Eumeswil - Ernst Junger - ebook + książka

Eumeswil ebook

Ernst Jünger

3,5

Opis

Eumeswil – marokańskie miasto-państwo rządzone przez oświeconego dyktatora Condora. Manuel Venator, porte-parole autora, za dnia pracuje jako historyk i za pomocą Wielkiego Luminaru, będącego skrzyżowaniem holografu i wehikułu czasu, może przywołać dowolne wydarzenia z historii ludzkości. Nocami dorabia jako barman w posiadłości Condora, skrupulatnie notując wszystkie intrygi na szczytach władzy…

Kilkusetstronicowa powieść, pomyślana jako pamiętniki Venatora, to naszpikowany odniesieniami esej filozoficzny, w którym Jünger w niepowtarzalnym stylu snuje rozważania o sensie historii i naturze władzy. Venator zostaje obsadzony w roli anarchy, jednostki w pełni suwerennej. Inspiracją jest tu Stirner i jego koncepcja „Jedynego”. Anarcha różni się tym od anarchisty, czym monarcha od monarchisty. W obliczu końca historii i pomieszania wszystkich porządków jedyny sens upatruje w poczuciu własnej wartości.

Eumeswil (1977) dzieje się w tym samym uniwersum co wcześniejsza powieść fantastyczna Jüngera Heliopolis napisana pod koniec lat czterdziestych. Po upadku Państwa Powszechnego świat zostaje podzielony na królestwa Diadochów i miasta-państwa. Historia stanęła w miejscu. Z jednej strony mamy do czynienia z technologią rodem z science fiction – mieszkańcy miasta posługują się między innymi fonoforami, uniwersalnymi komunikatorami łudząco przypominającymi smartfony, które Jünger przewidział już w 1949 roku – z drugiej Eumeswil przypomina raczej miasto z Baśni tysiąca i jednej nocy niż Nowy wspaniały świat.

Eumeswil to lektura zaskakująco aktualna, kiedy świat, który znamy, zbliża się do krawędzi.

 

W świecie Eumeswil nie ma historii, nie ma idei, za które warto umierać. Jest pole oczyszczone dla przyszłych mitologii, przyszłych historii, przyszłych religii. Ta opowieść filozoficzna jest jednocześnie zwierciadłem naszej rzeczywistości, zwłaszcza światowego rozdarcia miedzy złudzeniami ideologicznymi. Książka dziś bardziej aktualna niż kiedykolwiek, gdyż ujawnia paradoksy: liberalizmu, który jak wszelkie izmy  skłania się ku terrorowi politycznej poprawności oraz dyktatury, która jest wolnościowa. - Prof. Wojciech Kunicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor inicjujący: Jakub Baran
Posłowie: Wojciech Kunicki
Redakcja:Filip Fierek
Korekta, adiustacja i korekta poskładowa: Adam Ladziński
Projekt okładki: Justyna Plec
Projekt typograficzny: Natalia Rodzińska
Skład i łamanie: By Mouse | www.bymouse.pl
Wydanie pierwsze
Podstawa przekładu: Ernst Jünger, Eumeswil, „Ernst Jünger, Sämtliche Werke (PB,) vol. 20, Klett-Cotta, Stuttgart 2015”
© 1977, 1980 Klett-Cotta – J.G. Cotta’sche Buchhandlung Nachfolger GmbH, Stuttgart Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2018 Copyright © for the Polish translation by Wojciech Kunicki, 2018
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
ISBN 978-83-65739-59-9
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 698 656 756 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Konwersja:eLitera s.c.

Nauczyciele

1

Nazywam się Manuel Venator; jestem nocnym stewardem w kasbie w Eumeswil. Nie jestem zbyt przystojny; w zawodach mogę liczyć na trzecie miejsce, wobec kobiet nie popadam w zażenowanie. Wkrótce ukończę trzydzieści lat; mój charakter ocenia się jako przyjemny – tego wymaga choćby mój zawód. W sensie politycznym uchodzę za człowieka sprawdzonego, choć nie za kogoś, kto się szczególnie angażuje.

Tyle co do osoby. Moje informacje są rzetelne, choć jeszcze niedokładne. Będę je stopniowo precyzował; w tym sensie stanowią zalążek dyspozycji.

*

Precyzować niedokładne, dookreślać nieokreślone coraz to ostrzej i ostrzej: oto zadanie wszelkiego rozwoju, wszelkich starań przebiegających w czasie. Dlatego z biegiem lat wyostrzają się fizjonomie i charaktery. Dotyczy to również rękopisów.

Rzeźbiarz staje najpierw naprzeciw surowego bloku, czystej materii zawierającej wszelkie możliwości. A ona zaczyna słać odpowiedź dłutu; może ją ono zniszczyć albo uwolnić z niej wodę życia, duchową moc. Zależy to od nieokreślonego, nawet dla mistrza; nie zależy w całości od jego woli.

Niedokładność, nieokreśloność, także wynalazku, nie są fałszem. Mogą być złudą – jednak nie mogą łudzić. Twierdzenie niedokładne, jednak nie łudzące, można objaśnić zdanie po zdaniu, aż w końcu sprawa się wyprostuje i ujawni swój sens. Jeśli jednak wypowiedź zaczyna się od blagi, to muszą ją wspierać wciąż nowe kłamstwa, aż w końcu budowla runie. Stąd moje podejrzenie, że już sam akt stworzenia rozpoczął się od fałszerstwa. Gdyby chodziło tu o banalny błąd, wówczas można by raj odtworzyć drogą rozwoju. Starzec jednak ukrył drzewo życia.

Dotyka to mego cierpienia: nienaprawialnej niedoskonałości nie tylko stworzenia, ale także mojej własnej osoby. Prowadzi to do wrogości wobec bogów z jednej albo do samokrytyki z drugiej strony. Być może skłonny tu jestem do przesady, w każdym razie obydwie postawy osłabiają akcję.

Bez obaw jednak: nie powstaje tu traktat o teologii moralnej.

2

Należałoby wpierw sprecyzować, że nazywam się Venator, ale nie Manuel, lecz Martin; jest to, jak mawiają chrześcijanie, imię chrzestne. U nas jest nadawane przez ojca; on nazywa narodzonego, podnosząc go, by okrzyczał ściany.

Manuel natomiast jest imieniem, jakim zwracano się do mnie w czasie, gdy tu, w kasbie, pełniłem służbę; nadał mi je Condor. Condor jest moim szefem jako aktualny władca Eumeswil. Od lat rezyduje w kasbie, wysokim zamku, który wieńczy nagie wzgórze około dwóch mil od miasta, z dawien dawna nazywane Pagos.

Taki układ miasta i twierdzy odnaleźć można w wielu miejscach; jest najwygodniejszy nie tylko dla tyranii, ale dla każdej władzy sprawowanej personalnie.

Trybuni strąceni przez Condora gnieździli się natomiast niepostrzeżenie w mieście, rządząc w municipium. „Jedna ręka skuteczniej działa, trzymając długą dźwignię; gdzie jest wielu, potrzeba fermentu: przenikają materię jak zakwas chleb”. To słowa Viga, mojego nauczyciela; jeszcze będzie o nim mowa.

Dlaczego Condor życzył sobie, a tym samym rozkazał, aby nazwano mnie Manuelem? Czy iberyjskie echo było mu milsze, albo może Martin nie był dla niego wygodny? Tak najpierw przypuszczałem i w rzeczy samej istnieje pewna niechęć, albo przynajmniej pewna wrażliwość w kwestii imion, którą niewystarczająco bierzemy pod uwagę. Niektórzy obciążają dziecko na całe życie imieniem, które odpowiada ich pragnieniom. Wchodzi gnom i przedstawia się jako Cezar. Inni wybierają imię władcy, który akurat jest u steru, tak jak tu u biednych i bogatych jest wielu małych Condorów. Ale i to może zaszkodzić, zwłaszcza w epokach bez gwarantowanej sukcesji.

Większość nie zwraca uwagi na harmonię imienia i nazwiska. „Schach von Wuthenow” wymaga pewnego wysiłku, jest niemal fonetycznym wyzwaniem. Natomiast „Emilia Galotti”, „Eugénie Grandet” szybują lekko i z równowagą w przestrzeni akustycznej. Naturalnie „Eugénie” trzeba akcentować nie po germańsku, ale po galijsku: Öjénie, z osłabionym „ö”. Podobnie tutaj lud oszlifował imię Eumenesa: mieszka w Ömswil.

Teraz zbliżamy się do sedna sprawy: wyrobionej muzykalności Condora, dla której „Martin” jest zgrzytem. To zrozumiałe, środkowe spółgłoski mają bowiem twarde i kanciaste brzmienie, drapią w uchu. Patronem tego imienia jest Mars.

Uwagi godna jest zresztą ta subtelność u pana, który swoją władzę zawdzięcza broni. Tę sprzeczność zrozumiałem dopiero po dłuższej obserwacji, choć rzuca swój cień na wszystkich. Każdy ma bowiem swoją stronę dzienną i nocną, a niejeden zmienia się dopiero z nastaniem zmroku. U Condora te różnice występują z niezwykłą ostrością. Zewnętrznie jest wciąż ten sam: stary kawaler w średnim wieku, o lekko pochylonej postawie człowieka, który często siedzi na koniu. A do tego uśmiech, który pozyskał już wielu – uprzejma jowialność.

Jednak wrażliwość ulega przemianie. Ów za dnia drapieżny ptak, chwytacz, uważnie patrzący w dal i śledzący subtelne ruchy, nocnieje: oczy odpoczywają w cieniu, wydelikaca się słuch. Jest tak, jakby na twarz opadał welon i otwierały się nowe źródła postrzegania.

Condor przykłada dużą wagę do dalekowzroczności: rzadko przychylność znajdzie u niego kandydat w okularach. Dotyczy to zwłaszcza stanowisk dowódczych w armii i straży przybrzeżnej. Kto się o nie ubiega, tego zaprasza na godzinną pogawędkę, podczas której na wylot go prześwietla. Jego gabinet wznosi się w szklanej, obrotowej kopule nad płaskim dachem kasby. Podczas rozmowy Condor zazwyczaj sprawdza siłę wzroku kandydata, wskazując na jakiś statek lub na daleki żagiel i pytając o ich rodzaj i kierunek. Oczywiście poprzedzają to wszystko staranne testy, własny osąd ma je tylko zatwierdzić.

*

Wraz z przemianą z drapieżnego ptaka dziennego w nocnego sympatia przechodzi z psa na kota, które trzyma się w kasbie. Przestrzeń pomiędzy zamkiem a zewnętrznym murem w kształcie pierścienia jest ze względów bezpieczeństwa pozbawiona roślinności, a zatem stanowi pole ostrzału. Tam, w cieniu bastionów, drzemią albo biegają po pustej przestrzeni silne dogi. Jako że zwierzęta mogą w każdej chwili stać się uciążliwe, przerzucono most z placu, gdzie zatrzymują się samochody, do wejścia kasby.

Gdy mam coś do roboty na tej wolnej przestrzeni, nie wchodzę na nią bez któregoś ze strażników; zdumiewa mnie spokój, z jakim traktują te zwierzęta. Ja odczuwam odrazę już wtedy, gdy trącają mnie pyskami albo gdy ich języki liżą mi dłoń. Pod wieloma względami zwierzęta są mądrzejsze od nas. Najwyraźniej wietrzą moje podenerwowanie, które może spotęgować się w lęk – – – a wtedy by mnie zaatakowały. Nigdy nie wiadomo, kiedy kończy się dla nich zabawa. I to je łączy z Condorem.

