Gry afrykańskie - Ernst Jünger - ebook

Gry afrykańskie ebook

Ernst Jünger

0,0

Opis

Herbert – szesnastolatek znużony szkołą, mieszczańską sterylnością, kultem produktywności i komfortu – szuka ciekawszego świata. Najpierw znajduje go w książkach, a wreszcie ucieka do Afryki, której wyimaginowany obraz od dawna nosi w głowie i w sercu. Co tam odnajdzie? Czy dzikie, autentyczne życie, którego tak bardzo pragnie? Niebezpieczeństwo i prawdziwą przygodę? Samego siebie?

Ernst Jünger (1895–1998) – jeden z czołowych, ale i najbardziej kontrowersyjnych pisarzy niemieckich; oficer, publicysta, filozof, entomolog. Żołnierz I wojny światowej odznaczony orderem Pour le Mérite. „Konserwatywny rewolucjonista”, po przejęciu władzy przez NSDAP został „emigrantem wewnętrznym”. Wcześniej, w roku 1913, uciekł z domu, by wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Gry afrykańskie to zbeletryzowane wspomnienia z tej wyprawy, niepozbawione ironicznej refleksji i nabieranego przez lata dystansu.

Zrealizowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego  pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okładki i strony ty­tu­ło­wej: Nor­bert Stru­kow
Re­dak­cja: Mieszko Wan­do­wicz
Ko­rekta: Ze­spół
Skład: Stu­dio Ar­tix, Ja­cek Ma­lik, info@ar­tix.pl
Ernst Jün­ger, Afri­ka­ni­sche Spiele © 1936, 1978 Klett-Cotta – J.G. Cotta’sche Bu­ch­han­dlung Na­chfol­ger GmbH, Stut­t­gart Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Fun­da­cja Evviva L’arte
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
Wy­da­nie pierw­sze, War­szawa 2023
ISBN 978-83-968598-5-3
Fun­da­cja „Evviva L’arte” ul. Ra­cła­wicka 23/20, 02-601 War­szawa e-mail:wy­daw­nic­two@evvi­va­larte.orgwww.evvi­va­larte.org
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Prze­dziwny to pro­ces, kiedy fan­ta­zja, ni­czym ma­li­gna, któ­rej za­rodki przy­gnane zo­stały z da­leka, obej­muje w po­sia­da­nie na­sze ży­cie, mosz­cząc się w nim co­raz głę­biej i żar­li­wiej. Wresz­cie praw­dziwe wy­daje nam się je­dy­nie wy­obra­że­nie, co­dzien­ność staje się zaś snem, w któ­rym po­ru­szamy się nie­chęt­nie, jak po­iry­to­wany swą rolą ak­tor. W końcu przy­cho­dzi chwila, w któ­rej ro­snąca od­raza ogar­nia także i ro­zum, do­ma­ga­jąc się, by zna­lazł ja­kieś wyj­ście.

Pew­nie wła­śnie to było po­wo­dem, dla któ­rego słówko „ucie­kać” brzmiało tak oso­bli­wie w mo­ich uszach. Żadne re­alne za­gro­że­nie, uza­sad­nia­jące jego uży­cie, nie wcho­dziło w grę – może po­mi­ja­jąc mno­żące się i co­raz groź­niej­sze w ostat­nich ty­go­dniach skargi na­uczy­cieli, któ­rzy za­częli trak­to­wać mnie jak lu­na­tyka.

„Ber­ger, pan śpi, Ber­ger, pan śni, Ber­ger, pan nie uważa” – brzmiał usta­wiczny rym. Także moi ro­dzice, miesz­ka­jący na wsi, otrzy­mali już kilka słyn­nych li­stów, któ­rych nie­przy­jemną treść otwie­rały słowa: „Pań­stwa syn, Her­bert...”.

Te skargi były nie tyle przy­czyną, ile skut­kiem mo­jej de­cy­zji – być może two­rzyły wraz z nią sys­tem wza­jem­nych za­leż­no­ści, przy­spie­sza­jący zwy­kle ruch po równi po­chy­łej. Od mie­sięcy ży­łem w sta­nie ta­jo­nej re­be­lii, którą trudno ukryć w po­dob­nych prze­strze­niach. Po­grą­ży­łem się już na tyle, że prze­sta­łem brać udział w lek­cjach, za­to­piony za­miast tego w opi­sach afry­kań­skich po­dróży, które kart­ko­wa­łem pod pul­pi­tem. Kiedy kie­ro­wano do mnie ja­kieś py­ta­nie, mu­sia­łem, za­nim da­łem znak ży­cia, wpierw wy­przeć wszyst­kie te pu­sty­nie i mo­rza. W za­sa­dzie obecny by­łem je­dy­nie jako za­stępca da­le­kiego po­dróż­nika. Lu­bi­łem też, uda­jąc na­głą nie­dy­spo­zy­cję, opusz­czać klasę, by móc spa­ce­ro­wać pod ko­ro­nami drzew szkol­nego po­dwó­rza, roz­my­śla­jąc nad szcze­gó­łami swo­jego planu.

Wy­cho­wawca uciekł się wresz­cie do przed­ostat­niego środka sztuki wy­cho­waw­czej, który za­po­wia­dał już osta­teczne roz­sta­nie – za­czął mnie trak­to­wać jak po­wie­trze, zo­sta­łem „uka­rany lek­ce­wa­że­niem”. Fakt, że na­wet ta kara nie za­dzia­łała, nie wró­żył ni­czego do­brego – po­ka­zy­wał tylko, jak bar­dzo by­łem już wła­ści­wie nie­obecny. Ta izo­la­cja przez po­gardę była ra­czej przy­jem­no­ścią; two­rzyła wo­kół mnie pu­sty ob­szar, w któ­rym bez prze­szkód od­da­wać się mo­głem przy­go­to­wa­niom.

Jest taki czas, w któ­rym serce po­dej­rzewa, że do ta­jem­nic można do­trzeć już tylko prze­strzen­nie, w miej­scu bia­łych plam na ma­pach, do­kąd po­tęż­nie przy­ciąga nas wszystko, co mroczne i nie­znane. Dłu­gie, na wpół przy­tomne sny na ja­wie w cza­sie mych noc­nych wę­dró­wek miej­skimi wa­łami tak bar­dzo zbli­żyły mnie do owych od­le­głych krain, że wła­ści­wie na­le­żało je­dy­nie pod­jąć od­po­wied­nią de­cy­zję, by móc w nie wnik­nąć i za­znać ich roz­ko­szy. Słowa „las dzie­wi­czy” kryły w moim od­czu­ciu za­po­wiedź ży­cia, któ­remu trudno się oprzeć w wieku lat szes­na­stu – ży­cia po­le­ga­ją­cego na po­lo­wa­niu, gra­bieży i prze­dziw­nych od­kry­ciach.

