Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Herbert – szesnastolatek znużony szkołą, mieszczańską sterylnością, kultem produktywności i komfortu – szuka ciekawszego świata. Najpierw znajduje go w książkach, a wreszcie ucieka do Afryki, której wyimaginowany obraz od dawna nosi w głowie i w sercu. Co tam odnajdzie? Czy dzikie, autentyczne życie, którego tak bardzo pragnie? Niebezpieczeństwo i prawdziwą przygodę? Samego siebie?
Ernst Jünger (1895–1998) – jeden z czołowych, ale i najbardziej kontrowersyjnych pisarzy niemieckich; oficer, publicysta, filozof, entomolog. Żołnierz I wojny światowej odznaczony orderem Pour le Mérite. „Konserwatywny rewolucjonista”, po przejęciu władzy przez NSDAP został „emigrantem wewnętrznym”. Wcześniej, w roku 1913, uciekł z domu, by wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Gry afrykańskie to zbeletryzowane wspomnienia z tej wyprawy, niepozbawione ironicznej refleksji i nabieranego przez lata dystansu.
Zrealizowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Przedziwny to proces, kiedy fantazja, niczym maligna, której zarodki przygnane zostały z daleka, obejmuje w posiadanie nasze życie, moszcząc się w nim coraz głębiej i żarliwiej. Wreszcie prawdziwe wydaje nam się jedynie wyobrażenie, codzienność staje się zaś snem, w którym poruszamy się niechętnie, jak poirytowany swą rolą aktor. W końcu przychodzi chwila, w której rosnąca odraza ogarnia także i rozum, domagając się, by znalazł jakieś wyjście.
Pewnie właśnie to było powodem, dla którego słówko „uciekać” brzmiało tak osobliwie w moich uszach. Żadne realne zagrożenie, uzasadniające jego użycie, nie wchodziło w grę – może pomijając mnożące się i coraz groźniejsze w ostatnich tygodniach skargi nauczycieli, którzy zaczęli traktować mnie jak lunatyka.
„Berger, pan śpi, Berger, pan śni, Berger, pan nie uważa” – brzmiał ustawiczny rym. Także moi rodzice, mieszkający na wsi, otrzymali już kilka słynnych listów, których nieprzyjemną treść otwierały słowa: „Państwa syn, Herbert...”.
Te skargi były nie tyle przyczyną, ile skutkiem mojej decyzji – być może tworzyły wraz z nią system wzajemnych zależności, przyspieszający zwykle ruch po równi pochyłej. Od miesięcy żyłem w stanie tajonej rebelii, którą trudno ukryć w podobnych przestrzeniach. Pogrążyłem się już na tyle, że przestałem brać udział w lekcjach, zatopiony zamiast tego w opisach afrykańskich podróży, które kartkowałem pod pulpitem. Kiedy kierowano do mnie jakieś pytanie, musiałem, zanim dałem znak życia, wpierw wyprzeć wszystkie te pustynie i morza. W zasadzie obecny byłem jedynie jako zastępca dalekiego podróżnika. Lubiłem też, udając nagłą niedyspozycję, opuszczać klasę, by móc spacerować pod koronami drzew szkolnego podwórza, rozmyślając nad szczegółami swojego planu.
Wychowawca uciekł się wreszcie do przedostatniego środka sztuki wychowawczej, który zapowiadał już ostateczne rozstanie – zaczął mnie traktować jak powietrze, zostałem „ukarany lekceważeniem”. Fakt, że nawet ta kara nie zadziałała, nie wróżył niczego dobrego – pokazywał tylko, jak bardzo byłem już właściwie nieobecny. Ta izolacja przez pogardę była raczej przyjemnością; tworzyła wokół mnie pusty obszar, w którym bez przeszkód oddawać się mogłem przygotowaniom.
Jest taki czas, w którym serce podejrzewa, że do tajemnic można dotrzeć już tylko przestrzennie, w miejscu białych plam na mapach, dokąd potężnie przyciąga nas wszystko, co mroczne i nieznane. Długie, na wpół przytomne sny na jawie w czasie mych nocnych wędrówek miejskimi wałami tak bardzo zbliżyły mnie do owych odległych krain, że właściwie należało jedynie podjąć odpowiednią decyzję, by móc w nie wniknąć i zaznać ich rozkoszy. Słowa „las dziewiczy” kryły w moim odczuciu zapowiedź życia, któremu trudno się oprzeć w wieku lat szesnastu – życia polegającego na polowaniu, grabieży i przedziwnych odkryciach.
Pewnego dnia zyskałem pewność, że raj utracony kryje się gdzieś w dorzeczu Nilu lub w Kongo. A ponieważ tęsknota za podobnymi miejscami należy do najbardziej nieznośnych, zacząłem snuć mnóstwo szalonych planów, w jaki sposób najłatwiej można by dotrzeć do krainy wielkich bagien, śpiączki afrykańskiej i kanibali. Kombinowałem, co bodaj wszyscy znają ze swych wczesnych wspomnień, by ruszyć jako pasażer na gapę, chłopiec okrętowy albo w przebraniu wędrownego czeladnika. W końcu jednak wpadłem na pomysł, by zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej i w ten sposób dotrzeć przynajmniej do obrzeży ziemi obiecanej, a stamtąd na własną rękę przedrzeć się do jej wnętrza – naturalnie nie rezygnując przy tym z uprzedniego udziału w paru utarczkach, jako że świst kul wydawał mi się muzyką z wyższych sfer, o której można przeczytać jedynie w książkach, a żeby jej zaznać, należało odbyć pielgrzymkę niczym Amerykanie do Bayreuth.
