Gońcy leśni czyli poszukiwacze złota. Część 1 - Gabriel Ferry - ebook

Gońcy leśni czyli poszukiwacze złota. Część 1 ebook

Gabriel Ferry

4,0

Opis

Gońcy leśni, czyli poszukiwacze złota to powieść autorstwa Gabriela Ferry’ego, francuskiego pisarza specjalizującego się głównie w westernach i powieściach przygodowych. Okres twórczości przypada na ostatnich pięć lat jego życia. Zanim zaczął tworzyć obszerniejsze utwory, pisał krótkie teksty historyczne. Przez dekadę mieszkał w Meksyku, po czym wrócił do Francji, skąd następnie udał się do Hiszpanii. Akcję swoich książek osadzał głównie w Ameryce z XIX wieku. Właśnie takie realia zastają czytelnika Gońców leśnych…¸ opowieści znanej także pod tytułem Wędrowiec leśny.

Historia ta przedstawia wizję dzikiego i malowniczego Meksyku, który kryje w sobie pewne pożądane i tajemnicze miejsce, dostępne tylko dla wybranych. Wizję Meksyku, który zamieszkany jest przez myśliwych polujących na tygrysy, Indian czyhających na białych, a także hazardzistów i bandytów. Wszyscy oni ścierają się w krwawych bitwach, ścigają się wzajemnie, ukrywają przed sobą. Można by zapytać: dlaczego? Odpowiedzią jest Złota Dolina, gdzie każdy z nich chce dotrzeć, każdy chce posiąść niesamowite bogactwo, jakie skrywa. Miejsce w okolicy pochówku wodza Apaczów staje się legendarną krainą, ku której dążą bohaterowie powieści, motywowani różnymi celami i wartościami: chęcią zemsty, chciwością, hojnością…

Bitwom i pościgom towarzyszy także wątek miłosny, co sprawia, że Ferry tworzy dzieło kompletne, będące mieszanką barbarzyńskiego eposu i pewnego rodzaju ody do dzikiej natury. Łącząc swoje wspomnienia podróżnicze z doskonałym opanowaniem najdoskonalszych chwytów literatury popularnej, dostarcza czytelnikowi geograficzną powieść przygodową, która wciąga i angażuje już od pierwszej strony.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia  powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku i zawiera już prawie 40 tomów. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Gabriel Ferry

(Louis De Bellemare)

 

 

Gońcy leśni, czyli poszukiwacze skarbów

Część pierwsza

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Dziewięćdziesiąta piąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Trzydziesty szósty tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: Coureurs des bois ou les chercheurs d’or

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2021

 

97 ilustracji, w tym 24 karty tablicowe kolorowe: J.M. Guilliod

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

podkolorowanie: Dariusz Kocurek

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Kinga Ochojska

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2021

 

Ruda Śląska 2021

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-66980-08-2 (całość)

ISBN 978-83-66980-09-9 (część pierwsza)

 

 

 

Gabriel Ferry to przydomek literacki dwóch pisarzy francuskich, ojca, Eugène Louisa Gabriela Ferry de Bellemare (1809-1852) i syna, Gabriela de Bellemare, urodzonego w roku 1846, o nieznanej dacie śmierci.

Przodkowie Gabriela Ferry’ego byli bogatymi plantatorami na Haiti, wygnanymi stamtąd wydarzeniami rewolucji francuskiej. Jego ojciec Gabriel Denis przeniósł się do Anglii i Francji, zamieszkał w Grenoble gdzie zajmował się handlem z Ameryką Łacińską, zwłaszcza Meksykiem.

Gabriel Ferry uczył się w Collège Royal w Wersalu, w roku 1830 z polecenia ojca wyjechał do Meksyku, aby zajmować się jego interesami, do Francji wrócił w 1840. Mieszkał w stolicy, ale odbył wiele podróży po tym kraju, głównie do Sonory, gdzie zamierzał tworzyć osadnictwo francuskie. Podczas pobytu w Meksyku był świadkiem wielu burzliwych wydarzeń, wojny domowej, dyktatury Santa Anny, wspieranych przez Stany Zjednoczone powstań Komanczów i Apaczów na północy, buntów w Zapacetas, w Teksasie, który ogłosił niepodległość w roku 1835, rebelii Republiki Rio Grande, w Tabasco, na Jukatanie, wojny francusko-meksykańskiej w latach 1838-1839.

Wszystko to stanowiło doskonały bodziec do twórczości literackiej i Gabriel Ferry zaczął po powrocie do Francji pisać opowiadania osadzone w realiach meksykańskich, oparte na jego wspomnieniach, które cieszyły się sporą popularnością. Przyczynił się mocno do powstania we Francji mitu Dzikiego Zachodu, gdyż akcję swoich utworów umieszczał często na pograniczu meksykańsko-amerykańskim, który to mit pogłębiał później Gustave Aimard, wzorujący się mocno na Gabrielu Ferry’m.

Ferry pozostał w swej twórczości romantykiem, czerpiącym wiele z dzieł Fenimore’a Coopera, którego bohaterów przenosił z terenów Kanady do Meksyku, pozostawiając ich charakter. Pierwsze opowiadania zamieszczał w czasopismach, w tym w renomowanym „La revue des deux mondes” (lata 1847-1850), później wydawał je w zbiorach. Następnie pisał powieści, jak pełne egzotycznego kolorytu, gwałtownych zwrotów akcji, zbrodni, dramatów, walk i powstań, w które obfitowała historia Meksyku.

W sumie Gabriel Ferry jest autorem opowiadań, wspomnień z pobytu w Meksyku, prac popularyzujących wydarzenia historyczne tego kraju, kilku powieści. Podejrzewa się, że część z tych dzieł mogło wyjść spod pióra jego syna, używającego tego samego pseudonimu literackiego. W XIX wieku cieszyły się sporą popularnością, potem popadły w zapomnienie. Jego dzieła to Costal l’Indien, ou Le dragon de la reine, scènes de la guerre de l’indépedence de Mexico, Les Coureurs des bois ou Les chercheurs d’or, Les Squaters, La Clairière du bois de Hugues, La Chasse aux Cosaques, La Famille de Jeanne d’Arc. Les adventures de Jehan d’Arc (1464-1465), Tancrède de Chateaubrun, Les prouesses de Martin Robert, histoire d’un humble, Les exploits du César: romain parisien, Les adventures du Français au pays du Caciques. Były one tłumaczone na język angielski, hiszpański i niemiecki, także na polski przez Władysława Umińskiego, lecz były to przekłady bardzo luźne, np.: Wędrowiec leśny, Skarb Sonory.

Gabriel Ferry został mianowany przedstawicielem rządu francuskiego w Kalifornii podczas gorączki złota; zginął tragicznie podczas rejsu tam statkiem „Amazone”, który zatonął na Zatoce Biskajskiej w wyniku wywołanego uderzeniem pioruna pożaru.

Prolog

I

Pepe Śpioch

 

Port Elanchovi na wybrzeżu Zatoki Biskajskiej przedstawia malowniczy i wspaniały krajobraz. Kiedy po moim powrocie z Ameryki, zapędzony przez jeden przypadków awanturniczego życia, pewnego dnia wylądowałem w Elanchovi, to jednak nie na krajobrazie skupiła się głównie moja uwaga, lecz na starożytnym zamku, być może jedynym istniejącym w Hiszpanii, który wzniósł swoje dachy z łupku i gotyckie chorągiewki na szczycie najwyższej falezy1. W tym starym zamku rozpoznałem miejsce, gdzie rozpoczęła się dramatyczna historia, opowiedziana mi w lasach stanu Sonora2, kilka lat przed moim powrotem z Meksyku.

Pasmo skał, na których wznosi się ten zamek, otacza mały port Elanchovi, chroniony molem z ciosanego kamienia.

Tam, gdzie to niezbyt wysokie molo styka się z lądem, zaczynamy wspinać się na falezę po naturalnych stopniach, na których amfiteatralnie piętrzą się poszczególne domy.

Ulica wyglądająca jak gigantyczne schody tworzy samą wieś Elanchovi.

Ponieważ wszyscy mieszkańcy są rybakami, a z tego powodu są nieobecni w ciągu dnia, Elanchovi początkowo wydaje się całkowicie niezamieszkane, ale z dachów domów bez kominów unosi się dym z wieczornych posiłków przygotowywanych przez gospodynie. Od czasu do czasu w drzwiach chatek pojawia się żona, niepokojąca się chmurą na horyzoncie, czy matka karmiąca piersią swoje dziecko, w jaskrawych spódnicach i podwójnych warkoczach opadających aż do kolan. Jedna zaniepokojonym wzrokiem przebiega bezmiar morza, druga przyzwyczaja syna do słonego zapachu morskich wodorostów i alg oraz cierpkości morskiego wiatru.

