Herkules - Jergovic Miljenko - ebook + książka

Herkules ebook

Jergovic Miljenko

4,0

Opis

Jest rok dwa tysiące któryś, Serbia i Chorwacja rozgrywają w Belgradzie mecz kwalifikacyjny do mistrzostw świata, bez udziału kibiców gości. Chorwacja organizuje więc publiczne transmisje. Jej reprezentacja wygrywa, a wspólne oglądanie spotkania eliminacyjnego kończy się rozruchami, które rozpoczęły się w nadmorskiej miejscowości Brižnik – znanej z epidemii  tyfusu, o której spowodowanie oskarżano nawet terrorystów. Mówiono, że przyczyną zamieszek była śmierć syna generała, Herkulesa, który rzekomo zginął pod kołami auta z austriacką rejestracją. Jadąca nim para turystów zaginęła bezpowrotnie, na nic zdała się interwencja austriackiej ambasady...

Z tych oraz innych faktów i losów bohaterów Jergović konstruuje powieść niemal kryminalną, gęstą, trzymającą w napięciu, której rozwiązanie jest zupełnie niespodziewane i zaskakujące.
To, że autor umieszcza akcję w niesprecyzowanej  przyszłości, sprawia,  że jej przesłanie jest przerażające. Jergović pokazuje bowiem, że nacjonalistyczne zaślepienie nie mija, że trwa stale i w sprzyjających warunkach ożywa. Pokazuje, jak łatwo jest wywołać pogromy i jak łatwo ogarniają one coraz szersze kręgi ludzi. Pokazuje też, że zawsze taki sam jest los uchodźców, nawet tych, którym się powiodło – nigdy nie przestają być obcy, boleśnie trwa w nich pamięć utraconego kraju.  I nic nie wskazuje, by kiedykolwiek miało być inaczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Herkul Wydanie polskie na podstawie: Fraktura, Zaprešić 2019
WydawcaBożena Kućmierowska
Redakcja i korektyJoanna Pomorska
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneJanusz Fajto
Konwersja: eLitera s.c.
Knjiga je objavljena uz financijsku potporu Ministarstva kulture i medija Republike Hrvatske Książka została wydana przy finansowym wsparciu Ministerstwa Kultury Republiki Chorwacji
© Miljenko Jergović and Fraktura 2019. All rights are represented by Fraktura, Croatia © Polish translation by Magdalena Petryńska © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-163-6
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o. 00-696 Warszawa ul. J. Pankiewicza [email protected]

Herkules

Hop, zajączku, hop, hop! Tatka nie ma, za kark nie złapie: nie, Herkules, nie na jezdnię... Kamień sterczy z asfaltu, walnie cię w czoło, bum! O, Herkules, Herkules, jakby cię tatko widział, złapałby cię, rzucił wysoko, leci Herkules, leci, leci sokół wysoko, podnieś się z ziemi, wstań. Herkules wstaje, światło i mrok. I znowu światło... A tatko łamie szpigety nad rondlem! Szpagety, nie szpigety, nad rondlem para. Łamie tata szpagety w nogach Herkulesa, łamie w rękach... Skąd szpagety w nogach, skąd w rękach?... A potem mrok, a potem światło, potem głos, bulgocze jak woda w uszach. Głos z wody... I nic... Hop, zajączku, hop, hop, nie ma zajączka, nie ma tatka, nie złapie zajączka za kark... Nie, nie, Herkules, nie na szosę. No i leci sokół nad jezdnią, leci, gdzie Kakanj, gdzie kakanjskie morze, leci sokół, leci, a za nim tatko, tatko mój w czołgu! Generał Armii Chorwackiej Anto Gavran Ćumur w czołgu, a Herkules przed czołgiem, przegania dzieci na rowerkach. Uciekajcie, dzieci, uciekajcie, jedzie tatko mój generał, a on litości nie zna. Na wojnie nie ma litości. Litość jest w kościele, a kiedy jest wojna, nie idzie się do kościoła, tylko do czołgu, i brum, brum... Leci sokół, leci sokół, ponad Kaknjem, nad kakanjskim morzem, a za nim tatko mój w czołgu. Nie ma tatki, umarł tatko mój kochany, Herkules smutny, nikt go nie słyszy...

Zoran

Z Wiednia ruszamy koło pierwszej, Borka nie mogła wcześniej wyjść z biura. Najpierw dwa spotkania z inwestorami, potem, w połowie rozmowy, zjawił się nasz nieszczęsny Kasim, chce budować dom, ona mu obiecała projekt. I rozsiadł się, żeby o tym pogadać. A dom mu się w planach jakoś zmniejszył, bo nie ma już syna, zostali z żoną sami, córka, zięć i wnuki w Kanadzie, i Kasim właściwie nie prosi o projekt, tylko chciałby, żeby mu Borka opowiadała o tym jego domu, żeby ożywiła model, powiedziała, co powinno być w środku, a naprawdę prosi, żeby zaplanowała mu resztę życia. Ale tak się nie da.

Potrzebowała godziny, żeby się pozbyć Kasima i żebyśmy mogli ruszyć. Ale jakoś tak wyszło, że większą część drogi rozmawiamy o nim.

Kasim był chorążym najpierw w Peci i Strumicy, potem w Kninie i w końcu w Sarajewie. Łaził za ojcem Borki, jeszcze kiedy był podpułkownikiem, aż do chwili, kiedy został generałem, a wtedy Starović ciągnął go ze sobą wszędzie, gdzie go wysłali. Generał wysoki, szczupły, Kasim mały, okrągły, wyglądali jak Don Kichot i Sancho Pansa. Ale co armia wie o Don Kichocie, nazywali ich jak w komiksie, Zagor i Chico. Kiedy Starović w osiemdziesiątym piątym przeszedł na emeryturę – można powiedzieć, w samą porę – jakoś się okazało, że i Kasim ma dość lat na wcześniejsze przejście do cywila. Mieszkali drzwi w drzwi w oficerskich blokach na Dolac Malcie, szanowali się nawzajem i odwiedzali. Co ciekawe, dla Starovicia Kasim był dawnym kolegą z pracy, ale dla Kasima Starović na zawsze został generałem. I gdy tylko w letnim domu trochę się przy rożnie wypiło, mówił do niego: towarzyszu generale! Był w jakiś sposób dumny ze stopnia Starovicia, jakby w tym generalstwie była i jego zasługa.

