Głębia. Skokowiec - Marcin Podlewski - ebook + audiobook

Głębia. Skokowiec ebook i audiobook

Marcin Podlewski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Witaj w nowym wymiarze postapokalipsy.

Oto Wypalona Galaktyka — Droga Mleczna, która tysiące lat temu została spustoszona  przez serię potwornych wojen. Oto kosmos, w którym ludzie zamieszkują resztkę ocalałych z pożogi układów - gdzie nieliczne, inteligentne Maszyny budzą trwogę, a wygnani poza Granicę Galaktyczną Obcy znani są już tylko z legend. Oto wszechświat Głębi — zagadkowej, wpędzającej w szaleństwo nibyprzestrzeni.

Oto świat Myrtona Grunwalda, który stracił swój statek i załogę. I który zrobi wszystko, by znowu pożeglować ku gwiazdom.

A nie będzie to łatwe.

Jego nowy statek ma za sobą mroczną przeszłość.

Jego nowa załoga skrywa tajemnice.

Jego nowa szklaneczka z migdałową whisky jest już prawie pusta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 734

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 34 min

Lektor: Albert Osik

Oceny
4,5 (498 ocen)
298
147
43
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rrusiecki

Nie oderwiesz się od lektury

Misternie utkana opowieść, w której bieżące wydarzenia przeplatają się ze wspomnieniami z przeszłości poszczególnych bohaterów. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż to właśnie dzięki tym retrospekcjom możemy odpowiednio bohaterów poznać i zrozumieć, czym się kierują. Bohaterowie są zresztą najmocniejszą stroną tej książki. Każda pojawiająca się postać jest na swój sposób ciekawa i skrywa jakąś, mniej lub bardziej mroczną, tajemnicę. Każda ma też ukryte motywy. W warstwie fabularnej daje się zauważyć inspirację „Diuną” Franka Herberta. Mamy tu ludzkość po wojnie z maszynami, po której pozostała głęboka niechęć do sztucznej inteligencji. Dużą rolę odgrywają różnego rodzaju sekty. Mamy nawet pewną substancję, która jest niezbędna do podróży międzygwiezdnych. To wszystko jednak nie oznacza, że książka jest odtwórcza. Fabuła jest w 100% oryginalna i wciągająca, choć pierwszy tom jest raczej pewnego rodzaju wprowadzeniem, a nie samodzielną historią. Wprowadzenie to jest jednak tak in...
40
piotrek-pe

Nie oderwiesz się od lektury

Space opera jak marzenie. Wielowątkowa i wielowarstwowa przygoda, w której jest chyba wszystko ale przede wszystkim kosmoloty, lasery i odkrywanie kosmicznych tajemnic.
20
Yhagoro

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałem wszystkie części i gorąco polecam !!
20
artbanach

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa historia, wciąga
10
tokraa66

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka dającą do myślenia, SI to dobry kierunek?
10

Popularność




Cykl GŁĘBIA:

SkokowiecPowrót (w przygotowaniu)

We’re thirty thousand light years from galactic central point We go ‘round every two hundred million years And our galaxy is only one of millions of billions In this amazing and expanding universe

The universe itself keeps on expanding and expanding In all of the directions it can whizz As fast as it can go, the speed of light, you know Twelve million miles a minute and that’s the fastest speed there is

So remember, when you’re feeling very small and insecure How amazingly unlikely is your birth And pray that there’s intelligent life somewhere up in space ‘Cause there’s bugger all down here on Earth

Monty Python, Galaxy Song,

Celem każdego Programu jest realizacja.

Kodeks Maszynowy

Statek był stary, szarobłękitny i stanowczo za duży. Brakowało mu kilku ton, by uznać go za pełnoprawną fregatę. Lecąc przez próżnię, musiał wyglądać pięknie, błyskając żółtymi plamkami pozycyjnych świateł i błękitem bulwiastych dysz plujących energią rdzenia. Nieco podpity Myrton Grunwald oglądał go ze wszystkich stron i nie mógł dojrzeć jakichś drastycznych wad. Ot, lekko porysowany kadłub, komputery do odświeżenia, a w jednej z kwater śmierdziało.

– Co tak drogo? – spytał handlarza, nerwowego niskiego człowieczka łażącego za nim krok w krok i zacierającego małe, chropowate łapki. Drogo akurat nie było, ale handel bądź co bądź przypominał taniec i warto było stanąć partnerowi na odcisk. – Czy to prawda, co o nim mówią? – strzelił w przypływie alkoholowego natchnienia. Co mówili o statku i czy w ogóle mówili, nie miał pojęcia, ale nie zaszkodziło spróbować.

– Wszystko nieprawda, bzdury – zdenerwował się człowieczek. – Statek nie jest nawiedzony!

Nawiedzony! To było to. Myrton kucnął przy fotelach stazowych w sterowni i z wyćwiczonym niesmakiem pociągnął za jedną z podających narkotyk rurek.

– W statkach szumi – rozpędził się człowieczek. – Wie pan. Stare zbitki energetyczne. A i klop potrafi zabulgotać. A wtedy ludzie zaczynają mówić. Same głupoty. Jeden po pijaku zobaczy zmarłą matkę wychodzącą ze sracza, a inny wierzy, że konsola sterująca przekazuje mu jakieś sygnały, a potem się zaczyna. „Statek jest nawiedzony”, mówią. „Duchy przestawiają krzesła w mesie”. To wszystko z nudów.

Myrton nie słuchał. Nie wierzył w duchy, ale jeśli pomogłoby to zbić cenę, gotów był uwierzyć w całe ich stado wysmarowane ektoplazmą. Handlarz żądał dwóch milionów jedów – jednostek w kredycie Zjednoczenia, z czego dziesięciu procent wpłaty własnej. Myrton miał pięćset tysięcy z groszami. Wszystkie oszczędności, ostatnie zarobki i to, co dostał za części po „Smoczycy”, musiało mu więc wystarczyć na wpłatę, przeróbki i wgranie oprogramowania. Z szybkich rachunków wynikało, że powinno mu zostać około stu tysięcy, czyli minimalna kwota, która powinna trafiać na konto handlarza co standardowy błękitny miesiąc, aż do uiszczenia pełnej opłaty z dwunastoprocentowym narzutem manipulacyjnym.

Makabra.

Statek kosztował tyle, co ekskluzywny apartament na Błękicie – planecie-stolicy Zjednoczenia.

– Broń? – spytał, drapiąc się po brodzie. Handlarz widocznie się rozpromienił.

– Laser z opcją górniczą, dwa działa turbinowe, plazma i ściągacz. Plazma jest uszkodzona, tak samo jak jedna z turbinówek, ale do naprawienia. Ściągacz działa bez zarzutu, laser tak samo. Piękna broń! Poprzedni właściciel wprowadził własne... modyfikacje, także do stazo-nawigacji, ale wszystko jest legalne!

– Poprzedni właściciel... A jak ta ślicznotka nazywała się przed restartem rejestracyjnym? – spytał Myrton, zerkając czujnie na miejsce, w którym powinna tkwić stalowa płytka z wygrawerowaną nazwą. Nie było jej. Handlarz zamachał łapkami.

– Myśli pan, że pamiętam? Skąd mam...

– Nie szkodzi. – Myrton niedbale zamachał butelką wypełnioną do połowy migdałową whisky. – Zaraz sam nam powie. Zrobimy tylko małe czary-mary w rejestrze dziennika pokładowego – rzucił, klepiąc już we włącznik głównego komputera i tańcząc palcami po zakurzonej klawiaturze. System zaszemrał, a potem zaterkotał.

– Nie może pan! – wypiszczał handlarz, ale na protesty było za późno.

– Gotowe – powiedział Myrton, naciskając klawisz wywołania, i na nieco wypukłym ekranie pojawiło się logo statku: falista, czarna linia na tle zimnych gwiazd i nazwa, wybita grubymi, białymi wersalikami.

CZARNA WSTĘGA.

– „Czarna Wstęga” – wyszeptał Grunwald. – Ślicznie.

O „Czarnej Wstędze” krążyły legendy. Pechowy statek, statek Widmo, statek zabójca. Podobno zagubił się w Głębi – zagadkowej niby-przestrzeni, przez którą trzeba było przelecieć, jeśli chciało się pokonać gigantyczne kosmiczne odległości – a kiedy wrócił, cała załoga była odpięta od rurek podających stazę. Wszyscy naturalnie zginęli. Przez Głębię należało przelatywać, będąc pod wpływem stazy, inaczej popadało się w szaleństwo brutalnie defragmentujące ścieżki mózgowe. Zawsze kończyło się to śmiercią. Nikt nie potrafił przeżyć świadomego skoku głębinowego – powikłania były zbyt drastyczne. Ale na tym nie kończyła się historia „Czarnej Wstęgi”.

To, że statek zagubił się w Głębi, nie było niczym wyjątkowym. Podobne sytuacje zdarzały się często – czy to wskutek awarii napędu głębinowego, czy przez błędne koordynaty wprowadzone przez astrolokatora. Ale „Czarna Wstęga” powróciła z Głębi jedynie połowicznie. Jej struktura stała się częściowo widmowa i rozedrgana. Statek pojawiał się i znikał z załogą uwięzioną na pokładzie, zyskując miano jednego z Widm – nie do końca materialnych niewolników Głębi.

Działo się tak do czasu, gdy „Czarna Wstęga” wyszła z Głębi po raz ostatni – gdzieś w Ramieniu Perseusza – tym razem w pełni materialna i kompletnie martwa.

Odnaleziony cudem statek wyczyszczono, zaktualizowano programy i przebadano po ostatnią śrubkę wedle procedur stosowanych w całym Zjednoczeniu. A następnie, nie znajdując niczego podejrzanego, pchnięto na wolny rynek. Tam zakupił go niejaki Proklis czy Moklis – Myrton nie pamiętał – i wykombinował sobie, że zajmie się szmuglowaniem broni dla niewielkich księstewek w Systemach Zewnętrznych, tuż przed Granicą Galaktyczną. Proklisomoklis zamontował na statku tysiące zabezpieczeń i nielegalną broń – krążyły plotki o czymś biologicznym podpadającym pod Konwencję Estafory na temat terroryzmu wirusowego – a potem, jak to często bywa, pokłócił się z załogą o zyski. Jeden z bardziej energicznych podwładnych wbił mu w gardło nóż od sera, a ponieważ paranoiczny handlarz pozakładał blokady na systemy komputerowe, w krótkim czasie okazało się, że zabicie go nie było najmądrzejszym pomysłem. I tak statek został odnaleziony po raz drugi – po jakimś błękitnym roku, z drugim zestawem trupów na pokładzie. Zjednoczenie, nie przejmując się złą sławą „Czarnej Wstęgi”, oczyściło pojazd po raz kolejny i puściło go na wolny rynek. A wtedy przejęli go Elohim.

W Wypalonej Galaktyce, od tysięcy lat pozbawionej obcych ras, Elohim byli dziwacznym ewenementem chorobliwie stęsknionym za legendarną „obcością”. Z początku funkcjonowali jako zwykła ludzka sekta kultywująca historię „odrzuconych ksenobraci”, by wreszcie dorwać się do nielegalnych genotransformatorów i za ich pomocą przekonwertować się cieleśnie i psychicznie.