Ciemne dogi tybetańskie o żółtych pyskach i żółtych brwiach służą także do łowów. Szaleją z radości, słysząc rogi o poranku. Można je puścić na najsilniejszego przeciwnika; zaatakują lwa i nosorożca.

Nie jest to jedyna sfora. Daleko od kasby, ale jednak widoczny z niej, rozciąga się wzdłuż plaży szereg stajni, remiz, wolier, krytych i otwartych ujeżdżalni. Tam znajdują się też wybiegi dla psów. Condor lubi galopować ze swoimi mignonami tuż przy brzegu morza; otacza ich przy tym sfora bladożółtych psów stepowych; są one przeznaczone do polowania na gazele. Ich bieg przypomina ruchy kierowców wyścigowych lub piłkarzy, którzy odnoszą triumfy tu, na arenie: inteligencja i charakter padają ofiarą nagonki. Ich czaszki są wąskie, o spłaszczonych czołach, mięśnie drżą nerwowo pod skórą. Szczują ofiarę w długim pościgu na śmierć, jakby rozwijała się w nich spirala mechanizmu zegarowego.

Gazela mogła jeszcze uciec, chyba że powalił ją sokół. Zdzierano z niego kaptur i rzucano w powietrze; psy, a za nimi konni łowcy, podążały za jego lotem, który kierował ich do dzikich zwierząt.

Te łowy na rozległych, porośniętych jedynie trawą esparto równinach są wielkim spektaklem; świat staje się prostszy, podczas gdy napięcie narasta. Są najlepszym, co Condor może zaoferować swoim gościom; on sam rozkoszuje się nimi odświętnie, a wiersz z krawędzi pustyni został jakby wręcz dla niego stworzony:

Gdyż dobry sokół, rumak szlachetny i pies wspaniały

Lepsze niż kobiet dwadzieścia na świecie całym.

Jasne jest, że sokolnictwo cieszy się tu szczególnym poważaniem – chwytanie, trzymanie i tresura. Sokoły łowne i rarogi chwyta się tu stalową siatką; inne się przywozi, w tym śnieżnobiałe zwierzęta z dalekiej północy. Żółty Chan, najdostojniejszy gość polowań Condora, przywozi mu te ptaki każdego roku w prezencie. Zagrody sokolnicze ciągną się rozlegle wzdłuż rzeki Sus. Położenie ich nad rzeką sprzyja tresurze. W nadrzecznych lasach gnieżdżą się niezliczone ptaki wodne; gromadzą się na łachach piasku, aby łowić ryby. Przede wszystkim czaple nadają się do szkolenia sokołów przeznaczonych do polowania na upierzoną dziczyznę. Do tego potrzeba znowu innych psów: długouchych spanieli, które chętnie wchodzą do wody; mają sierść z białymi plamami, aby strzelec rozpoznał je w trzcinie.

Głównym sokolnikiem jest Rosner, z wykształcenia zoolog, który z zamiłowania poświęcił się polowaniom. I słusznie zrobił, skoro profesorów spotkać tu można w dowolnej liczbie, podczas gdy taki sokolnik jest szczęśliwym trafem.

A profesorem też jest. Często widuję go w kasbie i w jego instytucie, poza tym spotykam go często na samotnych ścieżkach w terenie łowieckim. Pewnego razu towarzyszyłem mu, śledząc sokoły wędrowne, w drodze do jednego z jego stanowisk obserwacyjnych. Step graniczy tam z wysokimi jak dom krzewami żarnowca, w którego cieniu zaczaił się ów ptasznik. Gołąb na długim sznurku służył za przynętę. Gdy zbliżał się sokół, Rosner szarpał sznur, aby gołąb wzbił się z trzepotem w powietrze. Gdy pochwycił go drapieżnik, wówczas bez trudu można było ściągnąć obydwa ptaki do pierścienia, przez który przebiegał sznur, i opuścić na nie stalową siatkę.

Wszystko to było interesujące jako wzór inteligentnego osaczania. Towarzyszyły temu okoliczności wybiegające poza obszar ludzkiego widzenia i sprawiające wrażenie magicznych. Gołąb musi się zatem wzbić, gdy przelatuje sokół, którego nie jest w stanie odkryć choćby najostrzejszy wzrok. Oko sokolnika zastępuje plamisty ptak wielkości drozda, którego ten przywiązuje obok gołębia, zdolny raczej przeczuć niż rozpoznać drapieżnika z wielkiej odległości. Wydaje wówczas przenikliwie krzyk ostrzegawczy.

Te łowy sprawiają o tyle magiczne wrażenie, o ile cały świat jakby przyodziewał się w pióra. Łowcy jednoczą się w upojeniu ze swoim łupem; utożsamiają się ze swymi chytrymi podstępami. Nie tylko mroczny typ zastawiający pułapki, który całe swoje życie na tym spędził, ale także wykształcony ornitolog zmienia się w Papagena, w marzycielskich tancerzy. Mnie samego ogarnęło owo szybkie i głębokie tchnienie tej pasji.

A przy tym należy zauważyć, że nie jestem myśliwym, a nawet, mimo swego nazwiska, odczuwam wstręt do łowów. Być może wszyscy jesteśmy urodzonymi rybakami lub ptasznikami, a zabijanie jest naszym zadaniem. No dobrze, w takim razie wysublimowałem tę rozkosz. Podczas łowów czaplich współodczuwam raczej z ofiarą, nie z sokołem, który ją zabija. Czapla stara się wzbić coraz to wyżej, lecz sokół wciąż nad nią góruje, aż posypią się pióra.

Gazela to jedna z najsubtelniejszych istot; ciężarne kobiety chętnie przebywają w jej pobliżu, jej oczy sławią poeci. Widziałem, jak pada pod koniec pościgu, podczas gdy sokół trzepocze w kurzu, a psy charczą z wywalonymi jęzorami. Myśliwi bardzo chętnie zabijają piękno.

*

Jednak tematem nie jest tu oko gazeli, ale oczy Condora i jego dzienne widzenie. Choć będę musiał jeszcze zajmować się polowaniem, i to w najrozmaitszych wymiarach, ale nie jako łowca, lecz jako obserwator. Łowy należą do regaliów, są przywilejem władcy; ukazują istotę panowania nie tylko w sensie symbolicznym, ale także jako rytuał, przez rozlaną krew, którą oświetla słońce.

*

Mój urząd sprawia, że obserwuję nocną stronę Condora. A wówczas pojawiają się blade twarze w okularach, przesiadując wspólnie jak w sowim gnieździe, co częste w Eumeswil – – – profesorowie, literaci, mistrzowie nieprzydatnych sztuk, smakosze potęgujący przyjemność. Dowcip przechodzi w sferę słuchu. Aluzje nie zasadzają się na słowach, ale na dźwięku lub nawet na mimice – w takim wypadku muszę nasłuchiwać. Rozprawia się na inne tematy, najczęściej artystyczne, a o polowaniu, jak się zdaje, mówi się tylko w sposób zaszyfrowany. Należy to obserwować.

Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne; do moich obowiązków należy jego przygotowanie. Condor nie znosi, gdy ktoś głośno i twardo mówi, odczuwa niekiedy przy tym ból. Dlatego rezydującym współbiesiadnikom i urzędnikom nadawał częściowo odmienne imiona, zwracając uwagę, aby razem tworzyły eufonię. Przykładowo Attila, jego lekarz nieodstępujący go ani na krok, został przez niego nazwany „Aldy”. Gdy Condor pragnie zwrócić mi uwagę na jakąś usługę dotyczącą Attili, mówi: „Emanuelo – – –: Aldy”; brzmi to dobrze.

Gdy przedstawiano mnie Condorowi, podobnie jak każdego, kto sprawuje służbę w jego pobliżu, wyszukał dla mnie imię. „Manuel”, „Manuelo”, „Emanuelo” – zależnie od współbrzmienia. Właściwy mu sposób różnicowania i modulowania pogłębia oddziaływanie jego przemówień. W agorze „jak” jest jeszcze ważniejsze od „co”, artykulacja silniejsza od faktów, które jest w stanie zmieniać, a nawet stwarzać.

„Zabiegać o życzliwość”: to także sztuka. Wynalazca tego frazesu był jak lis rezygnujący z rzekomo kwaśnych winogron. Gdy jednak zalotnik siedzi w gabinecie, sprawa przybiera inny obrót. Masy wielbią, podobnie jak ukochana, swojego władcę, gdy ten pojawi się już w alkowie.

*

Przedstawiono mnie w garniturze służbowym: ściśle przylegającym ubraniu z płótna w błękitne prążki, zmienianym codziennie, pod nim nie noszono bielizny. Do tego mauryjskie pantofle z żółtego safianu. Miękkie obcasy są wygodne i bezgłośne, gdy poruszam się za barem, tam gdzie nie ma dywanu. W sumie jest to coś pośredniego między uniformem a ekstrawaganckim dresem. Chodzi o to, abym ucieleśniał przyjemną służebność w połączeniu z pogodną wesołością.

Podczas prezentacji Condor zdjął mi furażerkę, aby sprawdzić fryzurę. Wypowiedział moje nazwisko, stosując grę słów, której sformułowanie uciekło mi z głowy. Sens był taki, że jest możliwe i trzeba żywić nadzieję, iż pewnego dnia z Venatora uczynić będzie można senatora.

*

Należy zastanawiać się nad słowami możnowładców. Dopuszczają możliwość wielu wykładni. W sensie rzeczowym chciał może wskazać na ważność mojego stanowiska. Jeśli uwzględni się rangę i honory, do jakich awansują jego mignoni – a dlaczegóż by nie? – to z pewnością nie będzie małostkowy w wypadku nocnego stewarda. Ostatecznie Sykstus IV swoich efebów podnosił do godności kardynalskiej.

Mógł mieć też na myśli osobę. Sympatie rodziny Venator, a przynajmniej mojego ojca i brata, do trybunów są znane w Eumeswil. Wprawdzie obaj nie są aktywni politycznie, wciąż jednak pozostają republikanami z przekonania i sympatii. Stary jeszcze sprawuje urząd, brata zwolniono z powodu dowcipnych gadek. Być może tu był sens tej aluzji do senatora: krewniacy nie powinni mieć na mnie wpływu.

Manuelo: to uzasadnia swego rodzaju protekcję. Jednocześnie otrzymałem fonofor z wąskim srebrnym paskiem, oznaczający wprawdzie podrzędną, ale jednak bezpośrednią służbę tyranowi.

3

Tyle o moim nazwisku i jego wariantach. Następnie doprecyzować należy opis mojego zawodu. To prawda oczywiście, że pracuję jako steward nocny w kasbie, ale wypełnia to jedynie pewne luki mojej egzystencji. Można to wywnioskować już choćby z mojego sposobu opowiadania. Uważny czytelnik może się domyślać, że w gruncie rzeczy jestem historykiem.

