Trzej do Kartalu - Jergovic Miljenko - ebook + książka

Trzej do Kartalu ebook

Jergovic Miljenko

4,5

Opis

Dwadzieścia osiem lat od pierwszego wydania "Sarajewskiego Marlboro" i trzydzieści od roku, w którym rozpoczęło się oblężenie Sarajewa, Miljenko Jergović wraca do tamtych czasów. Jak pisze w notatce do książki, „jeśli chodzi o temat, układ opowiadań i strukturę, jest to kopia «Sarajewskiego Marlboro», choć ani jeden tekst nie został powtórzony”. Czytamy więc o innych ludziach, których łączy wspólnota losu pod nieustannym ostrzałem, a różni tożsamość narodowa. Są wśród nich także – jako bohaterowie albo postaci epizodyczne – ci, którzy pojawili się w pierwszym Marlboro. Wyraźniej i bardziej wprost niż w „książce matce” są ukazane różnice tożsamościowe i wszystko, do czego doprowadziły wojna i niemal czteroletnie oblężenie miasta. Zrozumienie i empatia, jakimi Jergović obdarza swoich nowych – tak samo jak starych – bohaterów,  pokazują też, co znaczy rozumieć i czuć Sarajewo.

Tym razem książkę otwiera zapamiętany z wczesnego dojrzewania film, a zamyka historia dwóch wazonów, świadków historii rodu, które przetrwały wojny i liczne przeprowadzki, a stłukły się dopiero „mocą  natury” w zagrzebskim trzęsieniu ziemi 2020 roku.
"Między mną i tamtym czasem – pisze autor – stoi dorosły, dojrzały człowiek, który ma dokładnie tyle lat, ile miałem podczas tej wojny. Tym człowiekiem jestem ja, tak jak i tamtym człowiekiem byłem ja. «Trzej do Kartalu», to książka tego drugiego człowieka, którego opowiadania mówią o tym samym, o czym mówiły te z «Sarajewskiego Marlboro»,. Teraz chcę, żeby upłynęło jeszcze trochę czasu, abym opowiadania z jednej książki mógł przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej”.
W powstaniu "Trzech do Kartalu", tomu opatrzonego podtytułem "Sarajewskie Marlboro remastered", mają swój udział wydawca i tłumaczka. Kiedy przygotowywaliśmy wznowienie, zamarzyło się nam wydanie wzbogacone o nowe opowiadanie lub nowe opowiadania. Autor odmówił, ale wkrótce przysłał trzy nowe teksty, potem pięć, a w końcu całą nową książkę. I tak jak Miljenko Jergović, możemy opowiadania z jednej książki przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Tro­ji­ca za Kar­tal, Sa­ra­je­vski Marl­bo­ro re­ma­ste­red Wy­da­nie pol­skie na pod­sta­wie: Bo­do­ni, Za­pre­šić 2022
Wy­daw­caBo­że­na Ku­ćmie­row­ska
Re­dak­cja i ko­rek­tyJo­an­na Po­mor­ska
Re­dak­cja tech­nicz­naDa­nu­ta Przy­ma­now­ska-Bo­niuk
Pro­jekt okład­ki, stron ty­tu­ło­wych i opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­neJa­nusz Faj­to
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
Knji­ga je ob­ja­vl­je­na uz fi­nan­cij­sku po­tpo­ru Mi­ni­star­stva kul­tu­re i me­di­ja Re­pu­bli­ke Hrvat­ske Ksi­ążka zo­sta­ła wy­da­na przy fi­nan­so­wym wspar­ciu Mi­ni­ster­stwa Kul­tu­ry Re­pu­bli­ki Chor­wa­cji
Co­py­ri­ght by Mil­jen­ko Jer­go­vić and Bo­do­ni All ri­ghts are re­pre­sen­ted by Frak­tu­ra, Cro­atia © Po­lish trans­la­tion by Mag­da­le­na Pe­try­ńska © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SED­NO Spó­łka z o.o. War­sza­wa 2022
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne Ko­pio­wa­nie, prze­dru­ko­wy­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie w ca­ło­ści lub we frag­men­tach ja­kąkol­wiek tech­ni­ką bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy za­bro­nio­ne
ISBN 978-83-7963-173-5
Wy­daw­nic­two Aka­de­mic­kie SED­NO Spó­łka z o.o. 00-696 War­sza­wa ul. J. Pan­kie­wi­cza 3www.wy­daw­nic­two­sed­no.plinfo@wy­daw­nic­two­sed­no.pl

NIE­OMI­JAL­NY SZCZE­GÓŁ BIO­GRA­FII

Kino

Na sto­le w po­ko­ju leży zie­lo­ny okrągły przed­miot. Zro­bio­ny jest z gumy, ma w środ­ku wil­got­ną gąb­kę, na któ­rą w nie­re­gu­lar­nych od­stępach cza­su opusz­cza­ją się pal­ce, a po­tem ła­pią ze sto­łu pa­pie­ry, kart­ku­ją blok z for­mu­la­rza­mi, szu­ka­ją cze­goś wśród se­tek do­ku­men­tów. Jest pora bi­lan­sów ko­ńco­wych i czy­ham na mo­ment, kie­dy pal­ce opad­ną na gu­mo­wy przed­miot i zwi­lżą się na gąb­ce, po czym ła­pię go, ten bez­i­mien­ny przed­miot, któ­ry wca­le nie jest ła­two opi­sać, zbli­żam go do nosa i głębo­ko wdy­cham gu­mo­wy za­pach. Za­pach jest pa­skud­ny i nęcący. Prze­cho­dzą mnie od nie­go ciar­ki, de­lek­tu­ję się jego ohy­dą. I na­tych­miast od­kła­dam przed­miot na miej­sce, żeby pal­ce go zna­la­zły, gdy tyl­ko zro­bią się su­che, żeby oku­la­ry, któ­re za ka­żdym ra­zem zsu­wa­ją się z nosa, nie skie­ro­wa­ły się ku mnie, żeby nie roz­le­gł się głos, któ­ry mnie upo­mi­na, bym tego nie ro­bił. I tak upły­wa czas, mija so­bo­ta, jest luty, ale grzej­nik jest wy­łączo­ny, na dwo­rze cie­pło jak w maju, roz­wi­ja­ją się smęt­ne pącz­ki na po­czer­nia­łych ga­łęziach w ogród­kach i avli­jach[*][1], miau­czą i la­men­tu­ją koty nad smut­ka­mi swo­jej płci, a lu­dzie są co­raz bar­dziej ner­wo­wi, bo zima za­wio­dła. Mam dwa­na­ście lat. Węzły chłon­ne mi na­brzmia­ły, ale spryt­nie to ukry­wam. Wie­rzę, że je­stem śmier­tel­nie cho­ry i dla­te­go nic nie mogę czy­tać. Ka­żda ksi­ążka jest za gru­ba, przez ten mój stan żad­nej nie ko­ńczę. Je­dy­ne, co mnie na­praw­dę cie­szy, to mo­ment, kie­dy trzy pal­ce, wska­zu­jący, środ­ko­wy i ser­decz­ny, opad­ną na zwi­lżacz, że­bym go za­raz mógł zła­pać i głębo­ko wdy­chać jego gu­mo­wy za­pach.

Pal­ce po­py­cha­ją do góry oku­la­ry, któ­re opa­dły już na czu­bek nosa, po czym ręka zo­sta­je w po­wie­trzu i zdej­mu­je oku­la­ry.

– Velj­ko się nie ode­zwał, pój­dziesz ze mną do kina?

Velj­ko to jej chło­pak, ka­wa­ler, ko­cha­nek – nie wiem, któ­re z tych słów jest wła­ści­we – jed­na z dwóch, trzech wiel­kich mi­ło­ści jej ży­cia. Już od lat pły­wa na stat­ku, od­wie­dza por­ty na ca­łym świe­cie i przy­sy­ła jej wi­do­ków­ki z krót­ki­mi, ofi­cjal­ny­mi po­zdro­wie­nia­mi. Bez mi­ło­snych wy­znań, od­po­wied­nich na pocz­tów­kach, ja­kie osa­mot­nie­ni ma­ry­na­rze pi­szą do swo­ich uko­cha­nych. Jest żo­na­ty, ma dwo­je dzie­ci, na sta­tek, ona tak my­śli, za­ci­ągnął się, żeby nie być z żoną, któ­rej nie ko­cha, a za to wy­sy­łać wi­do­ków­ki do tej, któ­rą ko­cha. Nie pi­sze tego jed­nak, bo wi­do­ków­ki ka­żdy czy­ta.

Z ja­kie­goś wło­skie­go por­tu za­wia­do­mił, że w Spli­cie będzie ostat­nie­go dnia stycz­nia, a do Sa­ra­je­wa, je­śli nie spad­nie wiel­ki śnieg, ru­szy w dru­gą so­bo­tę lu­te­go. Wte­dy w ki­nie Du­bro­vnik będą już gra­li film, o któ­rym mówi cały świat. Nie był na nim w Hong­kon­gu tyl­ko dla­te­go, żeby oglądać ten film z nią. Niech więc kupi bi­le­ty, a on za­dzwo­ni rano, w dru­gą so­bo­tę lu­te­go, za­nim wy­je­dzie ze Spli­tu do Sa­ra­je­wa.

Ku­pi­ła bi­le­ty, ale on nie za­dzwo­nił. Cze­ka­ła na nie­go do pi­ątej. I kto wie, co się ro­iło w jej gło­wie. Ni­g­dy nic o tym nie wie­dzia­łem. A nie mo­głem py­tać. Mu­sia­łem wy­my­ślać, co ona my­śli. I wy­my­śla­jąc, za­miast o niej pi­sa­łem o so­bie.

W ko­ńcu zre­zy­gno­wa­ła. Może mia­ła jesz­cze na­dzie­ję, kie­dy pal­cem wska­zu­jącym prze­su­wa­ła oku­la­ry po grzbie­cie nosa, a po­tem, z ręką, któ­ra zo­sta­ła w po­wie­trzu, zmie­ni­ła za­miar:

– Pój­dziesz ze mną do kina?

Gło­sem jak przed kłót­nią. Je­śli po­wiem, że nie, ona też nie pój­dzie i będzie do pó­źna sie­dzia­ła nad bi­lan­sem, a po­tem przy­kry­ta z gło­wą za­śnie obok pe­łne­go pa­pie­rów sto­łu. Będzie zła i ob­ra­żo­na, i ju­tro będzie mia­ła mi­gre­nę. Chcia­łbym się na niej ze­mścić i po­wie­dzieć, że nie pój­dę z nią do kina, ale tego nie mó­wię. Film mnie cie­ka­wi. Kto wie, w ja­kim sta­nie będę w na­stęp­ny week­end, kie­dy mó­głbym pó­jść do kina sam.

– A Velj­ko?

– Nic. Nie za­dzwo­nił.

To py­ta­nie było małą ze­mstą. Pa­znok­ciem, któ­ry skrob­nie otwar­tą mi­ło­sną ranę i za­raz się cofa.

Scho­dzi­li­śmy w dół Se­pe­ta­re­vcem, krok po kro­ku, jak­by­śmy zsu­wa­li się po zbo­czu wzgó­rza, gdzie nie obo­wi­ązu­ją za­sa­dy gra­wi­ta­cji. Roz­ło­ży­łem ręce i przy­tu­li­łem wil­got­ne wio­sen­ne po­wie­trze. Przy­tu­li­łem mrok, któ­ry o tej go­dzi­nie i w tej po­rze roku jest głębo­ki jak noc, i wy­ra­źnie, jak mało kie­dy wcze­śniej, czu­łem lek­ko­ść wszech­obec­ne­go bytu i zni­ka­nia. Sta­wiam gu­li­we­ro­we kro­ki, rzu­cam się pędem w dół, po obu stro­nach prze­my­ka­ją okna sąsia­dów, do­brze zna­ne ży­ran­do­le, sa­mot­ne na­gie ża­rów­ki w do­mach nie­szczęścia, ka­na­py przy­kry­te kra­cia­sty­mi na­rzu­ta­mi, na ścia­nach ki­li­my z czar­nym ka­mie­niem w Mek­ce, drob­no­miesz­cza­ńskie lam­py z ku­te­go że­la­za, ko­lo­ro­we ta­pe­ty, oświe­tlo­ne ko­ły­ski, twa­rze sta­rych lu­dzi roz­ja­śnio­ne jak na świ­ętych ob­ra­zach, zde­ner­wo­wa­na ko­bie­ta w śred­nim wie­ku wła­śnie po­ły­ka le­kar­stwo, czy­jś oj­ciec otwie­ra drzwi re­ga­łu nad włączo­nym te­le­wi­zo­rem, trwa mecz, w któ­rym ktoś ko­goś zwy­ci­ęża, ale na ko­niec nasi za­wsze są po­ko­na­ni; wszyst­ko to i jesz­cze wi­ęcej uka­zu­je się moim oczom, kie­dy spoj­rzę w lewo, kie­dy spoj­rzę w pra­wo, a gdy pa­trzę pro­sto i idę pro­sto, przede mną i pode mną otwie­ra się mia­sto, tak jak otwie­ra się świa­do­mo­ść ko­goś, kto się wła­śnie obu­dził, kto jesz­cze nie zdążył po­my­śleć o ni­czym przy­krym. Po­tem, idąc, ucie­ka­jąc przed wy­obra­żo­ną śmier­cią, ob­ma­cu­ję na­brzmia­łe gru­czo­ły na szyi, wsu­wam ręce pod pa­chy, szu­kam opuch­ni­ętych węzłów, w prze­ra­że­niu roz­ko­szu­ję się tym na­gle skró­co­nym cza­sem. Jak­by ni­cze­go już mia­ło nie być po fil­mie, na któ­ry idzie­my.

– Co ci jest, co ty wy­ra­biasz?

– Nic – od­po­wia­dam i wci­ągam gło­wę w ra­mio­na.