Obie ze smutkiem wsłuchują się w pogwizdującą bryzę3, która zaledwie porusza drzemiące wody portu, wyje na tych odartych z roślin wyniosłościach, usuwa i rozprasza kłaczki dymu oraz obraca pstrokatymi łachmanami rozwieszonymi w nieładzie przy wejściach do chat.

Taki jest widok dzisiejszej wioski Elanchovi, której cisza i samotność na jej szczycie, a huk bałwanów rozbijających się u podnóża dominujących na nią falez, wzbudzają zarazem uczucie przerażenia i melancholii.

W listopadzie 1808 roku w Elanchovi panowała jeszcze smutniejsza atmosfera. Bliskość armii francuskiej zmusiła do ucieczki część jej mieszkańców, którzy zapominając w swym strachu, że ich ubóstwo chroni ich przed wszelkimi stratami, odpłynęli łodziami, aby uciec przed napadem, którego się lękali.

Historia zamku Elanchovi jest ściśle związana z historią gońca leśnego4.

Ten zamek należał do rodziny de Mediana i stanowił część bogatego majoratu tego starożytnego rodu. Od dawna hrabiowie de Mediana nie zamieszkiwali w tej dzikiej samotni, gdy na początku 1808 roku pojawiła się tam głowa rodziny, starszy syn ostatniego hrabiego o tym nazwisku. Przywiózł on tam swoją młodą żonę i dziecko. Będąc wyższym oficerem w hiszpańskiej armii, don Juan de Mediana wybrał ten zamek jako bezpieczne schronienie dla swej żony doñi5 Luisy, którą namiętnie kochał. O jego wyborze zadecydowała także inna przyczyna: alkad6 Elanchovi był jego dawnym sługą, więc liczył na jego poświęcenie dla rodziny, skoro ta wyniosła go na urząd, który obecnie zajmował. Don Ramon Cohecho – tak brzmiało nazwisko pierwszego urzędnika Elanchovi.

W przeddzień rozstania, którego wymagały obowiązki wojskowe, ta surowa rezydencja była stosowna na początku małżeństwa zawartego pod smutnymi auspicjami7. Młodszy brat don Juana, don Antonio de Mediana, także kochał doñię Luisę. Od czasu, kiedy zdecydowanie dokonała wyboru, opuścił kraj i więcej nie wrócił. Rozeszły się nawet pogłoski o jego śmierci, ale nic nie potwierdzało tych przypuszczeń.

Jakkolwiek było, don Juan niedługo pozostawał w Elanchovi, gdyż ważne rozkazy zmusiły go do skrócenia pobytu w zamku swych przodków. Odjechał, pozostawiwszy żonę pod specjalną opieką starego sługi. Odjechał i już nigdy nie powrócił, gdyż francuska kula ugodziła go w jednej z potyczek poprzedzających bitwę pod Burgos8.

Po zmąconych radościach pierwszych dni małżeństwa, dla doñi Luisy nastąpiły dni troski związane z przedwczesnym wdowieństwem. Historia ta zaczyna się w listopadzie 1808 roku, w chwili, kiedy zamek Elanchovi był ponurym świadkiem boleści hrabiny de Mediana.

Chociaż odosobniony na wybrzeżu Zatoki Biskajskiej, port Elanchovi posiadał garnizon złożony z mikeletów9 straży przybrzeżnej. Smutna było ich ówczesna sytuacja. Rząd hiszpański bynajmniej nie kwestionował ich żołdu, ale ciągle zapominał o jego wypłacie. Z drugiej zaś strony przemyt, mogący czasem zasilić ich kieszenie, zupełnie obumarł. Przemytnicy bardzo wystrzegali się stawiać czoła ludziom, których potrzeba zmuszała do podwojenia czujności. Począwszy od kapitana karabinierów don Lucasa Despierto, aż po najniższego urzędnika – wszyscy pozostawali nieustannie czujni, z czego wynikało, że nie wydając ani grosza, hiszpańskie organy podatkowe były tym oszczędniejsze, im wiernej im służono.

Jeden z tych przybrzeżnych strażników okazywał wobec przemytników zupełny sceptycyzm, zaprzeczając nawet, żeby kiedykolwiek istnieli. Znany był z tego, że zawsze zasypiał na swoim posterunku i jego udana lub rzeczywista obojętność zjednała mu przezwisko Śpiocha, które uzasadniał jak najlepiej potrafił.

Rzadko więc wyznaczano go do straży w jakimkolwiek miejscu wybrzeża.

José, albo bardziej poufale Pepe, był dwudziestopięcioletnim młodzieńcem, wysokim, szczupłym i silnie zbudowanym. Jego czarne oczy głęboko osadzone pod gęstymi brwiami, musiały być niegdyś błyszczące. Twarz za to odznaczała się rysami, które odznaczała ruchliwość. Czy to jednak na skutek choroby albo z jakiejś innej przyczyny, jego oblicze wydawało się jakby marmurowe, tak że unosiła się nad nim zwykła atmosfera senności. Jednym słowem Pepe przy wszelkich zewnętrznych oznakach aktywnego ciała i ognistej duszy wydawał się najbardziej apatycznym z ludzi.

Jego pozorne niezadowolenie było nadzwyczajne, gdy wieczorem w dniu, w którym rozpoczyna się ta historia, kapitan don Lucas Despierto posłał po niego na posterunek i kazał się stanowić osobiście u siebie. Otrzymawszy ten nieoczekiwany rozkaz, Pepe wstał, przeciągnął się, ziewnął i wyszedł, mówiąc:

– Co za diabelska fantazja przyszła kapitanowi do głowy, by po mnie przysyłać?

Kiedy jednak był już sam, strażnik żwawiej niż zwykle pospieszył do mieszkania swego przełożonego. Gdy wszedł, kapitan był bardzo zajęty, tak że nie słyszał otwierających się drzwi.

Mikelet wydawał się drzemać, miętosząc papierosa w palcach.

– Jestem, panie kapitanie – rzekł Pepe, z uszanowaniem kłaniając się don Lucasowi.

– No dobrze, mój chłopcze – zaczął kapitan dobrodusznym tonem. – Ciężkie czasy, nieprawdaż?

– Coś o tym słyszałem.

– Wyobrażam sobie – rzekł z uśmiechem don Lucas – że mizeria tych czasów dosięga cię tylko w połowie, bo zawsze śpisz.

– Gdy śpię, to nie chce mi się jeść – odparł Pepe, tłumiąc ziewanie – a przy tym śni mi się, że rząd mi płaci.

– Jesteś więc jego wierzycielem tylko przez cztery godziny dziennie. Teraz jednak, mój chłopcze, nie o to chodzi. Tego wieczora pragnę ci dać dowód mego zaufania.

– Ach! – mruknął Pepe.

– A zarazem przychylności. Rząd wszystkich nas obserwuje. Zaczyna się rozpowszechniać twoja reputacja apatycznego człowieka i możesz zostać zwolniony jako niepotrzebny strażnik. Byłoby to smutne dla ciebie, gdybyś był pozbawiony stanowiska.

– Okropne, panie kapitanie – odrzekł Pepe z doskonałą dobrodusznością – bo jeżeli umrę z głodu, zajmując swoje stanowisko, nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym go nie miał.

– Pragnąc uniknąć takiego nieszczęścia, postanowiłem dostarczyć tym, którzy by mogli cię oczernić, dowód zaufania, jakie w tobie pokładam, dając ci tej nocy na posterunek w Ensenada.

Pepe mimowolnie szeroko otworzył oczy.

– Dziwi cię to? – zapytał don Lucas.

– Nie – odpowiedział Pepe.

Kapitan nie mógł ukryć lekkiego drżenia przed swym podwładnym.

– Jak to „nie”? – zapytał.

– Kapitan Despierto – odpowiedział pochlebnym głosem Pepe – jest dostatecznie znany ze swej czujności i nieomylnego oka, aby nawet móc bez żadnego niebezpieczeństwa powierzyć najważniejszy posterunek najnieudolniejszemu ze swoich podwładnych, dlatego nie dziwię się, że chce mi pan go powierzyć. Teraz czekam na rozkazy, jakie Wasza Wysokość mi wyda.

Don Lucas wydał mu polecenia w tak rozwlekły sposób, że może trudno byłoby wszystkie zapamiętać, i odprawił go, mówiąc:

– Przede wszystkim nie zaśnij na posterunku.

– Spróbuję, panie kapitanie – odparł Pepe.

„Ten chłopiec jest nieoceniony. Zrobiłbym to celowo, gdybym miał odnieść sukces” – pomyślał don Lucas gdy Pepe wyszedł i z zadowoleniem zatarł ręce.