Skłonności historyczne i zamiłowanie do historiografii są w mojej rodzinie dziedziczne; nie wynika to jednak z tradycji zawodowych, ale bezpośrednio z genetycznych uwarunkowań. Wskażę choćby na mojego słynnego przodka Jozjasza Venatora, którego główne dzieło Filip i Aleksander od dawna cieszy się uznaniem jako istotny wkład do teorii środowiska. Opus to jest wciąż wydawane, wznowienie ukazało się niedawno. Nie da się w nim przeoczyć zamiłowania do monarchii dziedzicznej; historycy i znawcy prawa państwowego w Eumeswil chwalą je nie bez pewnego zażenowania. Wprawdzie sława wielkiego Aleksandra winna także opromieniać Condora, jednak geniusz jego miał powstać jak Feniks z popiołów.

Mój ojciec i mój brat, typowi liberałowie, dla innych powodów traktują Jozjasza z ostrożnością. Przede wszystkim przeszkadza im przykrawanie przodka do aktualnej sytuacji politycznej, co zrozumiałe. Poza tym wzniosła osobowość jest dla nich czymś niesłychanym. Aleksander jawi im się jako zjawisko żywiołowe, jako błyskawica w wystarczającym stopniu rozjaśniająca napięcia istniejące między Azją a Europą. Istnieje osobliwa zgodność między liberalną a heroiczną historiografią.

*

Zatem wydaliśmy całe pokolenia historyków. Jako wyjątek pojawia się teolog oraz pewien włóczęga, którego ślady giną w ciemnościach. Jeśli o mnie chodzi, to w normalny sposób zdobyłem stopień magistra, byłem asystentem u Viga i zajmuję się jeszcze teraz, jako jego prawa ręka, pracami kolektywnymi i własnymi. A przy tym prowadzę wykład i opiekuję się doktorantami.

Może to potrwać jeszcze kilka lat: nie spieszy mi się z objęciem stanowiska kierownika katedry uniwersyteckiej lub senatora, ponieważ dobrze się czuję we własnej skórze. Pominąwszy okresowe depresje, zachowuję równowagę. Z takiej pozycji można wygodnie obserwować upływający czas – – – on to jest źródłem przyjemności. Na tym polega chyba powab tytoniu i w ogóle lekkich narkotyków.

*

Nad moimi tematami mogę pracować w domu albo w instytucie Viga, także w kasbie, co preferuję ze względu na nieprześcignioną dokumentację. Żyję tu jak pączek w maśle i nie ciągnęłoby mnie do miasta, gdyby Condor tolerował kobiety w zamku. Nie ma ich nawet w kuchni i żadna praczka, z którą można by się w tajemnicy zabawić, nie przejdzie przez bramę; nie ma wyjątków. Żonaci mają swoje rodziny w mieście. Condor twierdzi, że obecność kobiet, czy to starych, czy młodych, tylko sprzyja intrydze. Tymczasem trudno pogodzić obfite posiłki i próżnujące życie z ascezą.

*

Ojciec z niechęcią patrzył, jak uczęszczam na wykłady Viga, a nie na jego, co czynił mój brat. Znałem jednak z rozmów przy stole ofertę starego, a poza tym uważam, że Vigo jest znacznie lepszym historykiem. Mój płodziciel zarzucał mu nienaukowość, a nawet felietonizm; nie doceniając tym samym źródeł właściwej mocy Viga. Co geniusz ma wspólnego z nauką?

Nie chcę przy tym zaprzeczać, że historyk skazany jest na fakty. Nie można jednak zarzucić Vigowi niedbałego obchodzenia się z nimi. Żyjemy tu w bezwietrznej lagunie, gdzie morze wyrzuciło na piach niesłychane dobra z rozbitych statków. Wiemy lepiej niż kiedykolwiek, co, gdzie i kiedy zdarzyło się na planecie. Materia ta jest po najsubtelniejsze rysy znana Vigowi; zna fakty i potrafi swoim uczniom przekazać sposób ich wykorzystania. Także w tym zakresie wiele się nauczyłem od niego.

*

Kiedy w taki sposób można przybliżać przeszłość, kiedy można ją rekonstruować jak mury miast, których nazwy popadły w zapomnienie, wówczas da się stwierdzić, że pracę wykonano sumiennie.

Należy przy tym zaznaczyć, że Vigo niczego nie wczarowuje w historię. Pozostawia raczej ostateczne pytania bez odpowiedzi, nie kwestionując otwartości zdarzeń. Gdy odwracamy wzrok, pada on na zgliszcza i groby, na pole ruin. Sami przy tym doświadczamy lustrzanego odbicia czasu: mniemając, że postępujemy do przodu, poruszamy się ku tej przeszłości. Wkrótce staniemy się jej częścią: czas przetoczy się przez nas. I ten smutek rzuca cień na historyka. Jako badacz szpera jedynie w pergaminach i w grobach, ale potem stawia rozstrzygające pytanie z czaszką na dłoni. Podstawowym nastrojem Viga jest ugruntowany smutek, współodczuwam go w moim przekonaniu o niedoskonałości świata.

*

Szczególna metoda Viga to niechronologiczny spacer wskroś dziejów. Ma nie tyle oko myśliwego, ile raczej ogrodnika lub botanika. Uznaje nasze pokrewieństwo z roślinami za głębiej uzasadnione niż ze zwierzętami i sądzi, że nocami powracamy do lasów, a nawet do morskich alg.

Wśród zwierząt pszczoła odkryła to pokrewieństwo. Jej parowanie się z kwiatami nie jest postępem ani cofnięciem się w rozwoju, ale swego rodzaju supernową, rozbłyskiem kosmicznego erosa w jednej sekundzie gwiazdy. Na to nie wpadłaby choćby najśmielsza myśl; rzeczywiste jest tylko to, czego nie można wynaleźć.

Czy oczekuje w sferze ludzkiej czegoś podobnego?

*

Jak w każdym organicznym dziele więcej jest tu niewypowiedzianego, mniej sformułowań. W jego rachunku pozostaje jedna niewiadoma; wprawia to tych, którzy wszystko obliczają bez reszty, a także jego uczniów w zakłopotanie.

Dobrze przypominam sobie pewien dzień, który mnie zbliżył do niego: było to po zakończeniu jednego z wykładów. Temat brzmiał „Miasta-Kolonie”, zajęcia trwały dwa semestry. Wysyp kultur przez lądy i morza, przez wybrzeża, archipelagi oraz oazy porównywał do lotu pyłku albo do wyrzucania owoców na falach przyboju w pasach pływów.

Podczas swoich wykładów Vigo miał w zwyczaju pokazywać niewielkie przedmioty lub choćby trzymać je w dłoni – nie jako ilustracje, ale jako nośniki odnoszącej się do tematu substancji; czasami jakąś skorupę albo kawałek cegły. Tamtego przedpołudnia był to fajansowy talerz z arabeskowym motywem kwiatów i znaków pisma. Wskazywał na barwy: na wzór wyblakłego szafranu, różu, fioletu, a ponad nimi na poświatę, wytworzoną ani nie przez glazurę, ani nie przez pędzel, tylko przez czas. Tak lśnią szkła dobywane z rzymskich rumowisk, albo też ceglane dachy pustelni, wyblakłe w ciągu tysięcy letnich pór roku.

Vigo docierał do celu splątanymi ścieżkami – – – punktem wyjścia były wybrzeża Azji Mniejszej, tak sprzyjające zapuszczaniu korzeni w nowym gruncie. Demonstrował to na przykładzie Fenicjan, Greków, templariuszy, Wenecjan i innych.

Szczególnie lubił kultury handlowe. Z dawien dawna wiodły szlaki przez pustynie i morza, którymi transportowano sól, bursztyn, cynę, jedwab, później też zwierzęta i przyprawy. Na Krecie i na Rodos, we Florencji i w Wenecji, w portach luzytańskich i holenderskich piętrzyły się skarby jak plastry miodu. Przekształcały się w subtelniejszy tryb życia, w rozkosze, budowle, dzieła sztuki. Złoto ucieleśniało słońce, dzięki jego nagromadzeniu zaczynały rozwijać się i rozkwitać sztuki. Dojść musiało do tego tchnienie rozpadu, jesiennej sytości. Mówiąc to, Vigo trzymał talerz na dłoni, jakby oczekiwał daru.

W jaki sposób wpadł na pomysł, aby opowiadać o Damaszku, a potem o skoku do Hiszpanii, dzięki któremu Abd ar-Rahman uciekł swoim mordercom? Niemal przez trzysta lat rozkwitał w Kordobie wytępiony w Syrii szczep Umajjadów. Prócz meczetów także fajanse świadczyły o tej dawno wyschniętej odnodze wysokiej kultury arabskiej. W Jemenie były jeszcze zamki Beni Taher. Ziarenko padło w piasek pustyni i wydało tam jeszcze poczwórny plon.

Jeden z przodków Abd ar-Rahmana, piąty Umajjada, wysłał emira Musę do Mosiężnego Miasta. Karawana jechała z Damaszku do krain Zachodu, aż na brzegi Mauretanii. Celem były miedziane flasze, w których król Salomon zamknął buntownicze demony. Rybacy zarzucający swe sieci w morze Al-Karkar wyciągali od czasu do czasu na powierzchnię jedną z tych flasz wraz ze swoim połowem. Zamknięte były pieczęcią Salomona; gdy się je otwierało, demon wychodził z nich jak dym zasnuwający mrokiem niebo.

Emirów noszących nazwisko Musa odnaleźć można później w Grenadzie oraz innych rezydencjach mauryjskiej Hiszpanii. Ten tu, zdobywca północno-zachodniej Afryki, może uchodzić za ich prototyp. Nie można przeoczyć zachodnich elementów: oczywiście należy uwzględnić fakt, że na szczytach niwelują się różnice ras i regionów. Podobnie jak w sferze moralnej ludzie, zbliżając się do doskonałości, stają się podobni do siebie, niemal identyczni, tak i tu w obszarze duchowym. Dystans do świata i przedmiotu zwiększa się, narasta ciekawość, a wraz z nią rozkosz zbliżania się do ostatecznych tajemnic, nawet w warunkach skrajnego zagrożenia. To cecha arystoteliczna. Posługuje się sztuką rachunku.

Nie przekazano, czy emir Musa odczuwał rozterki przed otwarciem flasz. Z innych relacji wiemy, że było to groźne. Jeden ze schwytanych demonów poprzysiągł sobie, że człowieka, który go uwolni, uczyni najpotężniejszym ze śmiertelników; o jego uszczęśliwieniu rozmyślał przez stulecia. Później jednak nastrój mu się odmienił; w jego więzieniu skoncentrowały się żółć i trucizna. Gdy po kolejnych stuleciach pewien rybak otworzył flaszę, zdołał uniknąć rozszarpania przez demona jedynie dzięki podstępowi. Zło staje się tym straszliwsze, im dłużej nie może się wyszaleć.

W każdym razie oczywiste jest, że Musa w żadnym wypadku nie zawahałby się przed zerwaniem pieczęci. Świadczy o tym niesamowita odwaga tej jazdy przez pustkowie. Starzec Abd as-Samad, który posiadał Księgę ukrytych skarbów i znał się na gwiazdach, poprowadził karawanę w ciągu czternastu miesięcy do Mosiężnego Miasta. Stawali na popas w opuszczonych zamkach i wśród grobów rozsypujących się cmentarzy. Niekiedy znajdowali wodę w studniach, które kazał kopać Iskander, ciągnąc ku Zachodowi.