Pew­nego dnia zy­ska­łem pew­ność, że raj utra­cony kryje się gdzieś w do­rze­czu Nilu lub w Kongo. A po­nie­waż tę­sk­nota za po­dob­nymi miej­scami na­leży do naj­bar­dziej nie­zno­śnych, za­czą­łem snuć mnó­stwo sza­lo­nych pla­nów, w jaki spo­sób naj­ła­twiej można by do­trzeć do kra­iny wiel­kich ba­gien, śpiączki afry­kań­skiej i ka­ni­bali. Kom­bi­no­wa­łem, co bo­daj wszy­scy znają ze swych wcze­snych wspo­mnień, by ru­szyć jako pa­sa­żer na gapę, chło­piec okrę­towy albo w prze­bra­niu wę­drow­nego cze­lad­nika. W końcu jed­nak wpa­dłem na po­mysł, by za­cią­gnąć się do Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej i w ten spo­sób do­trzeć przy­naj­mniej do obrzeży ziemi obie­ca­nej, a stam­tąd na wła­sną rękę prze­drzeć się do jej wnę­trza – na­tu­ral­nie nie re­zy­gnu­jąc przy tym z uprzed­niego udziału w paru utarcz­kach, jako że świst kul wy­da­wał mi się mu­zyką z wyż­szych sfer, o któ­rej można prze­czy­tać je­dy­nie w książ­kach, a żeby jej za­znać, na­le­żało od­być piel­grzymkę ni­czym Ame­ry­ka­nie do Bay­reuth.

By­łem za­tem go­tów pójść w ka­ma­sze gdzie­kol­wiek, je­śli tylko mo­gło mnie to prze­nieść, niby cza­ro­dziej­ski płaszcz Fau­sta, aż na sam rów­nik. Jed­nak Le­gia Cu­dzo­ziem­ska nie na­le­żała do owych nie­czy­stych sił, które można było przy­wo­łać na naj­bliż­szych roz­sta­jach, gdy tylko ko­muś przyj­dzie chętka na to, by z nimi pak­to­wać. Gdzieś mu­siała ist­nieć, to pewne, czę­sto czy­ta­łem prze­cież o niej re­la­cje w ga­ze­tach, o tak wy­szu­ka­nych nie­bez­pie­czeń­stwach, ta­ra­pa­tach i okru­cień­stwach, ja­kich nie wy­my­śliłby na­wet naj­spraw­niej­szy spec od re­klamy, by przy­nę­cić nic­poni mo­jego ka­li­bru. Wiele bym dał za to, by do­brał się do mnie któ­ryś z tych wer­bow­ni­ków, co to upi­jają i wy­wożą mło­dych lu­dzi – ostrze­gano przed nimi na tyle spo­so­bów. Jed­nak taka moż­li­wość zda­wała mi się nie­zbyt praw­do­po­dobna w na­szym mia­steczku, jakże spo­koj­nie drze­mią­cym w do­li­nie We­sery.

Uzna­łem więc za wła­ściw­sze, by wpierw prze­kro­czyć gra­nicę i tym sa­mym uczy­nić pierw­szy krok z po­rządku do nie­ładu. Wy­obra­ża­łem so­bie, że cu­dow­ność, kra­ina ba­śnio­wych zrzą­dzeń i uwi­kłań bę­dzie mi się ob­ja­wiała co­raz wy­raź­niej z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem, je­śli tylko będę miał od­wagę odejść od tego, co zwy­czajne – tym moc­niej po­czuję siłę jej przy­cią­ga­nia, im da­lej wyjdę jej na­prze­ciw.

Nie ucho­dziło jed­nak mo­jej uwa­dze, że każda sy­tu­acja ży­ciowa ma wła­ściwą so­bie siłę cią­że­nia, a sama gra my­śli w żad­nym wy­padku nie wy­star­czy, by ją po­ko­nać. Ja­sne, kiedy tak so­bie wie­czo­rami, tuż przed za­śnię­ciem, roz­my­śla­łem o tym, by dać dra­paka, nic nie wy­da­wało mi się ła­twiej­sze i bar­dziej na­tu­ralne niż ubrać się i wsiąść na dworcu do pierw­szego lep­szego po­ciągu. Ale gdy tylko chcia­łem się ru­szyć, czu­łem jakby pę­tały mnie oło­wiane cię­żary. Fru­stro­wała mnie dys­pro­por­cja mię­dzy moż­li­wo­ściami wy­bu­ja­łej fan­ta­zji a naj­drob­niej­szymi za­bie­gami po­trzeb­nymi do ich re­ali­za­cji. O ile w wy­obraźni mo­głem bez pro­ble­mów i do woli prze­mie­rzać naj­pier­wot­niej­sze kra­jo­brazy, o tyle w praw­dzi­wym świe­cie – jak zda­łem so­bie sprawę – już choćby za­kup bi­letu ko­le­jo­wego wy­maga o wiele więk­szego wy­siłku, niż mo­głem przy­pusz­czać.

Kiedy, nie­na­wy­kły do ska­ka­nia, sto­isz na wy­so­kiej tram­po­li­nie, do­sko­nale czu­jesz róż­nicę mię­dzy kimś, kto pra­gnie sko­czyć, a tym dru­gim, który się przed tym broni. Skoro próba wzię­cia się w garść i rzu­ce­nia w dół koń­czy się fia­skiem, po­zo­staje jesz­cze inne wyj­ście. Po­lega ono na prze­chy­trze­niu sa­mego sie­bie: trzeba usta­wić ciało na kra­wę­dzi tram­po­liny i tak je roz­huś­tać, aż bę­dziesz zmu­szony do skoku.

Do­brze wie­dzia­łem, że w sta­ra­niach o pierw­szy im­puls do wy­ru­sze­nia w świat przy­gód nie było prze­szkody więk­szej niż mój wła­sny strach. Moim naj­sil­niej­szym prze­ciw­ni­kiem by­łem w tym wy­padku ja sam, czyli wy­godny ko­leś, który uwiel­biał spę­dzać czas na ma­rze­niach przy książ­kach i wśród bo­ha­te­rów znaj­du­ją­cych się w groź­nych kra­jo­bra­zach, nie był na­to­miast w sta­nie uciec w ciemną noc, by ro­bić to, co oni.

Jed­nak ist­niał też drugi, dzik­szy duch, który szep­tał mi do ucha, że nie­bez­pie­czeń­stwo to nie spek­takl, któ­rym można się za­chwy­cać w wy­god­nym fo­telu, ale że wstę­pu­jąc w jego rze­czy­wi­stość do­świad­czamy od­mien­nego speł­nie­nia – i ten drugi duch pró­bo­wał wy­pchnąć mnie na scenę.

Czę­sto pa­nicz­nie ba­łem się tych po­ta­jem­nych roz­mów, tych co­raz to ra­dy­kal­niej­szych wy­ma­gań. Bra­ko­wało mi też zdol­no­ści prak­tycz­nych, a per­spek­tywa wszyst­kich tych sztu­czek i drob­nych za­bie­gów, które na­le­żało wy­ko­nać, żeby uciec, naj­zwy­czaj­niej mnie przy­gnę­biała. Jak wszy­scy ma­rzy­ciele, pra­gną­łem po­siąść cu­downą lampę Ala­dyna lub pier­ścień ry­baka Dżau­dara, za po­mocą któ­rych można by przy­wo­łać usłużne dżiny.