Mała zatoka, zwana Ensenada, którą powierzono Pepemu Śpiochowi, była tak tajemniczo obramowana skałami, że wydawała się jakby naumyślnie wydrążona, by zachęcać do przemytu, lecz nie temu, który spokojnie się odbywa na rogatkach naszych miast, ale temu, który tak śmiało prowadzą hiszpańscy przemytnicy ze sztyletami i sztucerami w rękach.

Przez swoje odosobnienie stanowisko to nie było pozbawione niebezpieczeństwa, kiedy podczas mglistej nocy listopadowej, opary oceanu zawieszają się na kształt baldachimu w atmosferze, odejmują wzrokowi możliwość przenikania i tłumią głos wzywający pomocy.

Nikt nie mógłby rozpoznać Pepego Śpiocha, zwykle pogrążonego w głębokim śnie, człowieka o głupkowatym obliczu, ociężałym chodzie, nikt, jak powiedzieliśmy, nie mógłby go rozpoznać w żołnierzu, przybyłym z podniesioną głową i sprężystym krokiem, by zacząć pełnić swoją straż. Jego oczy, zwykle przymknięte, zdawały się błyszczeć w ciemnościach, by rozwikłać najmniejsze tajemnice.

Po ostrożnym poprowadzeniu we wszystkich kierunkach swej ślepej latarni10, której stożek światła przekonał go, że był zupełnie sam, mikelet tak ją ustawił, że oświetlała wydrążoną ścieżkę prowadzącą do wioski, i otuliwszy się płaszczem, położył się dziesięć kroków dalej, tak by móc widzieć zarówno ścieżkę, jak i zatoczkę.

– Ach, kapitanie! – rzekł do siebie. – Jesteś mądrym człowiekiem, ale za bardzo ufasz ludziom, którzy ciągle śpią. A co, u diabła, jeśli uwierzę, że jesteś zainteresowany tym, czy głęboko będę spał tej nocy. Kto wie? – kontynuował, poprawiając się najlepiej, jak potrafił, w swoim płaszczu.

Przez około pół godziny Pepe pozostawał sam na sam ze swymi myślami, śledząc kolejno wzrokiem zatokę i wydrążoną drogę. Pod koniec tego czasu dosłyszał skrzypienie piasku na ścieżce, później w świetle rzucanym rzez latarnię ukazała się jakaś czarna postać i wkrótce można było wyraźnie zobaczyć kapitana mikeletów. Wydawało się że przez kilka minut czegoś szuka. W końcu dostrzegłszy leżącego nocnego strażnika, zawołał półgłosem:

– Pepe!

Pepe nie zamierzał odpowiedzieć.

– Pepe – powtórzył trochę głośniej kapitan.

Mikelet ciągle uporczywie milczał. Potem głos don Lucasa przestał być słyszalny i wkrótce odgłos jego kroków zamilkł w oddali.

„Dobrze! – pomyślał Pepe. – Przed chwilą byłem tak głupi, że jeszcze powątpiewałem, ale teraz już nie. W końcu przemytnik ośmielił się zaryzykować. Byłbym bardzo niezręczny, gdybym nie miał z tego skorzystać, nawet kosztem mego przełożonego”.

Strażnik jednym skokiem zerwał się na nogi.

– Tutaj nie jestem już Pepem Śpiochem – powiedział, prostując się na całą wysokość.

Upłynęło kolejne pół godziny, podczas której przybrzeżny strażnik nie dostrzegł nic oprócz ogromu pustki. Nic nie przerywało ciągłości białawej linii, którą nakreślało morze, zlewając się z niebem. Wielkie czarne chmury kolejno zakrywały i odsłaniały wschodzący właśnie księżyc i czy horyzont na przemian świecił jak roztopione srebro, czy też był czarny jak pogrzebowa krepa, żaden przedmiot nie zwiastował na oceanie obecności ludzi.

W spojrzeniu mikeleta malowało się takie natężenie, że zdawało mu się, iż widzi migoczące przed nim iskry. Znużony tą ciągłą uwagą, zamknął oczy i całą potęgę swoich organów skoncentrował na swoim słuchu. Nagle słaby szelest prześlizgnął się po powierzchni wód i dotarł do jego ucha; potem lekki powiew od lądu odsunął dźwięk nad pełne morze i od tej chwili nic już nie usłyszał. Nie wiedząc, czy stał się igraszką iluzji, mikelet znów otworzył oczy, ale ciemności nocy nie pozwoliły mu nic zobaczyć.

Zamknął je więc z powrotem, by ponownie posłuchać. Tym razem do jego uszu dobiegł rytmiczny szmer, podobny do tego, jaki wydają wiosła dyskretnie zanurzające się w wodę, i słaby skrzyp dulek11.

– Wreszcie się doczekałem! – rzekł z westchnieniem zadowolenia Pepe.

Na horyzoncie pojawiła się prawie niezauważalna czarna kropka, po czym szybko się rozrosła i wkrótce pojawiła się łódź, a za nią niewielka bruzda piany.

Pepe pospiesznie położył się na brzuchu w obawy, by jego sylwetka nie została dostrzeżona z łodzi, ale z wyniosłości, na której się znajdował, ani na chwilę nie mógł stracić jej z oczu. Wkrótce zobaczył, że się zatrzymała, wiosła zawisły nieruchomo jak skrzydła szybującego morskiego ptaka wybierającego stronę, gdzie ma ulecieć, po czym nagle wznowiła swój ruch ku wybrzeżu zatoki.

– Nie wahajcie się – szepnął mikelet – czujcie się jak u siebie w domu.

Rzeczywiście, wioślarze zdawali się być pewni, że nie będą niepokojeni i kilka sekund później pod kilem łodzi zazgrzytały otoczaki wybrzeża.

– Ho, ho! – szepnął Pepe. – Ani jednej paki towarów! Czyżby przypadkowo nie byli przemytnikami?

W łodzi znajdowało się trzech ludzi i wydawało się, że podejmują tylko niezbędne środki ostrożności, aby zbyt głośno nie zakłócać nocnej ciszy. Ich ubiory nie wyglądały na te, które zwykle noszą przemytnicy.

– Kim, do cholery, mogą być ci ludzie? – zapytał sam siebie mikelet.

Przez kępy zżółkłej trawy otaczające grzebień stoku, gdzie znajdował się Pepe, i wznoszące się nad jego głową, mógł przypatrywać się temu, co robią trzej nieznajomi w łodzi. Na rozkaz dany przez człowieka siedzącego przy sterze pozostała dwójka wyskoczyła na ziemię, aby zorientować się w miejscu zatrzymania, pozostawiając w łodzi tylko tego, który wydawał się ich przywódcą.

Pepe przez chwilę był niezdecydowany, nie wiedząc czy ma pozwolić im wejść na wydrążoną ścieżkę, ale widok łodzi pozostawionej pod dozorem tylko jednego człowieka pomógł mu w podjęciu decyzji. Pozostał zatem nieruchomy i nawet wstrzymał oddech, gdy dwaj osobnicy, każdy uzbrojony w kataloński nóż, przechodzili o kilka stóp12 pod nim.

 

Wówczas zdołał dostrzec, że marynarski ubiór, który mieli na sobie jeden i drugi, był podobny do tego, jaki nosili ówcześni korsarze. Był czymś pośrednim między mundurem królewskiej marynarki wojennej i swobodnym odzieniem ludzi z floty handlowej. Pepe nie mógł jednak rozróżnić rysów twarzy przemytników, ukrytych pod baskijskimi beretami. Nagle obaj marynarze zatrzymali się. Kawałek krawędzi stoku obruszonego kolanami Pepego zsunął się powoli po stoku falezy.

– Słyszałeś coś? – zapytał jeden z nich.

– Nic, a ty?

– Wydawało mi się, że usłyszałem, jakby coś spadło stamtąd – powiedział, wskazując miejsce, nad którym karabinier leżał twarzą ku ziemi.

– Ba! To jakaś leśna mysz wracająca do swej norki.

– Gdyby ten stok nie był tak urwisty, wdrapałbym się na niego – rzekł pierwszy.

– Powiadam ci, że nie ma się czego obawiać – odpowiedział drugi. – Noc jest czarna jak smoła, a poza tym czyż TAMTEN nie zapewniał nas, że pilnuje strażnik, który sypia po całych dniach?

– Tym bardziej w nocy może nie zmrużyć oka. Zostań tu, a ja przejdę się dookoła, a jeżeli znajdę tam naszego śpiocha – dodał, wskazując na swój szeroki nóż, którego ostrze błyszczało w ciemności – tym gorzej… albo tym lepiej dla niego, bowiem zaśnie na wieki.

„Do diabła, to jakiś filozof – pomyślał Pepe – ale na razie dość się już wyspałem”.