Je­ste­śmy w mie­ście, przed skle­pem na uli­cy Tity, i wszyst­ko sta­je się pła­skie. Świat od­zy­sku­je przy­ci­ąga­nie i ka­żdy przed­miot ma zno­wu swój ci­ężar. Ona ku­pu­je w kio­sku pa­pie­ro­sy, mil­de sor­te, ja ma­sze­ru­ję za nią, za­chwy­ca mnie neo­no­we świa­tło w lo­dów­kach i za­mra­żar­kach, w dłu­gich, zim­nych nie­bie­ska­wych rur­kach, w któ­rych jest wiecz­na obiet­ni­ca ży­cia po śmier­ci. W skle­pie la­ta­ją i bzy­czą wcze­śnie obu­dzo­ne za­po­wie­dzią wio­sny mu­chy. Zer­ka­ją na ka­wa­łki mi­ęsa na sty­ro­pia­no­wych tac­kach nie­do­kład­nie za­wi­ni­ęte w prze­zro­czy­stą fo­lię, ale nie za­pusz­cza­ją się w mróz i zim­no. Wie­rzą bied­ne, że po tej stro­nie jest wiecz­ne lato. Drwię z much, żal mi ich, ani tro­chę nie wąt­pi­ąc, że je­stem mądrzej­szy niż one.

Przed ki­nem tłok. Za­pa­chy wody po go­le­niu i ci­ężkich dam­skich per­fum, przed­wo­jen­ni pa­no­wie w sza­rych gar­ni­tu­rach i ka­pe­lu­szach, pa­nie szu­ka­ją cze­goś w to­reb­kach, ona się z kimś wita, ja pa­trzę na lu­dzi za gru­bym, ci­ężkim szkłem, któ­rzy już we­szli do środ­ka, do­brze się ba­wią, roz­ma­wia­ją, a przed nami jesz­cze dłu­ga dro­ga, przed nami cha­otycz­na ko­lej­ka, tłum pcha się do we­jścia, ku dwóm mło­dym lu­dziom, let­nim pły­wa­kom i skocz­kom do wody z wy­so­kiej ska­ły w Za­ostro­gu i Trpn­ju. Spraw­dza­ją bi­le­ty i mi­nie spo­ro cza­su, za­nim do nich do­trze­my, jest rok 1978 albo 1979, so­bo­ta w po­ło­wie lu­te­go, i czas wci­ąż jesz­cze pły­nie po­wo­li. Kie­dy ona nie pa­trzy – zde­ner­wo­wa­na, bo ma ocho­tę na pa­pie­ro­sa, a pa­le­nie jest w ki­nie za­bro­nio­ne, więc już my­śli tyl­ko o tym za­ka­zie – do­ty­kam szyi, wsu­wam ręce pod ko­szul­kę, pod pa­chy, wędru­ję, szu­kam no­wych węzłów chłon­nych, tych gru­czo­łów-anio­łów mego ry­chłe­go ko­ńca, do­ty­kam ich, jak­by to ob­ma­cy­wa­nie mo­gło od­kryć i po­twier­dzić ja­kąś osta­tecz­no­ść. To klęska, my­ślę, cho­ciaż nic o niej nie wiem. Je­stem u schy­łku dzie­ci­ństwa, tej wiel­kiej epo­ki klęski, i wszyst­ko, co prze­ży­łem, z czym do­ra­sta­łem, było pod zna­kiem klęski i upad­ku. Upa­da­łem, ro­snąc. Do szko­ły cho­dzi­łem, żeby upa­dać. Moja wy­obra­źnia roz­le­cia­ła się jak prze­mo­czo­ne tek­tu­ro­we pu­de­łko, z któ­re­go wy­sy­pu­ją się i tur­la­ją w dół owo­ce gło­gu, okrągłe, gru­zło­wa­te kul­ki, i przez tę gru­zło­wa­to­ść, tur­la­jąc się, pod­ska­ku­ją. Wkrót­ce ich nie będzie. Taka jest też moja wy­obra­źnia, zmar­nia­ła przez szko­łę, do­ra­sta­nie i ra­to­wa­nie się przed wszyst­kim. Tyl­ko do­ro­sła, roz­sy­pa­na wy­obra­źnia nie boi się ciem­no­ści. Ja już się jej nie boję, ale oba­wiam się gru­czo­łów, któ­re pęcz­nie­ją i puch­ną, w któ­rych coś się gro­ma­dzi.

– Co ty ro­bisz? Zła­pa­łeś pchły od kota?

– Ko­cie pchły nie prze­cho­dzą na lu­dzi.

– No to dla­cze­go się dra­piesz? Nie masz przy­pad­kiem świerz­bu?

– Nie dra­pię się.

– A co ro­bisz?

– Grze­ję ręce.

– Zim­no ci?

– Nie jest mi zim­no, tak so­bie grze­ję.

W ko­ńcu we­szli­śmy. Sły­chać dzwo­nek. Po­wie­trze jest chłod­ne. Pra­cu­ją duże nie­wi­docz­ne wen­ty­la­to­ry. Pach­ną ta­jem­ne al­pej­skie kwia­ty. Noga za nogą, ma­le­ńki­mi krocz­ka­mi, jak sta­rusz­ko­wie o ku­lach wcho­dzi­my do sali. Je­ste­śmy na bal­ko­nie. Bal­kon w ki­nie Du­bro­vnik jest sze­ro­ki i prze­stron­ny. To naj­lep­sze miej­sca, naj­dro­ższe bi­le­ty. Ku­pi­ła naj­dro­ższe bi­le­ty w na­dziei, że Velj­ko przy­je­dzie. Pierw­szy raz robi mi się jej tro­chę żal. Po­czu­cie sa­mot­no­ści, bo Velj­ko nie przy­je­chał, to do­ro­sła for­ma stra­chu przed ciem­no­ścią. My­śla­ła, że nie będzie sama, że tego wie­czo­ru będzie w ki­nie, na naj­lep­szych miej­scach, z nim. Że w ko­ńcu będzie nie­sa­ma, w ciem­no­ści bez ciem­no­ści, w ki­nie.

Mia­sto całe w bło­cie. Prze­my­sł ci­ężki – Ze­ni­ca – wy­so­kie, smu­kłe ko­mi­ny z wy­pa­la­nej ce­gły, do­sko­na­le okrągłe, cien­kie cy­lin­dry wzno­szą się w nie­bo, wali z nich gęsty czar­ny dym ludz­ko­ści na dro­dze po­stępu. Przy­ja­cie­le w ko­szu­lach w kra­tę. Wy­pa­dy do mia­sta po pra­cy w hu­cie, w fa­bry­ce po­stępu. Ku­fle piwa utrwa­la­ne whi­sky, dłu­gie roz­mo­wy, wy­pra­wy w noc, nie­do­ko­ńczo­ne hi­sto­rie mi­ło­sne...

I ży­cie w pre­cy­zyj­nie syn­ko­po­wa­nym ryt­mie, któ­ry od­ró­żnia świat od raju, rze­czy­wi­sto­ść od fil­mu. Film jest pre­cy­zyj­nym syn­ko­po­wa­niem ży­cia. Czu­ję to, kie­dy sie­dzi­my w ciem­no­ści za­tło­czo­ne­go kina Du­bro­vnik, w sa­mym środ­ku po­wietrz­nej bu­rzy moc­nych kli­ma­ty­za­to­rów, za­ku­pio­nych nie­daw­no jako ostat­ni krzyk prze­my­słu elek­tro­nicz­ne­go, fa­bry­ki po­stępu. Ale z urządze­niem nie przy­szła in­struk­cja ob­słu­gi albo nie zna­ją an­giel­skie­go, więc nie umie­ją jej prze­czy­tać, albo coś ich po­ga­nia, tych lu­dzi, co rządzą ki­nem, każe im usta­wiać urządze­nie na naj­wi­ęk­szą szyb­ko­ść i po­wie­trze wy­mie­nia się w ata­kach po­tężnych wia­tra­ków, śmi­gieł, dmu­chaw, któ­re za jed­nym za­ma­chem za­gar­nia­ją go tyle, ile mie­ści się w ca­łym roku. A z po­wie­trzem, wy­da­je mi się, po­ru­sza­ją też czas. Czas w la­wi­nie go­dzin, dni i lat to­czy się, wszyst­ko przed sobą nie­sie, oba­la lu­dzi i bu­dow­le, szar­pie wspo­mnie­nia, wkła­da je do ksi­ążek jak do gro­bów. Do ksi­ążek, do uczniow­skich blo­ków, no­tat­ni­ków, pa­mi­ęt­ni­ków, ter­mi­na­rzy, dzien­ni­ków i ka­len­da­rzy, z da­ta­mi za­kre­ślo­ny­mi fla­ma­strem, dłu­go­pi­sem, któ­ry sła­bo pi­sze, czer­wo­nym ko­ńcem dwu­ko­lo­ro­we­go ołów­ka; za­pi­su­je na od­wro­cie ra­chun­ków za te­le­fon i ogrze­wa­nie, na pa­pie­rze, w któ­ry kto wie ile lat temu pie­karz owi­nął ci chleb, na skraw­ku pa­pie­ru z nu­me­rem te­le­fo­nu – czy­je­go?, obok nu­me­ru nie ma imie­nia – na pa­pier­kach od­dar­tych z ga­zet i wło­żo­nych w nie­do­czy­ta­ne ksi­ążki, wszędzie tam czas od­kła­da wspo­mnie­nia, opusz­cza je jak do trum­ny, jak do gro­bu.

W tym mo­men­cie wy­ma­cu­ję węzły na szyi. Ona ude­rza mnie w rękę. Ja­kim cu­dem to wi­dzi? Jest ciem­no.

Po­tem sia­da­ją do­ko­ła pia­ni­na, śpie­wa­ją wiel­ką ame­ry­ka­ńską pie­śń i z tej pie­śni, jak ci­ęcie no­żem, na­gle znaj­du­ją się w Wiet­na­mie. Gdzie przy­ja­ciel pró­bu­je wy­ci­ągnąć przy­ja­cie­la z sza­le­ństwa w sa­mym środ­ku gry w ro­syj­ską ru­let­kę.

To pa­mi­ętam.

– Wi­dzisz to? – mó­wię pra­wie gło­śno.

Ja­kiś czło­wiek upo­mi­na mnie, że­bym nie ga­dał w ki­nie. Tyl­ko na to cze­kał.

Po­tem idą na­pi­sy ko­ńco­we, lu­dzie wsta­ją z miejsc, wszędzie za­pa­la­ją się lam­py i oświe­tla­ją ży­cia, któ­re przez dwie, trzy go­dzi­ny były uśpio­ne, a te­raz pada na nie świa­tło. Sta­ram się nie szu­kać gru­czo­łów, któ­re w mi­ędzy­cza­sie na­brzmia­ły. Na­gle w świa­tłach kina Du­bro­vnik skła­da­ją mnie, jak me­cha­nicz­ną lal­kę zro­bio­ną z kil­ku części, ukry­te przed­tem lęki. Film się sko­ńczył, a te­raz ży­cie.

Wy­cho­dzi­my, noga za nogą, drob­ny­mi krocz­ka­mi, jesz­cze star­si, wszy­scy oprócz mnie są jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni, jak uśpie­ni fil­mem. Film po­ko­nał mój strach przed po­wi­ęk­szo­ny­mi węzła­mi. I kie­dy będę go oglądał, a ten film w ci­ągu na­stęp­nych czter­dzie­stu lat obej­rzę jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia razy, po­my­ślę, choć przez chwi­lę, o swo­ich węzłach chłon­nych. I do­tknę, może, pal­ca­mi pra­wej ręki, pal­ca­mi le­wej tych trzech, któ­re ni­g­dy się nie wchło­nęły.

Po­tem, po wy­jściu z kina, kie­dy nasz krok stał się dłu­ższy, usły­sza­łem wes­tchnie­nie, ze wszyst­kich płuc w jed­nej chwi­li, a może w kil­ku chwi­lach, jak­by­śmy fa­la­mi wy­pły­wa­li na uli­cę. Wszyst­ko się bie­li w tym mro­ku, w tej ciem­no­ści, w tej strasz­nej nocy. Po­wie­trze jest ostre jak je­dwab, jak­by od na­sze­go we­jścia do kina mi­nął cały wiek, i śnie­gu jest co naj­mniej metr. Pada da­lej, a my nie wi­dzie­li­śmy, jak się za­częło. I nie mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że tak sy­pie. Nie jest już dusz­no, jest zim­no, ale tak zim­no, że robi się lek­ko w płu­cach i na du­szy.

Idzie­my w górę przez Wiel­ki Park. Ona się śmie­je.

– Cze­mu się śmie­jesz? – py­tam.

– Po pro­stu się cie­szę.

W na­stęp­nej chwi­li jej śnie­żka tra­fia mnie w gło­wę, w tył gło­wy, wca­le nie­lek­ko, i po kar­ku spły­wa­ją mi lo­do­wa­te grud­ki śnie­gu. Prze­bie­ga mnie dreszcz, od­wra­cam się, co ci się sta­ło, mam ocho­tę spy­tać, ale nie py­tam, tyl­ko za­gar­niam dło­ńmi śnieg, jak mści­ciel, a ona krzy­czy:

– Nie, prze­stań! – jak­bym już ją tra­fił, jak­bym już we­pchnął jej pe­łną ga­rść śnie­gu za ko­łnierz.

Tej nocy ostat­ni raz bi­łem się śnie­żka­mi z mat­ką.

RE­KON­STRUK­CJA ZDA­RZEŃ

Na­uczy­ciel­ka

– A do któ­rej szko­ły cho­dzi­łeś, syn­ku? – za­py­ta­ła, żeby ja­koś roz­bić mil­cze­nie.

– Nie je­stem ni­czy­im syn­kiem, moja mama ode­szła – od­pa­rł po­nu­ro.