Z dru­giej jed­nak strony, niby śmier­telna tok­syna, z każ­dym dniem co­raz sil­niej ogar­niała mnie nuda. Nie wy­obra­ża­łem so­bie, bym mógł „stać się kimś”. Na­wet samo słowo mnie brzy­dziło i spo­śród ty­siąca za­wo­dów, które ofe­ro­wała cy­wi­li­za­cja, ża­den nie wy­da­wał się skro­jony na mnie. Już bar­dziej po­cią­gały mnie naj­prost­sze za­ję­cia, jak choćby ry­baka, my­śli­wego lub drwala – kiedy jed­nak usły­sza­łem, że le­śni­czy zo­stał dziś ro­dza­jem rach­mi­strza i po­słu­guje się ra­czej pió­rem ani­żeli strzelbą, że ryby ło­wione są dziś z ło­dzi mo­to­ro­wych, także i one mi obrzy­dły. Bra­ko­wało mi choćby cie­nia am­bi­cji, a w roz­mo­wach o wi­do­kach na prze­różne pro­fe­sje, które ro­dzice zwy­kli pro­wa­dzić ze swymi do­ra­sta­ją­cymi sy­nami, uczest­ni­czy­łem ni­czym ktoś, nad kim wisi wy­rok wię­zie­nia.

Nie­chęć do wszyst­kiego, co uży­teczne, gęst­niała z dnia na dzień. Od­trutką była lek­tura i ma­rze­nia – jed­nak prze­strze­nie, w któ­rych moż­liwe były dzia­ła­nia, zda­wały się od­le­głe i nie­osią­galne. Wy­obra­ża­łem so­bie w nich zu­chwałą gro­madę, ze­braną wo­kół sym­bolu ogni­ska. By móc zo­stać do niej przy­ję­tym, by po­znać choćby jed­nego chło­paka god­nego sza­cunku, od­dał­bym wszyst­kie god­no­ści, które można uzy­skać w ra­mach – i poza ra­mami – czte­rech sztuk wy­zwo­lo­nych.

Nie bez ra­cji przy­pusz­cza­łem, że pier­wot­nych sy­nów ży­cia można spo­tkać je­dy­nie wtedy, kiedy wy­stąpi się poza ramy le­gal­nego po­rządku. Oczy­wi­ście moje wzorce ukształ­to­wane były po­dług ka­te­go­rii szes­na­sto­latka, który jesz­cze nie od­róż­nia bo­ha­tera od po­szu­ki­wa­cza przy­gód i który czyta fa­talną li­te­ra­turę. Mia­łem jed­nak na tyle zdro­wego roz­sądku, by ist­nie­nie tego, co nad­zwy­czajne, umiesz­czać poza ob­rę­bem ota­cza­ją­cej mnie sfery spo­łecz­nej i mo­ral­nej. Dla­tego też ni­gdy nie chcia­łem zo­stać wy­na­lazcą, re­wo­lu­cjo­ni­stą, żoł­nie­rzem albo ja­kimś in­nym do­bro­czyńcą ludz­ko­ści, jak to zwy­kle bywa w tym wieku – o wiele bar­dziej po­cią­gał mnie ob­szar, w któ­rym walka pier­wot­nych sił wy­stę­po­wała w czy­stej i nie­ska­na­li­zo­wa­nej po­staci.

Wie­rzy­łem, że taka strefa rze­czy­wi­ście ist­nieje; ulo­ko­wa­łem ją w świe­cie tro­pi­kal­nym, któ­rego barwny pas okrąża błę­kitne czapy bie­gu­nów.

2.

Po­sta­wi­łem so­bie ul­ti­ma­tum, któ­rego ter­min miał upły­nąć ty­dzień po roz­po­czę­ciu za­jęć szkol­nych. Spo­sób, jaki ob­my­śli­łem, by osta­tecz­nie stra­cić grunt pod no­gami, wcale nie był taki głupi; po­le­gał mia­no­wi­cie na tym, że w służ­bie wiel­kich pla­nów po­sta­no­wi­łem spo­żyt­ko­wać pie­nią­dze na cze­sne, z któ­rymi po je­sien­nych fe­riach wró­ci­łem do ma­łego mia­sta.

I choć ta­kie uży­cie pie­nię­dzy wy­da­wało mi się nie­po­rów­ny­wal­nie sen­sow­niej­sze niż cel ich pier­wot­nego prze­zna­cze­nia, dość długo zwle­ka­łem z tym po­waż­nym kro­kiem. Prze­czu­wa­łem, że wraz z nim nie­odwo­łal­nie wejdę na wo­jenną ścieżkę, a wy­da­tek tej sumy bę­dzie wła­ści­wie sta­no­wić kon­try­bu­cję na­ło­żoną na jaw­nego prze­ciw­nika.

Do­piero tuż przed upły­wem ter­minu, pew­nego wil­got­nego i mgli­stego je­sien­nego po­po­łu­dnia, z drże­niem i lę­kiem wsze­dłem do ma­łego sklepu ze sta­rzy­zną, by na­być w nim sze­ścio­strza­łowy re­wol­wer wraz z amu­ni­cją. Kosz­to­wał dwa­na­ście ma­rek – była to dziura w bu­dże­cie, któ­rej w żad­nym wy­padku nie można było za­ła­tać. Opu­ści­łem sklep z po­czu­ciem try­umfu, by na­stęp­nie udać się do księ­ga­rza i za­ku­pić opa­słą książkę „Ta­jem­nice czar­nego lądu”, którą uwa­ża­łem za nie­zbędną. Wszystko scho­wa­łem do wiel­kiego ple­caka, który był na­stępny na li­ście.

Po za­ła­twie­niu tych spra­wun­ków z nie­małą sa­tys­fak­cją po­czu­łem, że zie­mia za­częła mi się pa­lić pod no­gami. Wró­ci­łem do swego miesz­ka­nia, by za­pa­ko­wać bie­li­znę, buty i co tam jesz­cze uzna­łem za po­trzebne w trak­cie dłu­giej po­dróży.

I kiedy już sta­łem w drzwiach, go­towy do wy­mar­szu, wła­śnie wtedy mój mały po­kój wy­dał mi się tak przy­tulny jak ni­gdy do­tąd. Po raz pierw­szy od ubie­głej zimy w piecu pło­nął ogień, a łóżko było sze­roko ro­ze­słane. Na­wet pod­ręcz­niki usta­wione na prze­żar­tej przez kor­niki półce nad ko­modą, na pół po­strzę­piona gra­ma­tyka Plo­etza dla klasy przed­ma­tu­ral­nej, a także gruby ła­ciń­ski słow­nik pod­ręczny Geo­r­gesa ob­ja­wiały ta­jemną moc przy­cią­ga­nia – nie­ła­two da­jący się zła­mać układ.

Na­raz bez­sen­sem i czymś nie do po­ję­cia zdało mi się po­rzu­ce­nie tego wszyst­kiego dla nie­pew­nej przy­szło­ści, w któ­rej pani Kru­ger ran­kiem nie po­ścieli mi łóżka, a wie­czo­rem nie przy­nie­sie do po­koju za­pa­lo­nej lampy. Zro­zu­mia­łem na­gle, że da­le­kie kra­iny mają także swoją lo­do­watą stronę. Ta re­flek­sja na­szła mnie jed­nak ze świata, który po­rzu­ci­łem. Opu­ści­łem już bo­wiem ten swoj­ski krąg i do­brze czu­łem, że czas do na­my­słu mi­nął, że sta­łem się sa­mo­dzielny i mu­szę dzia­łać w nie­znany mi do­tąd spo­sób.