Gdy wybuchła wojna, Kasim już w połowie kwietnia dziewięćdziesiątego drugiego wziął żonę i dzieci i pojechał do Wiednia. Nie bez powodu: jego nieszczęsny syn Goran od gimnazjum miał problemy z depresją, w poradni psychiatrycznej chodził od doktora do doktora, ale nie potrafili mu pomóc; na depresję nie ma ratunku, trzeba nauczyć się żyć z tym cierpieniem, jak długo się da. Nie wiem, jak im się to udało, ale od razu pojechali do Wiednia. Może Kasim tam kogoś miał. Jeśli tak, to ten ktoś niespecjalnie im pomógł, bo wylądowali w obozie dla uchodźców i zostali tam pół roku. I w ciągu tego pół roku dokonało się wielkie przeobrażenie Kasima. Może nie przeobrażenie, tylko pewni ludzie, dopiero gdy przejdą na emeryturę i wyjadą jako uchodźcy na obczyznę, odkrywają swoje życiowe powołanie. Dla Kasima nie była nim rola niedouczonego podoficera komunistycznej armii, pracownika kontrwywiadu i tajniaka, szpicla, który połowę czasu poświęcał na śledzenie albo wymyślanie spiskowców i pozostałych wrogów narodu w garnizonach Jugosłowiańskiej Armii Ludowej – nie, on miał zostać sławnym austriackim kucharzem.

Zaczęło się tak: gdy znaleźli się w ośrodku, a pech zrządził, że były to jakieś dawne koszary, Kasim zaczął pieszo zwiedzać miasto. I przypadkiem trafił na restaurację Dubrovnik, ogarnęła go nostalgia, wszedł, żeby się napić herbaty, bo kawy już wtedy nie pijał, i tak od słowa do słowa dowiedział się od właściciela – który już na wstępie, żeby nie było żadnych nieporozumień, przedstawił mu się jako ustasz z Tomislavgradu – że właśnie został bez specjalisty od rożna.

No cóż, nikt, kto znał Kasima, nie był pewien, co przeważyło, to, że nie przywykł do próżniactwa i ciągnęło go do roboty, że obracanie rożna od dawna było jego namiętnością, czy też poczuł się tak, jakby znowu polował na wrogów narodu, trzeba się więc wkręcić, a może wszystko to po trosze, grunt, że Kasim zaoferował się do pracy przy rożnie.

Właścicielowi nie podobało się, że jest uchodźcą, nie był też zachwycony, że jest muzułmaninem, ale Kasim nabrał go, mówiąc, że też jest ustaszem, że w tamtej wojnie całą rodzinę wymordowali mu we wschodniej Bośni i na Serbów nie może patrzeć, więc przyjął go na próbę.

Pół roku później Kasim był już szefem kuchni w restauracji Dubrovnik, miał pozwolenie na pracę i wszystkie papiery na pobyt. I dopiero zaczynał. Od południa do północy pracował, resztę nieprzespanego czasu zużywał na czytanie poradników, książek kucharskich i encyklopedii kulinarnych oraz na kuchenne eksperymenty w mieszkaniu, do którego się wprowadzili. Jego żona Bosa, skądinąd bardzo kulturalna kobieta, do wojny nauczycielka w szkole podstawowej imienia Silvija Strahimira Kranjčevicia na Mejtašu, nie mogła się nadziwić, bo dawnego Kasima kuchnia i kucharzenie nic a nic nie interesowały. Do niego należał rożen w letnim domu, a potem to, co z rożna, z wielką miską sałaty, i to byłoby wszystko. Umiał jeszcze ugotować dalmatyński brudet z ryb albo kalmarów i krewetek, ale robił to rzadko, tylko kiedy się pojechało nad morze, bo w Sarajewie nigdy nie można było kupić dobrej morskiej ryby. A teraz, proszę, na stare lata oszalał za gotowaniem.

Pod koniec wojny w Bośni Kasim pracował już jako szef kuchni w jednej z lepszych restauracji, którą prowadził jakiś nowojorski Żyd, kontynuując tradycje wiedeńskiej kuchni mieszczańskiej i dworu Habsburgów, „Der Standard” pisał o Kasimie kilkakrotnie, pierwszy raz jako o pracowitym i zaradnym bośniackim uchodźcy, drugi raz jako o znanym i pracowitym bośniackim kucharzu, trzeci raz jako o sensacji na austriackiej scenie gastronomicznej. Wtedy już nie wspominano o bośniackim pochodzeniu Kasima.

Pierwsza koperta z listem i pięciuset markami w banknotach o nominałach pięćdziesiąt, dwadzieścia i dziesięć przyszła, jeśli Borka dobrze pamięta, pod koniec lata 1992 roku. Mnie się wydaje, że była już jesień. Przesyłkę przyniósł jakiś niemiecki dziennikarz, chyba z berlińskiego „Tageszeitung”. Nazywał się, jeśli się nie mylę, Rathfelder. Od tamtej chwili co kilka miesięcy w różny sposób przychodziły koperty z markami, za które całkiem nieźle żyli teść i teściowa, a także, co tu kryć, my oboje, wkrótce pojawiły się też wycinki z informacjami o niespodziewanej sławie Kasima. Kiedy sytuacja trochę się poprawiła, zaczęły przychodzić paczki. Te paczki od Bosy i Kasima bardziej rozczuliły Starovicia niż wszystkie marki. Pieniądz jest zimny, człowiek się nim nie wzrusza.

I oto aniśmy się obejrzeli, chorąży generała stał się bogaty i sławny, więc nikt już nie pamiętał, kim był i co robił przez pierwszych ponad pięćdziesiąt lat życia. A Starović, w którego patrzył jak w Boga, żył tak jak każdy sarajewski emeryt podczas wojny, potem trochę gorzej, jak każdy sarajewski Serb, który nie uciekł z miasta. O dwadzieścia kilo lżejszy, z połową zębów, siwy i pokorny, jaki chyba powinien być generał wrogiej armii.