Byłem zatem gotów pójść w kamasze gdziekolwiek, jeśli tylko mogło mnie to przenieść, niby czarodziejski płaszcz Fausta, aż na sam równik. Jednak Legia Cudzoziemska nie należała do owych nieczystych sił, które można było przywołać na najbliższych rozstajach, gdy tylko komuś przyjdzie chętka na to, by z nimi paktować. Gdzieś musiała istnieć, to pewne, często czytałem przecież o niej relacje w gazetach, o tak wyszukanych niebezpieczeństwach, tarapatach i okrucieństwach, jakich nie wymyśliłby nawet najsprawniejszy spec od reklamy, by przynęcić nicponi mojego kalibru. Wiele bym dał za to, by dobrał się do mnie któryś z tych werbowników, co to upijają i wywożą młodych ludzi – ostrzegano przed nimi na tyle sposobów. Jednak taka możliwość zdawała mi się niezbyt prawdopodobna w naszym miasteczku, jakże spokojnie drzemiącym w dolinie Wesery.
Uznałem więc za właściwsze, by wpierw przekroczyć granicę i tym samym uczynić pierwszy krok z porządku do nieładu. Wyobrażałem sobie, że cudowność, kraina baśniowych zrządzeń i uwikłań będzie mi się objawiała coraz wyraźniej z każdym kolejnym krokiem, jeśli tylko będę miał odwagę odejść od tego, co zwyczajne – tym mocniej poczuję siłę jej przyciągania, im dalej wyjdę jej naprzeciw.
Nie uchodziło jednak mojej uwadze, że każda sytuacja życiowa ma właściwą sobie siłę ciążenia, a sama gra myśli w żadnym wypadku nie wystarczy, by ją pokonać. Jasne, kiedy tak sobie wieczorami, tuż przed zaśnięciem, rozmyślałem o tym, by dać drapaka, nic nie wydawało mi się łatwiejsze i bardziej naturalne niż ubrać się i wsiąść na dworcu do pierwszego lepszego pociągu. Ale gdy tylko chciałem się ruszyć, czułem jakby pętały mnie ołowiane ciężary. Frustrowała mnie dysproporcja między możliwościami wybujałej fantazji a najdrobniejszymi zabiegami potrzebnymi do ich realizacji. O ile w wyobraźni mogłem bez problemów i do woli przemierzać najpierwotniejsze krajobrazy, o tyle w prawdziwym świecie – jak zdałem sobie sprawę – już choćby zakup biletu kolejowego wymaga o wiele większego wysiłku, niż mogłem przypuszczać.
Kiedy, nienawykły do skakania, stoisz na wysokiej trampolinie, doskonale czujesz różnicę między kimś, kto pragnie skoczyć, a tym drugim, który się przed tym broni. Skoro próba wzięcia się w garść i rzucenia w dół kończy się fiaskiem, pozostaje jeszcze inne wyjście. Polega ono na przechytrzeniu samego siebie: trzeba ustawić ciało na krawędzi trampoliny i tak je rozhuśtać, aż będziesz zmuszony do skoku.
Dobrze wiedziałem, że w staraniach o pierwszy impuls do wyruszenia w świat przygód nie było przeszkody większej niż mój własny strach. Moim najsilniejszym przeciwnikiem byłem w tym wypadku ja sam, czyli wygodny koleś, który uwielbiał spędzać czas na marzeniach przy książkach i wśród bohaterów znajdujących się w groźnych krajobrazach, nie był natomiast w stanie uciec w ciemną noc, by robić to, co oni.
Jednak istniał też drugi, dzikszy duch, który szeptał mi do ucha, że niebezpieczeństwo to nie spektakl, którym można się zachwycać w wygodnym fotelu, ale że wstępując w jego rzeczywistość doświadczamy odmiennego spełnienia – i ten drugi duch próbował wypchnąć mnie na scenę.
Często panicznie bałem się tych potajemnych rozmów, tych coraz to radykalniejszych wymagań. Brakowało mi też zdolności praktycznych, a perspektywa wszystkich tych sztuczek i drobnych zabiegów, które należało wykonać, żeby uciec, najzwyczajniej mnie przygnębiała. Jak wszyscy marzyciele, pragnąłem posiąść cudowną lampę Aladyna lub pierścień rybaka Dżaudara, za pomocą których można by przywołać usłużne dżiny.