Kiedy roz­po­czy­na­łem wę­drówkę, po­goda była fa­talna, do­bra ra­czej do tego, aby – jak zwy­kłem to ro­bić – za­głę­bić się w lek­tu­rze: na so­fie, w su­chym po­koju, z pod­cią­gnię­tymi ko­la­nami, z dzban­kiem her­baty na krze­śle obok i z krótką fajką. Wiatr i deszcz gar­ściami sy­pały ząb­ko­wane li­ście pla­ta­nów na ka­mienne płyty alei pro­wa­dzą­cej do dworca ko­le­jo­wego. Ga­zowe la­tar­nie prze­glą­dały się w wil­got­nej czerni drogi, na któ­rej żół­cie­jące li­ście ukła­dały się we wzory jak mo­zai­kowa wstęga. Swój ob­szerny płaszcz prze­ciw­desz­czowy roz­cią­gną­łem nad ple­ca­kiem, a czer­woną uczniow­ską czapkę, na znak mej no­wej wol­no­ści, za­mie­ni­łem na ka­pe­lusz. Przy okienku ku­pi­łem bi­let do naj­bliż­szego mia­sta, któ­remu pro­win­cja za­wdzię­czała swą na­zwę.

Mia­łem szczę­ście, bo po­ciąg stał już pod parą. Sze­dłem na chy­bił tra­fił, jako że nie po­tra­fi­łem roz­szy­fro­wać ta­jem­ni­czych zna­ków roz­kładu jazdy i wy­wie­szo­nych w po­cze­kalni ta­blic. Wie­dzia­łem je­dy­nie, że Ko­lo­nia, Tre­wir lub Metz leżą w po­bliżu za­chod­niej gra­nicy, a że moja wie­dza geo­gra­ficzna była bar­dzo li­cha, szybko na­sta­wały dla mnie nie­znane i ba­śniowe kra­iny tego świata, umiesz­czane na sta­ro­żyt­nych ma­pach.

Za­pa­mię­ta­łem je­dy­nie na­zwę Ver­dun, bo czy­ta­łem kie­dyś w ga­ze­cie, że bur­mistrz pew­nego nie­miec­kiego mia­steczka wła­śnie tam za­cią­gnął się do Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej. Jego przy­pa­dek nie­dawno wy­wo­łał nie­małą sen­sa­cję, a wy­ci­na­nie do­ty­czą­cych go no­ta­tek pra­so­wych było być może je­dy­nym za­bie­giem, który rze­czowo wią­zał się z moim pla­nem. To, co na­zy­wa­łem przy­go­to­wa­niami, od­no­siło się bo­wiem do cze­goś in­nego, do za­gad­ko­wego, bo­le­snego, lecz żar­li­wego za­mętu, który po­rwał mnie na­gle ni­czym wir w ci­chej wo­dzie – przy czym od­czy­ty­wa­łem go jako we­zwa­nie do­bie­ga­jące gdzieś z od­dali.

Wsia­dłem do wa­gonu czwar­tej klasy, za­peł­nio­nego chło­pami z do­liny We­zery, drob­nymi han­dla­rzami i prze­kup­kami, które sie­działy sku­lone za swymi ko­szami.

Kiedy po­ciąg ru­szył, po­czu­łem, że znaj­duję się w zu­peł­nie no­wej sy­tu­acji, jak zwia­dowca w pań­stwie wroga, który nie ma już ni­kogo, z kim mógłby po­ga­dać. By­łem z sie­bie dumny, bo nie wie­rzy­łem, że uda mi się do­trzeć aż do tego punktu. Oba­wia­łem się jed­nak, że od­czuję pra­gnie­nie po­wrotu, przy­rze­kłem więc so­bie, że za wszelką cenę będę mu się opie­rał. Stu­kot to­czą­cych się kół wa­gonu do­da­wał mi od­wagi i w jego takt mru­cza­łem pod no­sem krót­kie zda­nia, coś jakby: „po­wrót jest wy­klu­czony!”.

Zu­peł­nie nowe było dla mnie także samo to­wa­rzy­stwo, które nie zwra­ca­jąc na mnie uwagi, żywo ze sobą ga­wę­dziło, a dzięki wsia­da­ją­cym i wy­sia­da­ją­cym, wciąż się zmie­niało. Cza­sem po­ja­wiały się dziwne po­staci, by da­wać drobne, nie­le­galne przed­sta­wie­nia, i za­raz po tym, jak już obe­szli wszyst­kich z ka­pe­lu­szem, zni­kać na naj­bliż­szej sta­cji – jak na przy­kład pe­wien zmi­ze­ro­wany typ, który po za­ska­ku­ją­cej prze­mo­wie, wy­chwa­la­ją­cej jego cu­downe sztuki, wy­cią­gnął ze swej la­ski cienki szty­let i kil­ka­krot­nie wło­żył go so­bie do ust po samą rę­ko­jeść. Ka­wa­łek trasy prze­był z nami także pe­wien gruby, życz­liwy pan, co­kol­wiek wsta­wiony, który moc­nym gło­sem ser­wo­wał pie­śni ro­dzaju „Wraca stu­dent o pół­nocy” czy „Oł­tarz po­świę­cony mi­ło­ści”. Wci­śnięty w swój kąt, uzna­łem więc, że po­dróż roz­po­częła się cał­kiem po­myśl­nie, a dwie go­dziny drogi do mia­sta szybko mi­nęły.

Na dworcu po­pro­si­łem o bi­let do Tre­wiru i czu­łem przy tym, że do­pusz­czam się cze­goś rów­nie eks­tra­wa­ganc­kiego jak ktoś, kto żąda bi­letu do do­liny Ama­zonki. Jed­nakże czło­wiek przy okienku, ku mo­jej nie­skry­wa­nej ra­do­ści, wziął ode mnie pie­nią­dze z zu­pełną obo­jęt­no­ścią i rów­nie obo­jęt­nie od­po­wie­dział na moje py­ta­nie o go­dzinę od­jazdu. Na­stępny po­ciąg w tym kie­runku ru­szał do­piero w środku nocy, od­da­łem więc swój ple­cak, by pójść do mia­sta. Wciąż jesz­cze pa­dało, a ja błą­ka­łem się bez celu po uli­cach. Cho­dziło o to, by po­zo­stać w ru­chu i ja­koś za­bić czas, któ­rego nie­spo­dzie­wany nad­miar oka­zał się do­kucz­liwy.

Nie­ba­wem jed­nak za­częło na mnie dzia­łać przy­cią­ga­nie, któ­rym mia­sto pod­po­rząd­ko­wuje so­bie każ­dego bez­dom­nego, by zwieść go w kie­runku ści­śle okre­ślo­nych miejsc. Za tłu­mem, wciąż jesz­cze bar­dzo ży­wym, po­dą­ży­łem do głów­nej alei, by wresz­cie we­ssała mnie jedna z tych za­da­szo­nych ulic han­dlo­wych zwa­nych pa­sa­żami, gdzie o każ­dej po­rze mo­żemy na­po­tkać lu­dzi, któ­rych je­dy­nym za­ję­ciem jest szwen­da­nie się i trwo­nie­nie czasu.