Ona na to sku­li­ła się, za­mil­kła, jesz­cze głębiej wci­ągnęła gło­wę w ra­mio­na i szła da­lej. As­falt był wil­got­ny po po­ran­nej ule­wie, ale świe­ci­ło sło­ńce i wszyst­ko do­ko­ła pach­nia­ło, tak jak la­tem w tym mie­ście pach­nie desz­czem. Pa­trz­cie, rym: mie­ście – desz­czem, po­my­śla­ła, od­pędza­jąc nie­mi­łe uczu­cie.

Przo­dem sze­dł czar­ny, wy­so­ki. Tego zna­ła. Przed woj­ną wy­sta­wał przed sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go, pa­lił i pił piwo z bu­tel­ki. Cza­sa­mi zrzu­cił lu­dziom węgiel do piw­ni­cy. Pró­żniak, ale po­czci­wy. Cza­sa­mi się ukło­nił.

Te­raz idzie i się nie od­wra­ca. Lufa jego ka­ra­bi­nu ude­rza o klam­rę u pasa, co dru­gi krok sły­chać dziw­ny me­ta­licz­ny dźwi­ęk. Wi­ęcej nic. Tyl­ko pla­ska­nie ich te­ni­só­wek na mo­krym as­fal­cie. I szu­ra­nie jej kap­ci.

Kie­dy przy­szli, byli su­ro­wi. Nie po­zwo­li­li jej wło­żyć po­rząd­nych bu­tów, mu­sia­ła iść w kap­ciach. Chy­ba się prze­stra­szy­li. I dla nich jest to nowe. Dla ka­żde­go jest nowe, wes­tchnęła, za­tro­ska­na cier­pie­niem świa­ta.

Mały sze­dł za nią. Ja­sna cera, ja­sne wło­sy, pi­ęk­ny jak anioł. Taki, że na­wet jej do­świad­czo­ne oko nie po­tra­fi roz­po­znać jego wie­ku. Może mieć dwa­dzie­ścia pięć lat, ale rów­nie do­brze pi­ęt­na­ście. Dzie­ci po­szły na woj­nę. Jej dzie­ci. Ale woj­na nie jest gdzieś da­le­ko, na fron­cie, tyl­ko tu, bli­sko, na uli­cy, gdy tyl­ko wyj­dziesz z bra­my, mi­niesz avli­ję.

On, w od­ró­żnie­niu od czar­ne­go, jest uprzej­my i de­li­kat­ny. Wie, że ona szyb­ciej nie może. Nie mo­gła­by, na­wet gdy­by była w bu­tach. Na szczęście kap­cie są nowe. Ku­pi­ła je mie­si­ąc przed woj­ną. Po­szła po coś do mia­sta, był ład­ny dzień, taki jak ten, więc po­my­śla­ła, że wszyst­ko będzie do­brze, we­szła do skle­pu i ku­pi­ła kap­cie. Tak bywa. I pa­trz­cie, te­raz się te kap­cie przy­da­ły.

– Do Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ci­cho po­wie­dział mały.

– A, cho­dzi­łeś do pod­sta­wów­ki imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ucie­szy­ła się.

Pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć na­uczy­ciel­ki, ale nada­rem­nie. To było daw­no. A ni­g­dy nie była moc­na w na­zwi­skach. Pa­mi­ęta twa­rze wszyst­kich chłop­ców i dziew­czy­nek, swo­ich uczniów. Pa­mi­ęta, w któ­rej części kla­sy sie­dzie­li, w któ­rej ław­ce. Ale jak się na­zy­wa­li – za nic. Na­wet je­śli ich trzy­dzie­ści lat nie wi­dzia­ła, roz­po­zna­je dzie­ci w twa­rzach i syl­wet­kach do­ro­słych. Za­ga­du­je lu­dzi na uli­cy, a imion nie zna. Mówi syn­ku do chłop­ców i dziew­czy­nek, a na­praw­dę do pań w śred­nim wie­ku i ły­sych, brzu­cha­tych urzęd­ni­ków, ro­bot­ni­ków, in­ży­nie­rów, dok­to­rów. Pa­trzą i wca­le jej nie po­zna­ją. Nie pa­mi­ęta­ją, że cho­dzi­li do szko­ły. Mówi do nich: wsty­dzi­łbyś się, by­łam two­ją na­uczy­ciel­ką. I wte­dy ka­żdy się uśmie­cha. Już ona umie po­stępo­wać z dzie­ćmi...

No i nie pa­mi­ęta na­zwisk na­uczy­cie­lek ze szko­ły imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia. Choć zna je wszyst­kie. Był tam też je­den na­uczy­ciel. Mło­dy, wsty­dli­wy, ru­mie­nił się jak pa­nien­ka. A Czar­no­gó­rzec! Wszy­scy się z nie­go na­bi­ja­li.

Pod jej no­ga­mi stro­mi­zna jest co­raz wi­ęk­sza. As­falt co­raz such­szy. Wkrót­ce nie będzie śla­du po desz­czu. Kie­dy się od­wra­ca, a coś każe jej od­wra­cać się często, wi­dzi, jak w zu­pe­łnej ci­szy pa­ru­je mia­sto. Jej mia­sto. Tu się uro­dzi­ła i tu zo­sta­ła. Mo­gli wy­je­chać, ale ja­koś nie wy­je­cha­li. On te­raz leży w gro­bie na Ba­rach. Na szczęście nie do­żył tej woj­ny. Nie znió­słby tego, ser­ce by mu pękło. Kie­dy byli mło­dzi, ona chcia­ła wy­je­chać, zo­ba­czyć lu­dzi, mia­sta. Do­brze się czu­ła w Bel­gra­dzie, bo Bel­grad był duży. I w Za­grze­biu. On pro­sił: ci­cho, nic nie mów, bona[2] nie­szczęsna, gdzie chcesz się stąd ru­szać? A ona: mia­sta, mia­sta, mia­sta. Kie­dy nie wie­dział, co jesz­cze po­wie­dzieć, py­tał: i co, zo­sta­wisz dzie­ci? Na to ona: no do­brze, jesz­cze tyl­ko ten rocz­nik do­pro­wa­dzę do eg­za­mi­nów, po­tem je­dzie­my. W ko­ńcu ni­g­dy nie wy­je­cha­li. A on, ten ło­buz, ją oszu­kał! Nie za­le­ża­ło mu na dzie­ciach, tyl­ko na Žel­ji[3]. Co dru­gą nie­dzie­lę ru­szał pie­cho­tą na Grba­vi­cę, na mecz. Za­wsze no­sił ich zna­czek w kla­pie płasz­cza, zo­stał tam, kie­dy uma­rł. Zdjęła go, żeby zo­ba­czyć, co jest pod spodem. A tam okrusz­ki, próch­no, czas. Ży­cie. I co by ro­bił, gdy­by tego do­żył? On, taki, jaki był? Co by ro­bił w co dru­gą nie­dzie­lę? Ale dzi­ęki Bogu nie było go przy niej. Gdy­by nie on, może by te­raz na­praw­dę była w Bel­gra­dzie. Sama – bo ich je­dy­ny syn na szczęście jest za gra­ni­cą, w Niem­czech – bez ni­ko­go, po­śród lu­dzi, któ­rych nic nie ob­cho­dzi. Nie ob­cho­dzi ich, że ją, któ­ra te­raz pa­trzy im w oczy, co­dzien­nie za­bi­ja­ją w Sa­ra­je­wie. Jak by z nimi żyła? O czym by roz­ma­wia­li? Więc do­brze, że nie po­zwo­lił jej wy­je­chać.

– A ja­kim by­łeś uczniem? – spy­ta­ła.

– Bar­dzo do­brym – od­rze­kł na­tych­miast.

– Słusz­nie, tak jest naj­le­piej. Naj­pierw bar­dzo do­bry, a z wie­kiem co­raz lep­szy. Nie­któ­rzy ce­lu­jący po­tem się psu­ją. A co ci szło naj­le­piej?

– Wuef, mu­zy­ka, ry­sun­ki.

– Po co ja głu­pia py­tam! Bez­be­li[*], ka­żdy chło­piec tak od­po­wia­da. Wuef, ja­sne. Dla­te­go te­raz mo­żesz...

I na­gle nie wie­dzia­ła, co jesz­cze wy­my­ślić, jak za­ko­ńczyć to zda­nie. Chcia­ła po­wie­dzieć coś w ro­dza­ju: dla­te­go te­raz mo­żesz być żo­łnie­rzem, ob­ro­ńcą mia­sta. Coś jed­nak nie dało jej tego wy­mó­wić. A nie ist­nia­ło nic in­ne­go, co mo­gła­by po­wie­dzieć. Więc umil­kła. Sta­rzy lu­dzie, po­cie­sza­ła się, często milk­ną. Nie czu­ła się sta­ra, ale inni tak ją wi­dzie­li. To cze­mu tego nie wy­ko­rzy­stać.

Od­kąd wy­ru­szy­li – a idą już pe­łną go­dzi­nę, pod no­ga­mi mają co­raz wi­ęk­szą stro­mi­znę, jej sto­py za­czy­na­ją się wy­śli­zgi­wać z kap­ci – nie było sły­chać ani jed­ne­go wy­bu­chu. Żad­ne­go gra­na­tu, miny, po­ci­sku. Tyl­ko od cza­su do cza­su ja­zgot krót­kiej se­rii, jak­by ktoś na po­dwór­ku rąbał drew­no, albo echo po­wra­ca­jące z dru­gie­go ko­ńca ko­tli­ny. Cza­sem huk sa­mot­ne­go ka­ra­bi­nu, jak­by w le­sie, u Tur­gie­nie­wa, my­śli­wy tra­fił dzi­ka. Po­my­śla­ła, że tak po­god­ne­go dnia nie było od po­cząt­ku woj­ny.

– Dziś jest ja­koś ci­cho – mówi, ale mały nie od­po­wia­da. Może roz­po­znał coś w jej nie­do­ko­ńczo­nym zda­niu. To ją zmar­twi­ło.

Za­wsze w dni wiel­kie­go ostrza­łu, a od po­nie­dzia­łku do przed­wczo­raj ta­kie wła­śnie były – dzi­siaj jest chy­ba so­bo­ta – coś się w niej zmie­nia­ło. Naj­pierw chwy­tał ją, tak jak wszyst­kich, strach. I wte­dy ro­bi­ła to, co lu­dzie ro­bią, kie­dy się boją. Gdy strach zni­kał, a zni­kał, je­śli ostrzał trwał zbyt dłu­go albo je­śli dźwi­ęk wy­bu­chów co­raz bar­dziej się zbli­żał, je­śli sły­sza­ła brzęk tłu­kące­go się szkła, ogar­niał ją ja­kiś dziw­ny spo­kój. I po­czu­cie, że ze świa­tem wszyst­ko jest w po­rząd­ku, bo na ko­ńcu na­stępu­je spra­wie­dli­wo­ść. A ona ja­ki­mś cu­dem jest częścią tej spra­wie­dli­wo­ści i tego oku­pie­nia wszel­kie­go zła.

Po­tem dzi­wi­ła się sa­mej so­bie. Jaka spra­wie­dli­wo­ść, co się z tobą dzie­je? I ja­kie oku­pie­nie wszel­kie­go zła?

Dzi­wi­ła się i śmia­ła z sie­bie, bo wy­da­wa­ło jej się, że na sta­re lata stra­ci­ła ro­zum i sta­ła się re­li­gij­na. Bo wszyst­ko to, co do niej przy­cho­dzi, to były re­li­gij­ne for­mu­ły. I spra­wie­dli­wo­ść, i oku­pie­nie zła, no i ten spo­kój! Ja­kże, nie­szczęsna, mo­żesz być spo­koj­na, kie­dy po­ci­ski pa­da­ją co­raz bli­żej. To nie spo­kój, to me­cha­nizm obron­ny, ma go ka­żda ludz­ka isto­ta.

Ni­g­dy nie wstąpi­ła do par­tii. Była je­dy­ną bez­par­tyj­ną wśród na­uczy­cie­li. Ale pod­czas gdy Mej­ra, Ra­se­ma i Ka­ti­ca ob­cho­dzi­ły swo­je baj­ra­my i boże na­ro­dze­nia, po­ta­jem­nie wie­rzy­ły w to Coś, jej Nie­bo było pu­ste, ca­łkiem tak jak u Le­ni­na czy Ka­ro­la Mark­sa. Ni­cze­go nie było. Te­raz też nie ma. Lecz jak­by coś było w tych dziw­nych chwi­lach, kie­dy jej się wy­da­je, że zło trze­ba ja­koś oku­pić.

– Jaki dziś dzień? – za­py­ta­ła, bo prze­sta­ła być pew­na, czy jest pi­ątek, czy so­bo­ta.

– A ja­kie to ma zna­cze­nie? – na­gle, nie­py­ta­ny, od­wró­cił się czar­ny. I stoi, jak­by wy­ró­sł z bru­ku, wiel­ki i po­nu­ry. Nad jego gło­wą jest nie­bo, ru­iny i so­sny. Świat na opak wy­wró­co­ny.

Na kie­sze­ni czar­ne­go mun­du­ru ma, wi­dzia­ła to już, kie­dy wy­cho­dzi­li z domu, wy­ha­fto­wa­ny zło­tą ni­cią la­bi­rynt arab­skich li­ter, zna­ków i słów.

Prze­stra­szo­na przy­sta­nęła tak gwa­łtow­nie, że mały ude­rzył ją lufą ka­ra­bi­nu w ner­ki. Za­pędził się. Ale jak to, za­pędził się pod górę?

Szyb­ko my­śla­ła, co te­raz po­wie­dzieć, co zro­bić. Nie wie­dzia­ła, do­kąd idą, a py­tać wi­ęcej nie mo­gła. Trze­ba było wy­my­ślić coś in­ne­go.

– A cóż to masz na­pi­sa­ne na kie­sze­ni, syn­ku?

Pa­trzył na nią i mil­czał. Oczy miał spo­koj­ne i pu­ste. Nie był za­gnie­wa­ny. Tyl­ko uda­wał. W grun­cie rze­czy był taki sam jak wte­dy, kie­dy stał pod sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go i pił piwo.