Obsesja związana z przekształcaniem ciała, charakterystyczna dla kilku ludzkich odłamów rasowych, nie była niczym nowym. Sekta Elohim, tak jak Zbiór czy Stripsowie, tęskniła za prawdziwymi Obcymi. Ale tylko Elohim osiągnęli tak wysoki poziom obcości. Z pomocą konwersji udało się im tak wykoślawić umysł, że ich sposób rozumowania i postępowania wydawał się naprawdę odmienny. I to właśnie oni zapaskudzili „Czarną Wstęgę” do końca – mało kto bowiem był zainteresowany byłym Widmem, należącym do na wpół obłąkanych Elohim instalujących na swoich statkach artefakty po Obcych – choćby po Ynzedrymach – czy innych kseno z legend rozgrywających się jeszcze przed Wojną Maszynową.

– Skąd ją masz? – spytał Grunwald. Handlarz zamrugał oczkami.

– Nie rozumiem...

– Dobrze rozumiesz. Ten statek śmierdzi. Pluję na duchy, ale ten skokowiec należał do Elohim – Myrton popukał palcami na klawiaturze – przez ponad siedem błękitnych lat. Jakim cudem znalazł się na tej zapyziałej planetce, co?

– Nie musi pan kupować – zaperzył się handlarz.

– Ale bardzo będziesz chciał, żebym go kupił, i to za niską cenę – odparł spokojnie Myrton, upijając łyk whisky i bezceremonialnie wyciągając butelkę w stronę handlarza. Człowieczek pokręcił z niesmakiem główką i zapadł się jakby w sobie, patrząc na Grunwalda z wyraźnym przestrachem. – Bo zamierzam powiedzieć, jaki skarb tu próbowałeś mi opchnąć, i wtedy nieprędko ubijesz jakiś sympatyczny interes. Większość poelohimskich statków jest wyposażona w artefakty kseno, które mało kto potrafi naprawić, jeśli zdechną. Gdybym był na tyle szalony, żeby kupować były statek Widmo, to czeka mnie wycieczka do Elohim – i to prędzej niż później. A może tego nie zrobię? – Myrton wzruszył teatralnie ramionami i podrapał się z udawanym namysłem po źle ogolonej brodzie. – Po prostu wrzucę informację, co tu trzymasz, w Strumień, a wtedy staniesz się sławny w każdym zakątku Wypalonej Galaktyki. Chyba – pozwolił sobie na dramatyczną pauzę – że dogadamy się co do zniżki.

– Nie może pan...! To wielki, piękny statek! Kosmiczny jacht! Świetnie wyposażone kabiny! To w zasadzie fregata! Ma prawie fregatowy tonaż!

– Połowa ceny. Dziewięćset tysięcy jedów.

– To cena za dobrej jakości transportowiec, nie za taki frachtowiec!

– To nie frachtowiec. Frachtowce są większe. W sumie mogą być dowolnie wielkie. A to? Plaga wie, co to jest. Spory skokowiec i tyle.

– I dziewięćset to nie jest połowa!

– Jestem kiepski z matematyki – przyznał Myrton.

I właśnie tak kupił „Wstążkę”.

Port na Brunatnej Elsie był taki jak cała planeta – brudny, podniszczony i brązowy. Statki stojące na pasach startowych były trzy: gruby, beczkowaty transportowiec z godłem Wielkiego Księstwa Plitz; smukła jednostka „Logan 9”, będąca najprawdopodobniej myśliwcem dalekiego zasięgu niesprecyzowanej kasty militarnej; i wreszcie sama okazała „Czarna Wstęga”, która już niebawem miała zostać przechrzczona na „Wstążkę”. Mechanicy portowi kończyli właśnie na niej pracę – nowe oprogramowanie, częściowo skopiowane ze „Smoczycy”, wcześniejszego statku Myrtona, i zmodyfikowane przez specjalistów Klanu Naukowego za niebagatelną kwotę dwustu tysięcy jedów wgrywało się przez trzy ostatnie dni, przechodząc kolejne fazy testów. Magazynowe luki były otwarte – portowy, ruchomy dźwigar, sterowany przez jednego z mechaników, pakował do środka wielkie czarne skrzynie pełne bogatych w proteiny porostów.

Spotkali go pod statkiem, opartego o jedną z podprowadzonych pod niego drabinek.

– Witam serdecznie. Jeśli ktoś mnie jeszcze nie zna... nazywam się Myrton Grunwald i jestem alkoholikiem – powitał ich lekko zachrypniętym głosem. Wyglądał nieco niechlujnie: niczym niedogolony aktorzyna ze średniowiecznego, czarno-białego płaskofilmu. Przystojny, ale twarz miał ani młodą, ani starą, z łapkami zmarszczek przy kącikach oczu. Całości dopełniały potargane, czarne włosy. – Nie, chwileczkę... to inne spotkanie. Nazywam się Myrton Grunwald i jestem waszym kapitanem. A to – wskazał na statek i nonszalanckim gestem oblał kadłub odrobiną pieniącego się szampana – „Wstążka”. Zapraszam.

To „Wstążka”, a to błazen, pomyślała pierwsza pilot, Erin Hakl. Wygląda, jakby dopiero się obudził, stwierdziła. Dopiero co odtajał po wyjęciu z lodówki. A zresztą... jakie to ma znaczenie?

Była zmęczona.

Ostatni dzień przed planowanym osiągnięciem orbity spędziła w towarzystwie kilku poznanych na Brunatnej Elsie przyjaciół, którzy napompowali ją litrami taniej, produkowanej tu wódki. Brunatna Elsie słynęła z produkcji wódki, żyta, brunatnych porostów odkrytych przez niejaką Elsie Nimhoffen, podzespołów do niedrogich gadżetów elektronicznych i cuchnącej szczynami wełny.

– To ten? – spytała dziwnie wystraszonym głosem Pinsleep Wise, astrolokator. – Ten statek?

– Tak – potwierdził Hub Tansky ubrany w swój postrzępiony kombinezon komputerowy, pełen pocerowanych kieszeni, szlufek i mikrozłączy. Wyglądał w nim na jeszcze chudszego niż zwykle i Erin zdążyła mu nadać przezwisko „Drakula”; istotnie, pasowało do niego jak ulał. – Modyfikowana jednostka transportowa, ale ma nieco większy, jak widzę, tonaż – wyjaśnił komputerowiec. – Zapewne na podzespołach artefaktowych... A komputronikę ma pewnie generacji trzeciej. Takie stateczki nazywano skokowcami rodzinnymi, bo w odróżnieniu od zwykle jednoosobowych, w większości zautomatyzowanych i mniejszych skokowców były, cóż, większe i stanowiły odpowiednik domu dla jakiejś zwariowanej gwiezdnej rodzinki.

– Nie podoba mi się. Jest jakiś... zimny.

– Jeszcze go rozgrzejemy, kochaniutka – rzucił otyły mechanik pokładowy Monsieur, mocujący się z torbą na platformie transportowej, na której zrzucili swoje pakunki, a dokładniej, całe swoje życie. – Tak samo, jak twoją...

– Cicho bądź, Monsieur. – Hakl zdążyła już nieco polubić drobną Wise, choć, jak uznała, zakopanej w astromapach dziewczynie rzeczywiście przydałoby się mocne klepnięcie w wystraszony tyłek. – Uważaj, tam są płytki pamięciowe z drogimi symulacjami. Jeśli potłuczesz, odkupisz.

– Jak sobie życzysz, księżniczko.

Na pokład wchodzili bez pośpiechu, przekazując część klamotów zatrudnionym przez Grunwalda tragarzom. Połączony ze śluzą trap prowadził ich w głąb pokładu środkowego, na którym znajdowała się mesa i nieduże kwatery z mikrołazienkami. Było ich dziewięć, ale tylko sześć mniejszych zostało otwartych i czekało na ich przybycie. Zamknięta średnia kajuta miała pełnić rolę pokoju gościnnego przeznaczonego do transportu turystów, a dwie większe były kwaterami kapitana i gabinetem doktora Harpago, który – na polecenie Myrtona – wyszukał ich kontrakty ze Strumienia za pomocą zagnieżdżonego w osobistym personalu PsychoCyfra.

– To jest naprawdę prawie wielkości fregaty – mruknęła Erin, oglądając z zainteresowaniem umieszczone obok kwater klaustrofobiczne kapsuły ratunkowe. – Nieźle ktoś przekombinował.

– Statek był przerobiony – oznajmił Monsieur, koszmarnie ziewając. Nikomu nie powiedział, jak spędził ostatnią noc, ale było pewne, że nie spał. – I to chyba niejednokrotnie. Wcześniejszy armator musiał nieźle dać w łapę kontrolnym ze Zjednoczenia. To istotnie prawie fregatowy tonaż, więc i opłaty powinny być większe. Był też przemalowany. Tu i tu – wskazał na fragmenty burty – widać czarną farbę.

– Czarny? – zdziwiła się Hakl. – Tak jak statki Strażników Granicy? Chyba jest jakiś edykt, który tego zabrania?

– A Serce? – spytał Tansky.

– Na pokładzie głównym. – Myrton Grunwald wyrósł tuż przy nich, roztaczając dookoła słabą woń alkoholu. – Panie Hub – zwrócił się do Tansky’ego, który w zamyśleniu oblizywał spierzchnięte wargi – zapewne chce pan zerknąć na Serce?

– Pokój komputerowy?

– Dokładnie. Standard sprzężony z napędem głębinowym i samym rdzeniem. Zostanie uruchomiony, gdy Klan Naukowy skończy wgrywać oprogramowanie. Wejście będę miał ja, pan i doktor Harpago. Na razie. – Myrton uśmiechnął się, demonstrując garnitur o dziwo białych zębów. Jak perełki, pomyślała Hakl, w sam raz do holoreklamy. – Co do reszty... kto chce, może sobie zaklepać kwatery. Moja i doktora jest już, oczywiście, zajęta. – Grunwald zamachał ręką w niesprecyzowanym kierunku. – I kończąc naszą wycieczkę: na poziomie pokładu środkowego mamy niejako wyrastający z niego pokład główny, czyli sterownię z fotelami stazowymi. Standardowa SN, czyli stazo-nawigacja, może lekko podrasowana przez... ostatnich właścicieli. Do pobliskiego Serca prowadzi niewielki drabinkowy korytarzyk, obecnie zawalony kablami naszych cudotwórców od interfejsu, którzy skończą – zerknął na zegarek – za jakieś pół błękitnej godzinki. Wszystko spięte z komputroniką statku, nerwokonektorami, plus interfejs dotykowego holo. Piękna, odświeżona konsola nawigacyjna w SN, zachęcam do zerknięcia. Nad pokładem głównym i częścią środkowego jest jeszcze drobny pokład górny, czyli zmodyfikowana i silnie opancerzona zbrojeniówka, którą na razie nie ma kto zarządzać, połączona rzecz jasna z SN. Poniżej głównego i środkowego ciągnie się przez całą długość statku pokład dolny, czyli magazyny z lukami, maszynownia i rdzeń. Napęd głębinowy, tak jak w każdej jednostce, jest na zewnątrz, podobnie antygrawitony. Pan Monsieur ma, tak jak pani Wise, uprawnienia głębinowca, z tego, co pamiętam... tak?