Tu czu­łem się bez­piecz­nie, to było moje miej­sce – już wcze­śniej w po­ciągu nie­ja­sno wy­czu­wa­łem, że dla ko­goś, kto ru­sza na spo­tka­nie przy­go­dzie, nie ist­nieje żadna próż­nia: że ry­chło bę­dzie miał do czy­nie­nia z ob­cymi si­łami. Już sam od­mienny spo­sób po­ru­sza­nia się ujawni w nim nowe dą­że­nie, pro­wa­dzące ku to­wa­rzy­stwu bez­ro­bot­nych, prze­stęp­ców, włó­czę­gów – licz­nej i wszę­dzie obec­nej war­stwy, którą ży­wioł miesz­czań­ski stara się okieł­znać i wy­ko­rzy­stać jako sprzy­mie­rzeń­ców.

Miej­sce, w któ­rym ulica na­bie­rała nieco po­dej­rza­nego cie­pełka oświe­tlo­nego na czer­wono ko­ry­ta­rza, a sklepy przy­po­mi­nały ra­czej budy jar­marczne, wy­da­wało mi się naj­bar­dziej sto­sowne dla zbiega, od czasu do czasu się­ga­ją­cego ukrad­kiem do kie­szeni, by po­pie­ścić chro­po­watą rę­ko­jeść swego sze­ścio­strza­ło­wego re­wol­weru.

Tro­chę czasu spę­dzi­łem, stu­diu­jąc wąt­pli­wej ja­ko­ści pocz­tówki, które w ogrom­nych ilo­ściach wy­sta­wiane były w wi­try­nach, po­tem przy­cią­gnęło mnie ja­skrawe wej­ście do ga­bi­netu fi­gur wo­sko­wych. Z nie­spo­kojną cie­ka­wo­ścią błą­dzi­łem po wielu za­pę­tlo­nych sa­lach, mię­dzy za­sty­głymi po­do­bi­znami owia­nych do­brą i złą sławą współ­cze­snych, któ­rzy sta­no­wili barwny przy­kład tego, jak na dwa skrajne spo­soby można opu­ścić główny trakt prze­cięt­nego ży­cia. Przed ostat­nią salą po­bie­rano opłatę do­dat­kową: zgro­ma­dzono tam ko­lek­cję ana­to­micz­nych two­rów, oświe­tlo­nych elek­trycz­nym świa­tłem i trzy­ma­nych pod szkla­nymi klo­szami. Nie­sły­chane cho­roby za­zna­czone były na wo­sko­wych cia­łach nie­bie­skim, czer­wo­nym i zie­lo­nym ko­lo­rem. Pa­trząc na te naj­strasz­liw­sze, my­śla­łem so­bie z na poły prze­ra­ża­ją­cym za­do­wo­le­niem: „O, te na pewno wy­stę­pują wy­łącz­nie w tro­pi­kach!”.

Na­prze­ciw ga­bi­netu fi­gur wo­sko­wych, po dru­giej stro­nie przej­ścia znaj­do­wała się oświe­tlona re­stau­ra­cja. Wcho­dząc, za­uwa­ży­łem, że ste­ro­wana była au­to­ma­tycz­nie. Naj­prze­róż­niej­sze da­nia, barw­nie skom­po­no­wane dla oka, wy­sta­wione były na okrą­głych pół­mi­skach lub też ma­łych wy­cią­gach i wy­star­czyło tylko wrzu­cić mo­netę, by zo­stać ob­słu­żo­nym przez po­mru­ku­jący me­cha­nizm. W po­dobny spo­sób można było skło­nić małe kra­niki, aby try­snęły do trzy­ma­nej pod nimi szklanki wy­ma­rzo­nym na­po­jem. Na ko­goś, kto zo­stał już ob­słu­żony, na­kar­miony i na­po­jony przez nie­wi­dzialne siły, cze­kały inne apa­raty, po­ka­zu­jące ko­lo­rowe ob­razki bądź emi­tu­jące ze słu­cha­wek krót­kie utwory mu­zyczne. Nie za­po­mniano na­wet o wę­chu: znaj­do­wały się tu także zmyślne roz­py­la­cze, z któ­rych przez ma­leń­kie dy­sze można było spry­skać swe ubra­nie won­nymi cie­czami o eg­zo­tycz­nych na­zwach.

Nie­wi­dzialna ob­sługa wy­dała mi się nie­zwy­kle wy­godna – jak zna­lazł dla ko­goś, kto po­siada uza­sad­nione po­wody do po­wścią­gli­wo­ści. Kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią smaku na­po­jów o tak oso­bli­wych na­zwach, po­czą­łem wy­cza­ro­wy­wać prze­różne sa­łatki i ka­napki, pi­jąc przy tym sta­now­czo po­nad moje pra­gnie­nie. Obej­rza­łem so­bie ob­razki, które je­den po dru­gim opa­dały, kiedy krę­ciło się korbką, o ty­tu­łach ta­kich jak „Od­wie­dziny te­ścio­wej” czy „Za­kłó­cona noc po­ślubna”. Na­stęp­nie po­zwo­li­łem za­pre­zen­to­wać so­bie kilka utwo­rów mu­zycz­nych i uru­cho­mi­łem roz­py­la­cze pach­ni­deł.

Roz­rywki te za­pew­niły mi przy­jem­ność, która – jak każde ze­tknię­cie ze świa­tem tech­niki – nie była po­zba­wiona pew­nej dozy zło­śli­wo­ści. Nie wie­dzia­łem jesz­cze, że wła­śnie w ta­kich miej­scach jak te po­li­cja po­siada swoje naj­lep­sze ło­wi­ska.

Kiedy z po­wro­tem do­tar­łem do dworca, czas już na­glił. Po­ciąg cze­kał na opusz­czo­nym pe­ro­nie, za­la­nym zim­nym świa­tłem elek­trycz­nych lamp su­fi­to­wych. Nie­mal wszyst­kie wa­gony były pu­ste. Roz­par­łem się na sie­dze­niu, pod głowę pod­ło­ży­łem so­bie ple­cak i na­rzu­ci­łem na sie­bie płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Le­go­wi­sko było twarde, a ja, choć nie­na­wy­kły do ta­kich wa­run­ków, na wpół odu­rzony prze­róż­nymi trun­kami, za­pa­dłem w głę­boki sen, za­nim jesz­cze po­ciąg ru­szył.

Obu­dzi­łem się w środku nocy. Ko­le­jarz z małą lampką po­trzą­sał mną, py­ta­jąc o cel po­dróży. Spo­glą­dał na mnie nie­uf­nie, gdyż mu­sia­łem wpierw od­szu­kać bi­let, by móc udzie­lić mu od­po­wie­dzi. Wresz­cie za­mru­czał:

– To sta­cja koń­cowa! Po­łą­cze­nie o pią­tej rano!