Wtedy jak wąż pozbywający się swej skóry wysunął się ze swego płaszcza i zostawił go w tym miejscu, pełzając z ostrożnością, że był już dość daleko i żaden szmer nie zdradzał jego manewrów, a według wyrażenia hiszpańskiego, nawet ziemia go nie usłyszała. W ten sposób z karabinem w ręku dotarł dokładnie nad miejsce, gdzie zatrzymała się łódź.

Tam nabrał tchu i rzucił ognistym wzrokiem na pozostającego w niej człowieka. Ten zdawał się pogrążony w posępnej zadumie, bowiem siedział nieruchomo pod obszernym płaszczem, który służył mu zarówno do zakrycia twarzy, jak również dla ochronienia się przed wilgocią nocy. Jego wzrok był skierowany na pełne morze i dlatego nie mógł dostrzec czarnej sylwetki karabiniera powoli podnoszącego się na szczycie urwiska i mierzącego wzrokiem odległość oddzielającą go od plaży. Nieznajomy wykonał ruch, by odwrócić się w stronę lądu, i w tej samej chwili Pepe, puściwszy zgniecione gałęzie krzewiny, których się uczepił, zeskoczył obok niego jak tygrys na swój łup.

– To ja – powiedział. – Nie ruszaj się albo zginiesz – dodał, opierając lufę karabinu o pierś oszołomionego nieznajomego.

– Kim jesteś? – odparł ten, którego spojrzenie iskrzące się ze wściekłości nie opuściło się przed groźną postawą jego nieprzyjaciela.

– Ejże, to licha! Dobrze wiesz, że Pepe! Pepe, który ciągle śpi.

– Biada mu, jeżeli mnie zdradził! – rzekł nieznajomy, jakby mówiąc do siebie.

– Jeżeli mówisz o don Lucasie – przerwał karabinier – mogę cię zapewnić, że nie jest do tego zdolny, i jeżeli tu jestem, to dlatego, że był zbyt dyskretny, panie przemytniku.

– Przemytniku! – rzekł nieznajomy tonem dumnej wzgardy.

– Jeżeli mówię „przemytniku” – odpowiedział Pepe zadowolony ze swojej przenikliwości – to dlatego, żeby ci pochlebić, bo nie masz ze sobą ani uncji towaru, chyba że to jest próbka – dodał, wskazując stopą na sznurową drabinkę zwiniętą na dnie łodzi.

Stojąc twarzą w twarz z nieznajomym, Pepe mógł dowolnie mu się przypatrzyć.

Był to młodzieniec mający blisko dwadzieścia pięć lat. Miał ogorzałą cerę marynarza. Czarne, gęste brwi mocno uwydatniały szerokie i kościste czoło. Duże czarne oczy, błyszczące posępnym płomieniem w głębi oczodołów, wskazywały na niepohamowane namiętności. Usta nieznajomego były wycięte i wyrażały pogardę. Zmarszczki na policzkach, mimo młodego wieku były wyraźnie zaznaczone i przy najmniejszym poruszeniu nadawały wyraz zimnego lekceważenia, arogancji lub pogardy. Z jego oczu i twarzy można było odgadnąć, że ambicja i zemsta musiały być dominującymi żądzami tego człowieka. Jedynie czarne i kędzierzawe włosy łagodziły surowość jego oblicza. Co do jego ubioru, był to mundur oficera marynarki hiszpańskiej. Spojrzenie zdolne zatrwożyć każdego innego oprócz mikeleta ujawniało niecierpliwość, jaka go dopadła, kiedy zobaczył, że jest wypytywany przez strażnika.

– Dość tych żartów, hultaju! Czego chcesz? Mów – rzekł nieznajomy.

– Pomówmy o interesach, gdyż właśnie tego pragnę – powiedział Pepe. – Po pierwsze, kiedy twoi ludzie odniosą mój płaszcz i latarnię, których nie omieszkają zabrać, każesz im zatrzymać się w pewnej odległości, i w ten sposób będziemy mogli bez przeszkód porozmawiać. W przeciwnym razie wypalę do ciebie z karabinu, przez co zginiesz na miejscu, i podniosę alarm, a sam odpłynę łodzią na pełne morze. Cóż pan na to powie? Nic? Ta odpowiedź jest równie dobra, jak inna. Kontynuuję zatem. Dałeś memu kapitanowi czterdzieści uncji srebra13? – zapytał mikelet z czelnością i na chybił-trafił. – Jeżeli dostanę więcej, między nami będzie kwita.

– Dwadzieścia – odparł nieznajomy bez zastanowienia.

– Wolałbym czterdzieści – odpowiedział Pepe. – Otóż według mnie nie daje się podobnej sumy dla przyjemności sentymentalnej przejażdżki po zatoce Ensenada. Moje interwencja musi panu przeszkadzać, zatem chcę, byś zapłacił mi za moją neutralność.

– Ile? – zapytał nieznajomy.

– Bagatela. Dał pan kapitanowi czterdzieści uncji…

– Dwadzieścia, powtarzam ci.

– Wolałbym, żeby to było czterdzieści, ale zgadzam się na dwadzieścia – rzekł Pepe. – Nie chcę być niedyskretny. Jestem tylko żołnierzem, a on kapitanem, dlatego będę rozsądny, żądając dwa razy tyle, ile on dostał.

Nieznajomy, ograbiony w taki sposób, wyrzucił z siebie przekleństwo, ale nic nie odpowiedział.

– Wiem – mówił dalej Pepe – że to niewiele, bo jeżeli pobiera trzy razy większą płacę ode mnie, to za to ma trzy razy mniejsze potrzeby, stąd też miałbym prawo do potrójnego wynagrodzenia, ale jak on mówi, czasy są ciężkie i podtrzymują moją propozycję.

Wydawało się, że w sercu nieznajomego, z którego czoła, mimo pory roku spływały krople potu, toczyła się gwałtowna walka między niepokojem a dumą. Bardzo nagląca potrzeba musiała go sprowadzić z taką wielką tajemnicą w to odludne miejsce, gdyż poskromiła jego dumę, która wydawała się niezłomna. Wyraz kpiącej nieustraszoności na twarzy Pepego również sprawiła, że poczuł pilną potrzebę dojścia do zgody, więc wyciągając rękę spod płaszcza, zdjął z jednego z palców cenny pierścionek i podał go mikeletowi.

– Weź i odejdź – powiedział do niego.

Pepe wziął go i obejrzał, po czym zawahał się.

– Ba! Ryzykuję i przyjmuję go za czterdzieści uncji srebra. Odtąd jestem głuchy, niemy i ślepy.

– Liczę na to – warknął zimnym głosem nieznajomy.

– Na życie mojej matki – odrzekł Pepe – ponieważ teraz już nie chodzi o kontrabandę, chcę ci pomóc, gdyż rozumiesz, że jako karabinier mogę nie zauważać kontrabandy, ale sam się nią trudnić… nigdy!

– Jeżeli tak, to możesz uspokoić swoje sumienie w tym względzie – odrzekł nieznajomy z gorzkim uśmiechem. – Pilnuj tej łodzi, dopóki nie wrócimy. Ja dołączę do moich ludzi. Tylko jeśli cokolwiek się wydarzy, cokolwiek spostrzeżesz, choćby to długo trwało, nim wrócimy, pozostań, jak mówiłeś, niemy, głuchy, ślepy i cierpliwy.

Powiedziawszy to, nieznajomy wyskoczył z łodzi na ląd i zniknął za zakrętem wydrążonej ścieżki.

Pepe, zostawszy sam, przypatrywał się przy blasku księżyca brylantowi oprawionemu w pierścień, który wymusił od nieznajomego.

„Jeżeli w tym pierścieniu jest prawdziwy diament – pomyślał – to rząd może mi już nigdy nie płacić żołdu. Mnie to nie obchodzi, ale od jutra zacznę wrzeszczeć jak opętany, dopominając się zaległej pensji. Będzie to dobrze wyglądało”.

 

 

 

 

1Faleza (klif) – urwisko brzegu morskiego lub jeziornego powstające na wysokich wybrzeżach wskutek niszczycielskiej działalności fal.

2Sonora – tu: stan w północno-zachodnim Meksyku.

3Bryza – wiatr poranny lub wieczorny, powstający wskutek nierównomiernego nagrzewania się powierzchni lądu i morza; w nocy wieje znad lądu, w dzień znad morza.

4Goniec leśny (fr. coureur des bois) – określenie myśliwych i traperów, którzy w XVII i XVIII wieku wyruszali z Nowej Francji na północny zachód dzisiejszych Stanów Zjednoczonych i południowy zachód Kanady po futra dzikich zwierząt (zwłaszcza bobrów), które pozyskiwali samodzielnie lub nabywali od Indian.

5Doña – tytuł grzecznościowy używany w Hiszpanii, łączony tylko z imieniem.