– Idzie­my! – po­wie­dział, od­wró­cił się i po­wo­li sze­dł da­lej.

Czu­ła, jak na du­żym pal­cu le­wej nogi robi jej się pęcherz. Co tam, pęcherz to nic gro­źne­go. Nie ma już cza­su na pęche­rze.

Coś in­ne­go ją dręczy. Naj­pierw nie chcia­ła się nad tym za­sta­na­wiać, przy­wo­ły­wa­ła w pa­mi­ęci inne my­śli, ale już ich wi­ęcej nie ma. Jest zmęczo­na i brak jej siły, by my­śleć o czym in­nym. Nie będzie już o nic py­ta­ła ma­łe­go. Nie wy­pa­da, sko­ro nie chce mó­wić. A nie wy­pa­da w ogó­le. Kim ona jest, żeby de­ner­wo­wać ob­ro­ńców mia­sta? Jak to ład­nie brzmi: ob­ro­ńcy mia­sta. Cze­go jesz­cze mo­żna bro­nić na tym smut­nym świe­cie oprócz mia­sta. Mia­sto jest musz­lą wspo­mnień. Wszyst­ko, co jej, jest dużo ni­żej. Ta ko­tli­na też jest w jej gło­wie, a nie na zie­mi.

Na pró­żno usi­łu­je ode­gnać stra­chy ca­łe­go dnia. Tę mękę, któ­ra, te­raz tak my­śli, na­de­szła z nie­spo­dzie­wa­ny­mi re­li­gij­ny­mi ma­ja­ka­mi, ze spo­ko­jem w du­szy, kie­dy mi­nął wiel­ki strach. I z po­czu­ciem, że na­praw­dę jest spra­wie­dli­we, aby ona była tą ofia­rą, któ­rą oku­pi się wszyst­kie inne. Ej, bona, co ci przy­cho­dzi do gło­wy? Wy­obra­żasz so­bie, że je­steś Je­zu­sem? Przez chwi­lę sły­sza­ła w so­bie jego głos. Śmie­je się i stoi na środ­ku po­ko­ju, w płasz­czu, z Žel­ją w kla­pie, i drwi z jej na­gle na­by­tej re­li­gij­no­ści.

Ech, gdy­by mia­ła ro­zum, nie wpu­ści­ła­by w dniach wiel­kie­go ostrza­łu ta­kich my­śli do gło­wy, tyl­ko spo­koj­nie i roz­wa­żnie przej­rza­ła­by szu­fla­dę z bie­li­zną i zna­la­zła po­rząd­ne majt­ki, sta­nik, kom­bi­na­cję. Wszyst­ko czy­ste i nie­ła­ta­ne! Nie ta­kie jak to. Co lu­dzie po­wie­dzą?

A po­tem nie było już as­fal­tu ani bru­ku. Nie było dro­gi. Tyl­ko bło­to i ka­mie­nie. Nie było już ta­kże kap­ci. Tyl­ko bose nogi w po­dar­tych skar­pe­tach. Gru­bych, we­łnia­nych, żeby nie ma­rzła. Skar­pe­tach sta­rych lu­dzi. Choć ona nie wi­dzia­ła sie­bie jako sta­rusz­ki. Ale inni tak ją wi­dzie­li. A cza­sa­mi mo­żna to do­brze wy­ko­rzy­stać. Nie było też od­de­chu. Tyl­ko ci­ągła wal­ka o po­wie­trze, dziw­ne pró­by za­spo­ko­je­nia płuc, któ­re już mia­ły dość. I była stro­mi­zna. Naj­wi­ęk­sza, o ja­kiej wie. Do­pie­ro te­raz wie. A całe ży­cie spędzi­ła w Sa­ra­je­wie i nie wie­dzia­ła, choć mu­sia­ła pa­trzeć na to miej­sce, ile­kroć zna­la­zła się na dru­gim brze­gu Mil­jac­ki. Sło­necz­nym, a nie tym za­tęchłym, jak go na­zy­wa­ją, gdzie miesz­ka­ła. Jak mo­gła pa­trzeć i nie wi­dzieć, że jest tak stro­mo?

Nic wi­ęcej nie mo­gła po­wie­dzieć, o nic za­py­tać, płu­ca jej nie po­zwa­la­ły. A gdy­by mo­gła, spy­ta­ła­by, jak się na­zy­wa to miej­sce. To wa­żne, zdo­by­wać nową wie­dzę. Przez całe ży­cie, aż do ostat­nie­go od­de­chu. Żeby tyl­ko nie mu­sia­ła już od­dy­chać.

– No, da­lej – po­wie­dział czar­ny do ma­łe­go, któ­ry ci­ągle był za jej ple­ca­mi.

Do­brze, że to on, po­my­śla­ła szczęśli­wa. Mógł to zro­bić ten nie­uprzej­my. Uczu­cie szczęścia za­la­ło jej my­śli i nie było już po­dar­tych maj­tek, któ­re ktoś mó­głby na niej mar­twej zo­ba­czyć. Na niej, któ­ra na­gle nie może ob­ci­ągnąć za­dar­tej spód­ni­cy.

To było już po ko­lej­nym da­le­kim strza­le, któ­ry roz­le­gł się tego pi­ęk­ne­go let­nie­go dnia.

Sza­lo­ne ser­ce

Pero Ma­ga­zy­nier przed woj­ną za małe pie­ni­ądze ma­lo­wał lu­dziom miesz­ka­nia. Na tej ro­bo­cie, jak i na ka­żdej in­nej, za bar­dzo się nie znał. Nie­chluj­ny, ba­ła­ga­niar­ski, źle mie­szał far­by, jesz­cze go­rzej ma­lo­wał ścia­ny i trud­niej było po nim po­sprzątać, niż nie ma­lo­wać wca­le. Ale lu­dzie go wzy­wa­li, bo był o po­ło­wę ta­ńszy od naj­ta­ńsze­go sa­ra­jew­skie­go ma­la­rza. Wzy­wa­ły go zwłasz­cza star­sze sa­mot­ne ko­bie­ty, eme­ryt­ki, któ­re lu­bi­ły go za to, że przy pra­cy mó­wił i mó­wił, i chęt­nie słu­cha­ły jego opo­wie­ści.

Pero na­wet opo­wia­dał nie­spe­cjal­nie. I w tym, jak we wszyst­kim in­nym, był nie­chluj­ny, ba­ła­ga­niar­ski i nie­god­ny za­ufa­nia. Lu­bił skła­mać, wy­my­ślić, do­dać, upi­ęk­szyć, nie mo­głeś wie­dzieć, co jest praw­dą i czy w jego opo­wie­ści w ogó­le jest ja­kaś praw­da.

Jak wszy­scy lu­dzie w owych cza­sach opo­wia­dał głów­nie o so­bie. Ta­kie było to Sa­ra­je­wo. Gdy spo­tka­łeś ko­goś pierw­szy raz albo gdy ko­goś po­zna­łeś, mó­wi­łeś, kim je­steś, czym się zaj­mu­jesz. Żeby tam­ten wie­dział. Ale i jemu zo­sta­wia­łeś czas, żeby po­wie­dział swo­je. I lu­dzie roz­ma­wia­ją, nie milk­nie gwar w na­szej ko­tli­nie. Gdy­by ja­ki­mś dzie­ci­ęcym sa­mo­lo­ci­kiem nad­le­cieć nad Sa­ra­je­wo i w prze­lo­cie na­grać gło­sy lu­dzi, sły­chać by­ło­by tyl­ko, jak szem­rzą, opo­wia­da­jąc bez ko­ńca o so­bie i swo­ich bli­skich. Jed­ni kła­mią, inni nie umie­ją kła­mać, więc mó­wią praw­dę, a jesz­cze inni tro­chę tego, tro­chę tam­te­go.

Pero Ma­ga­zy­nier na­le­żał do tych, któ­rzy kła­ma­li, dla­te­go i to, co te­raz o nim po­wie­my, nie musi być praw­dą. Ga­da­no, a i on tak mó­wił, że mat­ka za­raz po uro­dze­niu zo­sta­wi­ła go na pro­gu ko­ścio­ła w Ma­ri­jin­dvo­rze go­łe­go, w pu­de­łku po bu­tach, z kar­tecz­ką, na któ­rej nie­wpraw­ną ręką na­pi­sa­ne było jed­no sło­wo: Pero. Po­tem wy­szło na jaw, kim była ko­bie­ta, z czy­je­go rodu po­cho­dzi Pero – ze Stu­pu, wnuk zban­kru­to­wa­ne­go wła­ści­cie­la baru, z po­cho­dze­nia Wło­cha. Bied­ny Pero prze­cho­dził od jed­nej przy­bra­nej ro­dzi­ny do dru­giej i ni­g­dzie nie za­grzał miej­sca dłu­żej niż rok. Je­śli nie mniej. W ci­ągu pierw­szych szes­na­stu lat miał co naj­mniej trzy­dzie­ścio­ro ró­żnych ma­coch i oj­czy­mów. Więc może nie jest dziw­ne, że po­tem tyle kła­mał. A może nie kła­mał, tyl­ko wszyst­ko to były ka­wa­łki nie­do­ko­ńczo­nych ży­wo­tów, któ­re nie roz­po­częły się od na­ro­dzin i nie sko­ńczy­ły śmier­cią, bo Pera bra­li i od­da­wa­li, jak bie­rze się i zwra­ca ksi­ążki z bi­blio­te­ki, a on, bie­dak, ze­wsząd coś wzi­ął.

Pero miał jed­ną fan­ta­zję: kim by­łby i ja­kie by­ło­by jego ży­cie, gdy­by pra­dzia­dek i pra­bab­ka, ro­dzi­ce owe­go ban­kru­ta, wła­ści­cie­le go­spo­dy Do­po­la­vo­ro w Stu­pie, nie przy­je­cha­li skądś z po­łud­nia Włoch do Sa­ra­je­wa. Pero do­ra­sta­łby w Ne­apo­lu, w wiecz­nym sło­ńcu, ni­g­dy by nie ma­rzł, buty by mu ni­g­dy nie prze­mo­kły i może jego nie­szczęsna mat­ka nie zo­sta­wi­ła­by go pod ko­ścio­łem w Ma­ri­jin­dvo­rze w pu­de­łku po bu­tach... Pew­nie że nie! W Ne­apo­lu nie ma ani Ma­ri­jin­dvo­ru, ani ko­ścio­ła w Ma­ri­jin­dvo­rze, ani don Luki w tym ko­ście­le.

Da­rem­nie mu lu­dzie mó­wi­li, że źle to so­bie kal­ku­lu­je, że on, Pero, nie uro­dzi­łby się, gdy­by jego pra­bab­ka i pra­dzia­dek zo­sta­li we Wło­szech, bo wte­dy jego wło­ski dzia­dek nie spo­tka­łby jego bo­śniac­kiej bab­ki i nie uro­dzi­łby się bo­śniac­ki ćaća[4] Pera, nie mó­wi­ąc już o jego bo­śniac­kim dziad­ku i dru­giej, bo­śniac­kiej, bab­ce. Ale jego nie ob­cho­dzi­ła ta ma­te­ma­ty­ka, ta, o któ­rej było gło­śno w mie­ście po­ło­żo­nym w ko­tli­nie, w fan­ta­zji Pera ist­nia­ły tyl­ko Ne­apol i wiecz­ne sło­ńce, całe ży­cie, a nie to roz­ła­ma­ne na trzy­dzie­ści części i na trzy­dzie­ścio­ro oj­czy­mów i ma­coch.

– Je­stem, mój Mi­ra­le­mie, jak wa­zon, któ­ry się roz­bił – mó­wił, kie­dy pew­ne­go razu z li­to­ści nająłem go do ma­lo­wa­nia, a po­tem mu­sia­łem wzi­ąć wol­ne w pra­cy i trzy dni sprzątać po nim miesz­ka­nie.

Nie wiem, co chciał przez to po­wie­dzieć, ale pew­nie coś w zwi­ąz­ku z dzie­ci­ństwem w ró­żnych ro­dzi­nach. Po­znał nie­szczęsny Pero Sa­ra­je­wo le­piej niż kto­kol­wiek z nas.

I jesz­cze cze­goś o tym jego pra­dziad­ku nie wol­no mi za­po­mnieć. Może Pero skła­mał, może zmy­ślił tę hi­sto­rię, ale mnie się po­do­ba, mu­szę ją więc za­pa­mi­ętać i tu­taj za­pi­sać. I czy jest wa­żne, że to nie­praw­da? Na­wet pi­sa­rze, po­wiedz­my To­łstoj lub An­drić, nie przed­sta­wia­ją praw­dy, a czy ist­nie­je coś pi­ęk­niej­sze­go niż ich pi­sa­nie? I co le­piej mówi o na­szym świe­cie – to praw­dzi­we, o czym roz­ma­wia­my ty i ja, czy to, co wy­my­ślił An­drić? Ech, synu, praw­dziw­sze jest wszyst­ko, co ten pan wy­my­ślił, od tego, co ja w ży­ciu prze­ży­łem. Ale nie roz­ma­wia­my te­raz o moim ży­ciu, tyl­ko o ży­ciu Pera.

No więc ten jego pra­dziad, wła­ści­ciel go­spo­dy i świet­ny ku­charz, o czym na Stu­pie wie­dzia­no i bez fan­ta­zji Pera, w Bo­śni zna­la­zł się pierw­szy raz jako je­niec wo­jen­ny w 1917 roku. Co się sta­ło i co go rzu­ci­ło do Sa­ra­je­wa, je­den Bóg wie. Sam wi­dzisz, jak to jest na woj­nie. A tak samo, tyl­ko jesz­cze go­rzej, jesz­cze bar­dziej sza­le­ńczo i krwa­wo, było wte­dy. I tu­taj ten pra­dzia­dek w ja­kie­jś ašči­ni­cy[*] albo u ko­goś w domu pierw­szy raz zo­ba­czył so­gan­dol­mę[*]. Lu­ki­ći, lu­kči­ći, lu­či­ce[5] nie wi­ęk­sze od ludz­kie­go oka, a w ka­żdej mie­lo­ne mi­ęso i ryż, du­szo­ne w ja­ki­mś so­sie, sama roz­kosz, pal­ce li­zać i ob­gry­zać! Kie­dy w 1919 wró­cił do domu, ci­ągle opo­wia­dał żo­nie o tych ce­bul­kach nie wi­ęk­szych od ludz­kie­go oka, fa­sze­ro­wa­nych mi­ęsem i ry­żem, w ja­ki­mś so­sie, a żona we Wło­szech pro­wa­dzi­ła bar, kie­dy on wo­jo­wał. I chy­ba ją też za­cza­ro­wał tą opo­wie­ścią.