Także Mosiężne Miasto było wymarłe i okolone murami obronnymi: dwa razy miesiąc obrócił się, zanim cieśle i kowale zbudowali drabinę sięgającą ich korony. Kto się wspiął do niej, tego zaślepiał czar, dlatego klaszcząc w ręce z okrzykiem „jesteś piękne”, spadał w przepaść. W ten sposób zginęło kolejno dwunastu spośród towarzyszy Musy, póki Abd as-Samadowi nie udało się przezwyciężyć czaru, gdyż wspinając się, nieustannie przywoływał imię Allaha, a u góry modlił się wersami ocalenia. Widział pod złudą jak pod lustrem wody roztrzaskane ciała poprzedników. Musa: „Jeśli tak postępuje rozumny, cóż uczyni ktoś ogarnięty obłędem?”.

Szejk zszedł przez jedną z wież i otworzył bramę umarłego miasta. Jednak nie tych przygód, choć tkwi w nich ziarno prawdy, dotyczyła wzmianka o emirze Musie, ale jego spotkania ze światem historycznym, który staje się złudą w obliczu rzeczywistości baśniowego świata.

Poeta Thalib czytał głośno emirowi napisy na grobach i ścianach opustoszałych pałaców:

Gdzie są ci, których siła wszystko tutaj wzniosła,

Na wysokich cokołach, gdzie moc ich radosna?

Gdzież jarzmiciele Persów na basztach obronnych?

Ich kraj już opuścili – nie ma tych postronnych!

Gdzież ci, co niegdyś byli władcami wszystkich krain?

I w Sind, i w Hind to dumne panów zgromadzenie?

I Sendż, i Habesz woli niezłomnej poddali,

I Nubię zwyciężyli, bunt dławiąc cierpieniem?

Nie oczekuj od grobu żadnych nowych wieści,

Gdyż niczego nie poznasz, wpatrując się w cienie.

W przemianach czasu swego zaznali boleści;

A z własnych zamków do nich nie przyszło zbawienie.

Te wersy przepełniły Musę takim smutkiem, że życie stało się dla niego ciężarem. Gdy przechodzili przez sale, dostrzegli stół wykuty z żółtego marmuru, wedle innych relacji odlany z chińskiej stali. Wyryto na nim arabskimi literami: „Przy tym stole ucztowało tysiąc królów ślepych na prawe oko i tysiąc innych, którzy ślepi byli na oku lewym – – – wszyscy oni odeszli, zaludniając groby i katakumby”.

Gdy Thalib to przeczytał, Musie zrobiło się ciemno przed oczyma: krzyczał i rozdarł swoją suknię. Następnie polecił spisać wiersze oraz inskrypcje.

*

Rzadko kiedy oddano z taką intensywnością ból historyka. Jest to ból, który człowiek odczuwa w obliczu pierwszych grobów, zanim zacznie zajmować się nauką. Kto pisze dzieje, pragnie zatrzymać nazwy oraz ich sens, pragnie odnajdywać nazwy miast i ludów dawno już zaginionych. To tak, jakby składało się kwiaty na grobie: „O wy, zmarli, a także i wy, bezimienni – – – książęta i wojownicy, niewolnicy i złoczyńcy, święci i kurwy, nie smućcie się: ktoś myśli o was z miłością”.

Ale ta pamięć ma swoje granice, pada łupem czasu; wszelki pomnik wietrzeje, a wraz z umarłym płonie także wieniec. Dlaczego zatem nie rezygnujemy z tej służby? Moglibyśmy odczuwać zadowolenie wraz z Omarem szyjącym namioty, wraz z nim do końca kosztować wina shiraz, by potem rzucić kamienny kubek: proch do prochu.

Czy kiedykolwiek jakiś strażnik otworzy ich groby? Czy jakieś pianie koguta obudzi ich do światła? Musi tak się stać, a jedną ze wskazówek jest smutek, udręka historyka. To on jest sędzią umarłych, gdy dawno już zamilkły wiwaty na cześć potężnych, gdy zapomniano ich triumfy oraz ich ofiary, ich wielkość oraz ich hańbę.

A jednak to tylko wskazówka. Udręka, niepokój człowieka oddanego historii, jego nieznużona praca z pomocą niedoskonałych środków w przemijającym świecie – – – nie można by jej wykonać, odczuwać jej bez ukierunkowania ku oznace. Utratę doskonałości można tylko wtedy odczuć, kiedy ta doskonałość istnieje. Do niej odnosi się oznaka, drżenie pióra w ręku. Igła kompasu drży dlatego, że istnieje biegun. Jest mu pokrewna w swoich atomach.

Jak poeta waży słowo, tak historyk ważyć winien czyn – poza dobrem i złem, poza wszelką wyobrażalną moralnością. Jak w poemacie należy wzywać muzy, tak tu trzeba zaklinać Norny; pojawiają się przed stołem. A wówczas cisza zapada w pomieszczeniu; otwierają się groby.

Napotkasz także tu hieny cmentarne, które dla zysku fałszują wiersz i czyny – – – wówczas lepiej ucztować z Omarem Chajjamem niż pospołu z nimi hańbić umarłych.

4

W tym miejscu rozległo się szuranie nogami w audytorium. Jego cichy odgłos dobiegł mnie już na korytarzu, gdyż cicho otworzyłem drzwi, aby wyjść. Potem, w bibliotece, Vigo zagadnął mnie w tej kwestii: „Pan też odniósł wrażenie, że to, co tu powiedziano, jest przestarzałe?”. Potrząsnąłem głową. Było raczej tak, że wykład za bardzo mnie wzruszył; odnosił się do spraw dla mnie osobistych, do mojej udręki. Nie wiem, czy prawidłowo go naszkicowałem. Vigo dysponuje niesamowitym rezerwuarem obrazów, które wplata w tok mowy, jakby chwytał je z powietrza. Otulają ciąg jego myśli, nie zakłócając go, jak drzewa, które swe kwiecie wypuszczają bezpośrednio z pnia.

Jak już wspomniałem, zadowoliłem się potrząśnięciem głową; lepiej, kiedy uczucia się odgaduje, a nie objaśnia, zwłaszcza wśród mężczyzn. Czułem, że mnie zrozumiał. Ta chwila ugruntowała naszą przyjaźń.

Najwyraźniej koledzy w ogóle nie dostrzegli tego, co mnie wzruszyło. Zdarza się to, kiedy między dwoma ludźmi zamyka się obieg prądu elektrycznego. W kilku miejscach się zaśmiali – na przykład gdy padło słowo „miesiąc”. Mają swój śmiech na podorędziu, gdyż daje im poczucie przewagi.

Uznawali „miesiąc”, podobnie jak wykład Viga, za antykwaryczny. Główną rolę odgrywa dla nich chwila obecna. Umknęło im najwyraźniej, że Vigo cytował stary tekst, bazujący na tłumaczeniu Gallanda. Pominąwszy to, „miesiąc” jest, co naturalne – fonetycznie, gramatycznie, logicznie – lepszy od „księżyca”. Słowo to zranili kiepscy poeci. Dlatego też bym go nie używał. Vigo jest ponad takimi wątpliwościami; byłby w stanie przywrócić szacunek do języka. W każdej epoce innej niż dzisiaj, gdzie nikt już nie traktuje nikogo z powagą, uznano by jego rangę, mimo pewnych osobliwości.

O ile w nauce jest surowy i nieustępliwy, o tyle kontaktach osobistych ma ogromną wrażliwość. Mógłby wprawdzie mówić, co i jak by zechciał, choćby najprymitywniejszy bezsens, gdyby trzymał się up to date. Przeszkadza mu w tym substancja, zmusza do rzetelności. Nie byłby w stanie, nawet gdyby chciał, obrócić sprawy na swoją korzyść.

Od dawna szczęśliwym trafem była możliwość harmonizowania człowieka wysokiej kultury z duchem epoki, szczęśliwym wyjątkiem. Dziś najlepiej trzymać się dawnych wersów:

Jeśli nie chcesz haniebnie dać się obrabować,

Musisz plany, zamiary i swe złoto chować.

Czynią to także władcy; zakładają skromną kamizelkę. Także Condor jest tu ostrożny, choć stać go na wiele; nocny steward może coś o tym powiedzieć.

*

W obecnym stanie rzeczy nauczyciel winien ograniczać się najlepiej do nauk przyrodniczych oraz do obszaru ich praktycznego zastosowania. We wszystkim, co ponad to wybiega, na przykład w literaturze, filozofii, historii, wchodzi na niebezpieczny grunt, zwłaszcza gdy się go podejrzewa o „metafizyczny background”.

Takimi podejrzeniami operują u nas dwa rodzaje docentów: albo łajdacy, którzy przebrali się za profesorów, albo profesorowie, którzy idąc na lep popularności, mizdrzą się jako łajdacy. Prześcigają się w oczernianiu, choć nawzajem nie wykolą sobie oka. Umysły takie jak Vigo, które trafią przypadkiem do ich kręgu, sprawiają wrażenie białych kruków; trzeba stworzyć koalicję przeciwko nim. To osobliwe, że tak kleją się do siebie, jakby groziła im zagłada.

Studenci, choć sami w sobie dobroduszni, otrzymują od nich hasła. Nie chcę babrać się w osobliwościach. W refleksji o dziejach następują po sobie dwie perspektywy, z których jedna kieruje się ku mężom, druga ku mocom. Odzwierciedla to także rytm polityki. Z jednej strony monarchie, oligarchie, dyktatury, tyrania – z drugiej demokracje, republiki, ochlos, anarchia. Z jednej kapitan, z drugiej załoga, z jednej wielki przywódca, z drugiej wspólnota. Oczywistością dla wtajemniczonych jest fakt, że te przeciwieństwa są wprawdzie konieczne, ale jednocześnie iluzoryczne – motywy te służą do nakręcania zegara dziejów. Rzadko roztacza swój blask Wielkie Południe, w którym te przeciwieństwa szczęśliwie się znoszą.

*

Gdy Condor zatriumfował nad trybunami, akcje „mężów” stoją znów wysoko. Condor zachowuje się w tym względzie liberalniej niż profesorowie, którzy za wszelką cenę pragną się do niego przymilić – – – młodsi z czystej głupoty, starsi, którzy sprawowali urząd już w czasach trybunatu, z uzasadnionych względów.

Można tu realizować studia jak w panopticum. Przykładowo: młodemu docentowi prezentuje się pewną teorię, obcą mu, a nawet niemiłą. Moda jednak zmusza, aby się nią zajmować. Przekonuje go – nic temu nie można zarzucić, choć nie już to jest podejrzane. Ale potem zaczyna się zachowywać jak podrostek, który nie rozróżnia, kiedy można marzyć, a kiedy należy myśleć. Nabiera cech autorytarnych, a wkrótce potem groźnych. Uniwersytety pełne są takich półinteligentów, którzy z jednej strony węszą, z drugiej narzekają, wydzielając obrzydliwą woń obory. Gdy mają coś do powiedzenia, nie znając mechanizmów władzy, tracą wszelką miarę. W końcu przychodzi żołdacki but.