6Alkad (z hiszp. alcaldo – sędzia) – burmistrz w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej.

7Auspicje (z łac. auspicium) – przepowiednie, przewidywanie przyszłości i odgadywanie woli bogów.

8Bitwa pod Burgos – bitwa stoczona 7 listopada 1808 roku w trakcie hiszpańskiej kampanii Napoleona; silny korpus francuski marszałka Jean-Baptiste Bessièresa pokonał w boju, a następnie zniszczył mniej liczne i źle dowodzone siły hiszpańskie księcia Belvedere’a, otwierając armii cesarskiej drogę w głąb kraju.

9Mikelet (kat. miquelet) – hiszpański gwardzista; także pirenejski partyzant.

10Ślepa latarnia – latarnia z ruchomą przesłoną, ukierunkowującą światło.

11Dulka – podparcie wiosła w postaci obrotowych widełek mocowanych na burcie łodzi lub okutego otworu.

12Stopa – jednostka długości stosowana w krajach anglosaskich, równa 30,48 cm; stopa francuska wynosiła 32,48 cm.

13Uncja – dawna jednostka masy lub objętości płynów, w starożytnym Rzymie 1/12 libry (funta); miała różne wartości, zwykle około 28 g.

II

Alkad i jego sekretarz

 

Nikt nie wiedział, ile czasu Pepe przebywał na swoim stanowisku, czekając na powrót nieznajomego. Kiedy jednak dało się słyszeć pianie koguta, gdy na horyzoncie pobielał brzask zorzy, zatoczka Ensenada była zupełnie pusta.

Wtedy życie zdawało się odradzać w wiosce. Jeszcze wciąż niewyraźne cienie zarysowywały się na stromych ścieżkach prowadzących do mola. Łodzie, kołysane falami, zostały pozbawione cum14 i pierwsze promienie dnia oświetliły wypłynięcie rybaków. Upłynęło zaledwie kilka minut i cała flotylla zniknęła w porannej mgle. Otwierały się drzwi domów, na progach powiały się i znikały kobiety oraz dzieci. Jedyną spośród tych lichych chałup, gdzie nie otworzyły się jeszcze o świcie okiennice, była alkada wioski Elanchovi, o którym już wspomnieliśmy.

Już był jasny dzień, gdy młodzieniec w wysokim kapeluszu, znoszonym, brudnym i w pewnych miejscach błyszczącym, jakby był z lakierowanej skóry, kierował się w stronę tego domu. Spodnie tak krótkie, że można je było uważać za spodenki, tak obcisłe, że były podobne do pokrowca od parasola, tak wytarte, że nie byłoby w nich ciepło nawet podczas kanikuły, źle chroniły jego nogi przed przejmującym zimnem listopadowego poranka. Ten młody człowiek zapukał do drzwi alkada. Prawie nie było widać jego twarzy, gdyż aż po uszy otulił się małym płaszczykiem z grubego sukna, z długim włosem, zwanym esclavina. Sądząc po sposobie noszenia tego płaszczyka w górnej części i po tym, do czego był zmuszony przez jego ciasność, pozostawiając odsłonięte nogi na korzyść torsu, wydawał się zupełnie zadowolony ze swoich spodni. Pozory jednak są bardzo zwodnicze. W istocie zaś marzenia tego chłopca, którego błędny wzrok, nędzny wygląd i pewna woń stęchłego papieru wskazywały na escribana15, odnosiły się do posiadania zupełnie innych spodni od tych, jakie nosił, to znaczy do długich, szerokich i miłych w dotyku. Krótko mówiąc, spodnie łączące w sobie te trzy zalety, musiały w jego oczach wydawać się nieprzenikliwą pokrywą przeciw cierpieniom życia i niezdobytą twierdzą przeciw nieszczęściu. Ten młodzieniec był prawą ręką alkada i nazywał się Gregorio Cagatinta.

Po nieśmiałym zastukaniu we drzwi alkada rogowym kałamarzem, który nosił na rzemyku zawieszonym na szyi, otworzyła mu starsza kobieta.

– Ach, to ty, don Gregorio! – stwierdziła staruszka z tą dumną hiszpańską uprzejmością, która sprawia, że dwóch pucybutów, kiedy się spotkają, obdarowują się tytułem „don” jak wielcy hiszpańscy grandowie16.

– To ja, doña Nicolasa – odpowiedział Gregorio.

– Jezus Maria! Skoro tu jesteś, to znaczy, że się spóźniłam. Mój pan czeka na spodnie. Usiądź, don Gregorio, niebawem tu przyjdzie.

Izba, do której wprowadzony został escribano, wydawałaby się ogromna, gdyby w każdym jej kącie nie były złożone w nieładzie: sieci różnej wielkości, maszty, reje17, żagle rozmaitych kształtów, począwszy od prostokątnych, aż po łacińskie18, rudle19, wiosła, wełniane koszule. Dzięki temu bałaganowi ledwo starczało miejsca dla dwóch stołków ustawionych przy dużym dębowym stole, na którym stał korkowy kałamarz najeżony trzema piórami mocno zatkniętymi w otworach, pośród kilku arkuszy brudnego papieru, wydające się być rozłożone dla nadania powagi lub być może dla przestraszenia odwiedzających. Patrząc na to dziwaczne skupisko różnorodnych przedmiotów, trudno było nie mieć dobrego wyobrażenia o tym, czemu oddawał się alkad poza swoim publicznym urzędowaniem. Rzeczywiście, pożyczał na lichwiarski procent, od reala po piastra20, biorąc odsetki w wysokości dwudziestu procent miesięcznie, czyli dwieście czterdzieści procent rocznie, a ponieważ jego klientela składała się wyłącznie z rybaków, więc stąd wziął się ten zbiór żeglarskich przedmiotów, które zatłaczały salę przyjęć alkada.

Cagatinta spojrzał z roztargnieniem na tę tandetę, pomiędzy którą nie było ani jednej pary spodni, co go nie narażało na żadną gorszącą pokusę, gdyż należy wiedzieć, że jego wątpliwa uczciwość prawdopodobnie nie wytrzymałaby tak strasznej próby. Escribano nie był ulepiony z ciasta, z którego robi się uczciwego człowieka. Natura, zawsze działająca od prostych do złożonych rzeczy, miała tylko czas uczynić z niego pospolitego oszusta, ale prawdą było też to, że był jeszcze w kwiecie młodości.

Don Ramon nie dał na siebie czekać. Wkrótce ukazało się jego jowialne oblicze, tchnące szczerością. Był to mężczyzna silny oraz krępy i łatwo można było sobie wyobrazić, że jedna nogawica jego spodni wystarczyłaby na wykrojenie dwóch pantalonów21 dla jego chudego i mizernego escribano.

– Na żywego Boga, wielmożny alkadzie! – powiedział pisarz po wymianie mnóstwa porannych grzeczności. – Jakie ma pan wspaniałe pantalony!

 

– Gregorio, mój przyjacielu – odpowiedział z radosną miną alkad – stajesz się nudny przez te swoje powtarzania. Ech, do diabła! Czy w mojej osobie zazdrościsz mi tylko spodni?

Cagatinta westchnął i odpowiedział jak zgłodniały pies czyhający na kości.

– Chyba trzeba by cudu, bym zdołał osiągnąć osobiste zalety pana, ale pańskie spodnie to inna sprawa. Dwa łokcie22 sukna z Segowii załatwiłyby sprawę.

– Cierpliwości, cierpliwości, mości escribano! Wiadomo ci, że za przysługi, których się od ciebie spodziewam, nie mówiąc o tych, które mi już wyświadczyłeś, przyrzekłem ci moje spodnie koloru krwi wołu, kiedy zostaną zużyte. Ja się tym zajmę, a ty zasłuż na ich pozyskanie.

– Co należy zrobić, abym to osiągnął? – zapytał zdesperowany escribano. – Gra nie jest równa. Pańskie zadanie jest bardzo łatwe w porównaniu z moim!

– Ech, mój Boże! Tego się nie wie – odpowiedział alkad. – Może pojawić się taka okoliczność, która da ci przewagę nade mną.

– Tak, ale w międzyczasie może się też zdarzyć taka sytuacja, że nagle twoje spodnie stracą całą swoją wartość.

– Dalej, do roboty – rzekł alkad, pragnąc przerwać narzekania Gregoria. – Spiszemy akt wywłaszczenia łodzi z powodu nieuiszczenia opłaty przez tego Vicente Pereza, który pod pretekstem, że ma sześcioro dzieci do wykarmienia, nie zwrócił mi w uzgodnionym terminie dwudziestu piastrów, które mu pożyczyłem.

Powiedziawszy to, don Ramon wziął na wpół zniszczone krzesło i usiadł na nim przy stole.