Z drugiej jednak strony, niby śmiertelna toksyna, z każdym dniem coraz silniej ogarniała mnie nuda. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł „stać się kimś”. Nawet samo słowo mnie brzydziło i spośród tysiąca zawodów, które oferowała cywilizacja, żaden nie wydawał się skrojony na mnie. Już bardziej pociągały mnie najprostsze zajęcia, jak choćby rybaka, myśliwego lub drwala – kiedy jednak usłyszałem, że leśniczy został dziś rodzajem rachmistrza i posługuje się raczej piórem aniżeli strzelbą, że ryby łowione są dziś z łodzi motorowych, także i one mi obrzydły. Brakowało mi choćby cienia ambicji, a w rozmowach o widokach na przeróżne profesje, które rodzice zwykli prowadzić ze swymi dorastającymi synami, uczestniczyłem niczym ktoś, nad kim wisi wyrok więzienia.
Niechęć do wszystkiego, co użyteczne, gęstniała z dnia na dzień. Odtrutką była lektura i marzenia – jednak przestrzenie, w których możliwe były działania, zdawały się odległe i nieosiągalne. Wyobrażałem sobie w nich zuchwałą gromadę, zebraną wokół symbolu ogniska. By móc zostać do niej przyjętym, by poznać choćby jednego chłopaka godnego szacunku, oddałbym wszystkie godności, które można uzyskać w ramach – i poza ramami – czterech sztuk wyzwolonych.
Nie bez racji przypuszczałem, że pierwotnych synów życia można spotkać jedynie wtedy, kiedy wystąpi się poza ramy legalnego porządku. Oczywiście moje wzorce ukształtowane były podług kategorii szesnastolatka, który jeszcze nie odróżnia bohatera od poszukiwacza przygód i który czyta fatalną literaturę. Miałem jednak na tyle zdrowego rozsądku, by istnienie tego, co nadzwyczajne, umieszczać poza obrębem otaczającej mnie sfery społecznej i moralnej. Dlatego też nigdy nie chciałem zostać wynalazcą, rewolucjonistą, żołnierzem albo jakimś innym dobroczyńcą ludzkości, jak to zwykle bywa w tym wieku – o wiele bardziej pociągał mnie obszar, w którym walka pierwotnych sił występowała w czystej i nieskanalizowanej postaci.
Wierzyłem, że taka strefa rzeczywiście istnieje; ulokowałem ją w świecie tropikalnym, którego barwny pas okrąża błękitne czapy biegunów.
2.
Postawiłem sobie ultimatum, którego termin miał upłynąć tydzień po rozpoczęciu zajęć szkolnych. Sposób, jaki obmyśliłem, by ostatecznie stracić grunt pod nogami, wcale nie był taki głupi; polegał mianowicie na tym, że w służbie wielkich planów postanowiłem spożytkować pieniądze na czesne, z którymi po jesiennych feriach wróciłem do małego miasta.
I choć takie użycie pieniędzy wydawało mi się nieporównywalnie sensowniejsze niż cel ich pierwotnego przeznaczenia, dość długo zwlekałem z tym poważnym krokiem. Przeczuwałem, że wraz z nim nieodwołalnie wejdę na wojenną ścieżkę, a wydatek tej sumy będzie właściwie stanowić kontrybucję nałożoną na jawnego przeciwnika.
Dopiero tuż przed upływem terminu, pewnego wilgotnego i mglistego jesiennego popołudnia, z drżeniem i lękiem wszedłem do małego sklepu ze starzyzną, by nabyć w nim sześciostrzałowy rewolwer wraz z amunicją. Kosztował dwanaście marek – była to dziura w budżecie, której w żadnym wypadku nie można było załatać. Opuściłem sklep z poczuciem tryumfu, by następnie udać się do księgarza i zakupić opasłą książkę „Tajemnice czarnego lądu”, którą uważałem za niezbędną. Wszystko schowałem do wielkiego plecaka, który był następny na liście.
Po załatwieniu tych sprawunków z niemałą satysfakcją poczułem, że ziemia zaczęła mi się palić pod nogami. Wróciłem do swego mieszkania, by zapakować bieliznę, buty i co tam jeszcze uznałem za potrzebne w trakcie długiej podróży.
I kiedy już stałem w drzwiach, gotowy do wymarszu, właśnie wtedy mój mały pokój wydał mi się tak przytulny jak nigdy dotąd. Po raz pierwszy od ubiegłej zimy w piecu płonął ogień, a łóżko było szeroko rozesłane. Nawet podręczniki ustawione na przeżartej przez korniki półce nad komodą, na pół postrzępiona gramatyka Ploetza dla klasy przedmaturalnej, a także gruby łaciński słownik podręczny Georgesa objawiały tajemną moc przyciągania – niełatwo dający się złamać układ.
Naraz bezsensem i czymś nie do pojęcia zdało mi się porzucenie tego wszystkiego dla niepewnej przyszłości, w której pani Kruger rankiem nie pościeli mi łóżka, a wieczorem nie przyniesie do pokoju zapalonej lampy. Zrozumiałem nagle, że dalekie krainy mają także swoją lodowatą stronę. Ta refleksja naszła mnie jednak ze świata, który porzuciłem. Opuściłem już bowiem ten swojski krąg i dobrze czułem, że czas do namysłu minął, że stałem się samodzielny i muszę działać w nieznany mi dotąd sposób.