Chwilowo w ryzach trzyma ich Condor i jego majordomus, stąd ograniczają swe łowy do ofiar, co do których wierzą, że są niemile widziane. Należy do nich Vigo. A jako że dziś znów „mężowie robią historię”, uchodzą za wyraz dekadencji jego sympatie dla takich kupców, którzy utrzymywali żołnierzy. Przy tym nie dostrzega się, że jego obrazem przewodnim jest wielki czyn w obszarze kultury. Dlatego Kartagińczycy nie są mu sympatyczni, choć też toczyli swe wojny przy pomocy wojsk zaciężnych. W gruncie rzeczy piękno jest tym, czemu służy. Do jego dyspozycji winny stać bogactwo i władza. Być może pod tym względem bardziej był spokrewniony z Condorem, niż to przeczuwał, przynajmniej z jego nocną stroną.

*

Vigo jest, jak powiedziano, wrażliwy i bierze te utarczki profesorskie tragicznie, choć nie są dla niego groźne. Jednak rozkwitają w naszej gnijącej lagunie typy prześladowcze o szczególnie destruktywnych rysach. „Wraz z każdym uczniem hoduje się węża na piersi” – tak Vigo do mnie w jakąś ciemną godzinę o Barbassoro, który należy raczej do gatunku szczurów szlachetnych.

Szczur szlachetny jest wysoce inteligentny, milutki, pracowity, elastyczny i dysponuje darem subtelnej empatii. Predylekcje do odgrywania roli ulubionego ucznia stanowią ozdobę jego istoty. Niestety – co wynika z jego charakteru – nie jest w stanie oprzeć się się wabiącym okrzykom stada. Słyszy świst – i sprzymierza się ze stadem, by atakować nawet czczonego przez siebie mistrza. Staje się szczególnie groźny na skutek swej wiedzy oraz intymnych wiadomości, jakie pozyskał w trakcie obcowania z nim. Staje się szczurem przewodnikiem stada.

*

Viga krytyka ducha czasu jest tak zaszyfrowana, że trudno ją przejrzeć. Nawiasem mówiąc, słowo „krytyka” nie jest tak całkowicie trafne. Raczej w taki sposób odczuwa się jego istotę. Gdy wszystko się porusza, a do tego w tym samym kierunku, czy to na lewo, czy na prawo, w dół czy w górę, wówczas spoczywający w miejscu przeszkadza. Odczuwa się go jak wyrzut, a jako że obijają się o niego, uchodzi za kogoś, kto rani.

Ruch próbuje przetransformować rzecz w mniemanie, a następnie w postawę, a ten, kto jeszcze trzyma się samej rzeczy, stawia siebie wbrew woli w złym świetle. Jest to możliwe na takim wydziale, gdzie po każdym przewrocie historia winna być pisana na nowo – ku chwale aktualnej chwili. Podręczniki nie starzeją się, ale zużywają.

Chcąc dotknąć takiego umysłu jak Viga, potrzeba pewnej wiedzy. Za uciążliwego jest uznawany już przez fakt swojego istnienia. Durnie kierują się w tym względzie pewnym instynktem. Chodzi o to, że ten uciążliwy jest wprawdzie bez znaczenia, z drugiej jednak strony stwarza zagrożenie. Takiego dowodu dostarczają uczeni typu Kessmüllera. Są to świnie truflowe wygrzebujące smakołyki. Następnie atakują szczury.

*

Kessmüller, łysy pedał, przestudiował Viga gruntownie. Jego myśli są płaskie jak jego glaca; jest bon vivantem, smakoszem i ma poczucie humoru. Jako Eumenista nie podlega „krytyce”, mógłby również zarabiać swoje pieniądze w Calamaretto i jest duszą towarzystwa podczas wieczorów akademickich. Jego talent pozwolił mu prześlizgnąć się przez rozmaite, także przeciwstawne sobie reżimy, jak piotroszowi, który lśni na powierzchni. Ma nosa do konformizmu i nieodpartych banałów, które pretensjonalnie stylizuje. Może również zmieniać ich znaczenia, zależnie od tego, skąd wieje wiatr. Smakosz; materialnie czuje się lepiej w domu Condora, materialistycznie wśród trybunów. Rzadko unika w swoich wykładach okazji do zacytowania Viga, przy czym jego twarz rozjaśnia sybaryckie zadowolenie. Dobry komik oddziaływa już przez samo pojawienie się – przez komizm sam w sobie. Kessmüller może zmieniać się jak kameleon, z szat pedagoga wciska się w kostium pantalona, momentem przemiany jest tylko krótka chwila milczenia. Jest tak, jakby wspinał się na karnawałową mównicę. W audytorium rozlega się szmer wyczekiwania, zanim jeszcze otworzy usta. Już w tym momencie niektórzy nie mogą powstrzymać się od śmiechu.

Wpisałem się na jego zajęcia, choćby po to, aby studiować tę woltę; osobliwe, że zachowuje przy tym kamienną twarz. Słuchacze śmieją się, przychodzi na myśl telepatia. Kessmüller jest mówcą znającym tajemnicę pauzy.

Następnie zaczyna cytować Viga, zdanie lub akapit, z pamięci. Niekiedy udaje, jakby wpadło mu do głowy coś dowcipnego; wyciąga książkę, aby z niej coś przeczytać – – – brzmi to tak, jakby chodziło o – jak mawiają aptekarze – przypadkową mieszankę, a nie o przemyślany preparat. Prowadzi palec w tę i z powrotem, jakby szukał miejsca, które uprzednio starannie zakreślił. Nie wymienia przy tym nazwiska Viga, ale wszyscy w audytorium wiedzą, o kogo chodzi.

Fragmenty są wyrwane z kontekstu, ale jednak cytowane dokładnie. Kessmüller wie, co jest winny nauce. Nie robi tak, jakby cytował śmieszny tekst; co najwyżej z lubością akcentuje słowa takie jak „miesiąc”. Także „wzniosły” i „wznioślejszy” akcentuje w ten sam sposób, a „piękny” jak clown nasadzający sobie czerwony nos.

Porusza się to na granicy persyflażu, rozciągającego się od lekkiej imitacji po grubiańskie chamstwo. Nie przypadkiem wybiera do tego celu fragmenty Viga, które szczególnie lubię. W jednym z kabaretów w porcie występuje parodysta, w groteskowy sposób czytający wiersze, jakby w żargonie rabbiego Teitelesa albo wyciskane przez kogoś, kto siedzi na wychodku. Wybiera do tego klasyczne teksty i ściąga usta podobnie jak Kessmüller. Osobliwe jest przy tym, że wiersze te są słuchaczom jakby znajome; musieli nauczyć się ich jeszcze w szkole, w przeciwnym razie nie byłoby powodu do wesołości.

*

Vigowi zawdzięczam jedną z geologicznych lokalizacji Eumeswil: zabagnienie na fundamencie aleksandryjskim. Warstwa niżej to wiedza aleksandryjska na fundamencie klasycznym.

Wartości uległy zatem dalszemu spłaszczeniu. Pierwotnie były obecne, następnie szanowane, w końcu stały się kamieniem obrazy. Dla Kessmüllera już samo słowo jest podejrzane.

Przed nami istniał zawsze jakiś poblask. Ale piec wystygł; nie ogrzeje już choćby rąk. Ekshumowani bogowie nie przyniosą zbawienia. Musimy głębiej wnikać w substancję. Gdy biorę do ręki jakąś skamieniałość, na przykład trylobita – w kamieniołomach u stóp kasby znaleźć można znakomicie zachowane egzemplarze – wówczas odnoszę wrażenie matematycznej harmonii. Piękno i celowość tworzą jeszcze ścisłą jednię, świeże jak pierwszego dnia w medalu wyrytym mistrzowską ręką. Bios musiał odkryć w tym praraku tajemnicę trójpodziału. Odnaleźć ją można wielokrotnie, także poza porządkiem natury; postacie w przecięciu symetryczne, pomieszkują w tryptykach.

Przed iloma milionami lat owa istota ożywiała morze, dziś nieistniejące? Trzymam w ręku odcisk, pieczęć nieprzemijalnego piękna. Także owa pieczęć kiedyś zwietrzeje lub spłonie w przyszłych pożarach świata. Stempel, który ją uformował, pozostanie ukryty w prawie i wciąż działający wedle niego, nietknięty śmiercią i ogniem.

Czuję narastające ciepło w dłoni. Gdyby ta istota jeszcze żyła, odczułaby moje ciepło jak kot, którego sierść głaszczę. Jednak także kamień, w który się przemieniła, nie może na to pozostać obojętny; molekuły rozszerzają się. Nieco więcej, nieco silniej; poruszy się w mojej dłoni jak we śnie na jawie.

Wprawdzie nie zdołam przeskoczyć bariery, czuję jednak, że jestem na drodze ku temu.

5

Te prześladowania były ohydne, ale Vigo czynił im zbyt wielki zaszczyt, cierpiąc z ich powodu. Nieraz, gdy spotykałem go w bibliotece albo odwiedzałem w jego ogrodzie, był blady i płochliwie unikał światła jak puchacz ukrywający się w swojej jaskini. Gdy wychodzi na światło, opadają go natychmiast wrony. Próbuję go w takim wypadku wspierać, wskazując na jego siłę i jego zadanie. Nie brak mi argumentów.

Vigo musiał dostrzegać i wiedział też dzięki swej wyjątkowej znajomości dziejów, że taki rodzaj tandetnych prześladowań podkreśla słabość jego przeciwników i jego własną siłę. Jego wolność była wyrzutem, była cierniem w oku tych półścierw, które nie ustaną w dręczeniu go, choć brak mu wszelkiej agresji. Nie był u trybunów i nie popiera teraz Condora; obydwie postawy ich złoszczą. Nie da się przyporządkować do jakiegoś reżimu. Formy państwowe są dla niego jak naskórki, jak nieustannie opadające łuski. Państwo jako takie, niezależne od przemian, a nawet je powodujące, jest dla niego wielką sprawą, a nawet skalą.

Ma swoje ulubione formy, nie angażuje się na rzecz jednej z nich, a zwłaszcza aktualnej; fascynuje go natomiast sposób, jak od wnętrza i substancji dziejów następują po sobie. Następują po sobie mężowie i moce, jakby duch świata odczuwał przesyt jednymi lub drugimi, podczas gdy one, zawsze z niedostatkiem, wyczerpywały wobec niego swoje możliwości. Z jednej strony teorie, idee, ideały, z drugiej mniej lub bardziej wyprofilowane jednostki. Wysoka kultura w bezwietrznej atmosferze, jakby wola ulegała paraliżowi, mogła zaistnieć w jednym i w drugim wypadku: kosmiczne piękno przebijało osłonę, zwłaszcza gdy jeszcze nie stwardniała albo gdy już rysowały się na niej pęknięcia. Uwertura, jak i finał, zagęszcza motyw.

Druga możliwość była jakby bliższa Vigowi, ponieważ bogowie nie są już tak potężni. Korzystniejsza jest większa ich różnorodność – zarówno ich, jak i państw. Tu paleta, tam monotonia. Rzymianie są wzorcem dla państwa, Grecy dla kultury. Tu Koloseum, tam Partenon.

„Jak chce pan w ten sposób zaimponować Kessmüllerowi lub choćby podjąć z nim dyskusję? Będzie to tylko pożywką dla jego dowcipów”.