Nigdy nie poskarżył się Kasimowi, a Kasim nie mógł widzieć go takiego, jaki naprawdę był. Czas chorążego stanął w osiemdziesiątym piątym, kiedy za swoim generałem przeszedł na emeryturę i kiedy widział w nim wzór mądrości, uczciwości i odwagi, wojskowego supermena i Jugosłowianina. Ale chociaż generał się nie skarżył, Kasim zaprosił go, żeby przyjechał z żoną do niego do Wiednia. On załatwi papiery i mieszkanie, Sarajewo niech zostawi za sobą i więcej się nie ogląda, nic już z tego nie będzie. Generał oczywiście odmówił. Trochę z szacunku dla siebie, trochę ze strachu – a może szacunek dla siebie i strach są tym samym – nawet mu na myśl nie przyszło wyjeżdżać z Sarajewa. Trzy razy podczas wojny robili mu rewizję w mieszkaniu, niby to szukali broni, zmuszali go, takiego starego, do kopania okopów, lżyli go i upokarzali, ale on, im gorsze rzeczy go spotykały, tym silniej trwał w postanowieniu, że nigdzie nie pojadą i tu, gdzie są, zostaną do śmierci. W jego głowie, myślę, wyglądało to tak: jeśli tyle zła spotyka mnie w domu, co dopiero mogłoby być w Wiedniu!

Pod koniec 1996 roku Kasim przyjechał do Sarajewa. Ambasada austriacka organizowała Dni Wiednia, w tamtym czasie wszystkie ambasady urządzały jakieś imprezy ze sławnymi muzykami, artystami i pisarzami, aby pokazać, że zależy im na Bośni i Sarajewie, i w ramach tych Dni Austriacy wydali w Holiday Inn wielki bożonarodzeniowy obiad dla pięciuset osób, na który zapowiedziano przyjazd z Wiednia sławnego kucharza, naszego, z Sarajewa. Nikt już nie pamiętał Kasima sprzed wojny, bo też nikt go nie znał. I kto by znał wojskowego emeryta z Dolac Malty, chorążego kontrwywiadu, zbója z bezpieki, jednego z tych, co to z natury rzeczy byli najbardziej niewidzialni i najmniej lubiani w każdym garnizonie. A teraz wszyscy rzucili się, żeby z nim robić wywiady, fotografować go i filmować, pokazywać i przedstawiać jako naszego człowieka, któremu udało się za granicą, uchodźcę, który pokazał Wiedniowi, jak się żyje i je w Sarajewie. On trochę się krępuje, a trochę cieszy. Nic nie znaczy dla niego wiedeńska sława w porównaniu ze smutną i ponurą sarajewską.

Powiedzieli mu, że z tych pięciuset zaproszeń dla niego jest tyle, ile potrzebuje. On na to, wystarczą dwa. Dla generała z małżonką. I tak wyprawiliśmy teścia i teściową na katolicki świąteczny obiad w Holiday Inn. Biedak, mizerny i przygnębiony, że musi iść, ale idzie, nikt go nie pyta. Już długo nikt go o nic nie pyta, idzie więc, jakby miał wykonać zadanie, z którym wysyła go jego chorąży. Świat stanął na głowie.

Obiad przeciągnął się do kolacji. Jak im tam było, nie mówili, ale dwa, trzy dni później zadzwonił do mnie z Wiednia Kasim. Dostał od teścia mój numer w pracy. I mówi, że tamtego dnia rozmawiał z generałem, znowu go namawiał, żeby się przeniósł do Wiednia, a on nie chce, mówi, że tylko jedna rzecz jest w jego życiu ważna, żeby córka i zięć wyjechali z Sarajewa. Dla niego, mówi, pod każdym względem jest za późno. Nie dlatego, że jest stary, nigdy człowiek nie jest tak stary, żeby nie mógł uciekać, tylko dlatego, że złożył przysięgę temu, którego już nie ma, i że tej, której już nie ma, był generałem. Jego sprawą jest, powiada, lec, jak słudzy egipskich faraonów, w jednym grobie z tymi dwojgiem, Kasim nie pyta, z jakimi dwojgiem, już on wie, którego i którą ma generał na myśli, więc teraz dzwoni do mnie, aby mi powiedzieć, że ja i Borka musimy wyjechać z Sarajewa.

Ze strachu nogi się pode mną ugięły. Nigdy, przez całą wojnę, nie rozmawialiśmy o wyjeździe. Ani wtedy, kiedy było najgorzej, ani kiedy teściowi robili rewizję w mieszkaniu, ani kiedy go zabierali do kopania okopów, ani kiedy ona, a potem ja zrozumieliśmy, że w Sarajewie nie jest już wszystko jedno, czy nazywasz się Ahmo czy Zoran, Borka czy Fata, zwłaszcza że obojgu nam zaczęło iść lepiej, ja miałem dwie prace, obie dla zagranicy, obie dobrze płatne, Borka z koleżanką ze studiów otworzyły pracownię architektoniczną, nadchodzi czas budowy, trzeba być pierwszym. A jednak, kiedy ci ktoś proponuje, żebyś się przeniósł do Wiednia, że załatwi ci papiery i mieszkanie, coś się w tobie odzywa. Myślałem, że jeśli będzie dobrze, tak jak w 1996, kiedy wyglądało, że będzie dobrze i coraz lepiej, zapomnę o propozycji Kasima. Ale jeśli dobrze nie będzie, tak jak latami nie było dobrze, albo jeśli, nie daj Boże, znowu zacznie się wojna, nie wybaczę sobie, że ją odrzuciłem. A cały czas kombinuję, czy Borce nic nie mówić, żeby jej nie denerwować, czy mówić, ale wszystko obrócić w żart, powiedzieć, że generał stracił rozum i akurat kiedy zaczęło nam dobrze iść, chce nas przez Kasima dyslokować. Ona podchwyci żart i jeszcze doda swoje: i tak nie moglibyśmy zostawić generała i generałowej samych, starzeją się, muszą nas mieć pod ręką. I po sprawie, z czasem się o niej zapomni.