– Weź pan to – rzucił żywo escribano, podając mu skórzany pokrowiec, z powodu zużycia wypolerowany jak mahoń – będzie panu bardziej miękko.

– Także moim spodniom – odrzekł z drwiącą miną alkad.

Cagatinta wyciągnął z biurka arkusz ostemplowanego papieru. Już zabierali się do pracy, kiedy rozległo się pospieszne pukanie do drzwi, które wcześniej dwaj urzędnicy zamknęli, by im nie przeszkadzano..

– Kto, do diabła, może tak stukać? – rzekł alkad.

– Ave Maria pursima!23 – odezwał się głos z zewnątrz.

– Sin pecado concebida24 – odpowiedzieli razem dwaj akolici.

Po wypowiedzeniu tej sakramentalnej formuły Gregorio poszedł otworzyć drzwi.

– Co sprowadza o tej porze don Juana de Dios? – zawołał alkad, zdziwiony widokiem głębokiego smutku malującego się na łysym czole dozorcy hrabiny de Mediana.

– Ach, panie alkadzie – odrzekł starzec – tej nocy wydarzyło się wielkie nieszczęście, popełniono wielką zbrodnię… Zniknęła hrabina, a wraz z nią młody hrabia.

– Czy jesteście tego pewni? – wykrzyknął alkad.

– Niestety! Wystarczyło wejść przez balkon wychodzący na morze, jak to uczyniliśmy, nie otrzymawszy odpowiedzi od pani, by zobaczyć, w jakim stanie mordercy pozostawili jej pokój.

– Sprawiedliwości, sprawiedliwości, panie alkadzie!! Wyślij wszystkich swoich alguazilów!25 – zawołał z pewnej odległości kobiecy głos.

Była to pokojówka hrabiny, która uznała za stosowne wrzeszczeć tym głośniej, niż była w rzeczywistości dotknięta tak niepojętym wypadkiem, i wpadła do sali przyjęć alkada.

– Ta, ta, ta… jakże ci spieszno! – odparł urzędnik. – Czy myślisz, że mam tylu alguazilów? Dobrze wiesz, że mam ich dwóch tylko, a do tego jeszcze umieraliby z głodu w tej cnotliwej wiosce, gdyby się zajmowali jedynie swoimi obowiązkami. Tego ranka wyprawili się na połów.

– Niestety, mój Boże! – łkając, krzyczała pokojówka. – Moja biedna pani! Kto jej pomoże?

– Cierpliwości, kobieto – powiedział don Ramon – nie trać nigdy wiary w sprawiedliwość, być może samo Niebo przyjdzie jej z pomocą.

Służąca nie uznała za stosowne okazać się pocieszoną tą wiarą i jej krzyki nasiliły się. Stary Juan de Dios ze smutnie spuszczoną głową cichutko wezwał straszniejszego sędziego. Przed drzwiami domu alkada zebrała się liczna grupa kobiet, starców i dzieci i stopniowo wciskała się do świątyni sprawiedliwości.

Don Ramon Cohecho podszedł do Cagatinty, który sobie zacierał ręce pod swoją esklaviną na myśl o tym, ile ostemplowanego papieru zagryzmoli, i rzekł do niego:

– Uwaga, przyjacielu Gregorio, nadszedł odpowiedni czas i jeżeli jesteś zręczny, spodnie koloru wołowej krwi…

Nie dokończył zdania, ale Cagatinta zrozumiał, gdyż zbladł z radości i nie tracąc z oczu żadnego znaku swego zwierzchnika, był przygotowany chwycić w locie pierwszą nadarzającą się okazję.

Alkad zasiadł znowu na skórzanym fotelu i gestem ręki nakazał milczenie, a potem z obfitością właściwą językowi hiszpańskiemu najokazalszemu i najbogatszemu ze wszystkich żywych języków, miał dość długą mowę do swego audytorium, której treść była następująca:

– Moje dzieci – powiedział – według doniesienia szanownego don Juana de Dios Canelo, tej nocy została popełniona wielka zbrodnia. Wiadomość o tym zamachu nie mogła ujść czujności sprawiedliwości, ponieważ nic nie może jej umknąć, ale pomimo tego dziękuję don Juanowi de Dios za jego urzędowe zeznanie. Ten czcigodny dozorca powinien je uzupełnić, ujawniając nazwiska sprawców.

– Ależ, panie alkadzie – przerwał don Juan de Dios – tego nie wiem, chociaż moje zeznanie było, jak powiedziałeś, urzędowe. Pomogę jednak w znalezieniu winnych.

– Słyszycie go, moje dzieci? Czcigodny Canelo w zeznaniu urzędowym błaga sprawiedliwość o wymierzenie kary na winowajców. Sprawiedliwość nie będzie głucha na jego wołanie. Niech mi teraz wolno będzie pomówić o moich małych interesach i poświęcić się żalowi, jaki we mnie wzbudza zniknięcie hrabiny i młodego hrabiego de Mediana.

Tutaj alkad dał znak Cagatincie, którego wszystkie natężone zmysły jeszcze nie ujawniły mu, jaką przysługą będzie mógł pozyskać przedmiot swych ambicji, po czym dodał:

– Wiadomo wam, moje dzieci, że z rodziną de Mediana łączą mnie podwójne więzi. Oceńcie więc moją boleść, gdy dowiedziałem się o zbrodni, tym bardziej niepojętej, że nie wiadomo, z jakiej przyczyny i przez kogo została popełniona. Niestety, moje dzieci, tracę potężną protektorkę, a serce wiernego sługi zostało przebite na wylot, podczas gdy serce urzędnika zostało okrutnie zranione. Tak, moje dzieci, w zwodniczym spokoju, w jakim wczoraj jeszcze byłem pogrążony, udałem się do zamku Mediana w sprawie mojej dzierżawy.

„By usilnie prosić o odroczenie zapłaty” – miał już wykrzyknąć Cagatinta, doskonale zorientowany w sprawach alkada, ale ten nie dał mu czasu na popełnienie takiej ogromnej niedyskrecji, która na zawsze pozbawiłaby go obiecanej nagrody.

– Cierpliwości, mój zacny Cagatinta – powiedział alkad, zwracając się do escribano – powściągnij w sobie tę żądzę sprawiedliwości, która cię zżera. Tak, moje dzieci, w wyniku tego spokoju, nad którym ubolewam, złożyłem na ręce nieszczęsnej hrabiny… – Tutaj głos don Ramona zadrżał. – Sumę odpowiadającą dziesięcioletniej dzierżawie opłaconej z góry.

Na tę nieoczekiwaną deklarację Cagatinta podskoczył na swoim stołku, jakby został ukąszony przez żmiję, a w żyłach ścięła się mu krew, kiedy promień światła wykazał mu ogrom błędu, jakiego miał się dopuścić.

– Osądźcie zatem mój ból, moje dzieci. To jest o tyle chytre, że dziś hrabina miała mi dać pokwitowanie.

Te słowa wywarły na słuchaczach głębokie wrażenie. Żaden z nich nie wierzył w ten fatalny przypadek, ale nikt nie śmiał okazać swego niedowierzania.

– Na szczęście – ciągnął alkad – przysięga osób godnych zaufania może naprawić to nieszczęście.

Tutaj Cagatinta, podobnie jak długo tamowana woda, która wreszcie znalazła ujście, wyciągnął rękę i wykrzyknął z zapałem:

– Przysięgam!

– Przysięgam – powtórzył alkad.

– On przysięga – powtórzyli obecni.

– Tak jest, moi przyjaciele, jeszcze raz przysięgam i ciągle pragnąłbym przysięgać, chociaż jedna rzecz zawstydza moją delikatność, to jest, że nie przypominam sobie, czy alkad zapłacił nieszczęsnej doñi Luise za dziesięć lub piętnaście lat z góry – rzekł Cagatinta.

– Nie, mój zacny przyjacielu – przerwał mu don Ramon Cohecho z umiarkowaniem, które powinno mu zjednać pobłażanie u słuchaczy, ponieważ miał otwarte pole do nadużyć – stratę dziesięcioletniej dzierżawy tylko twoje świadectwo mi zabezpiecza, dlatego też możesz liczyć na moją wdzięczność.

„Spodziewam się – pomyślał pisarz – dwa lata zaległe i dziesięć naprzód, to czyni dwanaście lat za darmo. Teraz niezaprzeczenie mam największe prawo do spodni koloru wołowej krwi!”.

Nie będziemy już męczyć Czytelnika dalszym opisem tego, co się działo na tym posiedzeniu, gdzie sprawiedliwość była stosowana tak, jak była przed Idzim Blasem26 i jak jeszcze będzie długo praktykowana w Hiszpanii, i sprawimy, że będzie obecny przy śledztwie prowadzonym na miejscu zbrodni przez alkada i jego towarzysza, w towarzystwie wymaganych prawem świadków.