– Klasa krążownikowa – potwierdził mechanik, drapiąc się po źle ogolonej brodzie.

– Świetnie – podchwycił Myrton. – Jeśli coś pieprznie, do napędu dojdzie pan przez taki jeden nieprzyjemny kanalik. Cała „Wstążka” jest nimi pokryta. Jak się je nazywa...? Zapomniałem.

– Dojścia serwisowe.

– No tak. Ewentualnie można wskoczyć w skafander próżniowy i doklepać odpadającą część młotkiem. Na razie tyle wystarczy – oznajmił Grunwald. – Proszę zajmować kajuty. Odprawy nie będzie, ale zapraszam wszystkich serdecznie do SN za... dwie godziny. Odlot o osiemnastej czasu planetarnego, czyli o dwudziestej drugiej standardowego czasu Błękitu. Skok godzinę później. Lecimy w kierunku Jądra, bliżej bardziej cywilizowanych systemów trzęsących się z ochoty, by kupić nasze porosty. Ominiemy tylko... hm... Ramię Perseusza. Tak czy owak, by tam dolecieć, chwilkę pokręcimy się jeszcze po Systemach Zewnętrznych, a dokładniej: po Księstwach Granicznych. Pierwszy przystanek: stacja górnicza w systemie Hades, czyli w zadupiu zewnątrzsystemowym. Doktorze – rzucił w stronę świeżo przybyłego Harpago – pana poproszę za moment do stazo-nawigacji. A państwu dziękuję za uwagę – dokończył i, dziwnie kontrapunktując wypowiedź, mrugnął okiem do speszonej Wise.

Plaga, pomyślała Erin. Do tego jeszcze lowelas.

Pięknie.

Zgodnie z poleceniem Myrtona zaczęli zajmować kajuty – nieśpiesznie, może z wyjątkiem Huba, który szybko doczłapał do kwatery umiejscowionej najbliżej pokładu głównego. Nikt nie oponował – Tansky musiał mieć jak najszybszy dostęp do Serca.

Pinsleep Wise wybrała kajutę jako ostatnia.

– Pinsleep Wise – wyszeptała, kładąc dłoń na interfejsie dotykowym. Od tej chwili kajuta miała należeć wyłącznie do niej i nikt nie mógł się dostać do środka bez jej zezwolenia. Obłe drzwi wsunęły się w górę z cichym hydraulicznym świstem i astrolokatorka weszła do kwatery.

Pomieszczenie było niewielkie, ale wystarczające. Przypinana do ściany leżanka, stolik, wpuszczone w ściany szafki, kilka mydłowatych półek, holowgłębienie i wreszcie natryskowa łazienka. Wise zamknęła za sobą drzwi i będąc pewną, że nikt już jej nie widzi, klapnęła na rozłożoną leżankę.

Własna kajuta. Ostatni statek, na którym służyła, był nie tylko ciasny, ale i koedukacyjny. Swoją kwaterę musiała dzielić z zakonnicą kultu kseno, przygotowującą się do przystąpienia do Elohim. Zakonnica była przeraźliwie chuda, cuchnęło jej z ust i nie miała za grosz poczucia humoru. Kiedy kapitan – niejaka Sodeo Mataka – została zatrzymana za kontrabandę, a statek skonfiskowany, Wise z ulgą przyjęła długie przesłuchania przez Kontrolę Zjednoczenia. Wszystko było lepsze od nie do końca normalnej zakonnicy, klepiącej bez końca formułki na temat Tych, Którzy Odeszli i walącej czołem o podłogę w przypływie religijnego zamroczenia. Teraz nie miało to wszakże znaczenia. Nie obchodziło jej ani Zjednoczenie, ani Mataka, ani tym bardziej Azyl. Była wolna i nareszcie bezpieczna.

O ile tylko wyrzuci z myśli ten nieprzyjemny dreszcz i chłód, który odczuła jeszcze silniej, gdy tylko postawiła stopę na trapie. Ale na razie zdecydowała, że nie będzie o tym myśleć. Nie śpiesząc się, zaczęła wyjmować swoje klamoty: książki astrolokacyjne, płytki pamięciowe, breloczki upominkowe za abonamenty literackie w bibliotekach Strumienia, odtwarzacz KenoZero czy – najważniejszy z nich wszystkich – czarny sześcian Kryształu z zapisaną w nim mapą całej poznanej Wypalonej Galaktyki, od Jądra w Ramieniu Trzech Kiloparseków aż po Systemy Zewnętrzne wypchane niezrzeszonymi układami i Księstwami Granicznymi.

Erin Hakl, w odróżnieniu od Wise, nie miała prawie nic.

Swoją kajutę obejrzała krytycznie i niemal od razu złapała za wiszący przed wejściem do mikrołazienki drążek. Podciągnęła się raz, stwierdzając, że przyjdzie jej udoskonalić sprzęt o kilka własnych pomysłów. Zwróciła też uwagę na to, na co Pinsleep ledwo spojrzała – na czarny klocek ekspresu ciśnieniowego z prostym programatorem. Była to nietypowa rozrzutność energetyczna: z tego, co wiedziała, w mesie znajdował się już ekspres, ale powitała widok własnego sprzętu ze sporym zadowoleniem. Nie był może tak dobry jak ten z kambuza w mesie, ale na szczęście posiadał opcję przyrządzenia najzwyklejszej, znanej ludzkości od wieków kawy: czarnej jak noc i słodkiej niczym grzech. Hakl uznawała mleko tylko u ciężarnych.

– Polubimy się – powiedziała do ekspresu i zaczęła wyciągać rządki największego swojego skarbu: symulacyjnych płytek pamięciowych z możliwością wpięcia przez nerwokonektor. Część, o czym świetnie wiedziała, była nielegalna i podpięta do pirackich serwerów trzymających symulatory myśliwców nie tylko Zjednoczenia (te znała świetnie), ale i Starego Imperium. I przynajmniej trzy z czasów legendarnej Wojny Maszynowej, która – po Wojnie Kseno i tajemniczej Pladze – dosłownie wypaliła całą Galaktykę, pozostawiając przy życiu zaledwie garstkę nadających się do zamieszkania systemów.

O ile symulacje były prawdziwe, to za posiadanie jednej takiej płytki groziło półroczne zesłanie na planetę więzienną. Za posiadanie trzech – cóż, mało kto próbował ryzykować i przekonać się, jakie sankcje grożą za instalowanie w nerwokonektorze głębokich symulacji zakazanych starożytnych okrętów bitewnych. Z pewnością były one surowe, ponieważ drobiazgowe dane na temat każdego ze śmiercionośnych myśliwców, fregat i krążowników można było swobodnie przekształcić w wybudowanie realnej ich wersji.

To, co trzymała na płytkach, z pewnością zainteresowałoby Huba.

Wygłodniały, pożółkły od neonikotyny Tansky wpłynął do swojej kwatery niczym chudy glon, roztaczając dookoła nikły zapaszek potu i ćmionych petów. Jego ogoloną głowę o nieco pomarszczonej skórze zalała komputerowa poświata ekranu holowgłębienia, które uruchomił od razu, kiedy tylko wszedł do środka. Światło laserów badało pomarszczoną twarz i luźno falujący kombinezon komputerowca.

– Stary system – ocenił Hub. – Ale podwyższymy standarcik – stwierdził, tańcząc szczupłymi palcami po konsoli z gracją pianisty. Holowgłębienie zaszumiało, demonstrując strukturę danych na siatce trójwymiarowej mozaiki. Tansky’ego nie interesowały jednak rozrywki, których tysiące – a może miliony – oferował system statku. Bardziej pasjonowała go kwestia łączy awaryjnych, dających mniejszy lub większy dostęp do Serca z poziomu kajut. Wcisnął kombinację klawiszy odpowiedzialnych za restart systemu i szybko, zanim ekran rozjarzył się ponownie, przyblokował automatyczny rozruch. Holowgłębienie rozbłysło zielenią i białymi, kościanymi literkami freeze’a.

Hub nachylił się nad klawiszami i nie patrząc na literki zmieszane z cyframi i piktogramami, zaczął wprowadzać polecenia – wiersz po wierszu. Słychać było tylko jego cichy oddech i klekotanie plastikowych klawiszy.

Polecenie, polecenie, wykonaj. Polecenie, polecenie, wykonaj.

Nic. Nie było żadnego dojścia, żadnej kopii, żadnych wewnętrznych drzwi. I problem nie leżał po stronie software’u. Po prostu nie istniało żadne fizyczne połączenie, do tego sieć była blokowana przez zaporę tak potężną, że wydawała się tak wielka, jak ona sama. Abstrahując od faktu, że oprogramowanie nie było jeszcze do końca wgrane do Serca i komputerów statku, jako pierwsze wrzucono zabezpieczenia. Cóż. Nie był to może koniec wojny, ale tę batalię przegrał na samym starcie.

– Poczekamy na Serce, cwany lisku – ogłosił Hub i wyciągnął trzymanego za uchem peta.

Z całej świeżo zatrudnionej czwórki tylko Monsieura nie interesowało holowgłębienie, szafki, łazienka czy nawet rozpakowanie worków. Mechanik zamknął drzwi, klapnął na leżankę i niemal od razu usnął.

Statek szumiał.

Mechanicy z Klanu Naukowego powoli odczepiali kable transferowe i zabierali narzędzia. Świeżo wgrane systemy czekały na podanie kodów. Ciemne ekrany komputerów mrugały białą kreską kursora.

Myrton Grunwald usiadł w kapitańskim fotelu i klepnął przycisk, ustawiając siedzisko do pozycji półleżącej. Stojący obok doktor Harpago Jones sprawdzał rurki-iniektory. Sprzężenie z imprintem wymagało delikatnego podania stazy, na tyle, by wyłączyć funkcje motoryczne, lecz nie tak dużo, by wyłączyć i mózg.

– Jak ich pan ocenia, doktorze? – spytał Grunwald.

Harpago wzruszył ramionami.

– Są tacy, jak pan chciał, kapitanie.

– A skąd wiesz, jakich chciałem?

Jones kucnął, naciskając przycisk wprowadzania narkotyku. Umieszczony nad konsolami sterującymi licznik wyświetlił dwadzieścia sekund. Staza działała szybko, ale dla bezpieczeństwa skok w Głębię następował po dziesięciu kolejnych. Rzecz jasna w przypadku prawdziwego podawania stazy, a nie jej nieco rozcieńczonej wersji, ustawiano zwykle większy margines czasowy.

– Myślę, że wiem, kapitanie.

– Jones... – Myrton czuł, jak mięśnie twarzy zaczynają mu tężeć. Staza była może rozcieńczona, ale i tak robiła swoje. – Zlituj się. Podaj charakteryzację.