A co, jeśli sprawa nie jest z tych, o których się zapomina, i jeśli to dla nas ostatnia okazja, żebyśmy pojechali, tak jak wcześniej pojechało wielu? Dzisiaj już nie pamiętam, co przeważyło, o czym jeszcze myślałem, ale wiem, że po pracy jak nieprzytomny pognałem do domu opowiedzieć Borce o rozmowie z Kasimem. Nie wiem, czy zaproponowałem, żebyśmy jechali, bo nagle jakoś rozumiało się samo przez się, że jedziemy, że nic innego nie ma sensu, tylko zostawić wszystko i jechać. Teść się cieszy, teściowa płacze ze szczęścia, Borka już kombinuje, kiedy powiedzieć kumpelce, że z pracowni nici, i czy lepiej pojechać do Zagrzebia autem, czy załatwić papiery na miejscu, w Sarajewie, i lecieć prosto do Wiednia. Nie ma nikogo, kto by się zawahał, nikogo, kto by nas ostrzegł, że może nie powinniśmy wyjeżdżać teraz, kiedy wojna się skończyła i życie wraca do Sarajewa. Ani wtedy, ani przez następny miesiąc, bo tyle potrzebowaliśmy, żeby wszystko pozałatwiać i poodmawiać, zakończyć swoje życie w tym mieście, nie usłyszeliśmy żadnych wątpliwości. Do głowy mi nie przyszło to, co wiem dzisiaj, że Wiedeń nie jest na końcu świata i że, jeśli się nam nie powiedzie, w każdej chwili możemy wrócić. Wyjeżdżaliśmy na zawsze, cali w euforii. Ktoś powinien mi wyjaśnić, jakiś psychiatra, antropolog lub pisarz, jak to możliwe, że wcześniej nie chcieliśmy wyjeżdżać, że trzy i pół roku umieraliśmy ze strachu, a potem wyjechaliśmy, nawet się nie obejrzawszy.

Dalej sprawy szły niemal przewidywalną koleją. Oczywiście dzisiaj wydaje nam się to przewidywalne, kiedy minęło, a my dwoje stoimy niby na jakimś wzniesieniu, na szczycie góry, skąd wszystko dokładnie widać, widać jak na dłoni lata, które płynęły od 1996 roku do dzisiaj, do sierpnia 20..., i wszystko jest logiczne, jak to w życiu bez wielkich niespodzianek, zmian i wojen.

Kiedy my zaczynaliśmy w Wiedniu nowe życie, do którego się nie przyzwyczajaliśmy, bo od początku było w naturalny sposób nasze, aż się dziwiliśmy, że i to dawne życie także było nasze, generał i generałowa jakby planowali swoje odejście. Ona wiosną 1997 roku rozchorowała się – co przed nami ukrywano, żebyśmy się nie martwili i przypadkiem nie zechcieli przyjechać – i już wczesną jesienią, 25 września, rozstała się z tym światem. Przeszła trzy operacje, chemioterapię i naświetlania, ale nie było ratunku. I przez cały ten czas codziennie już o świcie rozmawiała przez telefon z Borką. O tym, o czym rozmawiały przez całe dawne życie, o błahych kobiecych sprawach, o sąsiadach, o drzewach genealogicznych, o miastach i mieszkaniach, w których żyły, o przeprowadzkach i rzeczach zaginionych podczas przeprowadzek, a generałowa nigdy niczym się nie zdradziła. Głos miała zawsze pewny i mocny, choć przed chwilą wybudziła się z narkozy albo właśnie była na chemioterapii i wlewały się w nią trucizny tego świata, które zabijały ją, zamiast jej przeklętego raka, głos miała pewny i mocny także wtedy, kiedy najwyraźniej umierała, a Borka o niczym nie miała pojęcia, tylko gawędziła z nią o jakiejś kobiecie z Sandżaku, z Novego Pazaru, która z mężem i piątką dzieci wprowadziła się na pierwsze piętro, do mieszkania po pułkowniku Zorcu z rodziną. Uprzejma kobieta, dzieci też uprzejme, witają się, w odróżnieniu od tych sarajewskich, mąż otworzył na Dolac Malcie piekarnię z burkami, co drugi dzień przynosi świeże pity, duże i małe, i mówi, to drobnostka, sąsiadko, tylko do spróbowania... I generałowa opowiada i opowiada, a umiera, i dopiero potem się orientujesz, że ten novopazarski piekarz przynosił chorej sąsiadce i jej mężowi pitę, bo tak wypada i tak się w jego świecie robi. Przynosił im pitę, bo myślał, że nie mają nikogo bliskiego. I w jakiś sposób miał rację, ponieważ już nie mieli. A wszystkie te jej pogaduszki z Borką nagle wobec śmierci nabierają jakiegoś innego sensu, uzupełniają się, jakby były opowiedziane do połowy.

Pierwszy raz pojechaliśmy do Sarajewa na jej pogrzeb. Drugi raz pojedziemy trzy miesiące później, kiedy umrze generał. A umrze tak, że na światłach koło katolickiego cmentarza na Stupie przejedzie go ciężarówka z piaskiem, kiedy będzie przechodził przez jezdnię na czerwonym. Był szary sarajewski grudzień, koniec grudnia, mgła i mrok, dzień przed Nowym Rokiem, pogrzeb na Barach. Ateistyczna kwatera, tuż nad kaplicą i kostnicą, czarny i biały marmur, pięcioramienne gwiazdy, tu i tam partyzanckie odznaczenie. Generała chowają w tym samym grobie, w którym spoczywa generałowa, pod drewnianym obeliskiem przeznaczonym dla niewierzących. Na pogrzeb przyszło kilkanaście osób, głównie sąsiadów, i może ze dwóch, trzech kolegów z garnizonu, dziś emerytów. Kasima nie ma, spodziewałem się, że go nie będzie (tak jak nie było go na jej pogrzebie), tylko przysłał wieniec, zielony, ze sztucznych gałązek laurowych, a pośrodku pięcioramienna gwiazda z czerwonych goździków. To jedyny znak, pod którym generał zostanie pochowany.