Spa­ko­wa­li się, za­mknęli wło­ski lo­kal i przy­je­cha­li do Bo­śni, żeby żona spró­bo­wa­ła so­gan­dol­my. Przy­je­cha­li i ni­g­dy już nie wró­ci­li. I tak na ko­ńcu z so­gan­dol­my uro­dził się Pero Ma­ga­zy­nier.

Kie­dy za­częła się woj­na, ni­ko­mu nie był po­trzeb­ny ma­larz. Kto by ma­lo­wał dom, kie­dy do­ko­ła pa­da­ją po­ci­ski! Ale po ja­ki­mś cza­sie po­trzeb­ny stał się ktoś, kto na­pra­wia­łby da­chy i ukła­dał da­chów­ki, któ­re po­strącał po­cisk mo­ździe­rzo­wy albo roz­bi­ła se­ria z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Maj­stro­wie nie chcie­li się tym zaj­mo­wać. Ta­kże wspi­na­czom, je­śli wspi­na­cze byli, je­śli wszy­scy nie zna­le­źli się na li­nii fron­tu, w oko­pach, nie uśmie­cha­ło się wdra­py­wać na górę. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek ła­zi­łeś po da­chach w Sa­ra­je­wie. Ja tak, więc wiem. Gdzie­kol­wiek w Sa­ra­je­wie wej­dziesz na dach, wi­dać cię przy­naj­mniej z dwóch gór i z dwóch stron świa­ta. Mają cię na oku przy­naj­mniej dwaj snaj­pe­rzy. A przy­naj­mniej je­den z nich do­brze by się ba­wił, gdy­by strze­lił ci w gło­wę, w rękę, w ty­łek, obo­jęt­nie w co, a po­tem pa­trzył, jak tur­lasz się po da­chu w prze­pa­ść. My­ślę, że z da­le­ka nie wy­gląda to tak, jak­byś czło­wie­ka za­bił, tyl­ko jak­byś ba­wił się pla­sti­ko­wy­mi fi­gur­ka­mi kow­bo­jów i In­dian albo z góry kon­tro­lo­wał mi­nia­tu­ro­wy świat, na któ­rym niby to żyją mi­nia­tu­ro­wi lu­dzie.

I tak Pero Ma­ga­zy­nier za­czął się wspi­nać po da­chach i ukła­dać roz­rzu­co­ne da­chów­ki. Mó­wią, że w tej ro­bo­cie był lep­szy niż w in­nych. Na gó­rze roz­ma­wiał sam z sobą albo wo­łał do ko­goś na dole, kto pil­no­wał go na tych wy­so­ko­ściach. Stał się le­gen­dą ła­ta­nia da­chów. Wszy­scy go wzy­wa­li, a on ła­ził po da­chach zimą i w upa­ły, kie­dy było su­cho i kie­dy było mo­kro. Nie bał się. A jak się czło­wiek nie boi, to i snaj­pe­rzy nie strze­la­ją. (Tego nie bierz po­wa­żnie i nie spraw­dzaj. Tyl­ko tak mó­wię, żeby ga­dać i dla hecy. Sły­szał to kto, nie strze­la­ją, je­śli się czło­wiek nie boi! To na­praw­dę mo­żli­we tyl­ko w ta­kiej opo­wie­ści, z dłu­gie­go cze­ka­nia i bez­czyn­no­ści).

A po­tem, pod sam ko­niec woj­ny, był sier­pień 1995, nasz Pero zgi­nął. Gdzieś po­wy­żej Se­pe­ta­re­vca sto­czył się z da­chu i po­le­ciał w prze­pa­ść, na bruk. Zna­le­źli go z prze­trąco­nym kręgo­słu­pem, cały był po­ła­ma­ny, jak­by go Pi­cas­so na­ma­lo­wał. Gło­wa mi­ędzy no­ga­mi, ręce sple­cio­ne na ple­cach. Tak wy­glądał, mó­wi­li. Mar­twy, pew­nie, że mar­twy, nie mo­żesz być żywy, je­śli z wy­so­ko­ści ru­niesz na bruk. Dłu­go szu­ka­li miej­sca, gdzie go tra­fi­ła kula. Je­den pa­to­log, po­tem dru­gi, po­tem przy­sze­dł czło­wiek z po­li­cji, nie­ja­ki Jozo, ta­kże ze Stu­pu, ale i on nie zna­la­zł tego miej­sca. I do­szli do wnio­sku, że wca­le nie zo­stał tra­fio­ny, tyl­ko spa­dł zwy­czaj­nie, sam z sie­bie. Ale o tym nie mów. To nie w po­rząd­ku, tak się nie go­dzi. Le­piej po­wie­dzieć, że snaj­per zdjął go, kie­dy na­pra­wiał dach po­sie­ka­ny se­rią z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. I że zgi­nął na woj­nie, a nie że spa­dł z da­chu. Spa­dł jak grusz­ka.

In­nym jest to obo­jęt­ne, ale mnie nie. To­bie ta­kże, wi­dzę. Do­brze mó­wię? Nie może być tak, że czło­wiek trzy lata ukła­da da­chów­ki, któ­re czet­ni­cy zrzu­ca­ją i nisz­czą, a ty mu na ko­ńcu po­wiesz, że spa­dł z da­chu. Spa­dł jak grusz­ka.

Snaj­per tra­fił Pera pro­sto w jego sza­lo­ne ser­ce. Bóg niech zba­wi jego du­szę, jak to wy mó­wi­cie.

Ja­skó­łka

Gdzie i jak się po­zna­li, tego nie pa­mi­ęta­ją już ani on, ani ona. Może na mło­dzie­żo­wej ak­cji pra­cy, kie­dy bu­do­wa­li au­to­stra­dę przez Ser­bię. On był wte­dy ko­men­dan­tem bry­ga­dy sa­ra­jew­skich stu­den­tów, ona bry­ga­dzist­ką. Sil­na, wy­so­ka, a pi­ęk­na jak rze­źby Me­štro­vi­cia. Pół gło­wy od nie­go wy­ższa. Ale się tego nie wi­dzia­ło, bo on jako ko­men­dant był wy­ższy od in­nych. Tego dnia, kie­dy Tito przy­je­chał od­wie­dzić bu­do­wę, albo na­za­jutrz, kie­dy jego zdjęcie z mar­sza­łkiem uka­za­ło się na ty­tu­ło­wych stro­nach wszyst­kich ga­zet w pa­ństwie – wszędzie to samo zdjęcie, fot. Miki Đu­ra­ško­vić – oni dwo­je pierw­szy raz się po­ca­ło­wa­li.

A może zna­li się wcze­śniej. Obo­je cho­dzi­li do Dru­gie­go Gim­na­zjum, ale do ró­żnych klas, i osiem lat sie­dzie­li prze­dzie­le­ni ścia­ną. Mu­sie­li się wte­dy znać. A jed­nak się nie zna­li. Ona sil­na, wy­so­ka, pi­ęk­na jak rze­źby Me­štro­vi­cia i już kie­dy była dziew­czyn­ką, wi­dzia­ło się, że z tego pi­ęk­na coś musi po­wstać. Wiel­kie szczęście albo ogrom­na zgry­zo­ta. On był taki, jaki będzie i po­tem. Mały, ru­mia­ny, okrągły. I nie był ko­men­dan­tem.

Może dla­te­go po­zna­li się do­pie­ro na ak­cji.

Do Sa­ra­je­wa wró­ci­li, trzy­ma­jąc się za ręce. Oby­dwo­je z od­zna­ka­mi przo­dow­ni­ków pra­cy. Tego, kto pa­trzył na nich z przo­du, nic by nie dzi­wi­ło. A gdy­by pa­trzył z tyłu, zo­ba­czy­łby to, cze­go się w Sa­ra­je­wie nie wi­du­je: mężczy­zna i ko­bie­ta idą uli­cą, ona o pół gło­wy wy­ższa od nie­go. Bu­dzi­ło to wi­ęk­sze zgor­sze­nie, niż gdy­by uli­cą, trzy­ma­jąc się za ręce, prze­szli dwaj mężczy­źni albo dwie ko­bie­ty.

Ale chy­ba nie­wie­lu pa­trzy­ło na nich z tyłu, bo nie mi­nęły dwa mie­si­ące, jesz­cze na do­bre nie na­de­szła je­sień, gdy się po­bra­li. Świad­ka­mi byli prze­wod­ni­cząca miej­skie­go od­dzia­łu zwi­ąz­ku mło­dzie­ży i se­kre­tarz Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go w re­pu­bli­ce. To był ślub na naj­wy­ższym po­zio­mie. A skrom­ny, bo w tam­tych cza­sach, na po­cząt­ku lat sze­śćdzie­si­ątych, wszyst­ko było jesz­cze skrom­ne.

W na­stęp­nych dwóch la­tach uro­dzi­ło im się, jed­no tuż po dru­gim, dwo­je dzie­ci. San­ja i Slo­bo­dan. Były to cza­sy, kie­dy wszy­scy mie­li po dwo­je dzie­ci. I wszy­scy da­wa­li dzie­ciom ta­kie imio­na. W przy­szło­ści trud­no będzie od­ró­żnić wszyst­kie te San­je i wszyst­kich Slo­bo­da­nów.

Kie­dy na­de­szła pora, a było to mi­ędzy śmier­cią Tity i zi­mo­wą olim­pia­dą w Sa­ra­je­wie, San­ja i Slo­bo­dan bły­ska­wicz­nie się usa­mo­dziel­ni­li. Ona po­je­cha­ła stu­dio­wać ar­chi­tek­tu­rę i wkrót­ce, pod­czas stu­denc­kiej wy­mia­ny, po­zna­ła we Fran­cji ja­kie­goś star­sze­go mężczy­znę, wy­szła za nie­go i zo­sta­ła. Dziś jest bo­ga­tą wdo­wą. Do woj­ny rzad­ko przy­je­żdża­ła do Sa­ra­je­wa. A po­tem, w stycz­niu 1993, po­ja­wi­ła się z hu­ma­ni­tar­ną gru­pą pi­sa­rzy, mu­zy­ków i ar­chi­tek­tów. W jej mo­wie sły­chać było, że nie jest już stąd. Jak­by r ucie­kło jej w głąb gar­dła.

A Slo­bo­dan grał w pi­łkę no­żną w Ju­go­sła­wii, w Niem­czech. Ni­g­dzie nie do­ta­rł do pierw­szej ligi. Po­tem zo­stał tre­ne­rem. Tre­no­wał dzie­ci w Ber­li­nie Za­chod­nim i awan­so­wał na po­moc­ni­ka tre­ne­ra pierw­szej dru­ży­ny Bay­er­nu. Dziś jest w Afry­ce se­lek­cjo­ne­rem re­pre­zen­ta­cji Mali. W „Oslo­bo­đe-nju” uka­za­ło się jego zdjęcie. Slo­bo stoi mi­ędzy dwo­ma po­tężny­mi Mu­rzy­na­mi w ja­ki­chś ni to stro­jach lu­do­wych, ni to mun­du­rach bo­jo­wych, i trzy­ma przed sobą roz­wi­ni­ętą fla­gę Bo­śni i Her­ce­go­wi­ny.

Lu­dzie cie­szy­li się, że go ta­kie­go wi­dzą. A co do­pie­ro oni dwo­je, mat­ka i oj­ciec, nie da się opo­wie­dzieć, jak się cie­szy­li. Zwłasz­cza że i on, tak jak San­ja, znik­nął z ich ży­cia. I może ani on, ani San­ja ni­g­dy wi­ęcej by się nie po­ja­wi­li, gdy­by nie woj­na.

O, choć tyle szczęścia z tej woj­ny.

Oni dwo­je tyl­ko się do sie­bie uśmie­cha­ją. Ona po­da­je mu kawę, któ­rą Bóg wie gdzie i za ja­kie pie­ni­ądze ku­po­wa­ła od han­dla­rzy, bo kawy w ca­łym mie­ście nie było, a kie­dy się ją zna­la­zło, trze­ba było pła­cić jak za zło­to, on od­gar­nia jej wło­sy z czo­ła, strze­pu­je okrusz­ki ze szla­fro­ka, ze spód­ni­cy, po­głasz­cze bez po­wo­du, a wszędzie strze­la­ją, ścia­ny się chwie­ją, drżą ży­ran­do­le, tyl­ko oni dwo­je się nie boją.

I za­wsze wia­do­mo: je­śli ona wsta­nie z fo­te­la, on sia­da. Je­śli on cho­dzi po domu, ona sie­dzi w fo­te­lu. I jed­no, i dru­gie uwa­ża­ją, żeby tak było. Jak­by od za­wsze tak uwa­ża­li i jak­by z tej uwa­żno­ści byli zro­bie­ni.

Sąsie­dzi, zna­jo­mi, a i ro­dzi­na – bo Sa­ra­je­wo da­lej ja­ki­mś cu­dem pe­łne jest ich krew­nych, stry­jów, wu­jów, stry­je­nek, wu­je­nek, stry­jątek, wu­jątek i tych, o któ­rych nie wia­do­mo, kim dla nich są – kie­dy przyj­dą w od­wie­dzi­ny, z tro­ską ki­wa­ją i kręcą gło­wa­mi, na­pi­na­ją kar­ki, marsz­czą czo­ła, jak­by spraw­dza­li, czy gło­wy im się tro­chę nie od­kręci­ły. My­ślą, że z ta­kiej do­bro­ci i ta­kie­go spo­ko­ju nic do­bre­go być nie może. Albo ona jest cho­ra, albo cho­ry jest on. Albo woj­na tak im zmąci­ła ro­zum i tak spląta­ła ner­wy, że to już nie są oni.