– PsychoCyfer potwierdził, że wszyscy są dość skryci – odpowiedział doktor. – Najprawdopodobniej na tyle zdesperowani, by przymknąć oczy na pana przeszłość... na tyle, ile mogli. Widać, że sprawa „Smoczycy” męczy najbardziej tą całą Hakl. W czasie podpisywania kontraktu próbowała kilka razy wypytać się o... pański były statek. Tak czy owak, wiem o nich niewiele, ale PsychoCyfer twierdzi, że to najlepsi z kandydatów. Może na początek... słucha pan?

– Tahk – przyznał niewyraźnie Grunwald. Ciało z wolna traciło swoją strukturę i kontury, Myrton płynął już prawie w fotelu. – Mushimy to kiedyhś poftoszyć...

– Zaraz troszeczkę zaboli – ostrzegł doktor. – A wracając... nie wiem nic o mechaniku. Kompletnie wyczyszczone rejestry, z wyjątkiem bardzo wysokich not technicznych. Nie ma nawet specyfikacji, tylko ten idiotyczny kryptonim. Poza tym papiery bez zarzutu. Nabytek wydaje się więc cenny. Uwaga, uruchamiam kontrolę imprintowania.

Myrton zadygotał. Trudny do zniesienia ból przeniknął mu przez ciało, wywołując serię niekontrolowanych odruchów.

– Z kolei ten Tansky to chyba niezłe ziółko – kontynuował doktor, sprawdzając poziom ładowania. – Możliwe, że miał coś wspólnego z Klanem Naukowym. Kompletny egocentryk, jak oni wszyscy. Rejestry związane z wcześniejszym zatrudnieniem wyczyścił sobie sam. Jak to zrobił, nie mam pojęcia. Może faktycznie wcześniej nie pracował? Najprawdopodobniej samouk. W zasadzie wiemy o nim tyle, ile sam chce. Szybko idzie... już dwadzieścia procent. Wytrzyma pan?

Grunwald jęknął.

– Erin Hakl była pilotem wojskowym. Co prawda nie dowodziła niszczycielem, ale nie znaczy to, że nie dawała sobie rady. Przez brak oficjalnych danych podejrzewam tajne operacje Zjednoczenia. Błyskotliwa kariera, a potem nagle znika, dodajmy, po bardzo dobrej rekomendacji przełożonych. Nie wiadomo czemu. Wiadomo tylko o kilku ostatnich, nieciekawych kontraktach, ale trudno powiedzieć, jak się skończyły. Już prawie czterdzieści procent... jeszcze chwilkę... – Doktor podrapał się w kiepsko ogoloną brodę. – Najwięcej wiemy o Pinsleep Wise. To geniusz astrolokacyjny i głębinowiec wysokiej klasy. Pochodzi z Jewromy 7. To taka mała, leśna planetka. Niestety, spędziła kilka ostatnich lat w Azylu, bodajże trzy. To wiemy na pewno, bo tych papierów nie da się utajnić.

– Aaaszyl?!

– Dokładnie tak. Centralna Planeta Psychiatryczna Zjednoczenia. Ale zanim pan powie, że nie życzył sobie wariata na statku, to przypomnę tylko, że dobry astrolokator jest teoretycznie nie do zdobycia, a już na pewno nie do zatrudnienia przy pana budżecie. A ona jest bardzo dobra... chociaż jakaś taka z niej... nie wiem... mimoza? Dziewięćdziesiąt procent. Teraz to już z górki.

Grunwald nie słuchał. Oklapł. I nagle, gdy żółtawy pasek ładowania zmienił barwę na zieloną, poczuł statek.

Nie było to uczucie, które umiałby opisać. „Wstążka” stała się nagle po prostu jego. Czuł przepływy i pulsacje rdzenia i jednostajny szum Serca. W końcówkach nerwów wyczuwał łaskotanie komputerów i genokomputerów oraz natężone fale antygrawitonów. I sam napęd głębinowy, oplatający statek siecią połączeń oraz magnetyczno-grawitacyjnych narośli. I może coś jeszcze, coś niemal nieuchwytnego, ale uczucie sprzężenia już mijało, rozchodząc się powolnymi falami i zanikając tak, jak zanikało wspomnienie bólu.

– Gotowe – ocenił doktor Harpago. – Czy muszę panu mówić, że to pana zabije?

– Daj... – wystękał Grunwald. Zniesmaczony doktor podał mu butelkę z energetykiem. – ...nie to... – skrzywił się Myrton, ale Jones był nieugięty.

– Żadnego picia po imprincie – oznajmił. – Zalecenie lekarza. Już panu wystarczy.

– Egocentrycy, tak?

– Co do jednego.

– Rozegrałeś wszystko tak, jak mówiłem?

– Tak. Myślą, że czegoś się dowiedzieli, ale nie wiedzą nic.

– Dobrze. A ty... jak ich oceniasz? Polubią się?

– O tyle, o ile będą w stanie. Chyba Hakl polubiła Wise, ale zakładam, że do czasu. – Doktor Harpago odłączył stazowe rurki. – PsychoCyfer nigdy się nie myli. A według niego jedno jest pewne, jeśli chodzi o pana nową załogę.

– Tak?

– Nigdy się nie zgrają, choćby nawet chcieli – ocenił doktor.

A potem, nachyliwszy się do kapitana, wyszeptał:

– I nigdy się nie dowiedzą.

Człowiek ograniczony jest przez człowieka.

Wykluczony.

Natrium Ybessen Gatlark z rodu Gatlarków siedział na tarasie pradawnego rodowego zamku Gatlark, patrząc z niesmakiem przez nadkruszoną barierkę.

Impreza dopiero się rozkręcała. Bal, świętujący narzeczeństwo Isy Anemotrii Ybessen Gatlark z księciem Runhoffem Kazarem z Iseminów, transmitowany na żywo przez tysiące latających holokamer, był zapowiadany od ponad jednego błękitnego miesiąca i miał potrwać przynajmniej kolejny jeden. Uroczystość potwierdzająca przyszłe zamążpójście głupkowatej Isy z podobno nieco psychopatycznym Runhoffem nie była bądź co bądź zwykłym przyjęciem. Związek dwojga młodych miał zakończyć stary konflikt pomiędzy systemami Gatlark i Isemin. W zasadzie nie konflikt, pomyślał Natrium, a bezsensowną szarpaninę. Szarpaninę, z której nic nie wynikało i która mogła ciągnąć się swobodnie przez kilka następnych stuleci.

Gatlark, Isemin i kilkanaście innych pobliskich układów oficjalnie należało do Zjednoczenia, które – w swej wielkiej łaskawości – zezwalało na częściowe zachowanie struktur Starego Imperium. Im bliżej Jądra Wypalonej Galaktyki i Błękitu – planety-stolicy Zjednoczenia, tym taka tolerancja stawała się mniejsza. Kto jednak przejmowałby się Księstwami Granicznymi? Systemy Zewnętrzne, leżące na obrzeżach Wypalonej Galaktyki, może i łączyły się w koalicje czy toczyły ze sobą romantyczne wojenki, ale – i to było najważniejsze – płaciły regularnie należne podatki oraz udzielały części swych flot Strażnikom w trakcie ich patroli Granicy Galaktycznej. Pozwalano im zatem trwać – przez sentyment, wygodę, jak i z braku możliwości pełnej nad nimi kontroli.

Cóż... ciekawe, czy pozwolą nam potrwać teraz, kiedy zrzeszamy się z pobliskim układem, pomyślał Nat z przekąsem. Na razie wygląda to nieciekawie. Byli generałowie kręcą się na dole jak zepsute karuzele, wspominając dawne dni kosmicznej chwały i walki z Iseminem. Z punktu widzenia naszego nowego sojusznika interes jest opłacalny. Gatlarkowe systemy Hades, Ezoon czy Martwy Pies solidnie wzbogacą ich galaktyczne portfolio. Ale pokój? Stagnacja? Generałowie zapewne się upiją, uznał. I ja także bym się napił. O ile ojciec puściłby na dół kalekiego syna rodu, chorego na psychofizję.

Wykluczony, mruknął do siebie ponownie. Wykluczony.

Z rezygnacją nacisnął klawisze swojego antygrawitacyjnego wózka i przybliżył fragmenty holoobrazu ukazującego imprezę. Podpite damy, młodzi dandysi, urzędnicy. Gdzieś tam jest ojciec. Ciekawe, czy...

Chwileczkę.

To był tylko moment, dosłownie mignięcie, ale coś przeleciało po obrazie. Coś, co Natrium powinien od razu skojarzyć. Coś niepokojącego.

Przeciągnął palcami po klawiszach wózka. Obraz zamigotał i ustabilizował się, koncentrując na jednej konkretnej osobie w szarym urzędniczym uniformie. Uniformie charakterystycznym tylko dla jednej grupy, świetnie znanej w całej Wypalonej Galaktyce.

Kontroler Zjednoczenia.

Niemożliwe.

Walter Dinge, poinformował usłużnie Strumień. Kontroler Zjednoczenia bez przydzielonego sektora kontroli.

Nat niemal natychmiast nacisnął przycisk wezwania. Wpięte w fotel holo zaszumiało i wypluło niewielką sferę, w której pojawiła się zaspana twarz ostrzyżonej na jeża Kirke Bloom. W tle widać było zagracony przez fragmenty genokomputerów pokój i skołtunioną niemiłosiernie pościel.

– Nat... – Kirke przetarła oczy. Zauważył biegnący od jej ramienia kabel: znów się podpięła. – Czego chcesz? Nie bawisz się na tym czymś?

– Kanał jest kodowany? Nikt nas nie słyszy?

– Moment. – Twarz Bloom zniknęła na chwilę ze sfery. – Już nie – powiedziała, kiedy pojawiła się z powrotem. – Sto procent ekranowania. Spać mi się chce – ziewnęła. – Reperowałam klientowi system osobisty... uszkodzenie personala z wyłączeniem funkcji szyszynki. Wiesz, Nat, to plagowo boli, jak ktoś cię wpina z powrotem do świadomości, bo chce sobie o czymś tam popierdaczyć.

– Nic mnie to nie obchodzi, Bloom. Mamy na głowie Kontrolera Zjednoczenia – wycedził Natrium. – Szpicla z Błękitu!

– Kontroler tutaj? Na takim zadupiu? – Kirke sięgnęła i odpięła kabel. Widać było, jak przez jej ciało przechodzi dreszcz, odłączanie od systemu nie należało do przyjemności. – Co tu robi?!

– Ty mi powiedz. Ja go tylko... – zawahał się. Bloom wiedziała może o psychofizji, ale niekoniecznie musiała się dowiedzieć, co choroba oznacza dla niego. – Tylko go namierzyłem i wiem, że nie jest dobrze – dokończył pewniejszym głosem. – Może Zjednoczenie interesuje się sojuszem z Iseminem? Może to pierwsze kroki, by wsadzić nas pod pełną jurysdykcję Błękitu? A może dowiedział się czegoś o Loży? – ściszył głos. – Muszę wiedzieć, po co go tu przysłali. Podepniesz się pod niego. Pełen raport z holotransmisją non stop. Chcę widzieć i słyszeć, co mówi i z kim, gdzie łazi, gdzie sypia, z kim sypia... wszystko.