Kiedy rozpoczynałem wędrówkę, pogoda była fatalna, dobra raczej do tego, aby – jak zwykłem to robić – zagłębić się w lekturze: na sofie, w suchym pokoju, z podciągniętymi kolanami, z dzbankiem herbaty na krześle obok i z krótką fajką. Wiatr i deszcz garściami sypały ząbkowane liście platanów na kamienne płyty alei prowadzącej do dworca kolejowego. Gazowe latarnie przeglądały się w wilgotnej czerni drogi, na której żółciejące liście układały się we wzory jak mozaikowa wstęga. Swój obszerny płaszcz przeciwdeszczowy rozciągnąłem nad plecakiem, a czerwoną uczniowską czapkę, na znak mej nowej wolności, zamieniłem na kapelusz. Przy okienku kupiłem bilet do najbliższego miasta, któremu prowincja zawdzięczała swą nazwę.
Miałem szczęście, bo pociąg stał już pod parą. Szedłem na chybił trafił, jako że nie potrafiłem rozszyfrować tajemniczych znaków rozkładu jazdy i wywieszonych w poczekalni tablic. Wiedziałem jedynie, że Kolonia, Trewir lub Metz leżą w pobliżu zachodniej granicy, a że moja wiedza geograficzna była bardzo licha, szybko nastawały dla mnie nieznane i baśniowe krainy tego świata, umieszczane na starożytnych mapach.
Zapamiętałem jedynie nazwę Verdun, bo czytałem kiedyś w gazecie, że burmistrz pewnego niemieckiego miasteczka właśnie tam zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Jego przypadek niedawno wywołał niemałą sensację, a wycinanie dotyczących go notatek prasowych było być może jedynym zabiegiem, który rzeczowo wiązał się z moim planem. To, co nazywałem przygotowaniami, odnosiło się bowiem do czegoś innego, do zagadkowego, bolesnego, lecz żarliwego zamętu, który porwał mnie nagle niczym wir w cichej wodzie – przy czym odczytywałem go jako wezwanie dobiegające gdzieś z oddali.
Wsiadłem do wagonu czwartej klasy, zapełnionego chłopami z doliny Wezery, drobnymi handlarzami i przekupkami, które siedziały skulone za swymi koszami.
Kiedy pociąg ruszył, poczułem, że znajduję się w zupełnie nowej sytuacji, jak zwiadowca w państwie wroga, który nie ma już nikogo, z kim mógłby pogadać. Byłem z siebie dumny, bo nie wierzyłem, że uda mi się dotrzeć aż do tego punktu. Obawiałem się jednak, że odczuję pragnienie powrotu, przyrzekłem więc sobie, że za wszelką cenę będę mu się opierał. Stukot toczących się kół wagonu dodawał mi odwagi i w jego takt mruczałem pod nosem krótkie zdania, coś jakby: „powrót jest wykluczony!”.
Zupełnie nowe było dla mnie także samo towarzystwo, które nie zwracając na mnie uwagi, żywo ze sobą gawędziło, a dzięki wsiadającym i wysiadającym, wciąż się zmieniało. Czasem pojawiały się dziwne postaci, by dawać drobne, nielegalne przedstawienia, i zaraz po tym, jak już obeszli wszystkich z kapeluszem, znikać na najbliższej stacji – jak na przykład pewien zmizerowany typ, który po zaskakującej przemowie, wychwalającej jego cudowne sztuki, wyciągnął ze swej laski cienki sztylet i kilkakrotnie włożył go sobie do ust po samą rękojeść. Kawałek trasy przebył z nami także pewien gruby, życzliwy pan, cokolwiek wstawiony, który mocnym głosem serwował pieśni rodzaju „Wraca student o północy” czy „Ołtarz poświęcony miłości”. Wciśnięty w swój kąt, uznałem więc, że podróż rozpoczęła się całkiem pomyślnie, a dwie godziny drogi do miasta szybko minęły.
Na dworcu poprosiłem o bilet do Trewiru i czułem przy tym, że dopuszczam się czegoś równie ekstrawaganckiego jak ktoś, kto żąda biletu do doliny Amazonki. Jednakże człowiek przy okienku, ku mojej nieskrywanej radości, wziął ode mnie pieniądze z zupełną obojętnością i równie obojętnie odpowiedział na moje pytanie o godzinę odjazdu. Następny pociąg w tym kierunku ruszał dopiero w środku nocy, oddałem więc swój plecak, by pójść do miasta. Wciąż jeszcze padało, a ja błąkałem się bez celu po ulicach. Chodziło o to, by pozostać w ruchu i jakoś zabić czas, którego niespodziewany nadmiar okazał się dokuczliwy.
Niebawem jednak zaczęło na mnie działać przyciąganie, którym miasto podporządkowuje sobie każdego bezdomnego, by zwieść go w kierunku ściśle określonych miejsc. Za tłumem, wciąż jeszcze bardzo żywym, podążyłem do głównej alei, by wreszcie wessała mnie jedna z tych zadaszonych ulic handlowych zwanych pasażami, gdzie o każdej porze możemy napotkać ludzi, których jedynym zajęciem jest szwendanie się i trwonienie czasu.