Borka wyprostowana i cicha, nawet nie drgnie, o łzach nie ma co mówić. Zeszłym razem też nie płakała, ale to było co innego, byliśmy w szoku, nie tyle z powodu śmierci, ile tego, co generałowa zdołała przed nami przemilczeć i ukryć, a to niepłakanie jest z jakiegoś bólu, z sarajewskiego czadu i zapachu węglowego dymu, który dociera od Šipu, ciężki i słodki jak śmierć.

Kiedy umiera wierzący, nad grobem odgrywają mu obmyślane przez setki i tysiące lat przedstawienie, jeśli jest katolikiem, katolickie, a jeśli muzułmaninem, muzułmańskie, potem ludzie odstoją wokół sceny, uronią łzę, jeśli jakieś słowo zostało wymówione w szczególny sposób albo jakiś ruch wykonany trochę inaczej, a kiedy w Sarajewie w roku 1997 umiera niewierzący, nie tylko nie ma żadnego przedstawienia, ale grabarze zwlekają z pochówkiem, żeby się ludzie nie rozeszli, zanim przyszli. I kiedy oni zwlekają, zjawia się Kasim. W czarnym odświętnym garniturze i wieczorowych pantoflach brnie przez ciężkie i lepkie ilaste błoto. Przyleciał z Wiednia w ostatniej chwili, akurat żeby temu zwlekaniu grabarzy nadać jakiś sens.

Nazajutrz razem wracaliśmy do Wiednia. Rano taksówką na lotnisko, potem do samolotu, gdzie czekały austriackie stewardesy w czerwieni. Przywitaliśmy je z radością, jak najbliższą rodzinę, choć dopiero niespełna rok jesteśmy w Wiedniu, a po niemiecku mówimy nie lepiej niż bośniackie pokojówki i murarze. Nie dlatego, że jest nam w Wiedniu dobrze, ale że tutaj to już nie jesteśmy my. I jakby nam wszystko dokoła mówiło: i nigdy nie byliście!

W samolocie Borkę ogarnęło przygnębienie. Pytam, czy ty, bona[1], nagle się przestraszyłaś latania? Mówi, to nie to. No to co? Wszystko, mówi. I zaczyna płakać. Ale nie słabiutko, tak jak wtedy, kiedy kobieta się zasmuci, tylko tak, jak płaczą dzieci. Z głębi płuc, głośno. Ledwie przestanie, wzdycha i znowu zaczyna od początku. Ludzie się odwracają, patrzą, co się dzieje, jacyś amerykańscy dziennikarze, dziennikarka i fotograf, on prawie już wyjął aparat, myślą, cóż, to wojna, skutki wojny, a ja nie wiem, co robić, jak ją powstrzymać, strach mnie zdjął, myślę, tak już będzie zawsze. Głos z kabiny pilota oznajmia, że podchodzimy do lądowania, proszę zapiąć pasy, zamknąć stoliki przed sobą, przychodzi stewardesa, zatroskana pyta, w czym może pomóc, odsyłam ją. Wylądowaliśmy, Borka płacze, myślę, jak wsiądzie do autobusu taka zapłakana. Czekamy z paszportami w kolejce do odprawy, oddzielają nas, prowadzą do jakiegoś pokoju. Coś nie w porządku, pytam, a policjant, który nas tu przyprowadził, mówi, nie w porządku jest to, że kiedy pani płacze, nie wygląda jak na zdjęciu, na którym nie płacze. Dzięki jego słowom, wydaje mi się, zapamiętałem też wszystko inne.

Nie wiem, co się stało w samolocie. Myślałem, że to moja wina. Nie twoja, mówi ona. No to o co chodzi? Nie wiem, mówi, i trwa to miesiącami. Naprawdę nie wiem, nie żebym ci nie chciała powiedzieć. Mówię jej, że może powinniśmy pójść do psychiatry. Umiałby nam powiedzieć, co to jest. Ona się śmieje, patrzcie no, psychiatra!, mówi, co psychiatra może o tym wiedzieć? Wtedy z Sarajewa przyszło wezwanie na rozprawę spadkową. Musimy jechać, powiadam, opróżnić mieszkanie, trzeba je zwrócić państwu. Zabij mnie, nie mogę, mówi. Jak to nie możesz? Zwyczajnie, nie mogę do Sarajewa.

I tak nigdy nie pojechaliśmy ani na rozprawę spadkową, ani po rzeczy z mieszkania. Co prawda nie było tego dużo. Poprosiłem niejakiego Harisa, z którym pracowałem w UNPROFOR-ze, żeby spróbował wejść do mieszkania, wziąć albumy ze zdjęciami, dokumenty i trochę najbardziej osobistych rzeczy, ale go nie wpuścili. Mówią, mieszkanie jest zapieczętowane, trzeba przeprowadzić postępowanie spadkowe, niczego nie wolno dotykać. Telefonowałem do gminy, do miejskiego wydziału mieszkaniowego, w końcu do ministerstwa, wysyłałem upoważnienia uwierzytelnione u wiedeńskiego notariusza i w bośniacko-hercegowińskiej ambasadzie, wszystko na próżno.

Potem nigdy już nie próbowałem jej namawiać, żeby zacisnęła zęby i pojechała jeszcze raz do Sarajewa. Utkwiło jej jak kolec w pięcie, który kłuje, zanim się o nim pomyśli. A człowiek nie może raz postanowić i nigdy więcej o tym nie myśleć. Do mieszkania generała wprowadził się generał jakiejś nowej armii, były podoficer Jugosłowiańskiej Armii Ludowej z Konjica. Zadzwoniłem, żeby się rozpytać o rzeczy, odebrał kobiecy głos, przedstawiłem się, powiedziałem, w jakiej sprawie dzwonię, i w tym momencie połączenie zostało przerwane. Spróbowałem jeszcze raz, teraz odezwał się męski głos i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, przejechał mi się po mamusi i powiedział, że możemy poszukać rzeczy na wysypisku.