– W porządku. – Kirke nie wyglądała już na półprzytomną. – Robi się, Nat.

– Wolę: tak jest, Wasza Wysokość.

– Tak jest, Wasza w dupie to mam Wysokość.

– Do roboty – rozkazał Natrium i wyłączył holo.

Miał złe przeczucia. W zasadzie wcale nie chciał wiedzieć, do czego dokopie się Kirke Bloom.

Cały Gatlark cuchnął.

Był to denerwujący, kleisty zapach – dziwna mieszanina potu, mokrych kamieni i czegoś nieuchwytnego, ale znacząco niesmacznego. Starość, zdecydował Dinge. To była starość. Stara planeta, stare kamienie, starzy ludzie. Starość i pełzająca, planetarna śmierć. Goście na przyjęciu z okazji zaręczyn idiotki i psychopaty drażnili go w sposób, który uznał za wyjątkowo nieprzyjemny. Przede wszystkim nie byli czyści. Rzecz jasna nie chodziło o czystość fizyczną, choć mógłby się założyć, że ich ciała roją się od niewidocznych gołym okiem pasożytów i planetarnych bakterii. Czystość w rozumieniu Waltera Dinge’a była wszakże czymś transcendentnym, niezależnym od ciała. Czystość to stan ducha. Powiedzmy, że brakowało im ogłady.

Przeklęte wsioki.

Rzecz jasna próbowali go zatrzymać.

Najpierw uczepiła się go jakaś dama, za często korzystająca z zakazanych przez Zjednoczenie genotransformatorów. Widać to było po bladej, niemal przezroczystej skórze, która przeszła przez zbyt wiele genetycznych przeciążeń. Jeszcze trochę, pomyślał, i przyjmą ją do Elohim. Dama była najwyraźniej pijana i Dinge ledwo się powstrzymał, by jej nie odepchnąć. Następny był jakiś grubas, który usiłował przedstawić się jako „baron Henhoffen”, choć Walter nie miał pewności co do jego nazwiska wybełkotanego przez ociekające śliną usta. Potem znów jakiś sztucznie dystyngowany oficer i kolejna dama, tym razem na tyle stara, by być matką Waltera. Dinge uśmiechał się do wszystkich i poruszał językiem, wydając kulturalne dźwięki, ale w oczach płonęło mu obrzydzenie, którego – na szczęście – nie potrafili dostrzec.

Przeklęte, lubieżne, śmierdzące mrowisko. Ale nie miał wyjścia, musiał tu przybyć. Tylko tu mógł ściągnąć te przeklęte dane. Wyliczenia z powierzchni planety.

Przyśpieszył kroku, nie dbając już o pozory, i wdarł się niemal do swojego pokoju, wyposażonego w proste pole magnetyczne odpychające holokamery. Goście balu potrzebowali nieco intymności. Zamknął dokładnie drzwi i wyjął płytkę kontrolną personala, uruchamiając w nim opcję holokontaktu. Urządzenie zapiszczało cicho, łącząc się z ustawionym nad Gatlarkiem satelitą, po czym Dinge włączył wbudowany w personal wygłuszacz. Od tego momentu wszystkie nadajniki i przekaźniki w pobliżu powinny wyłapać z jego pokoju tylko biały szum. Wybierając kontakt i potwierdzając go zieloną ikonką przywołania, Walter uśmiechnął się do siebie.

Nareszcie, choć przez chwilę, był zupełnie sam.

Kirke Bloom wściekła się, kiedy straciła kontakt z Walterem Dinge’em.

Nie przejęła się zbytnio, gdy holokamery odepchnęła od pokoju Kontrolera bariera magnetyczna. Zamek był najeżony pluskwami, których nie zabrakło nawet w pozornie odseparowanym pokoju gościnnym. Część już działała, część nie, a część udało jej się reaktywować. Po chwili miała tego śmiesznego, dystyngowanego człowieczka jak na tacy i z rozbawieniem patrzyła, jak wyjmuje płytkę od personala i kładzie ją na stole. Połączenie z satelitą! Zapewne plagowe Zjednoczenie, uznała z mściwą satysfakcją. Niemal odruchowo zapisała dane satelity i numer kanału komunikacyjnego. Nie było tajemnicą, że każdy z zamieszkanych systemów miał przynajmniej jednego dyndającego na orbicie szpicla Błękitu.

Jesteś mój, pomyślała z zadowoleniem.

Niestety, właśnie w tym momencie sukinsyn włączył wygłuszacz strumieniowy.

Urządzenia mające na celu zagłuszenie sygnałów były tak stare, jak pierwsze przekaźniki danych. Tak samo zatem stare były sposoby na ich obejście. Słyszała jednak plotki o nowej interesującej technologii, którą można było, rzecz jasna nieoficjalnie, wbudować już w personale, od wieków stanowiące część ludzkich organizmów – tę plątaninę wpuszczonych w ciało przewodów, nanitów i mikrochipów, bez których normalne funkcjonowanie w Wypalonej Galaktyce nie byłoby możliwe.

To koniec, zdecydowała Kirke. Nikt i nic nie przebije się przez taki biały szum. Istniały programy filtrujące, które rzekomo potrafiły odsączyć wygłuszony przekaz, ale Bloom wiedziała, że na razie to tylko pobożne życzenia. Z umiejętnie wygłuszonego Strumienia można było otrzymać najwyżej chaos, przetykany nielicznymi fragmentami danych.

Nat się wścieknie.

Cóż, to nie był już jej problem. Nic więcej zrobić nie mogła. Natowi zawdzięczała wiele, w tym życie, ale nikt nie przebije się przez wygłuszacz. To było po prostu niemożliwe. Plagowy Kontroler ekranował cały pokój tak, jakby znajdował się w bąblu informacyjnej próżni.

Chyba że...

Zaskoczona uruchomiła nerwokonektor. Nie wpięła się całkowicie, wywołała jedynie interfejs konsoli komputerowej i szybko przejrzała zapisy z ostatnich kilku minut. Dane satelity i numer kontaktowy ciągle tam były, błyszczały zielonymi cyferkami na czarnym tle. Bloom odruchowo sprawdziła łącze. Satelita zalewał fragment planety polem skanującym z opcją wysyłki i odbioru danych. Odbierał biały szum z pokoju Waltera, ale w swoim wnętrzu przechowywał niezakodowany przekaz, który zapewne szyfrował dopiero wewnętrznym oprogramowaniem i przekazywał go na Błękit, wysyłając dane z pomocą emitera głębinowego.

Dinge mógł wygłuszyć pokój, ale nie mógł wygłuszyć satelity.

Bloom zaś miała dostęp do satelity Zjednoczenia, o ile zdąży się na niego włamać... czy raczej podsłuchać, o czym szepcze w Strumieniu.

Nigdy nie robiła nic tak ryzykownego. Jeśli Zjednoczenie ją namierzy, będzie musiała wynosić się z Gatlarku. A może i z całej Wypalonej Galaktyki.

Była to dość przerażająca perspektywa. I nieco podniecająca.

Kirke Bloom wahała się tylko przez chwilę. A potem ponownie wpięła w system, zmieniając się w ciąg komputerowych danych. Popłynęła z nimi w górę i przyczaiła się w bebechach satelity, spacerując niczym zero-jedynkowa mucha po bąblu napęczniałych firewalli. Wystarczyło jej kilka sekund, by stwierdzić, że satelita ma wprogramowane standardowe zapory niestanowiące większego wyzwania dla genohakera. Nie przebijała się jednak przez nie. Pozwoliła im trwać, kopiując wszystkie dane – razem z rozmową Waltera Dinge’a – do własnego systemu. Sam proces kopiowania był w zasadzie wykrywalny, ale Bloom znała się dobrze na swojej robocie. Uruchomiła hakerski podprogram, symulujący kasowanie kopii w trybie rzeczywistym i udający wewnętrzne oprogramowanie satelity. Dzięki tej operacji wszystko wyglądało tak, jakby sam satelita zrzucał swoje dane do pamięci podręcznej w celu bezpiecznego ich przeładowania i defragmentacji. Ten system miał niestety wadę: ułamkowosekundowe drgnięcie w pamięci satelity, przez które mogli ją namierzyć. Tego drgnięcia Kirke bała się najbardziej. Nie miała już jednak żadnego wyboru.

Po upływie kilku błękitnych minut upewniła się, że przekaz Kontrolera został zakończony. Dinge przesłał swoje dane i otrzymał informację zwrotną, zapewne wysłaną wcześniej i oczekującą na odbiór w pamięci satelity. Sprawdziwszy, czy na pewno ściągnęła wszystko, zakończyła proces i wycofała się z satelity, w miarę możliwości zacierając wszelkie ślady świadczące o jej bytności. Odłączyła się także od wpięcia, wybudzając się z genokomputerowego transu.

Usiadła na łóżku. Było jej zimno, jak zwykle po zbyt stresującym przebywaniu w systemie. Odruchowo podrapała się po ramieniu, tuż przy interfejsie wtykowym – porcie dostępowym personala, umożliwiającym połączenie się ze Strumieniem przez nerwokonektor.

– No dobrze – oznajmiła zachrypniętym głosem, ponownie uruchamiając nerwokonektor i konsolę. Teraz mogła już przebić się przez skopiowane firewalle bez przeszkód. – Popatrzmy sobie, co tam mamy.

Przekaz Waltera Dinge’a i przekaz z Błękitu trwały około trzech standardowych błękitnych minut. Kirke Bloom uruchomiła odtwarzanie. Cokolwiek miał dostać Nat, chciała usłyszeć to pierwsza.

W miarę jak słuchała, jej piękne, migdałowe oczy robiły się coraz większe.

Konieczne jest pytanie: co mogę uczynić dla Planu? Nic. Nie możesz być jedynie przeszkodą w jego realizacji. Konieczne jest osiągnięcie zbawienia technicznego.

wyjątki z Planu Stripsów

Głębia.

Uczony z końca XX wieku PEI – Przed Erą Imperialną, niejaki Alain Aspect, odkrył, że subatomowe cząstki komunikują się ze sobą nie tylko w natychmiastowy sposób, ale i bez względu na dzielące je odległości. Każda elektronowa drobina wie natychmiast, co dzieje się z drugą drobiną na drugim końcu Wszechświata. Wszechświat okazał się Wielką Jednoczesnością. Jednoczesnością, którą dzięki napędowi głębinowemu Harolda Cramptona, wspieranemu przez rdzeń i moc antygrawitonów, można było przebyć, by znaleźć się w uprzednio skatalogowanym miejscu Galaktyki. O ile potrafiono wyliczyć parametry takiego miejsca.