Materializm Domo jest natury realistycznej, materializm jego poprzedników – racjonalistycznej. Obydwa są powierzchowne, przeznaczone do użytku politycznego. Rabuliści bardziej skorzystali z trybunów; dlatego Kessmüller lepiej z nimi harmonizował. Jednak wyrafinowane chwyty, dzięki którym dopasował się także do Condora, zasługują na pewien respekt. Mojemu bratu i mojemu płodzicielowi nie udało się to tak dobrze. Ociera się to o kwestię różnicy między stępiałym liberałem a płaskim doktrynerem, który żyje z obietnic. Wszystko jest rozwojem, postępem wiodącym do ziemskiego raju. Można to wałkować w nieskończoność.

„Powinien pan uznawać takie figury za maszkarony, które swoimi wykrzywionymi pyskami trzymają z dala od pana przynajmniej najgroźniejszych durniów. Czy chciałby pan, żeby i na pańskich zajęciach rozprzestrzeniała się owa satysfakcja samozadowolenia? Takie duchy winno się spotykać tam, gdzie ich wiara, u ich bogów. A wówczas ujawni się pokryta szminką codzienność, gliniane nogi”.

Vigo zakłada jeszcze istnienie szacunku dla obiektywnej wiedzy – podobnie zresztą jak mój płodziciel. Jak to jest możliwe w warunkach powszechnej erozji szacunku? Żyje jeszcze w czasach, kiedy spektakl teatralny, parada, dekoracja, akt parlamentarny i także wykład stawać się mogą świętem – – – jakże byłoby to możliwe bez odświętnej radości? Dochodziła do tego pedagogiczna namiętność Viga, której mi brak, choć prawdopodobnie kiedyś będę szefem katedry uniwersyteckiej.

Nie, nie chodzi o to, że nie byłbym do niej zdolny. Mógłbym ją realizować jak ktoś, kto zostaje generałem, ponieważ było to od dawna czymś normalnym w jego rodzinie. Zna technikę, wie, jak należy wyćwiczyć oddziały, panuje nad tym. Dlatego mógłby zajmować swoje stanowisko we wszystkich reżimach, nawet skrajnie różnych, stąd pojawia się nagle po stronie wroga, co w wypadku generałów rewolucyjnych jest niemal regułą. Czyni to z taką samą pasją – jak Jomini, który wykrzyknął w trakcie bitwy: „Do licha, teraz chciałbym dowodzić tamtymi: mielibyśmy piękne święto!”. Coś podobnego można powiedzieć o historyku. Im mniej się angażuje, tym obiektywniejszy jego sąd; Eumeswil jest dobrym gruntem dla takiej postawy.

Zawsze i wszędzie będzie się cenić człowieka znającego swoje rzemiosło. W tym skrywa się jedna z szans na przeżycie dla arystokraty, gdyż trudno zastąpić jego instynkt dyplomatyczny. Muszę omówić to z Ingrid w związku z jej habilitacją, po jednym z naszych islandzkich objęć.

*

Fachowiec tym sprawniejszy, im bardziej nieokreślony substrat, na którym się porusza. Żadnych więzi, żadnych przesądów; potencja przepływa z mianownika do licznika. Ten, kto dźwiga najmniejszy bagaż etyczny i etniczny, jest matadorem szybkich zwrotów i kameleonowych przemian.

Wielki szpieg ucieleśnia to w najczystszej postaci; nie jest to przypadek. Wraz z arcyszpiegiem rodzi się także kontrszpieg; ma to korzenie w rasie, klasie i ojczyźnie. Odczuwa się to i daje temu wyraz, gdy sprawy są jeszcze we względnym porządku – – – Schwartzkoppen obserwował Esterhazy’ego jedynie przez monokl, a książę Urusow wzbraniał się przed podaniem ręki Azefowi.

*

Wewnętrzna neutralność. Angażujemy się, jak długo i gdzie uważamy to za stosowne. Wysiadamy, gdy w omnibusie robi się nieprzyjemnie. O ile się nie mylę, Jomini był Szwajcarem, kondotierem jak w renesansie, najemnikiem na wyższym poziomie. Chcę zbadać szczegóły w luminarze albo zlecić to Ingrid.

Generał jest specjalistą o tyle, o ile włada swoim rzemiosłem. Ponadto i poza dowolnością wszelkich argumentów dysponuje nienaruszonym trzecim elementem: własną substancją. Wie znacznie więcej, niż sobą reprezentuje i uczy, zna jeszcze inne sztuki niż te, za które pobiera żołd. Zatrzymuje to dla siebie; to jego własność. Zastrzega dla rozmów z samym sobą, dla swojego niepróżnującego próżnowania, dla swoich nocy. W sprzyjającym momencie przekształci to w akcję, zrzuci maskę. Do tej pory dzielnie trzymał się w wyścigu, na widok celu mobilizuje podstawowe rezerwy. Los rzuca mu wyzwanie, on odpowiada. Marzenie się realizuje, także podczas erotycznych spotkań. Ale i tu tylko przelotnie; każdy cel pozostaje dla niego przejściem. Luk winien raczej pęknąć niż brać na cel skończoność.

„Generał” oznacza tu jednostkę, która przystępuje do akcji, czy to z własnej woli, czy to pod przymusem. Jako że anarchia stwarza tu szczególnie dogodny rozbieg, dziś stał się ów typ zjawiskiem powszechnym. Słowo to ma zatem sens nie specjalistyczny, ale generalny. Używając go, ma się na myśli nie tyle stan, ile stan rzeczy. Może się ujawniać u kulisa, a wtedy będzie miało wyjątkowo eksplozywne działanie.

*

Vigo dysponuje ogromnymi rezerwami, ale nie potrafi ich prawidłowo wykorzystać. Rozdrabnia je, zwracając się do poszczególnych ludzi, i oczekuje, że będą honorowane. Czyż pokazuje się złoto w ciemnych spelunkach? To rzuca cień podejrzeń, ale napiwki przyjmowane są chętnie; wystarczy obol.

Nie brak mu też poczucia własnej wartości, ale nie potrafi jej zamienić w obiegową monetę. Książę w cesarstwie ducha przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu drobnych.

Gdy zostałem jego asystentem, a potem przyjacielem, za główne zadanie uznałem nie obsługę luminaru, ale stworzenie wokół Viga kręgu, w którym żyłaby pamięć tego, co powiedział – – – gremium godne jego rangi.

Kto szuka, ten znajdzie: nawet w Eumeswil nie brakuje natur cierpiących na swojego rodzaju duchową tęsknotę, choćby jedna taka przypadała na sto czy na tysiąc. Trzech, pięciu, a nawet siedmiu słuchaczy starczało na popołudnie w ogrodzie lub na sympozjon wieczorem, gdzie Vigo dobrze się czuł. Uczestniczyła w nich także Ingrid, moja następczyni w urzędzie.

Zamierzaliśmy trzymać to w tajemnicy – – – Zaproszenia na herbatę, na wycieczkę, przypadkowe spotkanie przy grobach, nawet niepomyślane jako privatissimum. Nie dało się uniknąć towarzyszących temu pogłosek, jak zawsze, gdy kilku się odcinało. Byłem nagabywany przez ciekawskich, ale też przez ludzi żądnych wiedzy, i mogłem wybierać.

*

Były to godziny, podczas których uchylały się wrota dziejów, otwierały się groby. Zmarli przychodzili ze swymi cierpieniami, swymi rozkoszami, których suma zawsze pozostaje taka sama. Przybywali zaklinani ku światłu słońca, które im, jak i nam świeciło. Promień padał na ich czoła; czułem ciepło, jakby trylobit poruszał się w mojej dłoni. Mogliśmy uczestniczyć w ich nadziei; była to wciąż oszukana nadzieja, dziedziczona z pokolenia na pokolenie. Siedzieli pośród nas; niekiedy trudno było rozgraniczyć przyjaciół od wrogów, mogliśmy omawiać ich działania. Byliśmy ich rzecznikami. I każdy miał rację.

Podawaliśmy sobie ręce; były próżne. Jednak podawaliśmy je sobie: bogactwo świata.

*

Siedzieliśmy w ogrodzie – zrobiło się późno; księżyc stał w pełni za kasbą, wyrytą na jego tarczy jak pieczęć. Ostro odcinały się kopuła oraz minaret.

Niekiedy jeden z nas opuszczał krąg, aby zaczerpnąć oddechu; jak ja wówczas – po wykładzie o emirze Musie i Mosiężnym Mieście.

W końcu nastrój ten ogarniał także Viga – nie wyczerpanie, gdyż jego twarz płonęła; wstawał: „Dzieci, zostawcie mnie samego”.

6

Tyle zatem na początek o nazwisku i zawodzie. Należy doprecyzować moją polityczną lojalność. Nie można jej zanegować; jakże mógłbym w przeciwnym razie znaleźć zatrudnienie w najbliższym kręgu Condora – – – w jego zasięgu? Noszę fonofor ze srebrną belką.

Naturalnie zostałem drobiazgowo sprawdzony w trakcie wyboru i przesiewu. Wprawdzie nie mam wysokiego mniemania o psychologach, jak w ogóle o technice, muszę jednak przyznać, że znają swoje rzemiosło. To szczwani chłopcy, którym nie wymknie się nikt z pokrętnymi myślami lub wręcz takimi zamiarami.

Zaczynają milutko, gdy już lekarze rozpoznali physis, a policjanci historię kandydata; sięgają do dziadków. Podczas gdy gawędzą z nim przy herbacie, inni wsłuchują się w jego głos, obserwują jego gesty, jego twarz. Poufałość narasta, także wylewność. Niepostrzeżenie rejestrowane są reakcje: tętno, ciśnienie krwi, strach z pauzą po pytaniu lub po nazwisku. A do tego mają psychometry, których pozazdrościłby stary Reichenbach, wywołują zdjęcia, z których promieniście rozchodzą się żółte lub fioletowe aury z czoła lub włosów, z koniuszków palców. Tym, czym dla dawnych filozofów były obszary metafizyczne, są dla nich tereny z pogranicza parapsychologii – – – a za coś szczególnie chwalebnego uznają swoje działania na nich za pomocą miar i liczb. Jasne, że posługują się także hipnozą i narkotykami. Kropelka w herbacie, którą wspólnie piją, pyłek kwietny – i już nie jesteśmy w Eumeswil, ale w górach Meksyku.

Gdyby zaprzyjaźnieni sąsiedzi, na przykład z Kapadocji czy Mauretanii, zechcieli przysłać agenta lub nawet asasyna, zdemaskowano by go w ciągu trzech dni. Groźniejsi są emisariusze Żółtego i Błękitnego Chana – znają arkana swego fachu; nie można zapobiec, by zagnieżdżali się w mieście lub porcie. Tak długo oddają się swoim sprawom, póki nieostrożność ich nie zdemaskuje. Nie docierają do wnętrza kasby.

*

Mój przypadek nie wprawił gremium w jakiekolwiek zakłopotanie: nie sprawiałem trudności. Jestem, co mogę o sobie powiedzieć, ustawiony nie tyle ukośnie, ile pod kątem prostym – nieobciążony ani na prawo, ani na lewo, ani do góry, ani do dołu, ani na Zachód, ani na Wschód, lecz wyważony. Te przeciwieństwa interesują mnie wprawdzie, choć tylko w aspekcie historycznym, a nie aktualnym; nie jestem zaangażowany.