Ale nie o to chodzi, i nigdy nie chodziło, nigdy też Borka nie wspomniała, że została bez bodaj jednej fotografii z dzieciństwa. I kiedy rozmowa schodziła na to, że tylu ludzi z Bośni zostało bez albumów ze zdjęciami – a o tym się wtedy często rozmawiało, wydawało się więc, że najcięższym skutkiem wojny, mimo tylu śmierci, utraty domów i ojczyzny, było to, że ludzie nie mieli swoich zdjęć i nie mogli wiedzieć, jak dawniej wyglądali – Borka udawała, że jej to nie dotyczy. Ona przeżyła wojnę w Sarajewie, nikt nie wyrzucił jej z mieszkania, w którym dorastała, ani z jej dziecinnego pokoju, który w pewnej chwili stał się naszym wspólnym pokojem, niczego więc nie straciła. W jakiś sposób tak było: kiedy wojna się skończyła, została bez albumów, świadectw, dyplomów i odznaczeń ojca, bez dzienników matki i jej zeszytów, w których były przepisy na ciastka i przetwory. Była to strata, która nie miała nic wspólnego z wojną.

W tamtych latach odłamki wyłaziły z żywych ciał. Jakiś czas tkwiły pod skórą, a potem przebijały ją i wychodziły na zewnątrz. Było to tak, jakby dzieciom wypadały mleczne zęby. Na szczęście my oboje nie mieliśmy w sobie odłamków. Ale z czasem wypływały powody, które nie pozwalały Borce jechać do Sarajewa. Najpierw nie była ich świadoma, a potem, kiedy zaczęły się ujawniać, nie mogła ze mną o nich rozmawiać. Dlaczego, przecież o wszystkim trzeba mówić. Dlatego że nie wiedziałam, jak ci powiedzieć o czymś, co i dla mnie brzmi nieprawdopodobnie, co wydaje się niemożliwe. I w końcu wyszło na jaw, że zdarzyło się właśnie to, co było nieprawdopodobne i niemożliwe i co po wszystkim, kiedy człowiek to sobie uświadomi, zostaje równie nieprawdopodobne i niemożliwe.

Oto jak wygląda całość nieprawdopodobnego i niemożliwego. Generał i generałowa za nic nie chcieli, żebyśmy przyjeżdżali do Sarajewa. Dlaczego nie chcieli? Odpowiedzi na to będziemy szukali przez następnych trzydzieści lat. I akurat kiedy będzie nam się wydawało, że ją znaleźliśmy, ta odpowiedź zacznie nam umykać. Gdy generałowa zachorowała, umówili się, że nic nam nie powiedzą. Codziennie słyszały się z Borką, ale zawsze matka dzwoniła do córki, nie odwrotnie. A jeśli matka o określonej godzinie nie zadzwoniła, telefonował ojciec i mówił, że generałowa jest u sąsiadów. Ale nie była u sąsiadów, tylko w szpitalu. Potem jednak dzwoniła. Jak mogła telefonować ze szpitala, skoro nie mieli komórek, a w salach nie było telefonów? Tego nie wiemy i nie mamy kogo zapytać. Kiedy matka umarła, następnego rana polecieliśmy do Sarajewa. Najpierw, zupełnie przypadkiem, dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że chorowała na raka. Borka nie mogła tego pojąć. Potem ojciec tłumaczył jej, że to było życzenie matki, że nie chcieli, abyśmy się martwili, abyśmy zakłócali swój porządek życia, który w Wiedniu dopiero zaczynaliśmy budować, bo przecież wszystko było z góry jasne. Jej choroba była taka, że nie leczy się z niej w Houston, Wiedniu, Paryżu, tak jak i w Sarajewie. A ona przynajmniej umarła tak, jak zawsze mówiła, we własnym domu i we własnym łóżku. Generał, sugestywny, jakim go Bóg stworzył, zdołał jakoś przekonać Borkę, ale nadal tliło się ciche podejrzenie, pytanie, na które nie będzie odpowiedzi i które z czasem będzie tylko rosło: dlaczego im tak zależało, żebyśmy nie przyjeżdżali? Żebyśmy nie widzieli, jak umiera? Jeśli istniały jakieś inne powody, a mnie i Borce wydawało się, że istnieją, my dwoje nigdy się o nich nie dowiemy i póki życia będziemy się nawzajem przekonywać, że takich powodów nie było.

Z generałem po śmierci generałowej rozmawiała co dwa, trzy dni. Pytała, czy czegoś potrzebuje. Nie potrzebuje. Czy przyjechałby na trochę do nas do Wiednia, odpocząć i trochę się pozbierać. Nie, jest wypoczęty i pozbierany. Czy chce, żebyśmy my przyjechali. Nie ma mowy, po co mielibyśmy przyjeżdżać, tu nic nie ma, Sarajewo jak Sarajewo, chybaśmy się na nie napatrzyli. Nie do Sarajewa, odpowiadała, do ciebie. Przestań, zostaw mnie w spokoju, tylko wprowadzalibyście zamieszanie.

I tak sobie we dwoje rozmawiali. Krótkimi i stanowczymi, niby wedle jakiegoś szablonu jednakowymi zdaniami. Zawsze brzmiał tak samo dziarsko, ale oczywiście nie mieliśmy zbytniego zaufania do tej jego dziarskości, trenowanej w wojskowych szkołach i akademiach, strażnicach, koszarach i garnizonach wzdłuż i wszerz Jugosławii, wśród żołnierzy i oficerów, tępaków, chytrusów, intrygantów, kłamczuchów, psychopatów, przyszłych samobójców, ukrytych homoseksualistów, maniaków i milczków. Ta dziarskość wystarczyła jednak tylko na to, żebyśmy przez dwa, trzy dni przestali się martwić o generała, myśleć o nim i znowu zaczęli myśleć o sobie i swoim życiu. Ale podczas gdy z myślenia o innym może być jakaś korzyść, choć i to nie jest regułą, myśląc o sobie, człowiek nigdy nic mądrego nie wymyśli.