Tu czułem się bezpiecznie, to było moje miejsce – już wcześniej w pociągu niejasno wyczuwałem, że dla kogoś, kto rusza na spotkanie przygodzie, nie istnieje żadna próżnia: że rychło będzie miał do czynienia z obcymi siłami. Już sam odmienny sposób poruszania się ujawni w nim nowe dążenie, prowadzące ku towarzystwu bezrobotnych, przestępców, włóczęgów – licznej i wszędzie obecnej warstwy, którą żywioł mieszczański stara się okiełznać i wykorzystać jako sprzymierzeńców.
Miejsce, w którym ulica nabierała nieco podejrzanego ciepełka oświetlonego na czerwono korytarza, a sklepy przypominały raczej budy jarmarczne, wydawało mi się najbardziej stosowne dla zbiega, od czasu do czasu sięgającego ukradkiem do kieszeni, by popieścić chropowatą rękojeść swego sześciostrzałowego rewolweru.
Trochę czasu spędziłem, studiując wątpliwej jakości pocztówki, które w ogromnych ilościach wystawiane były w witrynach, potem przyciągnęło mnie jaskrawe wejście do gabinetu figur woskowych. Z niespokojną ciekawością błądziłem po wielu zapętlonych salach, między zastygłymi podobiznami owianych dobrą i złą sławą współczesnych, którzy stanowili barwny przykład tego, jak na dwa skrajne sposoby można opuścić główny trakt przeciętnego życia. Przed ostatnią salą pobierano opłatę dodatkową: zgromadzono tam kolekcję anatomicznych tworów, oświetlonych elektrycznym światłem i trzymanych pod szklanymi kloszami. Niesłychane choroby zaznaczone były na woskowych ciałach niebieskim, czerwonym i zielonym kolorem. Patrząc na te najstraszliwsze, myślałem sobie z na poły przerażającym zadowoleniem: „O, te na pewno występują wyłącznie w tropikach!”.
Naprzeciw gabinetu figur woskowych, po drugiej stronie przejścia znajdowała się oświetlona restauracja. Wchodząc, zauważyłem, że sterowana była automatycznie. Najprzeróżniejsze dania, barwnie skomponowane dla oka, wystawione były na okrągłych półmiskach lub też małych wyciągach i wystarczyło tylko wrzucić monetę, by zostać obsłużonym przez pomrukujący mechanizm. W podobny sposób można było skłonić małe kraniki, aby trysnęły do trzymanej pod nimi szklanki wymarzonym napojem. Na kogoś, kto został już obsłużony, nakarmiony i napojony przez niewidzialne siły, czekały inne aparaty, pokazujące kolorowe obrazki bądź emitujące ze słuchawek krótkie utwory muzyczne. Nie zapomniano nawet o węchu: znajdowały się tu także zmyślne rozpylacze, z których przez maleńkie dysze można było spryskać swe ubranie wonnymi cieczami o egzotycznych nazwach.
Niewidzialna obsługa wydała mi się niezwykle wygodna – jak znalazł dla kogoś, kto posiada uzasadnione powody do powściągliwości. Kierowany ciekawością smaku napojów o tak osobliwych nazwach, począłem wyczarowywać przeróżne sałatki i kanapki, pijąc przy tym stanowczo ponad moje pragnienie. Obejrzałem sobie obrazki, które jeden po drugim opadały, kiedy kręciło się korbką, o tytułach takich jak „Odwiedziny teściowej” czy „Zakłócona noc poślubna”. Następnie pozwoliłem zaprezentować sobie kilka utworów muzycznych i uruchomiłem rozpylacze pachnideł.
Rozrywki te zapewniły mi przyjemność, która – jak każde zetknięcie ze światem techniki – nie była pozbawiona pewnej dozy złośliwości. Nie wiedziałem jeszcze, że właśnie w takich miejscach jak te policja posiada swoje najlepsze łowiska.
Kiedy z powrotem dotarłem do dworca, czas już naglił. Pociąg czekał na opuszczonym peronie, zalanym zimnym światłem elektrycznych lamp sufitowych. Niemal wszystkie wagony były puste. Rozparłem się na siedzeniu, pod głowę podłożyłem sobie plecak i narzuciłem na siebie płaszcz przeciwdeszczowy. Legowisko było twarde, a ja, choć nienawykły do takich warunków, na wpół odurzony przeróżnymi trunkami, zapadłem w głęboki sen, zanim jeszcze pociąg ruszył.
Obudziłem się w środku nocy. Kolejarz z małą lampką potrząsał mną, pytając o cel podróży. Spoglądał na mnie nieufnie, gdyż musiałem wpierw odszukać bilet, by móc udzielić mu odpowiedzi. Wreszcie zamruczał:
– To stacja końcowa! Połączenie o piątej rano!