Znany jest fakt, że mój ojciec i brat sympatyzowali z trybunami, choć umiarkowanie, a nawet nie bez skromnej krytyki. Było to w Eumeswil regułą; brakowało wyjątków, bo i po co? Piekarz, kompozytor, profesor mają ostatecznie inne troski niż polityczne zadęcia; troszczą się przede wszystkim o swój interes, sztukę, urząd, nie chcąc tracić najlepszych lat życia. Poza tym łatwo ich zastąpić; inni tylko na to czatują.

Pominąwszy to wszystko, takie typy bardziej potrzebne są następcy niż „sprawiedliwi, chroniący święty ogień idei, chorążowie dobrej sprawy”, którzy w ogóle zasługują na pochwały formułowane żargonem wojskowym, stanowiącym teraz słownictwo wojny domowej. Ci najlepiej prezentują się w nekrologach. Jako żywi ludzie stają się szybko dość nieprzyjemni.

Wiedzą o tym członkowie komisji; zapał jest podejrzany. Stąd korzystne było dla mnie, że w odniesieniu do Condora wypowiadałem się wyłącznie jako historyk. Jak sądzę, powiedziałem pod wpływem twardego narkotyku: „Nie jest przywódcą ludowym; jest tyranem”.

Wiedzą, jak groźne jest bezwarunkowe oddanie. Polityka, autora, aktora podziwiamy z oddali. Wreszcie dochodzi do spotkania z idolem – jako osoba nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom. Łatwo zmienia się wówczas nastawienie. Niewiarygodne szczęście, udało się wejść do sypialni diwy – musi temu towarzyszyć rozczarowanie. Z szatami opada także boskość. Eros oddziaływa najsilniej w tym, co niespodziewane, nieoczekiwane.

Nie robiłem ceregieli. Byłem normalny, niezależnie od toni, jakie we mnie zgłębiali. A jednocześnie prostokątny. Trzeba powiedzieć, że rzadko się zdarza, by normalność szła w parze z „prostokątnością”. Normalność jest konstytucją człowieka; prostokątny jest logiczny rozsądek. Dzięki niemu mogłem udzielać odpowiedzi, które ich zadowalały. Substancja ludzka natomiast jest czymś tak ogólnym, a jednocześnie zaszyfrowanym, że jej nie postrzegają, podobnie jak powietrza. Tak więc nie byli w stanie wniknąć w anarchiczną podwalinę mej struktury.

Brzmi to zawile, chodzi jednak o prostą rzecz: anarchiczny jest każdy; to jest właśnie w nim normalne. Już od pierwszego dnia ograniczają go ojciec i matka, państwo i społeczeństwo. Są to obrzezania, upusty prasiły – wszyscy temu ulegają. Trzeba się z tym pogodzić. Jednak element anarchiczny pozostaje w gruncie rzeczy tajemnicą, nieświadomą najczęściej dla samego nośnika. Może wybuchnąć zeń jak lawa, może go zniszczyć, może go wyzwolić.

Potrzeba tu rozróżnień: miłość jest anarchiczna, małżeństwo nie. Wojownik jest anarchiczny, żołnierz nie. Zabójstwo jest anarchiczne, mord nie. Chrystus jest anarchiczny, Paweł nie. A jako że element anarchiczny jest czymś normalnym, to jest także w Pawle i ujawnia się w nim niekiedy potężnie. Nie są to przeciwieństwa, lecz stopniowania. Anarchia dynamizuje historię powszechną: wolny człowiek jest anarchiczny, anarchista nie.

*

Gdybym był tylko anarchistą i nikim więcej, wówczas bez trudu by mnie zdemaskowano. Są szczególnie wrażliwi na ludzi, którzy próbują „ze sztyletem w szatach” dotrzeć krzywymi ścieżkami do mocarza. Anarcha może żyć samotnie; anarchista jest istotą społeczną i musi spotykać się z równymi sobie.

Anarchiści są wszędzie, a więc także w Eumeswil. Tworzą dwie sekty: pozytywnych i destruktywnych. Pozytywni nie są groźni; marzą o Złotym Wieku, Rousseau jest ich patronem. Druga grupa przysięga na Brutusa; obradują w piwnicach, mansardach, a także w jednym z pokoi na tyłach Calamaretto. Siedzą wspólnie jak filistrzy popijający swe piwo, skrywając przy tym nieprzyzwoitą tajemnicę, jaka zdradza się w ich chichocie. Ich nazwiska są odnotowane w rejestrach; gdy dochodzi do powstawania jaczejek i chemicy zaczynają pracę, wówczas obserwacja ulega zaostrzeniu. „Wrzód wkrótce pęknie”. Tak twierdzi Majordomo major, przez Condora nazywany krótko Domo; ja zachowuję ten skrót. Nim dojdzie do zamachu, wówczas dokonuje się aresztowań, albo przekierowuje sam zamach. Nie ma lepszego lekarstwa na opozycję, która zamierza okrzepnąć, niż zamach, jaki można jej przypisać.

Niejasny idealizm anarchisty, jego dobroć bez współczucia albo także jego współczucie bez dobroci czynią go użytecznym na wiele sposobów, także dla policji. Przeczuwa tajemnicę, ale tylko przeczuwa: niesamowitą moc jednostki. Upaja go; trwoni się jak ćma, spalany w płomieniu. Absurd, jaki wiąże się z zamachem, nie zasadza się na sprawcy i jego samoświadomości, ale na czynie i jego powiązaniu z ulotną sytuacją. Sprawca sprzedał się zbyt tanio. Stąd jego zamiary obracają się najczęściej w swe przeciwieństwo.

*

Anarchista jest zależny – po pierwsze od swej niejasnej woli, po drugie od władzy. Podąża za władcą jak jego cień; książę wciąż musi mieć się przed nim na baczności. Gdy Karol V stał na wieży ze swym orszakiem, jeden z kapitanów zaczął się śmiać, a intensywnie wypytywany przyznał, iż naszła go myśl, że gdyby objął cesarza i runął z nim w otchłań, wówczas imię jego zapisałoby się nieśmiertelnie w historii.

Anarchista jest antagonistą monarchy, którego zniszczenie zamyśla. Uderza w osobę i umacnia dziedzictwo. Przyrostek „-izm” ma zawężające znaczenie; potęguje wolę kosztem substancji. Tę notatkę zawdzięczam gramatykowi Thofernowi, grawerowi sylab par excellence.

Pozytywnym odpowiednikiem anarchisty jest anarcha. Nie jest antagonistą monarchy, ale kimś najbardziej odeń oddalonym, nietknięty przezeń, choć groźny. Nie jest przeciwnikiem monarchy, ale jego odpowiednikiem.

Monarcha pragnie panować nad wieloma, ba, nad wszystkimi; anarcha jedynie nad sobą samym. Daje mu to obiektywny, a także sceptyczny stosunek do władzy, której postacie defilują przed nim – z pewnością nie jest skażony władzą, choć we wnętrzu nie pozbawiony ani emocji, ani namiętności historyka. Anarchą jest w mniejszym lub większym stopniu każdy urodzony historyk; jeśli ma wielkość, wówczas wznosi się z tego powodu, pozbawiony partyjnych namiętności, do urzędu sędziego.

Dotyczy to mego zawodu, który traktuję poważnie. Poza tym jestem nocnym stewardem w kasbie; nie chcę powiedzieć, że tę funkcję traktuję z mniejszą powagą. Tu jestem wpleciony bezpośrednio w zdarzenia, mam do czynienia z ludźmi żyjącymi. Substancja anarchy nie wpływa źle na moją służbę. Raczej ją gruntuje jako to, co mam z innymi wspólnego, jedynie odczuwam to świadomie. Służę Condorowi, który jest tyranem – to jego funkcja, jak moją jest być jego stewardem: obaj możemy się wycofać ku substancji: ku temu, co ludzkie we właściwy sobie bezimienny sposób.

*

Gdy w trakcie moich prac dokonywałem przed luminarem rekapitulacji prawa państwowego od Arystotelesa do Hegla, i do epok jeszcze późniejszych, przyszedł mi do głowy aksjomat pewnego Anglosasa o równości ludzi. Nie szuka jej we wciąż zmieniającym się podziale władzy i jej środków, ale w konstatacji: każdy może zabić każdego. Jest to banał, sprowadzony jednak do frapującej formuły. Możliwość zabicia innego należy do potencjału anarchy, z którym to potencjałem każdy się obnosi, rzadko sobie zdając z tego sprawę. Drzemie zawsze w tle, nawet wówczas, gdy dwaj ludzie pozdrawiają się na ulicy lub omijają wzajemnie. Przybliża się już choćby w chwili, gdy stoimy na wieży lub koło nadjeżdżającego pociągu. Prócz technicznych zagrożeń wietrzymy obecność innego. Może nim być także mój brat. Dawny pisarz, Edgar Allan Poe, ujął to na sposób geometryczny w Maelströmie. W każdym wypadku: nic nie może zagrażać w sposób niespodziewany. Później tłok w trakcie katastrofy, głowa meduzy, głód w łodzi ratunkowej.

Ów Anglik sprowadził to do mechanistycznej formuły. Przyczyniło się do tego doświadczenie wojny domowej. Prowadzi to do wniosków przedkartezjańskich. Pod prawem ludzkim działa prawo zoologii, pod nim zaś prawidła fizyki. Nasz czyn warunkują moralność, instynkt i czysta kinetyka. Nasze komórki składają się z molekuł, te zaś z atomów.

*

Zaznaczam tylko to, co tyczy się mojej służby. W każdym razie znalazłem się z tą wiedzą w zasięgu Condora, w owym najwęższym kręgu, który Monsignore określał mianem „Parvulo”. Mogę go zabić, w pełni dramatyzmu lub niepostrzeżenie. Jego napoje – lubi szczególnie lekkie czerwone wino – przechodzą ostatecznie przez moje ręce.

Jest zresztą bardzo nieprawdopodobne, że go zabiję, choć absolutnie możliwe. Kto zna konstelacje, w jakie będzie uwikłany? Moja wiedza jest zatem przede wszystkim bardzo teoretyczna, na tyle jednak istotna, na ile podnosi mnie na jego stopień. Mogę nie tylko go zabić; mogę go także ułaskawić. Wszystko spoczywa w moim ręku.

Naturalnie nie dlatego próbowałbym uderzyć w niego, że jest tyranem; nazbyt dobrze znam dzieje, a zwłaszcza model, jaki zrealizowaliśmy w Eumeswil. Egzekucję można pozostawić anarchistom, o niczym innym nie myślą. Dlatego tyrania rzadko staje się dziedziczna; rzadko wybiega, w odróżnieniu od monarchii, poza wnuki. Parmenides „odziedziczył” tyranię po swoim ojcu „jak chorobę”. Wedle Talesa zjawiskiem najrzadszym w jego podróżach był leciwy tyran.

Z takim oto podstawowym nastawieniem spełniam swą służbę, być może lepiej niż ktokolwiek inny. Jestem mu równy; różnica zasadza się na ubiorze i na ceremoniach, którymi tylko durnie pogardzają; dopiero gdy sytuacja kulminuje, zdejmuje się szaty.

Świadomość tego, że jestem mu równy, sprzyja raczej służbie; jestem na tyle wolny, aby sprawować ją lekko i przyjaźnie – przypomina to taniec. Często robi się późno, a gdy wszystko poszło dobrze, poklepuję się po ramieniu przed zamknięciem baru jak artysta cyrkowy, któremu wyszedł numer.