Sama ekstrapolacja danych skoku nie była jedynym ograniczeniem: w zależności od masy statku i mocy napędu głębinowego oraz danych takich jak parametry zmiennych wektorów czy histereza, statek korzystający z ekstrapolacji skokowej mógł pozwolić sobie na skok w obszarze kilku zaledwie lat świetlnych, nie narażając się na zaginięcie w ogromie kosmosu. Każda, choćby najmniejsza pomyłka w obliczeniach mogła jednak oddalić go miliony lub tryliony kilometrów od celu – a tym samym skazać na zagubienie się w pustce Wszechświata. Dlatego w trakcie Ery Imperialnej, gdy Galaktyką rządziło Stare Imperium (zwane wówczas nie Starym, a Imperium Galaktycznym), bezzałogowe sondy z mikronapędem głębinowym rozsiewały po międzygwiezdnej przestrzeni nasiona lokacyjnych boi, wyposażonych w emitery głębinowe umożliwiające skoki głębsze, choć nieprzekraczające piętnastu lat świetlnych. Oznaczało to, że by przelecieć przez całą Galaktykę, mającą około stu dwudziestu tysięcy lat świetlnych średnicy, trzeba było teoretycznie wykonać osiem tysięcy skoków po piętnaście lat świetlnych każdy, choć fizycznie – biorąc pod uwagę ograniczenia materiałowe i konieczność ładowania rdzenia – nie było to możliwe.

Tak czy owak, Galaktyka stała się z wolna skatalogowanym miejscem – choć rozsądniej byłoby powiedzieć, iż została zakreślona siecią punktów i połączeń pomiędzy nimi. Przestwór pomiędzy punktami był zbyt ogromny, by można było mówić o jego dokładnej mapie. Aby jednak stworzyć taką sieć połączeń, ludzkość musiała zaczekać na narodziny Cramptona, który pokazał jej, jak uczynić skok przez tajemniczą przestrzeń, leżącą poza Wszechświatem i w nim jednocześnie.

Skok przez Głębię.

Na „Wstążce” nie było żywej duszy.

Napęd głębinowy wyrwał statek z Głębi i gasł teraz powoli, ustępując miejsca pozostałym systemom nawigacyjnym zasilanym przez rdzeń. Jego symbol – podwójny okrąg – mrugał coraz słabiej w kącie ekranów, by wreszcie zupełnie zaniknąć. Pojazd rozpędzał się do pięćdziesięciu procent prędkości światła, cały czas monitorując ilość G niwelowanych przez antygrawitony.

Komputerowe Serce „Wstążki” tasowało dane z cichym terkotem promieni czytających pamięciowe płytki i kryształki danych. Mózg Serca – neuronowy, niewielki genokomputer półostatecznej generacji – testował dwukrotnie wszystkie systemy statku. Dopiero gdy przeprowadził niezbędne obliczenia, zdecydował o wpuszczeniu na pokłady mieszanki tlenu z azotem i wskrzeszeniu załogi.

Określenie „wskrzesić” zastąpiło „przebudzić” w momencie, gdy ludzkość zorientowała się już, że Głębię można bezpiecznie przebyć jedynie dzięki stazie. W odróżnieniu od stosowanej dawniej hibernacji staza nie zamrażała organizmu, lecz wprowadzała go w iście schrödingerowy stan zawieszenia, gdyż, tak jak słynny, zamknięty w pudełku kot fizyka żyjącego w czasach PEI, poddany stazie człowiek nie był ani żywy, ani martwy – i dzięki temu pozostawał bezpieczny. I chociaż miejscowo nadal używano określeń typu „przebudzenie” czy „wyjście ze stazy”, wszyscy doskonale wiedzieli, że chodzi o coś znacznie głębszego.

Umożliwiający zapadnięcie w ów stan narkotyk, zwany wygaszaczem, stazą czy Białą Pleśnią, z powodu koloru planety, z której go dostarczano, był produkowany wyłącznie przez Klan Naukowy. Próbowano rzecz jasna innych rozwiązań. Nieprzytomność można w końcu osiągnąć na wiele sposobów. Lecz jeszcze za czasów Starego Imperium zrozumiano, że uśpiony czy zamrożony mózg może nawet wbrew sobie pobierać dane, a dane potrafią prowadzić – prędzej czy później – do szaleństwa i śmierci. Świadome przebycie Głębi powodowało bowiem nie do końca zrozumiałą, postępującą defragmentację ścieżek neuronowych. Efektem końcowym była nieunikniona śmierć mózgu, poprzedzona stanem, którego mogli tylko pozazdrościć zaawansowani schizofrenicy i psychopaci.

Historyczne przekazy twierdziły, że jedynie Maszyny, tak jak wcześniej część Obcych, były w stanie przebyć Głębię bez przeszkód – co samo w sobie pod koniec Wojny Maszynowej doprowadziło niemal do wymarcia ludzkości. Wielu zapłaciło śmiercią za wiedzę, że statki Maszyn potrafią reagować natychmiast po wyłonieniu się z Głębi. Ludzkość potrzebowała wszakże stazy, dlatego też przyjęto, że odległości i czasu koniecznych do lotu przez Głębię nie wylicza się wyłącznie jednostkami energii dostarczanymi przez rdzeń do napędu głębinowego czy tonażem samego statku, ale i ilością potrzebnego na to narkotyku, którego ustalone przez Serce dawki pozwalały przebyć podróż bez pogłębinowych powikłań.

Pinsleep ożyła pierwsza.

Zawsze tak było. Odkąd pamiętała, potrzebowała najmniejszych dawek wygaszacza, a proces wskrzeszenia działał na nią niemal natychmiast. Kiedyś, jeszcze w czasie studiów, ktoś poczęstował ją nielegalnie zdobytą dawką rozcieńczonej stazy – padła wtedy jak długa i trzeba było wzywać lekarski korpus reanimacyjny. Nie wróżyło to dobrze jej astrolokacyjnej przyszłości i kosztowało wiele dodatkowo opłaconych sesji SPP, czyli Stazowego Programu Przygotowawczego, który musiała ukończyć, by dostać się na jakikolwiek statek z napędem głębinowym. Czas pokazał, że wydatek się opłacił.

Leżała teraz na jednym z rozłożonych w stazo-nawigacji foteli, nie wykonując żadnego ruchu z wyjątkiem otwarcia oczu. Nie wszyscy kapitanowie przepadali za faktem, że ktoś z załogi zostaje wskrzeszony przed nimi. W myślach liczyła sekundy: jedna, druga, trzecia... a kiedy doszła do pięciu, usłyszała kaszel pierwszej pilot Erin Hakl.

– Nigdy nie przyzwyczaję się do tego gówna – wyjaśniła Erin, klepiąc przycisk ustawiający fotel pilota do pozycji siedzącej. – Ktoś już tu jest?

– Tak – wyszeptała Wise, także ustawiając fotel.

– Świetnie. Znajdź mi boję lokacyjną.

– Tak jest.

– Idę do Serca – powiedział chrypliwie dopiero co wskrzeszony Hub. – Gdzie kapitan?

– Ciągle jest kotem w pudle.

– Żartujecie sobie, misie – zdziwił się złażący z fotela Monsieur. Tłusty mechanik rozciągnął się i spazmatycznie zakaszlał. – Jak się ocknie, powiedzcie mu, że poszedłem zerknąć na rdzeń.

– Proszę zaczekać – zaprotestował doktor Harpago, schodząc z fotela i podchodząc do Myrtona. – Kapitan już jest z nami. To zawsze chwilę trwa... i już – dodał, naciskając przyciski pobudzenia z boku kapitańskiego fotela na kontrolce stazowej.

– Boja 736B, graniczny obszar systemu Hades – zaczęła recytować Wise. – Możliwe trzy ścieżki podejścia do stacji Hades Sigma.

– Jaki zakres bezpieczeństwa szlaku? – spytał chrapliwie Grunwald. Erin zerknęła odruchowo przez ramię. Istotnie, Myrton siedział już niedbale w swoim fotelu, tak jakby wskrzesił się nie po nich, a przed nimi.

– Żółty – odpowiedziała Pinsleep. – Rzadkie patrole systemowe, możliwa aktywność przestępcza.

– Piraci? – zaciekawił się podchodzący do drabinki prowadzącej na pokład dolny Monsieur.

– Hades to świat górniczy leżący w pierwszym obszarze Systemów Zewnętrznych – wyjaśnił Grunwald. – A tam, gdzie jest szansa na łup, pojawią się i piraci. Zwłaszcza że podpada pod jakieś pomniejsze księstwo. Monsieur, zezwalam na zejście do maszynowni. Zerknij na ten rdzeń.

– Dziękuję pięknie.

– Hakl, wybieramy ścieżkę B. Godzina lotu kontrolnego, potem pilotowanie przejmuje nasza wykastrowana SI. Wise, skontroluj dokładnie mapę systemową. Nie chcę żadnych niespodzianek, nie licząc... oczekiwanej.

– Oczekiwanej? – spytała Hakl. Myrton wzruszył ramionami.

– Możliwe, że czeka nas skromne spotkanko. – Odwrócił się w fotelu. – W obszarze stacji. Hub, słyszysz mnie?

– Jasno i wyraźnie – wytrzeszczał głośnik.

– Co mówi Serce?

– Potwierdza udany skok i gotowość systemów. Fala pogłębinowa wyraźnie wyczuwalna.

– I niech tak właśnie będzie. Przyjrzyj się automatyce pokładu górnego, szczególnie połączeniom ze zbrojeniówką. Jeśli będzie coś nieprzyjemnego, będziemy bronić się tym, co mamy, dopóki nie znajdę nam zbrojeniowca. Doktorze Harpago?

– Tak?

– Kawy.

Przeglądając zawory tłokowe z latarką w zębach, Monsieur myślał o Pinsleep Wise.

Stosunek do kobiet miał dość prosty – kupował je. Dziewczęce androgyny pozujące na damy. Czarne złośnice o pełnych piersiach i chude jak szczapa byłe pasjonatki genotransformatorów. Zwykłe, leniwe dziwki z zapyziałych górniczych stoczni i dziwnie przerażone cycate mieszkanki nielicznych rolniczych światów Zjednoczenia, śmierdzące bydłem, sianem i strachem.

Żadna nie zadziałała na niego tak silnie jak dziewczęca, drobna Wise.

Erin Hakl nie raczył nawet zauważyć. Znać na parsek, że to była wojskowa, a takie służbowe damesy leżały w łóżku jak kłody. Była ładna, fakt, kobitka z niedużym, choć sterczącym cycem, ale na widok munduru miał wzwód do środka. I te jej blond włosy spięte w jakiś żołnierski koński ogon... Hakl z pewnością sypiała w mundurze, dodatkowo wkładając sobie między nogi odczepione od niego baretki. Tego był pewien.

Pinsleep to już co innego.

Słaba i eteryczna tak bardzo, że aż chciało się ją przydusić. W odróżnieniu od jasnowłosej Erin miała czarne, długie włosy, wpadające we fiolet. Natychmiast kojarzyła się z maskotką, rozkoszniaczką do bezproblemowego wchłonięcia. Pachniała czymś, co trudno mu było określić, ale było to świeże i generujące bolesną, męczącą erekcję. I miała na sobie opinającą zgrabny tyłeczek krótką sukienkę. Sukienkę! Ostatnią widział chyba w jakimś zasranym muzeum. Przez to średniowieczne ubranie z czasów PEI miał na nią jeszcze większą ochotę.