Wzią­łem więc swój ple­cak i sia­dłem w pu­stej po­cze­kalni. Od­czu­wa­łem te­raz ro­dzaj mdlą­cej przy­tom­no­ści, tak że po li­kie­rach po­zo­stało mi mdłe wspo­mnie­nie. Znów po­my­śla­łem o za­wró­ce­niu i znów mam­ro­ta­łem pod no­sem, choć obec­nie już znacz­nie mniej pew­nie, swoje „po­wrót jest wy­klu­czony”. Po­ja­wiły się prze­różne przy­kre my­śli, ja­kie zwy­kły na­cho­dzić nas o po­ranku w trak­cie po­dob­nych ak­cji, jak na przy­kład taka, że na­wet w szkole nie może być bar­dziej nie­sym­pa­tycz­nie i nudno.

Inną nie­po­ko­jącą oko­licz­no­ścią, na którą zwró­ci­łem uwagę, był fakt, że oso­bli­wie za­częło zmie­niać się moje po­czu­cie czasu. Nie mo­głem uwie­rzyć, że od mo­jej ucieczki nie upły­nął jesz­cze na­wet pełny dzień i że gdy­bym po­zo­stał w domu, mógł­bym jesz­cze przez ko­lejne cztery go­dziny wy­le­gi­wać się w łóżku, za­nimby pani Kru­ger przy­szła mnie obu­dzić. Jak­kol­wiek ra­cho­wać – nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że po­zo­sta­wa­łem w dro­dze nie od roku, ale za­le­d­wie od nie­wielu go­dzin. Dys­pro­por­cja ta miała w so­bie coś prze­ra­ża­ją­cego; bar­dziej niż co­kol­wiek in­nego po­twier­dzała, iż wkro­czy­łem w zu­peł­nie od­mienne prze­strze­nie.

Nie­przy­jemny cha­rak­ter mego po­ło­że­nia pod­kre­ślała jed­no­cze­śnie po­stać urzęd­nika sta­cji ko­le­jo­wej, który raz po raz prze­mie­rzał salę, nie ra­cząc mnie choćby jed­nym spoj­rze­niem; ota­czał go za­pach bło­giej ży­wot­no­ści i świeżo pa­rzo­nej kawy. Służ­bowy płaszcz roz­piął wy­god­nie, a z za­wie­szo­nej na wy­gię­tym cy­bu­chu i spo­czy­wa­ją­cej aż na jego piersi oka­za­łej główki fajki umie­jęt­nie wy­do­by­wał po­tężne błę­kitne chmury.

Jego wi­dok z jed­nej strony na­pa­wał mnie za­wi­ścią, z dru­giej w dziwny spo­sób krze­pił, po­dob­nie jak wę­drowca krzepi świa­tło, wi­dziane gdzieś w od­dali tuż przy jego szlaku.

3.

Wcze­snym przed­po­łu­dniem do­tar­łem do Tre­wiru. Tu za­opa­trzy­łem się w pro­wiant: pie­czywo, ma­sło, kieł­basę i flaszkę wina. Za­raz po tym, jak w skle­pie pa­pier­ni­czym na­by­łem jesz­cze „Ro­we­rową mapę dal­szych oko­lic Tre­wiru”, ru­szy­łem w pie­szą wę­drówkę drogą pro­wa­dzącą na za­chód. Wie­dzia­łem, że od gra­nicy, którą – w miarę moż­li­wo­ści w gę­stym le­sie i przy za­cho­wa­niu naj­wyż­szych środ­ków ostroż­no­ści – pla­no­wa­łem prze­kro­czyć nocą, dzie­lił mnie jesz­cze spory ka­wa­łek drogi. Prze­kro­cze­nie jej wy­da­wało mi się naj­trud­niej­szą czę­ścią ca­łego przed­się­wzię­cia.

Marsz to w dół, to pod górę, po pa­gór­ko­wa­tej, z rzadka usła­nej za­gro­dami, je­sien­nej oko­licy, nie­zmier­nie mnie po­krze­pił. Za­pa­li­łem za­tem moją krótką fajkę, by móc od­dać się prze­róż­nym przy­jem­nym fan­ta­zjom.

Fajkę, która już od ja­kie­goś czasu stała się moją nie­od­łączną to­wa­rzyszką, cho­wa­łem na­tu­ral­nie za każ­dym ra­zem, gdy zbli­ża­łem się do ja­kiejś wio­ski – po­sia­da­łem wy­star­cza­jąco dużo sa­mo­kry­tyki, by wie­dzieć, w jak ko­micz­nej sprzecz­no­ści po­zo­staje ona w sto­sunku do mej dzie­cię­cej twa­rzy, a naj­drob­niej­szy prze­śmiew­czy okrzyk ura­ziłby moją dumę, którą trak­to­wa­łem ze śmier­telną po­wagą. Zresztą ty­toń wcale mi nie sma­ko­wał, bra­ko­wało mi jed­nak od­wagi, by przy­znać przed sa­mym sobą, że cza­sem wręcz przy­pra­wiał mnie o po­tworne mdło­ści. Cho­ciaż więc przy­jem­ność była nie­mal wy­łącz­nie pro­duk­tem wy­obraźni, pa­le­nie spra­wiało, że czu­łem się bar­dziej swoj­sko. Za­nim jesz­cze po­chło­nęła mnie lek­tura ksią­żek o Afryce, któ­rymi upa­ja­łem się jak Don Ki­chot „Ama­di­sem z Ga­lii”, na­le­ża­łem do grona żar­li­wych czy­tel­ni­ków Sher­locka Hol­mesa i za każ­dym ra­zem do­cho­dząc do zda­nia, w któ­rym de­tek­tyw po­now­nie z roz­wagą za­pala swą krótką fajkę, wręcz nie mo­głem się po­wstrzy­mać, by pod­czas krót­kiej prze­rwy w lek­tu­rze nie wes­przeć go ofiarą ca­ło­palną.

W cza­sie wę­drówki mia­łem dość czasu, by od­dać się spe­ku­la­cjom. W szcze­gól­no­ści wcze­pi­łem się w dwie różne fan­ta­zje, które dziś ro­bią na tyle oso­bliwe wra­że­nie, że te­raz, w od­mie­nio­nym sta­nie du­cha, z wielką trud­no­ścią przy­cho­dzi mi przy­wo­ła­nie ich do ży­cia, choćby tylko w ogól­nym za­ry­sie.

Pierw­sza z nich wy­ni­kała ze skłon­no­ści do sa­mo­uwiel­bie­nia, to zna­czy za­sa­dzała się na pra­gnie­niu, by tak so­bie od pod­staw zor­ga­ni­zo­wać ży­cie, aby cał­ko­wi­cie od­po­wia­dało ono moim po­trze­bom. W celu osią­gnię­cia tego skraj­nego stop­nia wol­no­ści ko­nieczne wy­da­wało się uni­ka­nie wszel­kiego po­ten­cjal­nego utrud­nie­nia, w szcze­gól­no­ści by­tów, które mo­gły oka­zać się, choćby naj­luź­niej, po­wią­zane z po­rząd­kiem cy­wi­li­za­cji.