I wtedy pewnego dnia przyszła wiadomość, że na Stupie generała przejechał samochód ciężarowy z piaskiem. Według komunikatu policji, który opublikowały dzienniki, ciężarówka poruszała się z szybkością nie większą niż trzydzieści kilometrów na godzinę. Emeryt B. S. (71) przechodził przez jezdnię na czerwonym świetle. Kierowca próbował go ostrzec klaksonem, który w tym typie pojazdów jest szczególnie głośny, raz, potem dwa razy i trzy, liczba sygnałów ostrzegawczych waha się zależnie od świadka, a potem rozpaczliwie nacisnął jednocześnie hamulec i klakson i przy przeraźliwym dźwięku – dźwięku trąb jerychońskich, to dodaję ja – przejechał go i na miejscu uśmiercił. Kierowca, rodem z Zenicy, ze stałym miejscem pobytu w Banja Luce, doznał załamania nerwowego i został hospitalizowany na oddziale psychiatrycznym szpitala na Koševie. Kilka długich sekund patrzył na człowieka, który nieprawdopodobnie wolno przechodził przez ulicę, wiedział, że go przejedzie, tak jak, przekonany jestem, człowiek wiedział, że zostanie przejechany. Jeden nie mógł, drugi nie chciał nic zrobić.

Oto czego dowiedzieliśmy się zaraz po przylocie do Sarajewa. Tak pisano w gazetach, tak mówili sąsiedzi, którzy przyszli na stypę, jakby wszyscy byli na miejscu wypadku i teraz z ożywieniem o nim opowiadali. I nie było nikogo, kto by się zdziwił, jak to możliwe, że sąsiad nie słyszał klaksonu, dźwięku, na który martwi wstają z grobów, który brzmi jak syrena okrętu dalekomorskiego, kiedy wypływa z portu, by już do niego nie wrócić, choć przedtem miał słuch dobrze wytresowanego psa myśliwskiego, podrywał się na każdy szmer, pewnego dnia, kiedy przejąłem od Borki słuchawkę, żeby się z nim przywitać, usłyszał, jak wydmuchuję dym, i zapytał karcącym tonem – a ty, zięciu, znowu zacząłeś palić? – mówię mu – nie, tylko westchnąłem! – a on – o, zięciu, tak się nie wzdycha! – więc dlaczego nie usłyszał ciężarówki i klaksonu za swymi plecami?

Siedzi się przy dużym stole obiadowym, generał i generałowa lubili duże stoły, wszystko inne w ich życiu było skromne i małe, tylko stoły były duże, rozmawia się o wszystkim i o niczym, zmieniają się sąsiedzi na stypie, cisi i potulni przychodzą byli oficerowie i podoficerowie, cywilni pracownicy wojska, ci, którzy jeszcze pamiętają, że im pomagał, wszyscy w zasadzie wszystko wiedzą, tylko o jednej rzeczy się nie mówi: co się z nim stało, że nagle stracił słuch i powoli, nie rozejrzawszy się, przechodził przejściem dla pieszych na czerwonym świetle w najruchliwszym miejscu Sarajewa?

Nie zostało to powiedziane tego dnia ani w następnych dniach i miesiącach, właściwie Borka i ja nie rozmawialiśmy więcej o generale i jego śmierci, ale w jakiś sposób oboje, każde dla siebie, myśleliśmy i wiedzieli, że generał się zabił. A zabił się tak, aby wszystko wyglądało na nieszczęśliwy wypadek, aby jego samobójstwo nie było dla nas ciężarem. Trochę się przeliczył, bo był to ciężar o wiele większy, niż gdyby strzelił sobie w skroń. (Co prawda nie wiem z czego, bo nasi terytorialsi na początku wojny odebrali mu rewolwer, motywując to „potrzebami obrony kraju”).

Dokładnie w rocznicę śmierci generała urodziły się nam bliźniaki. Gdybym to gdzieś przeczytał, w powieści jakiegoś bośniackiego albo jugosłowiańskiego pisarza – a oni piszą tylko o wojennych i powojennych nieszczęściach, dlatego ich nie czytam – powiedziałbym, nie, to niemożliwe, głupie, ale tak było, to prawda, Borka urodziła dokładnie w rocznicę śmierci, tego samego dnia, a może i o tej samej godzinie. Generał wpadł pod samochód wczesnym popołudniem, a ona urodziła trochę po drugiej. Chłopca nazwaliśmy Adrian, po Adrianie Leverkühnie, a nad imieniem dziewczynki długo się zastanawialiśmy i w końcu nazwaliśmy ją Nora. Zależało nam tylko na jednym: żeby imiona nie były nasze i żeby w żaden sposób nie wiązały ich z krajem, z któregośmy przyjechali. Choć niemiecki znaliśmy jeszcze słabo, umówiliśmy się, że przy nich będziemy mówili wyłącznie po niemiecku, więc od momentu, kiedy Borka wróciła z porodówki, aż do września 2018 roku, kiedy Adrian pojechał do Pragi na studia reżyserii filmowej, a Nora dwa tygodnie później do Berlina, gdzie zapisała się na stosunki międzynarodowe, nigdy nie usłyszeli od nas ani jednego serbsko-chorwackiego zdania. Zamiast nauczyć dzieci ojczystego języka, my uczyliśmy się przy nich niemieckiego.

Czy żałuję tego dziś, kiedy nasze dzieci są prawdziwymi Austriakami? Nie. Gdyby to samo pytanie zadano mi przed rokiem, dwoma laty albo przed dziesięcioma, moja odpowiedź byłaby o wiele ostrzejsza. A teraz, widzisz, jedziemy tam. Prawda, jeszcze nie do Sarajewa i do Bośni, tylko nad morze, ale w tej opowieści nie ma to znaczenia. Zresztą chyba w drodze powrotnej wpadniemy i do Sarajewa. Ja bym chciał, Borka niby to nie chce, ale widzę, że i ona się łamie. Coś się jednak zmieniło. Im jesteśmy starsi, tym głośniej przemawia to z dna, z początku, z głębi człowieka. Jakbyś zaczynał sklerotycznieć i zapominać, i coś, co wszystko poprzedza, zaczyna być dla ciebie ważne. Przynajmniej na tyle ważne, żeby pojechać i zobaczyć, czego przez tyle lat nie chciałeś widzieć. Ale i tak gdyby mnie ktoś teraz zapytał, czy żałuję, że ukryłem przed dziećmi nasz język, powiedziałbym, że nie, ani trochę, i że dla mnie ta sprawa ma takie samo znaczenie, jak gdybyś mnie spytał, dlaczego ukrywałbym przed dziećmi pistolet, gdybym go teraz miał. Ten język, w którym śnię do dzisiaj i w którym myślę, kiedy rzecz jest trudna i poważna, a potem tłumaczę swoje myśli na niemiecki, w którym prawie nic mnie nie boli, ten język to stale nabity pistolet przystawiony do skroni. Skoro nie potrafię odsunąć tej lufy od głowy swojej i Borki, niech będzie chociaż daleko od dzieci.