Wziąłem więc swój plecak i siadłem w pustej poczekalni. Odczuwałem teraz rodzaj mdlącej przytomności, tak że po likierach pozostało mi mdłe wspomnienie. Znów pomyślałem o zawróceniu i znów mamrotałem pod nosem, choć obecnie już znacznie mniej pewnie, swoje „powrót jest wykluczony”. Pojawiły się przeróżne przykre myśli, jakie zwykły nachodzić nas o poranku w trakcie podobnych akcji, jak na przykład taka, że nawet w szkole nie może być bardziej niesympatycznie i nudno.
Inną niepokojącą okolicznością, na którą zwróciłem uwagę, był fakt, że osobliwie zaczęło zmieniać się moje poczucie czasu. Nie mogłem uwierzyć, że od mojej ucieczki nie upłynął jeszcze nawet pełny dzień i że gdybym pozostał w domu, mógłbym jeszcze przez kolejne cztery godziny wylegiwać się w łóżku, zanimby pani Kruger przyszła mnie obudzić. Jakkolwiek rachować – nie ulegało wątpliwości, że pozostawałem w drodze nie od roku, ale zaledwie od niewielu godzin. Dysproporcja ta miała w sobie coś przerażającego; bardziej niż cokolwiek innego potwierdzała, iż wkroczyłem w zupełnie odmienne przestrzenie.
Nieprzyjemny charakter mego położenia podkreślała jednocześnie postać urzędnika stacji kolejowej, który raz po raz przemierzał salę, nie racząc mnie choćby jednym spojrzeniem; otaczał go zapach błogiej żywotności i świeżo parzonej kawy. Służbowy płaszcz rozpiął wygodnie, a z zawieszonej na wygiętym cybuchu i spoczywającej aż na jego piersi okazałej główki fajki umiejętnie wydobywał potężne błękitne chmury.
Jego widok z jednej strony napawał mnie zawiścią, z drugiej w dziwny sposób krzepił, podobnie jak wędrowca krzepi światło, widziane gdzieś w oddali tuż przy jego szlaku.
3.
Wczesnym przedpołudniem dotarłem do Trewiru. Tu zaopatrzyłem się w prowiant: pieczywo, masło, kiełbasę i flaszkę wina. Zaraz po tym, jak w sklepie papierniczym nabyłem jeszcze „Rowerową mapę dalszych okolic Trewiru”, ruszyłem w pieszą wędrówkę drogą prowadzącą na zachód. Wiedziałem, że od granicy, którą – w miarę możliwości w gęstym lesie i przy zachowaniu najwyższych środków ostrożności – planowałem przekroczyć nocą, dzielił mnie jeszcze spory kawałek drogi. Przekroczenie jej wydawało mi się najtrudniejszą częścią całego przedsięwzięcia.
Marsz to w dół, to pod górę, po pagórkowatej, z rzadka usłanej zagrodami, jesiennej okolicy, niezmiernie mnie pokrzepił. Zapaliłem zatem moją krótką fajkę, by móc oddać się przeróżnym przyjemnym fantazjom.
Fajkę, która już od jakiegoś czasu stała się moją nieodłączną towarzyszką, chowałem naturalnie za każdym razem, gdy zbliżałem się do jakiejś wioski – posiadałem wystarczająco dużo samokrytyki, by wiedzieć, w jak komicznej sprzeczności pozostaje ona w stosunku do mej dziecięcej twarzy, a najdrobniejszy prześmiewczy okrzyk uraziłby moją dumę, którą traktowałem ze śmiertelną powagą. Zresztą tytoń wcale mi nie smakował, brakowało mi jednak odwagi, by przyznać przed samym sobą, że czasem wręcz przyprawiał mnie o potworne mdłości. Chociaż więc przyjemność była niemal wyłącznie produktem wyobraźni, palenie sprawiało, że czułem się bardziej swojsko. Zanim jeszcze pochłonęła mnie lektura książek o Afryce, którymi upajałem się jak Don Kichot „Amadisem z Galii”, należałem do grona żarliwych czytelników Sherlocka Holmesa i za każdym razem dochodząc do zdania, w którym detektyw ponownie z rozwagą zapala swą krótką fajkę, wręcz nie mogłem się powstrzymać, by podczas krótkiej przerwy w lekturze nie wesprzeć go ofiarą całopalną.
W czasie wędrówki miałem dość czasu, by oddać się spekulacjom. W szczególności wczepiłem się w dwie różne fantazje, które dziś robią na tyle osobliwe wrażenie, że teraz, w odmienionym stanie ducha, z wielką trudnością przychodzi mi przywołanie ich do życia, choćby tylko w ogólnym zarysie.
Pierwsza z nich wynikała ze skłonności do samouwielbienia, to znaczy zasadzała się na pragnieniu, by tak sobie od podstaw zorganizować życie, aby całkowicie odpowiadało ono moim potrzebom. W celu osiągnięcia tego skrajnego stopnia wolności konieczne wydawało się unikanie wszelkiego potencjalnego utrudnienia, w szczególności bytów, które mogły okazać się, choćby najluźniej, powiązane z porządkiem cywilizacji.
Niektórymi sprawami brzydziłem się szczególnie mocno. Należała do nich kolej żelazna, ale także ulice, ziemia uprawna i w ogóle wszelka utorowana droga. Afryka, w odróżnieniu od nich, to esencja dzikiej, nieprzebytej i bezdrożnej natury, a tym samym obszar, w którym z największym prawdopodobieństwem można się było jeszcze natknąć na niezwykłe i niespodziewane.