– Na Al­la­ha – mówi je­den z jego krew­nych albo mąż krew­nej, były sprze­daw­ca dżin­sów sprzed ko­mi­su – na Al­la­ha, ci­ągle się boję, że oni się po­za­bi­ja­ją!

A co mogą in­ne­go zro­bić, tyl­ko się po­za­bi­jać, sko­ro tak fru­wa­ją jed­no koło dru­gie­go i ro­bią wszyst­ko, żeby dru­gie­mu uczy­nić woj­nę lep­szą.

Je­śli nie ma prądu, a nie ma go, bra­cie, mie­si­ąca­mi, ona jest jego świa­tłem, jego te­le­wi­zją i jego roz­ryw­ką. Je­śli nie ma wody, on przy­no­si jej wodę spod bro­wa­ru w dwu­dzie­sto­pi­ęcio­li­tro­wych ka­ni­strach. Albo przy­no­si ją w dło­niach i wła­sny­mi ręka­mi robi jej prysz­nic.

– Czy to mo­żli­we? Nie, ale cóż, tak jest. A czy to do­brze, kie­dy jest tak, jak nie może być? Wca­le nie jest do­brze – wy­mądrza się mąż jej ciot­ki, przed woj­ną pro­fe­sor mark­si­zmu i teo­rii so­cja­li­stycz­ne­go sys­te­mu sa­mo­rządo­we­go w ja­kie­jś szko­le prze­twór­stwa drew­na, a dziś wiel­ki fi­lo­zof orien­ta­cji me­ta­fi­zycz­nej.

I wte­dy zno­wu się za­częło. Nasi chy­ba zno­wu pró­bu­ją prze­rwać czet­nic­kie li­nie i od­blo­ko­wać mia­sto, a tam­ci walą czym po­pad­nie. I zno­wu trwa to wie­le dni. Spo­koj­niej robi się w nocy, mi­ędzy pierw­szą a pi­ątą rano, a po­tem zno­wu od po­cząt­ku.

Oni dwo­je do­ty­ka­ją się i głasz­czą, od­gar­nia­ją ko­smy­ki wło­sów z czo­ła, strze­pu­ją okru­chy z ręka­wa, na zmia­nę ustępu­ją miej­sca i sia­da­ją, ro­bią to, co za­zwy­czaj, ale w pew­nej chwi­li ko­ńczy im się woda. Bez wody są je­den dzień, dru­gi. Trze­cie­go rana, kie­dy tro­chę przy­ci­chło, wy­bu­chy jak­by się tro­chę prze­rze­dzi­ły, a i te, któ­re było sły­chać, do­bie­ga­ły z da­le­ka, zła­pał swo­je dwa ka­ni­stry i mówi:

– Idę po wodę, a ty uwa­żaj, trzy­maj się z da­le­ka od okna.

Ona od­wo­dzi go od tego po­my­słu, a on się uśmie­cha:

– Co się z tobą dzie­je, bona, ja­kie z nas đu­tu­ru­my[*], jesz­cze­śmy tak nie skap­ca­nie­li, żeby z domu nie wy­cho­dzić! Przy­po­mnij so­bie nas i ak­cję, wszyst­ko­śmy wte­dy mo­gli, to mo­że­my i te­raz.

Chy­ba so­bie przy­po­mnia­ła, bo po­zwo­li­ła mu iść.

Mija go­dzi­na, jego nie ma, mija dru­ga, nad­sze­dł zmierzch, wcze­śnie się tu­taj ściem­nia, a jego nie ma.

Prze­ra­zi­ła się, cho­dzi po domu, spraw­dza te­le­fon, któ­ry nie dzia­ła od maja, idzie do sąsia­dów, jed­nych, dru­gich, idzie do Ka­ra­meh­me­do­vi­ciów, ale Sa­ida nie ma, jest z od­dzia­łem za mia­stem, nie wró­ci do ko­ńca ty­go­dnia. La­men­tu­je bied­na, łzy jej z oczu pły­ną, Mil­ka obej­mu­je ją i mówi:

– Za­raz wró­ci, bona, co się z tobą dzie­je, może go zła­pał ostrzał, może snaj­pe­rzy, więc się gdzieś scho­wał, żeby prze­cze­kać, do­pó­ki się nie sko­ńczy.

– Jaki ostrzał, sły­szysz sama, jest ci­sza – od­po­wia­da i pła­cze jak let­nia ule­wa.

Tej nocy szu­ka­no po sąsia­dach ta­ble­tek na uspo­ko­je­nie. Coś się w ko­ńcu zna­la­zło, tyl­ko czy to na uspo­ko­je­nie, czy na ser­ce? Po­łk­nęła dwie, ale się nie uspo­ko­iła i całą noc nie spa­ła.

Jego nie ma, nie ma i nie ma.

Rano zno­wu za­częli strze­lać ze wszyst­kich stron. Wy­da­je się, że to ko­niec świa­ta, wy­da­je się, że czet­ni­cy za­raz wej­dą i wszyst­kich nas wy­rżną. A dla niej tak by­ło­by le­piej niż to, że go nie ma. I ni­g­dy już nie będzie. Wbi­ła to so­bie do gło­wy: ni­g­dy go już nie będzie. Może i tak.

Tu­taj w opo­wie­ści i w ży­ciu pora wró­cić do tego, co było przed­tem i ni­g­dy nie mi­nęło. Wró­cić do tego, dla­cze­go dzie­ci ucie­kły od nich na łeb na szy­ję. (Choć tak wte­dy było: dzie­ci w owych cza­sach opty­mi­zmu ucie­ka­ły, żeby się usa­mo­dziel­nić i zo­stać wiel­ki­mi lu­dźmi). I do tego, co było wcze­śniej, co dzia­ło się wte­dy i dzie­je się te­raz, od kie­dy ra­zem, trzy­ma­jąc się za ręce, wró­ci­li z bu­do­wy au­to­stra­dy w 1961 roku.

Kie­dy pro­wa­dził ją przez Sa­ra­je­wo, uli­cą Tity, po­tem Vasy Mi­ski­na, przez Slat­ko ćoše i Ba­šča­rši­ję, stąpał na pal­cach jak tan­cerz i wy­ci­ągał szy­ję jak ży­ra­fa. To go zmęczy­ło.

Bał się tych, któ­rzy pod­cho­dzi­li do nich z tyłu albo z boku. Ich nie mógł za­cza­ro­wać.

Po­pro­sił Mi­kie­go Đu­ra­ško­vi­cia, żeby mu po­wi­ęk­szył tam­tą fo­to­gra­fię z to­wa­rzy­szem Titą. Za­nió­sł ją do opra­wy na­prze­ciw­ko Cen­tra­lu. W środ­ku sie­dzi pro­fe­sor Mi­ha­če­vić. Pa­trzy na fo­to­gra­fię, po­tem na nie­go. Cy­nicz­nie.

Ona będzie pa­trzy­ła na to opra­wio­ne zdjęcie przez całą noc. Pierw­szą, dru­gą i trze­cią. Będzie to trzy­dzie­ści lat pó­źniej.

W pierw­szych mie­si­ącach miesz­ka­li u jego ro­dzi­ny. Po­ro­zu­mie­wa­li się szep­tem. Kłót­nie się za­częły, gdy tyl­ko prze­pro­wa­dzi­li się do wła­sne­go miesz­ka­nia. Echo szło w pu­stych ścia­nach. Ona mia­ła za złe jemu. On miał za złe jej. Nikt nie pa­mi­ęta co. On sta­wał na pal­cach. Ona po­chy­la­ła się nad nim jak kon­dor nad An­da­mi. Jak ta ka­mien­na ko­bie­ta, któ­ra przed Ban­kiem Na­ro­do­wym trzy­ma lam­pę nad gło­wą.

Raz za­częta kłót­nia nie sko­ńczy się la­ta­mi i dzie­si­ąt­ka­mi lat. Dzie­ci będą się ro­dzić, star­cy umie­rać. On będzie się wspi­nał po dra­bi­nie par­tyj­nej i pa­ństwo­wej, ale ni­g­dy tak wy­so­ko, żeby wznie­ść się po­nad wła­sny los i nad losy swo­je­go mia­sta. Na za­wsze zo­sta­nie dzia­ła­czem lo­kal­nym. Ona będzie temu wszyst­kie­mu win­na. Albo nie. Do­ko­ła będą upa­da­ły kró­le­stwa, z po­pio­łu będą po­wsta­wa­ły nowe, jesz­cze wi­ęk­sze i jesz­cze bar­dziej złow­ro­gie. Na­dej­dzie i mi­nie woj­na w Wiet­na­mie. Wiel­kie kry­zy­sy naf­to­we. Blo­ka­da Kuby, spo­ry o mur ber­li­ński i so­wiec­ką oku­pa­cję Cze­cho­sło­wa­cji. Tito naj­pierw da tro­chę luzu Chor­wa­tom, a po­tem na­gle ich do­ci­śnie. I we­źmie się za Ser­bów. Na świe­cie będą trwa­ły pro­ce­sy hi­sto­rycz­ne, któ­re prze­ra­sta­ją krót­kie ludz­kie ży­cie. Pod zie­mią będą trwa­ły pro­ce­sy geo­lo­gicz­ne i tek­to­nicz­ne, któ­re prze­ra­sta­ją krót­ką ludz­ką hi­sto­rię i w niej ludz­kie ży­cia, krót­sze niż mru­gni­ęcie okiem. Ich kłót­nia jed­nak była dłu­ższa niż ży­cie.

– Ro­zej­dźcie się, dzie­ci, to nie ma sen­su – po­wie­dzia­ła im te­ścio­wa, jego mat­ka, za­nim uma­rła.

Ale i to było da­rem­ne. Przez kłót­nię jej sło­wa nie mo­gły się prze­bić.

Nie, ani jed­no, ani dru­gie nie za­uwa­ży­li, że dzie­ci ucie­kły, żeby ich wi­ęcej nie sły­szeć. Na­wet je­śli to wi­dzia­ły, nie mo­gły nic zro­bić. Albo nie chcia­ły. Było to ich ży­cie i ich spo­sób ży­cia ra­zem. Ten spo­sób ró­żnił się od in­nych. Ale kto może po­wie­dzieć, że coś jest słusz­ne, a coś nie?

Ostat­ni raz kłó­ci­li się na de­mon­stra­cjach pod par­la­men­tem 5 kwiet­nia 1992. Na­za­jutrz pa­dły pierw­sze gra­na­ty, a mi­ędzy nimi dwoj­giem za­pa­no­wał po­kój. I wza­jem­na tro­skli­wo­ść, ja­kiej nie było w in­nych pa­rach. Ani jed­nej kłót­ni. Kto nie wi­dział i nie sły­szał, nie może so­bie tego wy­obra­zić.

Po tym, jak trzy noce oka nie zmru­ży­ła, sza­lo­na z roz­pa­czy i smut­ku, któ­re prze­no­si­ły się na wszyst­kich sąsia­dów, prze­ni­ka­ły przez mury i gro­zi­ły, że za­smu­cą całą ma­ha­lę[*], a może i całe mia­sto, ra­dio­ama­to­rom uda­ło się do­trzeć do Sa­ida Ka­ra­meh­me­do­vi­cia. Bóg wie, gdzie go zna­le­źli, na Tre­ska­vi­cy, w Vi­te­zie, w Mo­sta­rze, i kto wie, co mu­sia­ło zo­stać po­wie­dzia­ne, skła­ma­ne, zmy­ślo­ne i czym mu­sia­no za­gro­zić, kogo oszu­kać, żeby Said po­wie­dział, do kogo trze­ba pó­jść na po­li­cji.

Do kogo było trze­ba, do tego się po­szło.

Ten nie był pe­wien, czy czło­wiek po trzech dniach i trzech no­cach żyje, bo tam, gdzie mógł być, mu­sia­łby mieć dużo szczęścia, by przez tyle cza­su za­cho­wać ży­cie.

– Joj, joj, joj, nie mo­że­my jej tego po­wie­dzieć! – la­men­to­wa­ła Gor­da­na, kie­dy wra­ca­ły z po­li­cji. I nie po­wie­dzia­ły jej, co ten czło­wiek mó­wił.

Ale tego sa­me­go wie­czo­ru przy­sze­dł ku­rier. Przy­nió­sł z po­li­cji pacz­kę z po­mo­cą, bo­ga­tą, ame­ry­ka­ńską, i wia­do­mo­ść:

– Tak, żyje, jest u Caca[6], ko­pie oko­py.

Zgar­nęli go pod bro­wa­rem i za­bra­li na górę, na Tre­be­vić. Ja­kże to, sta­re­go czło­wie­ka, eme­ry­ta, po­wa­ża­ne­go i zna­ne­go? Ech, Caco wła­śnie ta­kich naj­bar­dziej lubi. Nie ma u nie­go po­wa­ża­nych ani zna­nych, jest tyl­ko: kop do wol­no­ści! Tylu ich już za­brał z uli­cy, wy­pro­wa­dził z do­mów, wy­ci­ągnął z ko­lej­ki po wodę i po po­moc hu­ma­ni­tar­ną, że mógł wy­ko­pać rów do­ko­ła ca­łe­go Sa­ra­je­wa. Lu­dzie po­wta­rza­ją ka­wał: Ja­kie dwa obiek­ty są wi­docz­ne z ko­smo­su? Wiel­ki Mur Chi­ński i oko­py Caca. To żart, praw­da?