Możni cenią ten nastrój, zwłaszcza w Parvulo. Nieskrępowana atmosfera w pomieszczeniu podsyca ich zadowolenie. Oczywiście należy ją dozować. To oczywiste, że nie piję, także wówczas, gdy mam zaproszenie, co się zdarza, gdy gości Żółty Chan – – – wówczas trzeba zachować ostrożność.

Pozwalam też, by rozmowa płynęła obok mnie, choć bardzo pilnie ją śledzę i często mnie fascynuje. Mój uśmiech wyraża brak zaangażowania, jest to element służby, ale nie śmieję się wraz z innymi, gdy pada puenta. Jestem tapiserią.

Mogę zakładać, że Condor jest ze mnie zadowolony. Jego „Dobranoc, Manuelo”, gdy opuszcza bar, brzmi przychylnie. Niekiedy pyta o moje studia. Ma sympatie historyczne, na przykład do okresu diadochów; to zrozumiałe w Eumeswil. Jakby też fascynowała go historia bitew morskich; zanim doszedł do władzy, przejściowo dowodził flotą. Przewrót został zainicjowany ostrzałem miasta od strony morskiej.

To intermezzo pozostawiło w nim swego rodzaju dyletanckie upodobanie do motywów morskich. W kasbie czuł się chyba jak na statku, którym chwilowo płynie przez czas. Zamawiam z pantry napoje, serwowane przez stewardów w mesie. Kopuła kasby podobna jest do mostku kapitańskiego; na pokładzie brak kobiet.

*

Swoją karierę rozpoczął jako piechociarz; ojciec był kapralem, żołnierzem Fortuny. Pewnego razu słyszałem, jak rozmawiał z Domo, który zawsze siedzi po jego prawej stronie. Chodziło o wierność wojsk; na czele jest piesza gwardia. Następni byli kirasjerzy; husarzy są niezbyt pewni. Porównania rozciągały się na marynarzy i lotników. Domo, odpowiedzialny za bezpieczeństwo, przemyślał tę kwestię także w sposób teoretyczny. „Im szybciej ktoś się może poruszać, tym staranniej należy go obserwować”.

7

Teoretyczna była ta rozmowa o tyle, o ile trudno u nas mówić o armii. Eumeswil ze swoim terytorium i swoimi wyspami tworzy oazę między państwami diadochowymi wielkich Chanów a epigonalnymi państwami-miastami. Obszar ten graniczy od północy z morzem; zależnie od nastroju wydaje mi się, że jestem to nad Morzem Śródziemnym, to nad Atlantykiem. Na południu gubi się w pustyni; strzegą jej lotne patrole.

Za nią znajdują się stepy, połacie gęstych krzaków, puszcze pierwotne, które po ciosach ognistych jeszcze się zagęściły, a w końcu znów ocean. Te regiony są obszarem polowań prowadzonych na rozmaite sposoby. Bogactwu dzikich zwierząt należy zawdzięczać przede wszystkim opiekę, jaką Żółty Chan roztacza nad Eumeswil. Przyjeżdża corocznie z ogromnym orszakiem; przygotowania jego wizyt stanowią ważną część polityki zagranicznej.

Łowy należy inscenizować we wszystkich strefach aż po wielką zwierzynę stepów po drugiej stronie. A przy tym trzeba mieć na uwadze przerywniki, niespodzianki dla rozpieszczonego możnowładcy o żelaznym zdrowiu i nienasyconej żądzy. „Wypełniam kołczan w trudach, a opróżniam go w rozkoszy”.

*

Musi istnieć ścisłe pokrewieństwo między łowcą a zwierzyną. Mistrzowie polowań mają totemiczne głowy; Grand Louvetier ma oblicze wilka. Można odgadnąć, kto poluje na lwa, bizona, odyńca. Dochodzą do tego ruch i postawa. Nie chcę tego uogólniać, ponieważ istnieją nie tylko odpowiedniki, ale także uzupełnienia. Żółty Chan otwiera łowy na słonie, śląc karły, które z szablami podkradają się do zwierzęcia. W ogóle rzemiosło łowieckie uprawia na sposób starodawny, niemal bez prochu i pomocy optycznych. Okrutny wobec ludzi, stosuje wobec dzikich zwierząt szlachetne reguły gry.

W nieprzeniknionym lesie Południa kończą się wielkie łowy. Podobno chroni on takie rodzaje dzikich zwierząt, jakich ludzkie oko nie widziało i o których krążą jedynie pogłoski. Większość uznaje to za złudy awanturników, którzy ważyli się zuchwale w te dzikie strony i powracali ze śmiertelną gorączką.

Tymczasem wydaje się, że Żółty Chan marzy, aby tam właśnie ukoronować swe łowy. Opłaca szperaczy, przeważnie karłów nieprześcignionych w sztuce śledzenia tropów; ponadto uczonych, którzy nie pasują do żadnego fakultetu, w połowie mitologów, w połowie interpretatorów marzeń sennych, z których nabija się nie tylko Rosner jako zoolog, ale także mój płodziciel. Porównuje ich do alchemików, którzy dawniej oferowali książętom swe usługi jako wytwórcy złota. Porównanie jest niezłe; transmutacja tu i tam oznacza wielką nadzieję, wciąż niespełniony sen.

Bez wątpienia las skrywa niespodzianki; od czasu do czasu przywozi się nowe zwierzęta i często nowe rośliny z tych krawędzi. W ten sposób potwierdzono niejedną pogłoskę, którą od czasów Herodota uznawano za baśń. Jednak nie o to chodzi. Dawniej uczeni wierzyli, że w następstwie potopów pojawiają się nie tylko nowe rodzaje, ale i nowe pokolenia. Rolę wody przejął teraz ogień; przemiany rozdzielają kurtyny ognia.

*

Gdy przy luminarze przerzucam foliały drukowane przed czasami wielkiego Linné, natykam się na istoty istniejące najwyraźniej tylko w wyobraźni, jednak zakotwiczone w niej tak silnie, że tworzono ich wizerunki – na przykład jednorożca, skrzydlatego węża, kozłoludzi, syrenkę. Przeczuwano i opisywano istnienie takich osobliwości w lesie, niejaki dr Gesner odmalowywał leśnego diabła, „cudaczny płód”, czworonoga z piętami w ostrogach, wieńcem piersi i ludzką głową. Podobno schwytano go w roku 1531 doby chrześcijańskiej w jakiejś diecezji Salzburg, jednak po kilku dniach zmarł, gdyż nie chciał przyjmować pożywienia.

Przypomina to przygodę, która przeraziła Periandra, pod pewnymi względami jakby podobnego do Condora. Jeden z jego pasterzy pokazał mu istotę, którą niósł przykrytą płaszczem. Był to miot klaczy – źrebię z ludzką głową. Periander kazał wezwać Talesa, aby usłyszeć jego sąd. Ten mu doradził, aby pasterzom nie powierzać koni – chyba że są żonaci.

Wówczas czasy mityczne nie były aż tak odległe, żeby wątpić w możliwość tego rodzaju płodu – – – a dziś w Eumeswil poznanie znów ją do nas przybliżyło. Jest tak, jakby wąż gryzł własny ogon.

*

Te notatki nie stanowią dygresji o ciekawostkach, dotyczą samego sedna. Ze względu na nie muszę mieć na oku Attilę, siedzącego po lewej stronie Condora, przede wszystkim wówczas, gdy zrobi się późno – – – jeśli ktoś wie, co się rozgrywa w lasach, to tylko on.

Wydaje się, że zdobył tam intymną znajomość narkotyków i środków leczniczych. Już wcześniej opanował ich syntetyczne struktury. Jako podczaszy mam z nim do czynienia, gdy przepisuje Condorowi lub jego gościom pewne dodatki. Uderzyło mnie przy tym, że sięga do cudownych środków, które albo wiązano z przesądami, albo już dawno wycofano z aptek. Niektóre napoje muszę zatem mieszać w skorupie coco de mer, owocu palm wyrzucanego na brzeg w zatoce sumatrzańskiej i przypisywanego drzewu, które rośnie na dnie morza. Inni mniemali, że przynosi je tam ptak gryf. Złotnicy oprawiali tę skorupę na kształt pucharu; uchodziła za niezawodny środek niwelujący najsilniejszą truciznę.

Attila wierzył chyba też w moc jednorożca, mogłoby to być jego zwierzę totemiczne. Dziś wiadomo, że skręcone ostrze nie należy do białego, ukrytego w cieniu lasów konia, ale do jednego z wielorybów mórz północnych. Przechowywano je w skarbcach. Gdy lekarze oddalili się już od łoża, skrawano szczyptę tego rogu i podawano umierającemu w winie.

Za nie mniej cenny uchodził korzeń alrauny, którego użycie często mi się zleca. Uznaje się go w ogóle za cudowny środek, służący zwłaszcza do wzmocnienia siły męskiej. Mówi się, że jemu to właśnie zawdzięcza Żółty Chan herkulesowe dokonania w tej dziedzinie. Jest to ukoronowanie uczty dla wielkich panów, chcąc bowiem znaleźć korzeń o właściwej wielkości i substancji, należy przedsięwziąć liczne zabiegi. Dzika roślina, a tylko ona dysponuje mocą, rośnie na pustaciach wokół Kukunoru; nazywana jest tam żin-seng. Kto wie, gdzie ona występuje, strzeże tej tajemnicy; oznacza miejsce i wykopuje roślinę o właściwej godzinie podczas pełni księżyca.

Tu, w barze, trzyma się ów korzeń w sejfie, ponieważ chińscy kucharze tak go łakną jak opiumiści swej dawki. Mam słowo-klucz na oznaczenie koktajlu, z którym go mieszam. Gdy Chan go żąda o późnej godzinie, to lupanary na zachodnim krańcu mogą oczekiwać szturmu Mongołów.

8

Gdy się jeszcze wahałem, czy mam przyjąć to stanowisko, właśnie Vigo mnie do tego gorąco zachęcał: „Martin, będzie pan miał tam wgląd w sprawy dla pana bezcenne”.

Miał tu na myśli sposób, w jaki rozważa się i rozsądza kwestie władzy – bezpośredni wgląd w metodykę na przykładzie praktycznego modelu. Tu rysowała się dla historyka nadzieja na spektakl, przede wszystkim w Parvulo.

Vigo odróżnia spojrzenie chirurga od wglądu anatoma, pierwszy chce operować, drugiego interesuje tylko stan. Czas pierwszego jest ograniczony, podczas gdy ten drugi dysponuje nim w sposób dowolny. Eumeswil jest szczególnie wygodne dla historyka, ponieważ nie ma tu już żywych wartości. Historyczna materia wyczerpała się w pasji. Idee straciły wiarygodność, obce stały się ofiary dla nich ponoszone.

Z drugiej strony ostrzej można rozpoznać obrazy, żadne myślenie życzeniowe nie odciąga od nich uwagi. Gdyby na przykład Condor zechciał odgrywać rolę oscylującą między oświeconym despotyzmem a tyranią, wówczas odsłaniałoby to odległą przeszłość. Powinienem, twierdzi Vigo, obserwować to z bliska jako eksperyment i przesuwać akcent: stojąc za barem, byłbym bliższy rzeczywistości niż ktoś, kto ją stymuluje – traktując serio.

Do