Awersji do utartych dróg towarzyszył inny, wcale nie mniej silny wstręt do gospodarczego ładu zaludnionego świata. W tym sensie Afryka jawiła mi się jako kraina szczęśliwości, gdzie można było funkcjonować niezależnie od zatrudnienia, szczególnie zaś od pracy zarobkowej. Żyło się tam, w moim wyobrażeniu, diametralnie inaczej, skromnie, z dnia na dzień, z tego, co się upolowało i nazbierało. Ten bezpośredni model pędzenia życia wydawał mi się znacznie przewyższać wszelkie inne. Już dawno temu domyśliłem się, że wszystko, co zostało pozyskane w taki sposób – choćby ryba złowiona w zakazanych wodach, misa pełna jagód zebranych w lesie, czy też potrawa z grzybów – musiało smakować zupełnie inaczej, istotniej. Wszystko to ziemia ofiarowywała ze swej mocy, nierozparcelowanej jeszcze granicami – mogło więc zachować dzikszy, przyprawiony naturalną wolnością aromat.
Tak właśnie zamierzałem zapewnić tam sobie cudowne życie, tym bardziej, że liczyłem na wsparcie słońca. W kraju, w którym dzień w dzień rozżarza się krzepiące i silne słońce, nie można, jak sądziłem, ani być smutnym, ani też okazywać niezadowolenia.
Wiedziałem już także, co pocznę z mą nową wolnością. Wpierw niebezpieczna przygoda, która, zgodnie z tym, czego się nasłuchałem i naczytałem, nie kazała na siebie długo czekać. Jej granice rozciągałem bardzo szeroko i nawet głód postrzegałem jako przygodę. Bo czyż mogło mi się tam przydarzyć cokolwiek, co nie byłoby przygodą? Rozrywki były zatem zapewnione.
Następnie planowałem nacieszyć się obserwacjami. Zdążałem do krainy, w której wszystko było bardziej znaczące. Z całą pewnością kwiaty były większe, ich barwy głębsze, a zapachy żywsze. Zdawało mi się jednak, że ludzie, którzy mieli szczęście bawić w owych okolicach, na temat tych spraw nabrali wody w usta. Kiedy ktoś nam mówi, że złapał rybę, to chciałoby się przecież zobaczyć to zwierzę, każdy jego strzęp, każdą elastyczną łuskę, każdą barwną plamkę. Chciałoby się poranić do krwi palce, kalecząc je o kolczaste wyrostki na jego łbie, a ciało ciasno objąć dłońmi, by sprawdzić jak śliska i wilgotna jest skóra, jak silne i sprężyste jego mięśnie. Postanowiłem mieć to na uwadze i złożyłem sobie obietnicę, iż za każdym razem, gdy natknę się na nowy dla mnie widok, choć na krótką chwilę wstrzymam oddech, by go w ten sposób uczcić, nawet gdybym miał być w tarapatach.
Kiedy myślałem o jagodach czy owocach, które mogłyby odpowiadać naszym, chodziło mi po głowie, że najlepiej zrobiłbym, oddalając się natychmiast po wylądowaniu, by sunąć wzdłuż dzikiego brzegu. Można się tam było żywić omułkami, których ogrom zagarniał przecież każdą nadmorską plażę. Tak oto nowy plan ucieczki wpisywał się w stary.
Innym problemem, który nie mniej mnie zajmował, było pytanie, czy powinienem poszukać sobie towarzysza. Znalezienie kolegi wydawało mi się dość trudne, z uwagi na to, że człowiek w wieku lat dwudziestu jawił mi się już jako ktoś bardzo stary i w gruncie rzeczy niezdolny do prawdziwych przeżyć. Obsesyjnie przeczuwałem odmowę udziału i obojętność, a przede wszystkim pewien rodzaj wyniosłej ironii, której bałem się jak diabeł święconej wody. Choćby już tylko z tego powodu zamierzałem zachować plan ucieczki wyłącznie dla siebie: dobrze wiedziałem, że prawdopodobnie dla każdego obcego człowieka okaże się ona śmieszna. A właśnie tego się obawiałem – o ile myśl, że na granicy mogą do mnie strzelać, sprawiała mi przyjemność, o tyle perspektywa, że jakiś pokojowo nastawiony celnik mógłby mnie z całym spokojem aresztować i odesłać, niesłychanie mnie niepokoiła.
Niemniej jednak odczuwałem potrzebę zawierzenia się komuś bystremu i silnemu, kto bez trudu przenika wszelkie tajemne korzenie naszych planów i działań. Co prowadzi mnie do drugiej z mych fantazji – oto zdawało mi się, iż rzeczywiście pozostaję w tego rodzaju duchowym związku. Chętnie pominąłbym tę więź przed jakże sceptycznym i wyedukowanym czytelnikiem XX wieku, jednak ucierpiałaby na tym nie tylko kompletność, ale także logika wydarzeń. Historia więzi sięga głęboko w moje dzieciństwo, w czasy, kiedy to wewnętrzny horyzont nie był jeszcze ograniczany przez sztukę czytania i pisania.