Jej nie mo­gli jed­nak roz­śmie­szyć. Ale się ucie­szy­ła. Wie te­raz, że on żyje. Po­szła­by na górę, uwol­nić go. Gdy­by ko­men­dan­to­wi To­pa­lo­vi­cio­wi – tak wła­śnie o nim mó­wi­ła, ko­men­dant To­pa­lo­vić – po­wie­dzia­ła, kim jest jej mąż i co dla tego mia­sta, dla tego kra­ju i dla tam­tej Ju­go­sła­wii zro­bił, ko­men­dant by go na­tych­miast uwol­nił.

– Jak mo­żesz, bo­lan, jego, sta­re­go czło­wie­ka, któ­ry wy­ko­pał au­to­stra­dę przez całą Ser­bię, zmu­szać, żeby ko­pał oko­py? He­eej – mówi i stu­ka się pal­cem w czo­ło.

Czwar­tej nocy tro­chę przy­snęła.

I śni­ła się jej ja­skó­łka. Z ogon­kiem roz­dzie­lo­nym na dwo­je. Leci ja­skó­łka, a lato, dzień sło­necz­ny. Leci, jak la­ta­ją ja­skó­łki, tro­chę w lewo, tro­chę w pra­wo, po­tem na­gle pi­ku­je ku zie­mi, jak­by nie była już ja­skó­łką, tyl­ko ja­ki­mś dra­pie­żni­kiem. Jak­by nie była pta­kiem, tyl­ko czy­mś in­nym. I gdy ru­nęła, ona w swym śnie zo­ba­czy­ła jego. Strasz­nie schu­dł przez te trzy dni. Ko­pie i nie wi­dzi pta­ka. Ona mówi mu w tym śnie: patrz, ja­skó­łka! A on nie sły­szy. Tyl­ko na­gle pod­no­si gło­wę i gdy ją unió­sł, ja­skó­łka wbi­ła mu się w czo­ło, prze­szła przez gło­wę i wy­fru­nęła pod dru­giej stro­nie.

Tu się obu­dzi­ła. Wście­kła i kłó­tli­wa, bo nie sły­szał, że do nie­go mówi.

Koło po­łud­nia na­de­szła wie­ść, że zgi­nął.

Cia­ło do­ta­rło do kost­ni­cy wie­czo­rem.

Ona nie po­słu­cha­ła ro­zu­mu, chcia­ła go przy­wi­tać. Nie dba­ła o to, że zno­wu strze­la­li. Said po­sze­dł z nią, aku­rat po po­łud­niu wró­cił z te­re­nu, nikt inny nie chciał. Nie będą gi­nąć z po­wo­du mar­twe­go czło­wie­ka. Z po­wo­du ży­we­go może by po­szli.

Sta­li i cze­ka­li.

Ona była spo­koj­na. Nie pła­ka­ła, a wszy­scy my­śle­li, że będzie. Said też my­ślał, że na­gle się roz­sy­pie. Że się roz­le­je, jak bu­tel­ka z mle­kiem, gdy trza­śnie o be­ton.

Ale ona nic.

Pyta ją o coś, ona od­po­wia­da.

Mi­nęła dzie­si­ąta, od daw­na była go­dzi­na po­li­cyj­na, kie­dy przed kost­ni­cę pod­je­chał żó­łty volks­wa­gen cad­dy, po­dziu­ra­wio­ny ze wszyst­kich stron ku­la­mi, tyl­ko przed­nią szy­bę miał całą.

Wy­sko­czy­li dwaj w dziw­nych mun­du­rach, z ba­ga­żni­ka wy­rzu­ci­li cia­ła, ka­żde w woj­sko­wej pa­łat­ce.

Rzu­ca­li je tak, jak­by to były wor­ki z głów­ka­mi ka­pu­sty do ki­sze­nia.

Said krzyk­nął na nich, my­śląc, że w ten spo­sób ją chro­ni.

– Nic im nie będzie – od­po­wie­dział ogo­rza­ły pi­ęćdzie­si­ęcio­la­tek z czar­ną bro­dą, z oczy­ma błękit­ny­mi jak u to­wa­rzy­sza Tity.

Ona tak ich wi­dzia­ła i tak o tym opo­wie­dzia­ła. A my prze­ka­zu­je­my jej sło­wa, cho­ćby nam psu­ły opo­wie­ść, bo to jest praw­da, bo wła­śnie tak było.

W pa­łat­ce, któ­rą od­wi­nęli pierw­szą, była dziew­czyn­ka bez ka­wa­łka gło­wy, z otwar­tym ży­wym okiem.

– Za dużo oczu – opo­wia­da­ła ona.

W dru­giej był chło­pak z otwar­tą klat­ką pier­sio­wą. Pa­trzył zdu­mio­ny, jak­by zo­ba­czył Boga.

Kie­dy od­wi­ja­li trze­cią pa­łat­kę, za­drża­ły jej ręce, bo wie­dzia­ła, że to musi być on.

Ale tyl­ko ręce. Jak­by coś zła­pa­ło jej du­szę i nie po­zwa­la­ło od­le­cieć. Du­sza go­łębi­ca.

Oczy miał za­mkni­ęte. Na czo­le była dziu­ra. Tędy prze­szła ja­skó­łka.

Wo­rek z pie­ni­ędz­mi

Pan­na Raj­ka uma­rła tej naj­gor­szej zimy, kie­dy rok 1992 prze­cho­dził w 1993, nie było prądu ani wody, a w lu­dziach ro­sła roz­pacz, bo na­wet naj­cier­pliw­si i naj­po­god­niej­si zro­zu­mie­li już, że woj­na nie sko­ńczy się za parę dni lub za parę ty­go­dni. Nie sko­ńczy się i za rok czy dwa lata, a jest ca­łkiem praw­do­po­dob­ne, że ko­ńca nie będzie za na­sze­go ży­cia, cho­ćby nie wia­do­mo jak dłu­go mia­ło trwać to na­sze ży­cie. A wszyst­ko wska­zu­je, że dłu­go nie po­trwa.

Ale wła­śnie śmie­rć pan­ny Raj­ki była jed­nym z rzad­kich wy­da­rzeń owej zimy, któ­re roz­po­ga­dza­ły lu­dzi, przy­wo­ły­wa­ły uśmiech na wy­chu­dzo­ne i po­sza­rza­łe twa­rze. A może je­dy­nym. Dłu­go więc wspo­mi­na­no jej śmie­rć, bo nie­mal ka­żdy czło­wiek do­pro­wa­dzo­ny na skraj roz­pa­czy, gdy po­mo­cy nie ma zni­kąd, szu­ka po­wo­du, żeby się uśmiech­nąć.

Na Ko­še­vskim brdzie lu­dzie uśmie­cha­li się, kie­dy ktoś set­ny raz po­wta­rzał:

– I uma­rła nam pan­na Raj­ka!

Po­wo­dem tej bło­go­ści, któ­ra może ogar­nia­ła i nas, bo wie­ść o pan­nie Raj­ce i jej śmier­ci roz­cho­dzi­ła się też po in­nych częściach mia­sta, tych, gdzie jej wcze­śniej nie zna­no, był fakt, że nie uma­rła od kuli ani gra­na­tu. Nie uma­rła na­wet z gło­du, z pra­gnie­nia, ze stra­chu ani żad­ne­go in­ne­go cier­pie­nia, któ­re mo­żna by po­wi­ązać z woj­ną. Uma­rła na­gle, swo­ją wła­sną śmier­cią i w swo­im łó­żku, tak jak się umie­ra­ło w cza­sie po­ko­ju, pew­ne­go wie­czo­ru za­snęła i już się nie obu­dzi­ła. Zna­le­źli ją, mó­wią, le­żącą, w po­zy­cji śpi­ące­go, z wy­ra­zem twa­rzy jak w słod­kim śnie. Śmie­rć prze­szła koło niej ła­god­nie, jak­by ktoś mio­te­łką zdjął pa­jęczy­nę.

Lu­dzie się cie­szy­li, ka­żdy my­ślał, że i my, po­zo­sta­li, będzie­my wkrót­ce umie­rać tak, jak uma­rła pan­na Raj­ka.

Nie mia­ła ni­ko­go bli­skie­go w Sa­ra­je­wie, więc nikt oprócz sąsia­dów nie po­sze­dł na jej po­grzeb na cmen­tarz Świ­ęte­go Jó­ze­fa. A szło się, bo tak wy­pa­da­ło, jak mo­żna nie od­pro­wa­dzić sąsiad­ki, ale i po to, żeby po wa­riac­ku po­ka­zać od­wa­gę tym na gó­rze. Bo chy­ba ta dzicz z gór, z ar­ma­ta­mi i snaj­pe­ra­mi, nie może cię po­wstrzy­mać, nie za­bro­ni ci pó­jść na po­grzeb sąsiad­ki. I chy­ba za dużo lu­dzi przy­szło, bo kie­dy ksi­ądz był w po­ło­wie mo­dli­twy, gruch­nęło z nie­ba i z zie­mi. Lu­dzie po­upa­da­li mi­ędzy na­grob­ki, ukry­li się za po­mni­ka­mi, a tu wali ze wszyst­kich stron. I pa­trzą, prze­wró­ce­ni na wznak, jak anio­ły pod desz­czem odłam­ków tra­cą skrzy­dła i rącz­ki zło­żo­ne do mo­dli­twy, i wszy­scy my­ślą, że ża­den in­san[*] w ży­ciu cze­goś ta­kie­go nie wi­dział, i my­ślą jesz­cze, jacy ci ka­to­li­cy są dziw­ni: na gro­bach sta­wia­ją ka­mien­nych me­le­ków[*]. Chy­ba żeby ich strze­gli, kie­dy będą mar­twi.

Na szczęście nikt nie zgi­nął na po­grze­bie pan­ny Raj­ki. Tyl­ko nie­któ­rzy po­wpa­da­li w bło­to, nie­któ­rym przy upad­ku po­da­rły się spodnie. Wie­lu mó­wi­ło: to dla­te­go, że pan­na Raj­ka była do­brym czło­wie­kiem. I na swo­im po­grze­bie uchro­ni­ła nas od ran i śmier­ci. Lu­dzie w byle co wie­rzą, i w to, że mar­twi strze­gą ży­wych bar­dziej niż żywi mar­twych. Choć może tak jest. Nikt tego nie wie.

Le­d­wie mi­nął ty­dzień lub dwa, a już po­ja­wi­li się ci, co sie­dzą w schro­nach w urzędzie miej­skim, ci, co za­miast iść na li­nię fron­tu i bro­nić mia­sta, po­wkła­da­li ga­lo­we mun­du­ry, po­wty­ka­li za pas pi­sto­le­ty i z biu­ra pro­wa­dzą woj­nę. Idą dwaj tacy, je­den z pra­wej, dru­gi z le­wej, i pro­wa­dzą ro­dzi­nę: mąż, mężczy­zna w śred­nim wie­ku, w be­re­cie, i to na­kry­cie gło­wy mówi ci, że jest mu­zu­łma­ni­nem i pew­nie re­gu­lar­nie cho­dzi do me­cze­tu, ko­bie­ta jak­by nie była jego żoną, pi­ęk­nie za­dba­na, jak­by pra­co­wa­ła w ban­ku albo free sho­pie, i czwo­ro dzie­ci, trzech ma­łych chłop­ców i o gło­wę wy­ższa sio­strzycz­ka.

– Je­ste­śmy z Ro­ga­ti­cy – mówi mąż, jak­by za coś prze­pra­szał.

– Se­na­da – przed­sta­wia się ko­bie­ta i po­da­je rękę, uprzej­ma, jak­by już po tro­chu na­pra­wia­ła coś, co on uczy­nił.

I tacy będą cały czas: on coś po­wie lub zro­bi, Se­na­da na­pra­wia. A dzie­ci jak to dzie­ci, nie da się ich uspo­ko­ić, uci­szyć albo za­mknąć, ca­ły­mi dnia­mi sza­le­ją i wrzesz­czą. W tej woj­nie dla wie­lu ma­tek to było naj­gor­sze: jak utrzy­mać dzie­ci w domu.

– Naj­le­piej by­ło­by je zwi­ązać, jak zbrod­nia­rzy wo­jen­nych, i tak trzy­mać! – mó­wi­ła. Chy­ba lu­bi­ła gor­szyć sąsiad­ki, któ­re wci­ąż pod­gląda­ły, jak kto wy­cho­wu­je dzie­ci, żeby mieć o czym plot­ko­wać.

Od pierw­sze­go dnia na­zy­wa­li­śmy ich mu­ha­dži­ra­mi[*] i tak zo­sta­ło, Mu­ha­dži­ro­wie. Nikt nie znał ich praw­dzi­we­go na­zwi­ska.

Mó­wi­ło się, że z Ro­ga­ti­cy ucie­kli do­słow­nie spod czet­nic­kie­go noża.

Ura­to­wa­ło ich to, że Dže­ma­lo­wi, tak miał na imię mąż, daw­niej ta­kże nie po­do­ba­li się Ser­bo­wie, nie lu­bił ich i jesz­cze w tam­tych do­brych cza­sach spo­dzie­wał się od nich ja­kie­goś zła. Wszy­scy dzi­wi­li się, jak Se­na­da wy­trzy­mu­je z tak za­co­fa­nym czło­wie­kiem, ale ona się śmia­ła, mó­wi­ła, do­bry jest, tyl­ko nie­uf­ny, jak ten pies, któ­re­go bili, kie­dy był mały.

Bili Dže­ma­la czy nie, tego się nie do­wie­my, ale gdy­by nie był taki, kto wie, czy w Ro­ga­ti­cy by prze­ży­li. Naj­pierw wszędzie gi­nęli ci, któ­rzy sąsia­dom naj­bar­dziej wie­rzy­li.

I przy­nió­sł tę swo­ją nie­uf­no­ść, by nie rzec nie­na­wi­ść, do Ser­bów pro­sto do miesz­ka­nia zma­rłej pan­ny Raj­ki, któ­ra jest po­cho­wa­na na cmen­ta­rzu Świ­ęte­go Jó­ze­fa, u ka­to­li­ków, choć była Serb­ką, pra­wo­sław­ną. (Po­wo­dy, dla któ­rych sko­ńczy­ła na nie­wła­ści­wym cmen­ta­rzu, nie na­le­żą do tej opo­wie­ści. Może kie­dyś, je­śli będzie czas, opo­wie­my o nich gdzie in­dziej).