Oni dwoje nas uratowali. Byli nieznośni. Ryczeli na zmianę. Kiedy Nora spała, Adrian płakał, a kiedy on zasnął, ona budziła się i zaczynała płakać. Tak było przez pierwsze dwa lata. Później było mi trudno przywyknąć do ciszy, która nastąpiła, kiedy przestali płakać. Choć nie była to jakaś wielka cisza. On był diablęciem, prawdziwe hiperaktywne dziecko z poradników o wychowaniu, tylko że my nic nie wiedzieliśmy o hiperaktywności i wcale nie chcieliśmy wiedzieć. Trzeba było żyć, nie mieliśmy czasu na nowoczesną pedagogikę. Nora była spokojniejsza, ale przysparzała więcej problemów. Wszystkiego się bała: kiedy gasiliśmy światło, bała się ciemności, a kiedy go nie gasiliśmy, bała się tego, co widać w świetle. Ani minuty nie mogła zostać sama. Stale ktoś musiał z nią być, żeby strzec jej i jej strachów. Gdybyśmy mieli czas i cierpliwość albo talent literacki – a geny chciały, że jeśli chodzi o literaturę, oboje byliśmy ciemni jak tabaka w rogu – o wielkich dziecinnych strachach Nory można by opowiedzieć wielką historię, całą powieść. Przemawiało z niej, wydaje mi się, wszystko to, co przeraziło przodków Borki i moich trzysta lat wstecz i co jeszcze przestraszy nas i naszych potomków do kto wie jakich przyszłych czasów. Takie były strachy Nory, a co ciekawe, nigdy nam nie przyszło do głowy, albo tylko mnie nie przyszło, że z dzieckiem coś jest nie w porządku, że te strachy mogłyby, Boże uchowaj, w coś się rozwinąć, kiedy mała dorośnie. Po prostu było widać, że w dziecięcej główce tymczasowo zamieszkał mrok wielu pokoleń, który pewnego dnia się rozjaśni. Niekiedy chciałem wiedzieć, co mówi ten mrok. Bo coś mówił na pewno. Każde dziecko jest prorokiem, tylko nie ma języka, w którym wypowiedziałoby swoje proroctwa. O, ale mnie poniosło...

I do tego oboje musieliśmy pracować. Architektce lub grafikowi niełatwo było w tamtych latach być w Wiedniu cudzoziemcem. Zwłaszcza że nam nie uśmiechała się praca w wielkich biurach z obcymi ludźmi, chcieliśmy mieć coś swojego, coś, czego nie mogliśmy mieć w Sarajewie. To nieprawdopodobne, jak klientów zaczyna ubywać, gdy tylko usłyszą, że nie znasz języka, robisz błędy gramatyczne, masz zbyt mocny murarsko-bałkański akcent. Myślą, że taki będzie dom, który im zaprojektujesz, że będzie wyglądał, jakby narysował go pomocnik murarski, który nosi wiadra z zaprawą. Więc raczej dadzą ci jałmużnę albo postarają się z niczego stworzyć złudzenie, że robisz dla nich coś pożytecznego, niż dać ci okazję, żebyś naprawdę coś zrobił. Tak było wtedy, a może i dziś nie jest inaczej. Ja tego nie wiem, bo nie jestem już tym, kim byłem wtedy. Może dziś jestem bardziej tym Austriakiem, który nie chce, żeby mu jakiś murarz projektował dom albo składał na monitorze typografię słów języka, którego nie rozumie.

Ale taka sytuacja pomogła nam zapomnieć to, o czym nie chcieliśmy myśleć. I bezsenne noce przy nich dwojgu, którzy beczą na zmianę, i dni pełne zmagań z nieufnymi wiedeńczykami, byle usunąć z głowy śmierć generała i to, co ją poprzedziło. Nie myśleć o tym, jak i dlaczego oboje tak rozpaczliwie starali się, żebyśmy wyjechali z Sarajewa i za żadną cenę nie wracali. To, co myśląc o tym, moglibyśmy odkryć, było straszne. Albo nie, to, co moglibyśmy odkryć, tylko zawróciłoby nas do naszego poprzedniego życia, kiedyś rozpoczętego, przerwanego przez wojnę, a generał i generałowa za nic nie chcieli, by do niej doszło. To była ich wojna, ich narodowowyzwoleńcza walka, rozpoczęta, kiedy wszystkie wojny w Bośni zostały zakończone, walka o to, abyśmy my wyjechali i zapomnieli, że kiedykolwiek mieliśmy cokolwiek w Sarajewie.

Wszystko zrobiło się łatwiejsze, kiedy bliźniaki poszły do szkoły. Do tej chwili były naszymi dziećmi, ze wszystkimi naszymi wadami i szaleństwami, ale ze sto razy większą energią niż kiedykolwiek nasza, a potem nagle, po kilku dniach szkoły, stały się kimś innym. Mieszanka naszej krwi i ciała zniknęła gdzieś na zawsze, a narodziło się dwoje małych, bardzo odpowiedzialnych i stosunkowo chłodnych Austriaków. Z pójściem do szkoły wytworzyła się między nimi a nami olbrzymia różnica, nie do pokonania. My staliśmy się dwojgiem bezsilnych, niecywilizowanych i nieprzystosowanych starców, ludzi z gór, którzy ze szczytów swoich Himalajów zeszli do Wiednia i nie tylko nie wiedzą i nie rozumieją niczego, ale wyobraźnia nie pozwala im tu żyć i rozumieć to życie. Nie tylko ich niemiecki był lepszy od naszego, ale i ich matematyka była lepsza od naszej. A może nie była lepsza, tylko inna. Prostsza w obliczeniach. Oni w mniejszej liczbie kroków rozwiązywali problemy; to, na co my w Sarajewie potrzebowaliśmy lat, Nora i Adrian rozwiązywali w dzień.