Nie­któ­rymi spra­wami brzy­dzi­łem się szcze­gól­nie mocno. Na­le­żała do nich ko­lej że­la­zna, ale także ulice, zie­mia uprawna i w ogóle wszelka uto­ro­wana droga. Afryka, w od­róż­nie­niu od nich, to esen­cja dzi­kiej, nie­prze­by­tej i bez­droż­nej na­tury, a tym sa­mym ob­szar, w któ­rym z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem można się było jesz­cze na­tknąć na nie­zwy­kłe i nie­spo­dzie­wane.

Awer­sji do utar­tych dróg to­wa­rzy­szył inny, wcale nie mniej silny wstręt do go­spo­dar­czego ładu za­lud­nio­nego świata. W tym sen­sie Afryka ja­wiła mi się jako kra­ina szczę­śli­wo­ści, gdzie można było funk­cjo­no­wać nie­za­leż­nie od za­trud­nie­nia, szcze­gól­nie zaś od pracy za­rob­ko­wej. Żyło się tam, w moim wy­obra­że­niu, dia­me­tral­nie ina­czej, skrom­nie, z dnia na dzień, z tego, co się upo­lo­wało i na­zbie­rało. Ten bez­po­średni mo­del pę­dze­nia ży­cia wy­da­wał mi się znacz­nie prze­wyż­szać wszel­kie inne. Już dawno temu do­my­śli­łem się, że wszystko, co zo­stało po­zy­skane w taki spo­sób – choćby ryba zło­wiona w za­ka­za­nych wo­dach, misa pełna ja­gód ze­bra­nych w le­sie, czy też po­trawa z grzy­bów – mu­siało sma­ko­wać zu­peł­nie ina­czej, istot­niej. Wszystko to zie­mia ofia­ro­wy­wała ze swej mocy, nie­roz­par­ce­lo­wa­nej jesz­cze gra­ni­cami – mo­gło więc za­cho­wać dzik­szy, przy­pra­wiony na­tu­ralną wol­no­ścią aro­mat.

Tak wła­śnie za­mie­rza­łem za­pew­nić tam so­bie cu­downe ży­cie, tym bar­dziej, że li­czy­łem na wspar­cie słońca. W kraju, w któ­rym dzień w dzień roz­ża­rza się krze­piące i silne słońce, nie można, jak są­dzi­łem, ani być smut­nym, ani też oka­zy­wać nie­za­do­wo­le­nia.

Wie­dzia­łem już także, co po­cznę z mą nową wol­no­ścią. Wpierw nie­bez­pieczna przy­goda, która, zgod­nie z tym, czego się na­słu­cha­łem i na­czy­ta­łem, nie ka­zała na sie­bie długo cze­kać. Jej gra­nice roz­cią­ga­łem bar­dzo sze­roko i na­wet głód po­strze­ga­łem jako przy­godę. Bo czyż mo­gło mi się tam przy­da­rzyć co­kol­wiek, co nie by­łoby przy­godą? Roz­rywki były za­tem za­pew­nione.

Na­stęp­nie pla­no­wa­łem na­cie­szyć się ob­ser­wa­cjami. Zdą­ża­łem do kra­iny, w któ­rej wszystko było bar­dziej zna­czące. Z całą pew­no­ścią kwiaty były więk­sze, ich barwy głęb­sze, a za­pa­chy żyw­sze. Zda­wało mi się jed­nak, że lu­dzie, któ­rzy mieli szczę­ście ba­wić w owych oko­li­cach, na te­mat tych spraw na­brali wody w usta. Kiedy ktoś nam mówi, że zła­pał rybę, to chcia­łoby się prze­cież zo­ba­czyć to zwie­rzę, każdy jego strzęp, każdą ela­styczną łu­skę, każdą barwną plamkę. Chcia­łoby się po­ra­nić do krwi palce, ka­le­cząc je o kol­cza­ste wy­rostki na jego łbie, a ciało cia­sno ob­jąć dłońmi, by spraw­dzić jak śli­ska i wil­gotna jest skóra, jak silne i sprę­ży­ste jego mię­śnie. Po­sta­no­wi­łem mieć to na uwa­dze i zło­ży­łem so­bie obiet­nicę, iż za każ­dym ra­zem, gdy na­tknę się na nowy dla mnie wi­dok, choć na krótką chwilę wstrzy­mam od­dech, by go w ten spo­sób uczcić, na­wet gdy­bym miał być w ta­ra­pa­tach.

Kiedy my­śla­łem o ja­go­dach czy owo­cach, które mo­głyby od­po­wia­dać na­szym, cho­dziło mi po gło­wie, że naj­le­piej zro­bił­bym, od­da­la­jąc się na­tych­miast po wy­lą­do­wa­niu, by su­nąć wzdłuż dzi­kiego brzegu. Można się tam było ży­wić omuł­kami, któ­rych ogrom za­gar­niał prze­cież każdą nad­mor­ską plażę. Tak oto nowy plan ucieczki wpi­sy­wał się w stary.

In­nym pro­ble­mem, który nie mniej mnie zaj­mo­wał, było py­ta­nie, czy po­wi­nie­nem po­szu­kać so­bie to­wa­rzy­sza. Zna­le­zie­nie ko­legi wy­da­wało mi się dość trudne, z uwagi na to, że czło­wiek w wieku lat dwu­dzie­stu ja­wił mi się już jako ktoś bar­dzo stary i w grun­cie rze­czy nie­zdolny do praw­dzi­wych prze­żyć. Ob­se­syj­nie prze­czu­wa­łem od­mowę udziału i obo­jęt­ność, a przede wszyst­kim pe­wien ro­dzaj wy­nio­słej iro­nii, któ­rej ba­łem się jak dia­beł świę­co­nej wody. Choćby już tylko z tego po­wodu za­mie­rza­łem za­cho­wać plan ucieczki wy­łącz­nie dla sie­bie: do­brze wie­dzia­łem, że praw­do­po­dob­nie dla każ­dego ob­cego czło­wieka okaże się ona śmieszna. A wła­śnie tego się oba­wia­łem – o ile myśl, że na gra­nicy mogą do mnie strze­lać, spra­wiała mi przy­jem­ność, o tyle per­spek­tywa, że ja­kiś po­ko­jowo na­sta­wiony cel­nik mógłby mnie z ca­łym spo­ko­jem aresz­to­wać i ode­słać, nie­sły­cha­nie mnie nie­po­ko­iła.

Nie­mniej jed­nak od­czu­wa­łem po­trzebę za­wie­rze­nia się ko­muś by­stremu i sil­nemu, kto bez trudu prze­nika wszel­kie ta­jemne ko­rze­nie na­szych pla­nów i dzia­łań. Co pro­wa­dzi mnie do dru­giej z mych fan­ta­zji – oto zda­wało mi się, iż rze­czy­wi­ście po­zo­staję w tego ro­dzaju du­cho­wym związku. Chęt­nie po­mi­nął­bym tę więź przed jakże scep­tycz­nym i wy­edu­ko­wa­nym czy­tel­ni­kiem XX wieku, jed­nak ucier­pia­łaby na tym nie tylko kom­plet­ność, ale także lo­gika wy­da­rzeń. Hi­sto­ria więzi sięga głę­boko w moje dzie­ciń­stwo, w czasy, kiedy to we­wnętrzny ho­ry­zont nie był jesz­cze ogra­ni­czany przez sztukę czy­ta­nia i pi­sa­nia.