To przez nią zdecydował się na ten kontrakt. W zapasie były jeszcze trzy oferty – okoliczne systemy nie oferowały wielkiego wyboru; ale kiedy przyszedł na spotkanie z doktorem i zobaczył Wise, przestało go interesować wynagrodzenie czy możliwość załapania się na fregatę Księstwa Houston. Przypieczętował kontrakt automatycznie i pozwolił zaktualizować swoje dane w strumieniowym Systemie Handlowym Zjednoczenia. Klamka zapadła i teraz każdy potencjalny przyszły pracodawca będzie patrzył na jego historię kontraktową przez pryzmat statku, na który załapał się z powodu swędzącego członka.

Muszę ją mieć, zdecydował wtedy. I będę. Pinsleep Wise dobrze pozna Monsieura, lepiej, niż mogłaby przypuszczać. Można by nawet powiedzieć: pozna go dogłębnie, i to nie raz, a wiele razy. Ale z tym konkretnym motylkiem nie będzie łatwo. Widział, jak na niego patrzy – jak na powietrze, widząc tylko tłustawą, rubaszną sylwetkę zakopconego mechanika pokładowego.

Ale to z pewnością się zmieni. I to bardzo. I może już niebawem. Statek nie był taki duży, ale wystarczający, by poczuć się samotnie. A on, Monsieur, zadba o to, by zwalczyć ową samotność. By solidnie ją przydusić i pochłonąć, aż...

Wyjął latarkę z ust. Myśli nie pozwalały mu pracować. Czekał chwilę, aż wizja osłabnie, ustępując miejsca jednostajnemu szumowi maszynowni statku.

Trzeba to będzie rozegrać na spokojnie, zdecydował i wsadził latarkę z powrotem między zęby.

Czas, który Hakl i Wise poświęcały na korektę trajektorii statku, dla Huba był czasem bogatym w wyjątkowo ciekawe doświadczenia.

Serce, z którym z wolna zaczął się zaprzyjaźniać, przypominało kształtem ściętą u podstawy kulę, wewnątrz której przebywał – sferę mrugającą światełkami raportującymi działanie systemów i najeżoną schodkami klawiatur. Siedział w środku niej niczym stary, wychudzony pająk, ssący życiodajne nitki danych. Tansky rozłożył swoją sieć, czepiając się czarnych szafek hardware’u: siedziby komputerowych i genokomputerowych podzespołów, które w większości pełniły rolę banków zapasowej pamięci dla samego Serca. Które, wyposażone w bloker Sztucznej Inteligencji wymagany przez Zjednoczenie, było ukryte za prostym kineskopowym ekranem podpiętym pod bogatą w przyciski konsolę kontaktową.

Serce statku, zdecydował, musi też być jego sercem. Tylko wtedy zanurzy się w ciszy. Ciszy pełnej spokoju i kontroli. Ciszy pełnej wolności. Czyż każdym królestwem nie rządzili w rzeczywistości magowie? A on, Hub Tansky, był potężnym magiem uzbrojonym w miliony mikroskopijnych magicznych ksiąg. Tak, to porównanie wyjątkowo mu się spodobało. Mag za plecami króla. Człowiek za kurtyną. Hub utkany z cienia.

Musi tylko wiedzieć.

Niestety, wiedza była zakazana.

Z początku nie rozumiał, co się dzieje. Owszem, miał dostęp do wszystkiego... ale był to dostęp do niczego. Dostęp serwisanta, bez możliwości wejścia w kluczowe dane. Klocki zostały ustawione i mógł spacerować po utworzonym przez nie labiryncie, ale nie mógł go już budować. Niektóre z budynków zostały bezczelnie zamknięte, a nawet zabite dechami. A część miała na sobie denerwujący napis: „Tylko do wiadomości kapitana”. „Skontaktuj się z administratorem”. „Podaj kapitańskie hasło dostępu”.

Nikt nie mógł tak zabezpieczyć systemu. To było niemożliwe. Więcej, to było obraźliwe. Jak długo da radę gmerać przy aortach Serca, nie zostając wykrytym? Pacjent okazał się wyjątkowo doświadczony, ale on, Hub Tansky, był wytrawnym chirurgiem. Czego może jednak dokonać chirurg bez zezwolenia chorego? Co może zrobić, gdy napotyka na tak przykry brak zaufania? Brak zaufania go odstręczał. Brak zaufania go denerwował. Brak zaufania był czymś zupełnie nowym. I wyjątkowo nieprzyjemnym.

Imprint, przypomniał sobie. Ten Harpago w trakcie podpisywania kontraktów mówił coś o tym, że statek będzie zimprintowany przez kapitana. To niemożliwe, a jednak. Totalne sprzężenie ze statkiem, efekt uboczny prób konwersji dokonywanych na ludziach przez Maszyny. Ale to było tysiące lat temu, pod koniec Wojny! Hub czytał może o dwóch potwierdzonych przypadkach w przeciągu ostatnich dwustu lat... a i tak traktowano je jako legendę bądź ciekawostkę. Jak to w ogóle możliwe?! Tansky poprawił się w pajęczym kokonie i nerwowo zaczął wklepywać kolejne bezużyteczne polecenia.

Sygnał zapowiadanego przez Myrtona „skromnego spotkanka” rozjarzył się na monitorach niespełna trzynaście godzin później.

Usłyszał go doktor Harpago, siedzący w swojej kajucie tuż po zażytej dawce uspokajającego ciało i duszę kognityku, zakazanego w większości cywilizowanych systemów.

Usłyszała go Pin – niepewna, czy nie jest to jeszcze jeden z symptomów otaczającego statek dziwnego chłodu.

Usłyszeli go siedząca za sterami skokowca Erin i urzędujący w maszynowni Monsieur. Usłyszał go także wciąż klepiący w klawisze Hub Tansky.

I usłyszał go Myrton Grunwald.

Kapitan „Wstążki” leżał na wygodnej kozetce z drinkiem w ręku, naciskając przycisk pilota od holo. Rozjarzona błękitnawą poświatą kobieca sylwetka pojawiała się na środku kajuty, mówiła kilka słów, uśmiechała się i gasła. Kiedy znikała, Grunwald ponownie naciskał przycisk i przedstawienie zaczynało się od nowa.

– Daj spokój, Myrton – mówiła kobieta utkana z holo. – Daj spokój, Myrton.

– Wiesz, że nie mogę – odpowiadał.

– Daj spokój, Myrton – powtórzyła. Ale obraz drgał już, przygnieciony wibracją sygnału o zbliżaniu się „Wstążki” do niesprecyzowanej jednostki kosmicznej.

– Jedno muszę ci przyznać – orzekł Myrton, wyłączając holo. – Jesteś w tym coraz lepsza.

Kobieta uśmiechnęła się i zgasła.

Jestem nauką. Jestem światłem w mroku, nadzieją w zwątpieniu, ratunkiem w czasach zagłady. Jestem nauką, a nauka mieczem jest mym i tarczą.

Almanach Matematyczny Klanu Naukowego, fragment Przedmowy

Walter Dinge, Kontroler Zjednoczenia, zdobywca odznaczenia Błękitnej Perły, urzędnik trzeciego stopnia, dyplomowany specjalista w zakresie Gospodarki Systemowej i jeden z sześciu najbardziej zaufanych pracowników KZ, pocił się pod pachami.

Rzecz jasna było to złudzenie. Ponad piętnaście standardowych, a więc błękitnych lat temu Dinge poddał się prostej, legalnej genotransformacji i jego ciało nie wydzielało już żadnych zbytecznych płynów. Uczucie cieknącego potu wszakże pozostało. Niczym ból fantomowy pojawiało się nawet tam, gdzie skóra była sucha i dokładnie wyszorowana środkiem dezynfekującym. Przeklęty brud i biologiczne wyziewy; Walter niemal widział, jak atmosfera Gatlarku usiłuje otoczyć go oparami i naruszyć jego ukochaną czystość. Nawet w miejscu, które wyglądało na najczystsze ze wszystkich. Nawet na kamiennych Pustkowiach.

Gatlark, tak jak większość zamieszkanych światów, posiadał aglomeracje miejskie. Były to jednak aglomeracje o tyle dziwaczne, że tkwiące korzeniami w pradawnym Średniowieczu, o którym Walter wiedział tylko tyle, że rozgrywało się w czasach PEI. Pierwsi imperialni osadnicy musieli stanowić jakiś ciekawy odłam historyczno-religijny, bo zrezygnowali z wielu udogodnień oferowanych przez Stare Imperium i po zakończeniu terraformowania zdecydowali się na postawienie kamiennych budowli, wykorzystując do tego celu lokalną odmianę wapienia i utwardzanego szarobiałego piaskowca.

Nieważne. Ryzyko należało zminimalizować, podał zatem koordynaty na granicy tkwiących za stolicą Pustkowi. Za nimi był, jak Walter zdążył się zorientować, jedynie Mroczny Las – miejscowi nazywali tak olbrzymi bór pełen dziwacznie skręconych, grubych drzew. Miejsce spotkania wydawało się zatem świetne, oddalone i przede wszystkim puste. Wspaniały wybór, dopóki nie zrozumiał, że nie ma się jak tam dostać.

Zależało mu na dyskrecji, zatem nie skorzystał z oferowanych przez zamek Gatlark skuterów antygrawitacyjnych. W końcu, gdy tracił już nadzieję, w budynku oznaczonym szyldem „Gutfin i Synowie” znalazł chodzacze: wywodzące się chyba z Ery Imperialnej metaliczne urządzenia kroczące, o prostej, jedynkowej, a więc niezakazanej specyfikacji maszynowej. Pełne pokręteł, kół zębatych i ciśnieniowych rur, wyglądały tak, jakby zaraz miały się rozpaść.

Właściciel, wyposażony w pożółkłe od brudu zęby, poinformował radośnie, że to „autoryzowane przez samego księcia Ybessena parówki”. Dopiero po dłuższym tłumaczeniu wyszło na jaw, że metaliczne ustrojstwa wykorzystują jakąś technologię parowo-ciśnieniową i nie są wyposażone choćby w podstawowe antygrawitony, co oznaczało, że w momencie upadku Walter może skręcić sobie kark.

– Tu se pan przekręci i będzie – informował zadowolony handlarz, pokazując na pokrętła kursowe wetknięte w zardzewiałą deskę rozdzielczą. – Wajcha do ustawiania prędkości, autopilot na skobel...

Chodzacz sapał i klekotał, a zamontowane na jego szczycie siedziska, sterujące i pasażera, wyglądały na pocerowane i wyłaziła z nich gąbka. Walter uznał, że przy maksymalnej prędkości powinien dotrzeć na miejsce w przeciągu standardowych pięćdziesięciu minut.

Podróż była potworna. Mechanizm kiwał się, trząsł, puszczał z sykiem parę i zgrzytał. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, obolały Dinge ledwo zwlókł się z fotela. Musiał poczekać dobrą minutę, zanim udało mu się w pełni wyprostować. W odróżnieniu od stanu fizycznego, psychicznie czuł się jednak znacznie lepiej. Pustkowia, zdecydował, nie były takie złe. Kamienna płaszczyzna popękana nielicznymi kraterami i upstrzona garścią białych krzaków działała uspokajająco. Bez wątpienia było tu czysto i ta myśl przyniosła mu ulgę. Może mógłby o wszystkim zapomnieć? Choć na jedną chwilę... Nie. To niemożliwe. Wszystko przez Mamę Kość.

