasach nie dysponowali wolno działającymi truciznami. Inni spekulowali, że jego śmierć była bezpośrednim skutkiem choroby, takiej jak malaria czy dur brzuszny. Co najmniej jeden uczony doszedł do wniosku, że w momencie stwierdzenia zgonu Aleksander wcale nie był martwy. Zdaniem pewnego lekarza z Nowej Zelandii był to przypadek błędnego rozpoznania śmierci: Aleksander mógł być sparaliżowany, lecz nadal w pełni świadomy nawet przez sześć dni po tym, jak medycy stwierdzili jego śmierć.

Ale najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest to, że wykończyły go alkohol i opium. Nie można oczywiście wykluczyć, że Aleksander zapadł na jakąś chorobę, na przykład na malarię, ale trudno uwierzyć, że gwałtowne pogorszenie jego stanu zdrowia tylko przypadkowo zbiegło się w czasie z kilkudniowym maratonem zażywania substancji odurzających. Choroba mogła przyczynić się do jego śmierci, ale główną przyczyną było przedawkowanie używek i związane z tym powikłania. Dzięki osiągnięciom nowoczesnej medycyny wiemy, że człowiek może doprowadzić swoje organy wewnętrzne do ruiny i przynajmniej przez jakiś czas nie wyglądać na chorego – ale starożytni Grecy nie mieli takiej wiedzy. Obserwując nieprzerwane pasmo zwycięstw Aleksandra, wysnuli wniosek, że został on pobłogosławiony przez bogów, a zatem nie mogło spotkać go nic złego.

Niczym w klasycznej greckiej tragedii nienasycone pragnienie Aleksandra doprowadziło go do zguby. Mawiano, że nikt nie zdoła go pokonać – okazało się jednak, że był taki człowiek, i był nim sam Aleksander. Chociaż nigdy nie przegrał bitwy, uzależnienie od alkoholu i opium zabiło go w trzydziestym drugim roku życia.

[1] Cytując Star Trek (oraz animowaną klasykę Droga do El Dorado): „Bogowie nie krwawią”.

[2] Percy Bysshe Shelley, Ozymandyas, tłum. Adam Asnyk.