Za­nim więc za­czniemy kon­ty­nu­ować na­szą spo­kojną wę­drówkę ku za­chod­niej gra­nicy, sto­sowna wy­daje się krótka re­tro­spek­tywa.

4.

Le­ża­łem w ma­łym po­koju, ści­śle wy­peł­nio­nym przez moje łóżko i dwie wiel­kie szafy, ale nie spa­łem jesz­cze. Przy­była do nas z wi­zytą bab­cia, obie z mamą sie­działy te­raz w są­sied­nim po­miesz­cze­niu, któ­rego drzwi były uchy­lone. Przez sze­roką szparę wi­dzia­łem ma­towy snop świa­tła lampy, przy­kry­tej wy­koń­czo­nym frędz­lami aba­żu­rem z czer­wo­nego je­dwa­biu, i przy­słu­chi­wa­łem się roz­mo­wie obu ko­biet, krą­żą­cej wo­kół prze­róż­nych spraw go­spo­dar­stwa do­mo­wego.

Kiedy tak się wsłu­chi­wa­łem, za­sko­czył mnie obcy dźwięk, mia­no­wi­cie ci­che, po­wolne i przy­tłu­mione bęb­nie­nie, które naj­wy­raź­niej do­bie­gało nie z są­sied­niego po­koju, ale z miej­sca tuż obok mego łóżka. Słowo „za­sko­cze­nie” nie jest do końca wła­ściwe, gdyż od­głos był wpierw tak słaby, jakby na mem­branę spa­dały zia­renka pia­sku, lecz siła ude­rze­nia wzma­gała się po­woli i doj­mu­jąco. Nie wy­stra­szy­łem się jed­nak w żad­nym ra­zie; dźwięki były ni­czym pro­log, który prze­mie­nia zmysł słu­chu i przy­go­to­wuje go na ja­kieś szcze­gólne wy­da­rze­nie.

Ostroż­nie usia­dłem, pod­czas gdy roz­mowa obok na­dal to­czyła się w naj­lep­sze. Te­raz mo­głem od­kryć źró­dło dziw­nych dźwię­ków. Po­cho­dziły one od po­staci, która usia­dła na krze­śle, jak zwy­kle sto­ją­cym obok mego łóżka, a ja z wiel­kim zdzi­wie­niem za­uwa­ży­łem, że przy­własz­czyła so­bie wielką, zdo­bioną chiń­skimi zna­kami puszkę po her­ba­cie, w któ­rej po­krywę stu­kała knyk­ciami. Puszka ta była mi do­brze znana; kie­dyś ku­pił ją mój oj­ciec od żoł­nie­rza po­wra­ca­ją­cego z wojny chiń­skiej, po­dobno upo­lo­wał ją w po­ża­rze pa­łacu ce­sar­skiego. Od dawna już była opróż­niona, jed­nak na pa­miątkę nie­zrów­na­nej her­baty, któ­rej za­pach wciąż jesz­cze ją wy­peł­niał, prze­cho­wy­wana była wśród róż­nych in­nych rze­czy na jed­nej z szaf.

Gość był wielki, w śred­nim wieku i miał zwa­li­stą po­sturę. Jego pa­skudna twarz przy­po­mi­nała bu­raka, któ­rego dzie­ciaki lu­bią rzeź­bić tę­pym no­żem. A jed­nak jego rysy nie dzia­łały od­strę­cza­jąco; nie po­zwa­lał na to wła­ściwy im wy­raz do­bro­tli­wej me­lan­cho­lii. W póź­niej­szych la­tach jego twarz przy­po­mi­nała mi się cza­sem, kiedy prze­glą­da­jąc stare dzieła, ob­ser­wo­wa­łem mie­dzio­ryty Tony’ego Jo­han­nota.

Za­nim jesz­cze zdą­ży­łem się do­brze przyj­rzeć memu nie­ocze­ki­wa­nemu to­wa­rzy­szowi, odzia­nemu w szarą, nie­po­zorną i pro­sto skro­joną szatę, ogar­nęło mnie silne uczu­cie wyż­szo­ści. Po­dob­nie prze­mą­drzały może oka­zać się wiel­ko­miej­ski brzdąc wo­bec sta­rego wiej­skiego pa­robka, gdy się z nim wda w roz­mowę, eks­plo­ru­jąc w cza­sie let­nich wa­ka­cji sto­doły i obory go­spo­dar­stwa. Na­wia­sem mó­wiąc, mój gość wcale nie był ura­żony tym, że w trak­cie oży­wio­nej dys­ku­sji, która na­tych­miast się mię­dzy nami wy­wią­zała, zu­peł­nie otwar­cie pró­bo­wa­łem się z niego na­trzą­sać; wręcz prze­ciw­nie, co­raz sil­niej ujaw­niał się w nim do­bro­duszny rys jego twa­rzy, on zaś po­dą­żał za mo­imi żar­tami ni­czym chłop, który wi­dzi po­dry­gu­jące na pa­stwi­sku źre­bię. Pierw­szy raz w ży­ciu oka­zało się, iż prze­wyż­szam swoją in­te­li­gen­cją inną i w grun­cie rze­czy sil­niej­szą ode mnie po­stać, którą to w do­datku cie­szyło; po­dobny układ za­wsze bar­dzo mnie po­ru­szał.

Na­sza roz­mowa była bez wąt­pie­nia oso­bliwa i ża­łuję, że nie po­tra­fię jej od­dać, choć jej ta­jem­ni­cza kom­po­zy­cja wy­raź­nie wy­ryła się w mo­jej pa­mięci. Pod­czas gdy ja szep­ta­łem, on mam­ro­tał, i tak roz­wi­ja­li­śmy po­ga­wędkę, któ­rej treść praw­do­po­dob­nie uznano by za dość błahą, gdyż krę­ciła się głów­nie wo­kół wsze­la­kich przed­mio­tów go­spo­dar­stwa do­mo­wego. Roz­ma­wia­li­śmy o rze­czach trzy­ma­nych na stry­chu, w piw­nicy i w kuchni, w skró­cie: o wszyst­kim, co składa się na do­mowy mi­kro­ko­smos.

Oczy­wi­ście wszyst­kie te rze­czy zna­łem do­brze i szybko zo­rien­to­wa­łem się, że także obcy jest z nimi zna­ko­mi­cie za­po­znany. Cały dow­cip na­szej roz­mowy po­le­gał jed­nak na tym, że gość in­ter­pre­to­wał je bar­dzo oso­bli­wie, przy­pi­su­jąc im szcze­gólne i zu­peł­nie eg­zo­tyczne wła­ści­wo­ści, i naj­wy­raź­niej dą­żył do tego, by nadać im ich wła­sne ży­cie, ja na­to­miast mu­sia­łem go ko­ry­go­wać i wy­ja­śniać mu praw­dziwe zna­cze­nie.

Za­bawa ta nie­zwy­kle mnie