Sygnalizator na płytce od personala już piszczał, Walter zerknął więc w niebo, na powiększający się z wolna czarny punkcik, i z dziwną rezygnacją wyciągnął niewielkie puzderko z tabletką jonizującą. Zażywał je od momentu pojawienia się na orbicie tego marnego systemu i zostało mu jeszcze osiem. Nie chciał myśleć, co będzie czuł, jeśli ich zabraknie.

Niewielki stateczek, skoczek głębinowy „Igła”, już lądował. Niedostrzegalnie zadrżał, schładzając swoją powierzchnię, i otworzył pionowy właz, ukazując Gatlarkowi pasażera – zaplątaną w mechanizmy sterujące Madellę Nox, zaufanego psa gończego Rady Zjednoczenia, znaną powszechnie jako Mama Kość. Mówiono o niej Bicz na Kontrolerów i nie było w tym przesady, choć nazwa oficjalnego stanowiska brzmiała jeszcze bardziej lodowato: Nadzorczyni Sektora Kontroli. Ale określenia „Nadzorczyni” używano rzadko. Nox – co Walter uważał za bezsensowne – wolała swoje przezwisko. Przynajmniej do niej pasowało. Była bardzo chuda i bardzo blada, a przy zaciętej twarzy i zaciśniętych ustach naprawdę przypominała szkielet, na który ktoś naciągnął napiętą skórę.

– Systemy Zewnętrzne – powiedziała teraz, odpinając się od mrugających błękitnymi lampkami kontrolek. – A żeby było gorzej, jakieś zapomniane Księstwo Graniczne. Lepiej niech to będzie prawda, Dinge.

– To prawda, Mamo.

– Zobaczymy. Musisz być tego plagowo pewny, skoro mnie ściągnąłeś. Tak, tak... – Machnęła niechętnie ręką. – Wiem, że nie myślałeś akurat o mnie. Przykra niespodzianka, co, Dinge? Spodziewałeś się jakiegoś szaraka z KZ? Kogoś, komu wciśniesz każdą bzdurę i poklepiesz na pożegnanie po plecach, po podpisaniu zezwoleń na interwencję? Nie, przepraszam, nie o to ci chodziło... – Tylko niezdający sobie sprawy z groźby nowicjusz odebrałby uśmiech Mamy Kość jako zapowiedź obniżenia napięcia. – Nie chciałeś żadnych zezwoleń. Puściłeś tę informację, wiedząc, że dojdzie na Błękit w czasie, kiedy dawno sam wszystko załatwisz. A będziesz miał na to pokrycie, prawda?

– Kontrola? – spytał sucho Dinge.

– Kontrola – przyznała niechętnie Nox. – Znów plotki o Powrocie i tym podobne bzdury. Elohim latają przy Granicy Galaktycznej jak szaleni, Zbiór wygłasza jakieś durne przepowiednie... Co tak stoisz? Pomóż mi wyjść. Trzeba rzucić lokalizację „Igły” do „Niani”. Jeśli to, co masz, jest coś naprawdę warte, może poproszę o zezwolenie na oficjalne naruszenie atmosfery i spuszczą nam transport.

– „Niania” jest tutaj?

– Nie myślisz chyba, że przyleciałam na to zadupie skoczkiem głębinowym? Jestem w podróży kontrolnej od prawie roku. Czym ty tu przyleciałeś? Nie chcesz chyba powiedzieć, że tym czymś? Czy to staroimperialny chodzacz?

– Przybyłem TransLinią... Ale jednostka o klasie niszczyciela... Nie wzbudzi to niepokojów? Wyraźnie sugerowałem, że zależy mi na dyskrecji...

Madella skrzywiła usta.

– Nie gadaj bzdur, Dinge. „Niania” to nie krążownik. Jest tylko nieco większa od typowej fregaty. Nikt tu z tej racji nie popuści w kombinezon. To nie ten rząd wielkości.

– Gatlark ma satelity skanujące, Mamo. I własną flotę. Nie jest może duża, ale...

– Tego, że „Niania” jest mocno zaawansowana technicznie, łatwo wykryć się nie da. Dla postronnego obserwatora to tylko niewielki niszczyciel. Na Plagę, mam cię uczyć klasyfikacji okrętowej? Podaj mi rękę albo zostawię cię na tej zapyziałej planetce, żebyś kontrolował coroczny przyrost czyraków na jednego mieszkańca.

Walter westchnął w duchu i niechętnie podał dłoń Mamie Kość.

Nat nigdy nie wiedział, dlaczego nie pozbył się Aro – swojej mechanicznej opiekunki. Być może z powodu atawistycznego lęku, który odczuwano, widząc Maszynę, lęku przyjemnie podobnego do obaw związanych z psychofizją.

Potrzeba było trzystu lat po Wojnie Maszynowej, by ludzkość zdecydowała się na pierwsze półinteligentne mechanizmy, i kolejnych trzystu, by zaczęła tworzyć nową, choć zubożoną technicznie generację Maszyn. Owe nowe Maszyny podzielono z grubsza na trzy stopnie. Stopień pierwszy oznaczał urządzenia o SI na poziomie owadów, drugi zwierząt. Poziom trzeci zbliżał się już niebezpiecznie do inteligencji ludzkiej i był najeżony wszelkimi możliwymi zabezpieczeniami.

Rzekomo istniały i Maszyny o podwyższonym stopniu trzecim, zwanym także poziomem trzy i pół, niemal odpowiadającym ludzkiej inteligencji, ale były tak rzadkie, że spotykane jedynie w Systemach Wewnętrznych i w ilościach ograniczonych przez żelazne protokoły Rady Zjednoczenia. Mityczny poziom czwarty był całkowicie zakazany pod karą śmierci. Ale już na Maszyny stopnia trzeciego patrzono w Systemach Zewnętrznych jak na demony z dawnych legend, obleczone w metalowe ciała.

Natrium Gatlark nie przejmował się demonami. W końcu i tak podejrzewano, że był jednym z nich.

Teraz liczył się już tylko czas. Po otrzymaniu informacji od Kirke Nat niemal natychmiast puścił wiadomość w zabezpieczonej sondzie głębinowej. Szybszego sposobu nie było, zatem pozostawało mu tylko czekać na odpowiedź. Liczył, że jeśli zostanie nagrana szybko, sonda powinna pokonać drogę powrotną w około pięćdziesiąt sześć standardowych minut.

Problem komunikacji galaktycznej rozwiązywano trojako. Można było zdecydować się na kontakt poprzez Strumień, przesyłający informację od jednego stacjonarnego satelity do drugiego – co samo w sobie oznaczało, że informacja puszczona przez emiter głębinowy danego satelity docierała ze znacznym opóźnieniem. Tak zresztą funkcjonował Strumień, opierający się na elektronicznym szumie wysyłanym przez każdy zamieszkały system i oplatający Wypaloną Galaktykę misterną siecią wciąż aktualizowanych połączeń. Takiego strumieniowego satelity użył wcześniej Dinge.

Sposób drugi był równie oczywisty co prosty. Informacje zabierały ze sobą statki, najczęściej należące do powszechnej w całej Wypalonej Galaktyce TransLinii Zjednoczenia. Szybsze od przesyłanych metodą strumieniową informacji, trafiały do określonego systemu i zaczynały nadawanie do wszystkich znajdujących się w jego obszarze satelitów.

Sposób trzeci i ostatni był najszybszy, ale i najbardziej kosztowny. Korzystano z sond głębinowych.

Sondy głębinowe nie były niczym innym jak bezzałogowymi stateczkami, dostosowanymi już na poziomie konstrukcyjnym do pokonywania wyznaczonych odległości w ściśle określonym kierunku. Nie mogła to być odległość zbyt duża – wraz z jej wzrostem wzrastał też koszt sondy i stopień jej skomplikowania, co po przekroczeniu pewnego poziomu stawiało pod znakiem zapytania opłacalność ich produkcji. Była to jednak wielkość przekraczająca piętnaście lat świetlnych; w końcu sondy nie były statkami posiadającymi dużą masę. Trudno było określić, jaką maksymalną odległość mogły pokonać – prace nad wciąż udoskonalonymi ich wersjami otwierały nowe możliwości i już mówiło się o sondach potrafiących przebyć ponadtrzykrotną odległość, na którą mogły pozwolić sobie zwykłe skokowce.

Niestety, precyzyjne ustawienie sondy w celu jej skutecznego – a zatem jak najszybszego – lotu wymuszało konieczność jej budowy z uwzględnieniem stałych wytycznych: startu i miejsca docelowego. Słowem, sprawdzały się one jedynie na utartym szlaku transportowym.

Nie chodziło tu o kwestie ewentualnego przeprogramowania – w fizyczną budowę napędu trudno było ingerować. Dodatkowo około piętnaście procent z nich nigdy nie powracało – miały zbyt małą masę, by taki komar mógł za każdym razem bezpiecznie przebyć Głębię. Stąd brała się ich cena i nic nie wskazywało na to, by najbliższe dziesięciolecia mogły coś w tej sprawie zmienić. Nawet Strażnicy Granicy korzystali głównie z rozproszonych wokół Granicy satelitów podpiętych pod Strumień.

– Nat.

Aro zatrzeszczał, otwierając łącze głosowe. Przez wbudowany głośnik przedostała się najpierw fluktuacja białego szumu, by nagle ustąpić pełnemu napięcia głosowi Kirke Bloom.

– Nat? – odezwała się ponownie. – Słyszysz mnie? Nie będę puszczała holo. Kanał może być inwigilowany. Mało kto sprawdza samo audio.

– Słyszę cię – odpowiedział dziwnie martwym głosem.

– Puściłeś już informację?

– Tak.

– Plaga... No nic. Skoro musiałeś...

Natrium przestał pukać palcami o poręcz. Znalazła coś? Plagowa Kirke! Nie mogła poinformować go szybciej?

– Co się stało? – spytał, usiłując zachować spokój. Odpowiedziała mu cisza. Bloom wstrzymała oddech na jakieś pięć długich sekund. Dopiero po ich upływie przez głośnik Aro doleciało ponure westchnienie.

– Nie będziesz miał oczywiście bezpośredniego łącza?

– Bezpośredniego? On jest poza układem! Puściłem informację sondą głębinową. To najbardziej bezpośredni kontakt, jaki mogłem uzyskać. Co się tam urodziło, Bloom?

– Nic takiego – oznajmiła. – Kontroler, nie licząc dialogu, puścił pęk zakodowanych plików. Skopiowałam je już wcześniej, ale były zaszyfrowane jego personalem. Dopiero przed kilkoma minutami udało mi się je rozkodować.

– I?

– Mamy współrzędne, o których mówił. Dokładne, co do jakiegoś tysiąca kilometrów. Zaledwie!