Rozpoczęto od wyważenia drzwi do sypialni, zaryglowanych od wewnątrz. Puste szuflady i inne sprzęty, na pół zniszczone, leżały na podłodze. Nic jednak nie wskazywało w widoczny sposób na ślady pomocy, ale pospieszny wyjazd też może spowodować podobny nieład w mieszkaniu.

Łóżko hrabiny, które nadal było nietknięte, świadczyło o tym, że w nim nie spoczywała, a tym samym wskazywało na plan, który został wcześniej ułożony, by w gotowości oczekiwać na moment wyjazdu. Meble stały na swoich zwykłych miejscach, draperie w oknach pokoju i alkowy nie były pomiętoszone; nie było widać żadnych śladów walki na posadzce ułożonej z miękkich kamieni, na których najlżejsze, niezwykłe naciśnięcie mogłoby spowodować zarysowanie.

Cuchnąca woń powoli gasnącej lampy z powodu braku oleju nadal unosiła się w pomieszczeniu, mimo przenikającego do niego świeżego powietrza. Było oczywiste, że paliła się do rana, a przecież złoczyńcy by ją zgasili, by bez obawy dokonać swego zbrodniczego dzieła. Poza tym w szufladach pozostało tysiące drobiazgów mogących zachęcić chciwość.

Na te wszystkie oszukańcze wskazówki stary don Juan de Dios z powątpiewaniem kiwał głową. W tym wszystkim było coś takiego, co mieszało jego umysł i przekraczało jego inteligencję, która zresztą nigdy nie należała do pierwszorzędnych, ale jego zdrowy rozsądek oburzał się na myśl, że jego pani mogła uciec w tak nadzwyczajny sposób. W jego oczach zbrodnia była oczywista, ale jak ją wyjaśnić? Morderca nie pozostawił po sobie żadnych śladów.

Stary i zacny sługa spoglądał smętnym wzrokiem na ten opustoszały pokój, na rozrzuconą na podłodze odzież swej pani i rozbitą kołyskę, w której pościel zachowała jeszcze ślad młodego hrabiego i w której dzień wcześniej spał, rumiany i uśmiechnięty, pod opieką swej matki.

Jakby uderzony nagłą myślą, Juan de Dios wszedł na żelazny balkon wznoszący się niezbyt wysoko od ziemi. Wzrokiem badał plażę rozciągającą się pod balkonem. Bez przerwy omiatały ją fale i ze szmerem przesuwały otoczaki. Nie było widać żadnych wgłębień, żadnych ludzkich śladów. Wiatr świszczał, ocean huczał jak zwykle, lecz spomiędzy głosów natury żaden się nie podniósł się, by ujawnić winowajcę.

Jedynie na horyzoncie białe żagle statku odcinały się na oddalonym błękicie morza.

Gdy stary sługa modlił się w milczeniu i zadumanym wzrokiem śledził odpływający statek, wszyscy obecni oprócz alkada i escribano przysłuchiwali się smętnie żałobnym zawodzeniom wiatru wśród skał falez, który na tych wyniosłościach, wydaje się wyć na przemian dzień i noc, wzdychać lub płakać.

Alkad i pisarz, nie przyznając się do tego, podzielali w duchu przekonanie Juana de Dios. Obaj wierzyli w zbrodnię, ale nie będąc w stanie znaleźć najmniejszego śladu przestępstwa, pozwalającego im zatrzymać kogokolwiek, kto mógłby opłacić koszty sprawiedliwości, jak to jest chlubnym zwyczajem w Hiszpanii, escribano i alkad byli zadowoleni – pierwszy z tak upragnionej nagrody, której już był prawie pewny, drugi zaś z dwunastoletniej darmowej dzierżawy.

– Doprawdy, panowie – odezwał się alkad, zwracając się do świadków – nie mogę sobie wytłumaczyć, jaka fantazja skłoniła panią hrabinę de Mediana do wyjścia przez okno, gdyż drzwi wejściowe zamknięte od wewnątrz nie pozostawiają w tym względzie żadnej wątpliwości. Jest to kobiecy kaprys i sprawiedliwość nie potrzebuje go wyjaśniać.

– Być może dlatego, żeby nie dać pokwitowania panu alkadowi – mruknął cicho jeden ze świadków do swego sąsiada.

– A tak przy okazji – powiedział Cohecho, zwracając się do Juana de Dios – skąd wiedziałeś, że hrabina zniknęła, skoro nie można było wejść do jej domu?

– To bardzo proste – odpowiedział starzec. – O godzinie, o której pokojówka zwykle przychodziła do pani, zapukała do drzwi, lecz nikt jej nie odpowiedział. Zastukała mocniej i gdy jej nie otworzono, przeląkłszy się, przybiegła mnie o tym powiadomić. Ja także stukałem, wołałem, a nie doczekawszy się odpowiedzi, pobiegłem do ogrodu po drabinę i przez to otwarte okno dostrzegłem pokój w takim stanie, jak go teraz pan widzi.

Po tym zeznaniu odźwiernego Cagatinta szepnął kilka słów do ucha alkada, tak cicho, że nikt go nie dosłyszał, ale Cohecho ograniczył się tylko do pogardliwego wzruszenia ramionami.

– Kto wie? – na ten niemy gest odrzekł escribano.

– Być może. Zobaczymy – stwierdził alkad, a po chwili milczenia dodał:

– Upieram się, panowie, że choć może się to wydawać dziwne, pani hrabinie wolno było wyjść według upodobania, a nawet oknem.

Obecni uśmiechnęli się pochlebnie z tego urzędowego dowcipu.

– Ale panie alkadzie, to, co dowodzi, że doszło do gwałtownego wdarcia się do tego pokoju – zawołał stary Juan de Dios, którego oburzył żart alkada Cohecho – to ta stłuczona szyba, której kawałki leżą na podłodze.

– Ten stary Canelo nie chce mi pozwolić zjeść śniadania – szepnął alkad, który nie mógł się doczekać, żeby z tym skończyć, ponieważ nie spodziewał się już żadnego zysku z tej tajemniczej sprawy. – Pewny jestem że śniadanie ostygło i Nikolasa się niecierpliwi…

– Czego dowodzą te kawałki szkła? – zapytał głośno. – Czy przy wietrze, który tak gwałtownie wiał tej nocy nie mogło się tak wydarzyć, że otwarte, nagle się zamknęło i wtedy doszło do wybicia jednej lub dwóch szyb?

– Dlaczego właśnie ta obok zasuwy? – zapytał Juan de Dios. – Wybito ją, by otworzyć okno.

– Ach tak, panie don Juanie de Dios! – zawołał zniecierpliwiony alkad, gryząc ze złości laskę ze złotą gałką, symbol jego dostojeństwa. – Czy ty lub ja mamy tutaj prawo zadawania pytań? Caramba!27 Wydaje się, że chcesz mnie wystawić na śmieszność!

W tym momencie wmieszał się skromnie Cagatinta.

– Odpowiem naszemu przyjacielowi Canelo – powiedział. – Gdyby ta szyba została rozbita we wskazanym przez niego celu, to mogło nastąpić tylko z zewnątrz, a wtedy kawałki wpadłyby do pokoju, a przecież leżą na balkonie. Zatem tę robotę wykonał wiatr, jak słusznie uważa wielmożny alkad, chyba że – dodał z fałszywym uśmiechem – sprawił to jakiś kufer, który nieostrożnie przesuwano przez okno, ponieważ hrabina zapewne przedłuży spacer, sądząc po liczbie rzeczy, jakie ze sobą zabrała, o czym świadczą te puste szuflady.

Stary odźwierny spuścił głowę przed dowodem obalającym jego twierdzenie i nie usłyszał ostatniej uwagi Cagatinty. Co się tyczy tego ostatniego, zapytywał siebie w duchu, czy za tę nową przysługę nie powinien wymagać od alkada czegoś więcej niż przyobiecana nagroda.

Gdy stary sługa domu de Mediana był pogrążony w bolesnych myślach zasępiających jego łyse czoło, powoli podszedł do niego alkad.

– Okazałem się zbyt popędliwy względem ciebie – rzekł do niego. – Nie zastanowiłem się dostatecznie nad boleścią, jakiej doznawać może wierny sługa taki jak ty, z powodu tak niespodzianego ciosu, ale powiedz mi, czy niezależnie od smutku, którego musisz doświadczać, nie dręczy cię obawa o twoją przyszłość? Jesteś stary, a więc słaby i pozbawiony środków do utrzymania się.

– Dlatego też, że jestem stary, panie alkadzie, a moja przyszłość jest ograniczona, niezbyt się tym przejmuję, ale moja boleść – dodał stary sługa z pewną dumą – nie mieści w sobie żadnej innej myśli. Dzięki hojności panów de Mediana mogę spokojnie spędzić resztę dni, jakie mi pozostały. Byłbym jednak szczęśliwy, gdybym mógł pomścić żonę mego dawnego pana.