Gdy tyl­ko ci dwaj wpro­wa­dzi­li go do środ­ka, Dže­mal od­wró­cił się i wy­sze­dł.

– Nie będę tu miesz­kał!

– Dla­cze­go, bo­lan, czyś ty nor­mal­ny?

– Po­patrz na to! – mówi i po­ka­zu­je pi­ęk­ny po­kój pan­ny Raj­ki i iko­nę świ­ęte­go Ni­ko­li na ścia­nie, nad szczy­tem du­że­go czar­ne­go sto­łu. – Nie chcę, aby po­tem było, że zro­bi­łem im to, co oni mnie!

Tak po­wie­dział, a nie wiesz, czy głos mu drży z wście­kło­ści, czy od łez.

– Co się z tobą dzie­je, czło­wie­ku? Ona uma­rła. I to zwy­kłą śmier­cią, nie od kuli lub gra­na­tu. I była do­bra, że lep­sza być nie mo­gła. A ty nie chcesz miesz­kać w jej domu! Nie żal ci żony i dzie­ci? – prze­ko­ny­wa­li.

– Nie i nie! – mówi Dže­mal. Sie­dzi na scho­dach, a do­ko­ła gro­ma­dzą się lu­dzie.

Całe rano ich wpro­wa­dza­li. W ko­ńcu nikt nie pa­mi­ętał, jak się to sko­ńczy­ło i kto na­mó­wił Dže­ma­la, żeby za­jął miesz­ka­nie, któ­re­go od po­cząt­ku się bał i nie zno­sił go pra­wie tak samo, jak nie­na­wi­dził tych, co go wy­pędzi­li.

Ale ani Se­na­dzie, ani dzie­ciom nie po­zwo­lił tknąć drob­nych przed­mio­tów, po­usta­wia­nych wszędzie jak za ży­cia pan­ny Raj­ki, tyl­ko sam, jak­by były za­tru­te, za­nió­sł je do słu­żbów­ki, za­mknął drzwi na klucz i ni­ko­go, na­wet wła­snej żony, nie wpusz­czał do środ­ka. W tej słu­żbów­ce były ku­fry z ży­ciem pan­ny Raj­ki, świecz­ni­ki, szy­de­łko­wa­ne ob­ru­sy, al­bu­my z fo­to­gra­fia­mi i iko­na świ­ęte­go Ni­ko­li. Ją upchnął gdzieś za wszyst­ki­mi rze­cza­mi, cały czas od­wra­ca­jąc wzrok, jak­by spoj­rze­nie ły­sie­jące­go star­ca z po­zła­ca­ne­go drew­nia­ne­go ob­ra­zu mo­gło rzu­cić na nie­go urok.

I w ko­ńcu za­częli żyć w tym miesz­ka­niu.

Se­na­da mia­ła wy­star­cza­jąco dużo pra­cy, mu­sia­ła zaj­mo­wać się dzie­ćmi, zwłasz­cza chłop­ca­mi, któ­rzy byli jak małe dia­blęta, a jemu po­zwa­la­ła sa­me­mu wal­czyć ze swy­mi my­śla­mi i de­mo­na­mi. Za­wsze taka była. Niech Dže­mo sam się opa­mi­ęta, bo gdy­by chcia­ło się na­uczyć go ro­zu­mu, za­prze się na środ­ku dro­gi jak osioł. Tak mó­wi­ła sąsiad­kom. Se­na­da nie po­cho­dzi­ła z Ro­ga­ti­cy, tyl­ko skądś z Her­ce­go­wi­ny, spod Gac­ka albo Ne­ve­sin­ja. Dla­te­go, mó­wio­no, taka była jej ży­cio­wa fi­lo­zo­fia.

Może usu­nąłby z pa­mi­ęci pan­nę Raj­kę, gdy­by nie wo­rek z pie­ni­ędz­mi. Je­dy­na oso­bi­sta rzecz nie­boszcz­ki, je­dy­na, któ­rej nie ukrył przed sobą w słu­żbów­ce. A nie ukrył go po pro­stu dla­te­go, że wór, ogrom­ny, ju­to­wy, taki jak te, w któ­rych przy­wo­zi się zza oce­anu kawę, był pe­łen pi­ęcio­di­na­ro­wych mo­net i wa­żył pew­nie po­nad sto kilo. Stał w rogu po­ko­ju, koło te­le­wi­zo­ra, któ­ry oczy­wi­ście nie dzia­łał, bo prądu nie będzie do ko­ńca ich miesz­ka­nia w domu pan­ny Raj­ki. Na wor­ku z pie­ni­ędz­mi się żyło, dzie­ci się na nim ba­wi­ły, Se­na­da przy­sia­da­ła tam, żeby od­po­cząć, a Dže­mo tyl­ko pa­trzył na nie­go kątem, mil­czał i du­mał.

Co się sta­ło tej ko­bie­cie, dla­cze­go zbie­ra­ła pi­ęcio­di­na­ro­we mo­ne­ty, któ­re naj­pierw mia­ły ja­kąś war­to­ść, a po­tem nic nie były war­te? Ja­kie cier­pie­nie i sa­mot­no­ść zmu­si­ły ją do tego? A ja­kaś sa­mot­no­ść mu­sia­ła być, bo gdy­by nie cho­dzi­ło o sa­mot­no­ść, pi­ęcio­di­na­ro­we mo­ne­ty zbie­ra­li­by też inni lu­dzie, nie tyl­ko ona.

Roz­my­ślał, a to, o czym my­ślał, wie­czo­rem przy świe­cy roz­trząsał z Se­na­dą, wy­py­tu­jąc, co ona o tym my­śli. Se­na­da roz­sąd­nie mu po­wie­dzia­ła, że naj­le­piej zro­bi, py­ta­jąc sąsia­dów. On naj­pierw się opie­rał, nie chciał, ale cie­ka­wo­ść za­wsze jest wi­ęk­sza od ludz­kiej nie­uf­no­ści.

I za­czął ob­cho­dzić sąsia­dów, nie­uf­ny i wy­lęk­nio­ny, w tym swo­im be­re­cie wci­śni­ętym na gło­wę, taki, że dzie­ci się z nie­go śmia­ły, a star­si się go nie bali i mó­wi­li mu na­wet to, o co Dže­mal nie py­tał. Pew­nie to i owo zmy­śli­li, dla za­ba­wy i fi­gli albo żeby na­pra­wić wła­sne wspo­mnie­nia, tak jak się na­pra­wia ze­gar ścien­ny z ku­ku­łką.

On słu­chał i od­ró­żniał kłam­stwo od praw­dy.

I w ko­ńcu, jak to już bywa, praw­da była dziw­niej­sza niż wszyst­ko, co lu­dzie po­tra­fi­li wy­my­ślić.

Dla­cze­go na­zy­wa­li ją pan­ną, sko­ro uma­rła, ma­jąc sie­dem­dzie­si­ąt kil­ka lat? Dla­te­go że całe ży­cie szy­ko­wa­ła się do za­mążpó­jścia. Była z bo­ga­te­go domu, sędziow­ska cór­ka. Jej ro­dzi­ce po pierw­szej woj­nie świa­to­wej przy­je­cha­li z Bel­gra­du, po­nie­waż król mia­no­wał ojca głów­nym sędzią w Sa­ra­je­wie. Tak mu lu­dzie po­wie­dzie­li. Raj­ka, pierw­sze dziec­ko, przy­szła na świat w ak­sa­mi­tach i je­dwa­biach. Pó­źniej mat­ka przez wie­le lat nie mo­gła za­jść w ci­ążę, a tuż przed woj­ną uro­dzi­ła dwóch sy­nów, jed­ne­go po dru­gim. Wte­dy ogar­nęło ich ta­kie szczęście, że prze­sta­li być ostro­żni i nie ukry­wa­li się przed usta­sza­mi. I tak sędzia i jego żona sko­ńczy­li w Ja­se­no­vcu[7], a Raj­ka, dziew­czyn­ka, zo­sta­ła z ma­ły­mi bra­ćmi i mu­sia­ła się nimi opie­ko­wać. Sie­ro­ty wo­jen­ne.

(Chy­ba wte­dy Dže­mal pierw­szy raz coś do nich po­czuł, w sędzim Ser­bie i jego ro­dzi­nie roz­po­znał sie­bie i swo­ich. Ale on, w od­ró­żnie­niu od tam­te­go czło­wie­ka, był ostro­żny i w porę ucie­kł. Ni­ko­mu jed­nak nie mo­żna mieć za złe, że tego nie zro­bił. Ludz­kiej do­bro­ci, cho­ćby była nie wia­do­mo jak głu­pia i na­iw­na, nie wol­no uznać za zło. Tak oto Dže­mal roz­po­znał się w sędzim Di­mi­tri­je­vi­ciu i może wbił so­bie do gło­wy, że jego na­iw­no­ść, z po­wo­du któ­rej sko­ńczył w Ja­se­no­vcu, była po­trzeb­na, żeby on sam nie oka­zał się na­iw­ny).

O bra­ci dba­ła tak, jak­by była ich mat­ką, ale wy­cho­wu­jąc ich, nie zdąży­ła sko­ńczyć szkół, mimo, jak mó­wio­no, ta­len­tu i wiel­kiej cier­pli­wo­ści, ani też w porę wy­jść za mąż. Zbli­ża­ła się do czter­dziest­ki, kie­dy oni sko­ńczy­li osiem­na­ście lat i po­szli swo­ją dro­gą, po­je­cha­li do Bel­gra­du, w świat, a ona, jak­by po dro­dze stra­ci­ła ro­zum, ru­szy­ła na po­szu­ki­wa­nie mężczy­zny swo­je­go ży­cia. Szu­ka­ła go w ki­nach, w te­atrze i ope­rze, w sa­lo­nach sa­ra­jew­skich miesz­czan, tych, któ­rzy jesz­cze zo­sta­li, i nie zna­la­zła, ale choć była w tym sza­lo­na, ni­g­dy nie sta­ła się po­śmie­wi­skiem wiecz­nie zło­śli­wych lu­dzi, któ­rzy tyl­ko cze­ka­ją, żeby ktoś, zwłasz­cza sa­mot­na ko­bie­ta, zwa­rio­wał i prze­mie­nił się w jar­marcz­ne­go bła­zna. Była po­god­na i uśmiech­ni­ęta, ni­g­dy po­nu­ra, tro­skli­wa i uprzej­ma dla sąsia­dów, za­wsze go­to­wa ko­muś po­móc, ulżyć w nie­szczęściu. Go­łębio­wi ze zła­ma­nym skrzy­dłem, kotu, psu, sa­mot­nym star­com z Ko­še­vskie­go brda, bie­da­kom i dzie­ciom bie­da­ków. Ko­cha­ła lu­dzi i lu­dzie ko­cha­li ją, nie chcie­li wi­dzieć w niej bła­zna. Je­dy­ne, czym ją na­pi­ęt­no­wa­li, było to, jak ją na­zy­wa­li. Pan­na, pan­na Raj­ka. Ale i wszy­scy inni w tym mie­ście mie­li ja­kieś prze­zwi­ska, przy­dom­ki, taj­ne imio­na, iden­ty­fi­ka­cyj­ne ha­sła, w któ­rych często mie­ścił się cały ludz­ki cha­rak­ter i los.

(No tak, to praw­da, my­ślał Dže­mal, o nas też mó­wią Mu­ha­dži­ro­wie. Na­wet li­sto­nosz, jesz­cze je­den Serb, my­śli, że to na­sze na­zwi­sko. I może by się nim sta­ło, gdy­by­śmy zo­sta­li dłu­żej w tym sza­ta­ńskim mie­ście. Dže­mal od po­cząt­ku chciał je­chać jak naj­da­lej od Sa­ra­je­wa. Do Ro­ga­ti­cy wra­cać nie miał ocho­ty, ci­ągnęło go w da­le­ki świat. Gdy kie­dyś wy­je­dzie w ten da­le­ki świat, wbrew swo­jej woli, za­bie­rze coś, cze­go daw­niej się bał).

I to wła­ści­wie było wszyst­ko. Le­d­wie się obej­rzysz, ży­cie upły­nęło. A ży­cie pan­ny Raj­ki upły­nęło na szu­ka­niu na­rze­czo­ne­go, lecz szu­ka­ła tak, wy­da­wa­ło się Dže­ma­lo­wi, żeby go nie zna­le­źć, na opa­try­wa­niu go­łębich skrzy­deł i sma­ro­wa­niu chle­ba po­wi­dłem dla sąsiedz­kich dzie­ci. Trze­ba stąd ucie­kać, my­ślał, a i Se­na­dzie ten po­my­sł nie był nie­mi­ły, jemu prze­sta­ło jed­nak być nie­mi­łe to miesz­ka­nie, w któ­rym się zna­le­źli. Po­ru­szał się po nim, jak­by żył w cu­dzym śnie. Do­ty­kał ścian, gła­skał przed­mio­ty po­zo­sta­łe po Raj­ce, ale tam­tej iz­deb­ki ni­g­dy nie otwo­rzył.

Je­dy­ne, cze­go nikt mu nie po­tra­fił po­wie­dzieć, to skąd ten wo­rek pi­ęcio­di­na­ró­wek. Dla­cze­go je zbie­ra­ła? I jak dłu­go mu­sia­ła to ro­bić, żeby uzbie­rać aż tyle? Tego sąsie­dzi nie wie­dzie­li. Dłu­go jesz­cze szu­kał od­po­wie­dzi i w ko­ńcu do­sze­dł do wnio­sku, że pan­na Raj­ka la­ta­mi zbie­ra­ła pi­ęcio­di­na­rów­ki po to, żeby on je tu­taj zna­la­zł.

Pi­ęk­ny dzień