Zanim więc zaczniemy kontynuować naszą spokojną wędrówkę ku zachodniej granicy, stosowna wydaje się krótka retrospektywa.
4.
Leżałem w małym pokoju, ściśle wypełnionym przez moje łóżko i dwie wielkie szafy, ale nie spałem jeszcze. Przybyła do nas z wizytą babcia, obie z mamą siedziały teraz w sąsiednim pomieszczeniu, którego drzwi były uchylone. Przez szeroką szparę widziałem matowy snop światła lampy, przykrytej wykończonym frędzlami abażurem z czerwonego jedwabiu, i przysłuchiwałem się rozmowie obu kobiet, krążącej wokół przeróżnych spraw gospodarstwa domowego.
Kiedy tak się wsłuchiwałem, zaskoczył mnie obcy dźwięk, mianowicie ciche, powolne i przytłumione bębnienie, które najwyraźniej dobiegało nie z sąsiedniego pokoju, ale z miejsca tuż obok mego łóżka. Słowo „zaskoczenie” nie jest do końca właściwe, gdyż odgłos był wpierw tak słaby, jakby na membranę spadały ziarenka piasku, lecz siła uderzenia wzmagała się powoli i dojmująco. Nie wystraszyłem się jednak w żadnym razie; dźwięki były niczym prolog, który przemienia zmysł słuchu i przygotowuje go na jakieś szczególne wydarzenie.
Ostrożnie usiadłem, podczas gdy rozmowa obok nadal toczyła się w najlepsze. Teraz mogłem odkryć źródło dziwnych dźwięków. Pochodziły one od postaci, która usiadła na krześle, jak zwykle stojącym obok mego łóżka, a ja z wielkim zdziwieniem zauważyłem, że przywłaszczyła sobie wielką, zdobioną chińskimi znakami puszkę po herbacie, w której pokrywę stukała knykciami. Puszka ta była mi dobrze znana; kiedyś kupił ją mój ojciec od żołnierza powracającego z wojny chińskiej, podobno upolował ją w pożarze pałacu cesarskiego. Od dawna już była opróżniona, jednak na pamiątkę niezrównanej herbaty, której zapach wciąż jeszcze ją wypełniał, przechowywana była wśród różnych innych rzeczy na jednej z szaf.
Gość był wielki, w średnim wieku i miał zwalistą posturę. Jego paskudna twarz przypominała buraka, którego dzieciaki lubią rzeźbić tępym nożem. A jednak jego rysy nie działały odstręczająco; nie pozwalał na to właściwy im wyraz dobrotliwej melancholii. W późniejszych latach jego twarz przypominała mi się czasem, kiedy przeglądając stare dzieła, obserwowałem miedzioryty Tony’ego Johannota.
Zanim jeszcze zdążyłem się dobrze przyjrzeć memu nieoczekiwanemu towarzyszowi, odzianemu w szarą, niepozorną i prosto skrojoną szatę, ogarnęło mnie silne uczucie wyższości. Podobnie przemądrzały może okazać się wielkomiejski brzdąc wobec starego wiejskiego parobka, gdy się z nim wda w rozmowę, eksplorując w czasie letnich wakacji stodoły i obory gospodarstwa. Nawiasem mówiąc, mój gość wcale nie był urażony tym, że w trakcie ożywionej dyskusji, która natychmiast się między nami wywiązała, zupełnie otwarcie próbowałem się z niego natrząsać; wręcz przeciwnie, coraz silniej ujawniał się w nim dobroduszny rys jego twarzy, on zaś podążał za moimi żartami niczym chłop, który widzi podrygujące na pastwisku źrebię. Pierwszy raz w życiu okazało się, iż przewyższam swoją inteligencją inną i w gruncie rzeczy silniejszą ode mnie postać, którą to w dodatku cieszyło; podobny układ zawsze bardzo mnie poruszał.
Nasza rozmowa była bez wątpienia osobliwa i żałuję, że nie potrafię jej oddać, choć jej tajemnicza kompozycja wyraźnie wyryła się w mojej pamięci. Podczas gdy ja szeptałem, on mamrotał, i tak rozwijaliśmy pogawędkę, której treść prawdopodobnie uznano by za dość błahą, gdyż kręciła się głównie wokół wszelakich przedmiotów gospodarstwa domowego. Rozmawialiśmy o rzeczach trzymanych na strychu, w piwnicy i w kuchni, w skrócie: o wszystkim, co składa się na domowy mikrokosmos.
Oczywiście wszystkie te rzeczy znałem dobrze i szybko zorientowałem się, że także obcy jest z nimi znakomicie zapoznany. Cały dowcip naszej rozmowy polegał jednak na tym, że gość interpretował je bardzo osobliwie, przypisując im szczególne i zupełnie egzotyczne właściwości, i najwyraźniej dążył do tego, by nadać im ich własne życie, ja natomiast musiałem go korygować i wyjaśniać mu prawdziwe znaczenie.
Zabawa ta niezwykle mnie