– Pochwalam twoje uczucia – ciągnął alkad wzruszonym głosem. – Jesteś człowiekiem podwójnie godnym szacunku przez twój smutek, a swoje oszczędności, panie Canelo…

Następnie zmieniając nagle głos, dodał:

– Pisarzu, zamieść w protokole, że pan don Juan de Dios de Canelo y Nabos, tutaj obecny, staje się oskarżycielem posiłkowym przeciw porywaczom jego pani. Nie należy bowiem wątpić, moi panowie, że zbrodnia została popełniona i że winni jesteśmy samym sobie i temu szanownemu starcowi satysfakcję odszukania i ukarania sprawców.

– Ależ wielmożny alkadzie – zawołał zdumiony odźwierny – nigdy nie zamierzałem ustanawiać się oskarżycielem posiłkowym.

– Uważaj, starcze! – zawołał don Ramon uroczystym głosem. – Jeśli zaprzeczysz temu, co mi przed chwilą powierzyłeś, to potępiające obwinienia spadną na ciebie, bowiem jak to przed chwilą zauważył nasz przyjaciel Cagatinta, ta drabina, która posłużyła ci do dostania się do pokoju hrabiny, może dowodzić złych zamiarów, ale ty nie jesteś zdolny do tego, w co wierzę, pozostań zatem oskarżycielem zamiast stać się oskarżonym! Dalej, panowie, obowiązek wzywa nas, byśmy wyszli na zewnątrz. Być może pod tym oknem natrafimy na ślady ujawniające coś więcej.

Biedny Juan de Dios, niespodziewanie pochwycony pomiędzy dwa ognie tego rozumowania, którego podwójny skutek musiał być taki sam, to znaczy obrabowanie go ze szczupłego funduszu mającego mu zapewnić utrzymanie na starość, schylił głowę i przyjmując ze wzniosłą rezygnacją głos niesprawiedliwości za głos Boga, pocieszał się myślą, że ta ostatnia ofiara nadal może być pożyteczna dla jego pani.

Jak już zostało powiedziane, pod balkonem nie znaleziono żadnych śladów. Przez chwilę myślano, że schwytano ważną zdobycz w osobie człowieka uśpionego w wyżłobieniu skały: był to Pepe Śpioch. Przebudzony niespodzianie, zapytany, czy nic nie widział, i po raz pierwszy od dłuższego czasu nieczujący pustej kieszeni Pepe, chcąc oddalić od siebie niebezpieczeństwa, chwycił się sposobu, który wydawać się będzie nadzwyczajny z człowiekiem tak chciwym, jak alkad, bowiem poprosił go o pożyczenie reala na chleb. Cóż było zrobić z takim łotrem? Dlatego też alkad nie zadawał mu więcej pytań i pozwolił mu znowu swobodnie zasnąć. Trzeba więc było wstrzymać się od kontynuowania śledztwa do otrzymania dalszych instrukcji, ponieważ uczyniono wystarczająco dużo, by zwiększyć jego koszty odnoszące się do funduszu strony skarżącej.

 

Kiedy jednak po tym niesłychanym poranku w dziejach Elanchovi nadszedł zmierzch, dwóch ludzi błąkało się jeszcze smutno po wybrzeżu, ale starannie unikając spotkania się ze sobą. Jednym był biedny Juan de Dios, który wzdychając na wspomnienie o swoich oszczędnościach mających się stopić w pochłaniającym wszystko tyglu kosztów prawnych, szukał uporczywie śladów swej pani, modlił się za nią oraz za swego młodego pana i błagał Boga o ocalenie ich życia. Drugim był smutny Cagatinta. Alkad, korzystając z zaufania escribano, który złożył przysięgę przed otrzymaniem obiecanej nagrody, stanowczo odmówił mu przekazania spodni i zamiast tego zaproponował mu dość stary kapelusz, który Gregorio odrzucił z oburzeniem.

Zatem Cagatinta opłakiwał swe zanikłe marzenia, swoją szaloną ufność, niemoralność fałszywych przysiąg, niewynagrodzonych, i rozmyślał nad przyjęciem starego kapelusza w zamian za spodnie, na które niestety tak bardzo zasłużył!

 

 

 

 

14Cuma – lina służąca do przytwierdzania statku (łodzi) do nabrzeża.

15Escribano (hiszp.) – pisarz urzędowy, notariusz.

16Grand Hiszpanii (hiszp. Grande de España) – pierwotnie tytuł najwyższej arystokracji hiszpańskiej, zatwierdzony w 1520 roku przez cesarza rzymskiego i króla Hiszpanii Karola V.

17Reja – poziome drzewce masztu służące do mocowania żagli.

18Żagiel łaciński – trójkątny żagiel zawieszany na ukośnej rejce niesymetrycznie mocowanej na maszcie.

19Rudel – ster łodzi w postaci szerokiego wiosła; także dawniej ster statku.

20Real – moneta bita w XIV-XIX wieku w Hiszpanii i Portugalii, początkowo srebrna, od XVI wieku także miedziana; piastr – moneta bita w różnych państwach, w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej (odpowiednik peso), Turcji, na Bliskim Wschodzie, we francuskich Indochinach; na wielu obszarach stał się synonimem monety obiegowej.

21Pantalony – spodnie.

22Łokieć – jednostka długości równa 1/3 sążnia, czyli około 62 cm (w różnych krajach i w różnych okresach łokieć miał różną wartość, np. w Polsce około 57,6 cm).

23Ave Maria Purisima (hiszp.) – Zdrowaś Maryjo Dziewico.

24Sin pecado concebida (hiszp.) – bez grzechu poczęta.

25Alguazil (port., hiszp. alguacil) – sędzia, oficer ds. kryminalnych, woźny sądowy, strażnik.

26Idzi Blas – tytułowy bohater trzyczęściowej powieści Alaina Lesage’a Przypadki Idziego Blasa z pierwszej połowy XVIII wieku, którego życie obfituje w mnóstwo przygód i nagłych zwrotów akcji.

27Caramba – hiszpańskie przekleństwo, obecnie o łagodnym znaczeniu; do licha!

III

Zemsta Pepego Śpiocha

 

Gdy Pepe Śpioch odkrył tajemnicę kapitana Despierto, tajemnicę, która przyniosła mu zysk, nie wiedział, że don Lucas ukrywa przed nim jeszcze inną. Mikelet, pragnąc jednak może z powodu wyrzutów sumienia spełnić po raz pierwszy w życiu swój obowiązek, nazajutrz po odbytej nocnej służbie przyszedł wyprosić u kapitana, by wyznaczył go do pełnienia straży jeszcze tej nocy.

Łatwo się domyślić, że bez kłopotu uzyskał zgodę, ale gdy don Lucas sądził, że jak zwykle będzie spał, Pepe czuwał tak jak poprzedniej nocy.

Pozostawmy go jednak na jego stanowisku i opiszmy, co się działo na wybrzeżu Elanchovi nieopodal zatoki Ensenada.

Noc była równie mglista jak ta, która właśnie minęła, gdy około dziesiątej wieczorem zwrotny i solidnie ożaglowany kuter28 wśliznął się pomiędzy tajemne przejścia labiryntu skał. Kształt kutra, jego omasztowanie i ożaglowanie wskazywało na okręt wojenny albo przynajmniej uzbrojony przed rejsem.

Śmiałość, z jaką manewrował pośród ciemności, wskazywała również, że ten, kto nim sterował, od dawna musiał znać to niebezpieczne wybrzeże, i że dowódca statku musiał się komunikować z ludźmi na stałym lądzie.

Morze biło gwałtownie z prawej i z lewej strony wąskiego labiryntu, gdzie okręt płynący pod dolnymi żaglami okrążał skały w bardzo niewielkiej odległości. Po przedostaniu się przez ten przesmyk przed kutrem otworzyła się rozległa zatoka, w której spokojniejsze morze obmywało piaszczysty i równy brzeg.

Wtedy po manewrze wykonanym na rozkaz oficera wachtowego29 statek zatrzymał się w miejscu z szybkością wskazującą na to, że była na nim liczna załoga. Na morze spuszczono kolejno dwie uzbrojone szalupy i ludzie, którzy do nich wsiedli, skierowali się ku krańcowi zatoki, nad którym można było rozróżnić po ich bieli kilka rozrzuconych po plaży domków.

Dodajmy tutaj, by nie czynić już z tego tajemnicy, że mały okręt był francuski, na pół korsarski, na pół przemytniczy i że przybywał w podwójnym celu: złożenia na ląd części towarów i zabrania ze sobą zapasów żywności, której już zaczynało brakować.