Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Gdzie zachodzi słońce to mroczna opowieść o świecie, w którym tajemniczy wirus błyskawicznie zdziesiątkował ludzkość. Jedna z ocalałych, dziewczyna o imieniu Dori, przemierza skutą lodem Rosję, balansując między zaludnionym południem, gdzie zbrojne bandy napadają na podróżnych i północą, gdzie brak zapasów zabija szybciej niż zaraza. Los Dori nieoczekiwanie splata się z losem płomiennowłosej Jiny, drugiej Koreanki rzuconej na antypody zaludnionego świata. W postapokaliptycznej rzeczywistości, którą rządzi prawo pięści, a zaufanie odłożyć należy do lamusa, między dwiema dziewczynami zaczyna rodzić się uczucie.
W swojej powieści koreańska pisarka zderza z brutalną rzeczywistością miłość młodzieńczą, szczerą, nieśmiałą. I zdaje się wierzyć, że ta miłość – jedyny relikt człowieczeństwa – wciąż jest możliwa.
Choi Jin Young (ur. 1981 r.) to południowokoreańska pisarka, której twórczość koncentruje się na sprzecznościach społeczeństwa koreańskiego oraz na młodych ludziach borykających się z brakiem celu i sensu w swoim życiu. Poprzez proste i przystępne słowa, Choi ukazuje głębokie problemy społeczne, odsłaniając niepokoje i rozterki współczesnego świata.
Tłumaczenie Ewa Rynarzewska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 146
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Choi Jin-young
Gdzie zachodzi słońce
Choi Jin-young
Gdzie zachodzi
słońce
Z języka koreańskiego przełożyła
Ewa Rynarzewska
Za pomoc w przekładzie serdeczne podziękowania
składam pani Ye Rin Lee.
Tłumaczka
Prolog
Ryu
Wiecie coś o Korei?
Nie znikła z mapy?
Urodziłam się w Korei. Tam spotkałam Dana, tam przyszli na świat Haerim i Haemin.
Dawno temu.
Haemin mieszka w Warszawie. Jego żona urodziła niedawno czwarte dziecko, córeczkę. Przesłali wiadomość, że dali jej na imię Iwona. Że jest malutka jak głowa Haemina. Nie zobaczę tej drobnej, cudownej, kruchej istotki. Nie dotknę jej, nie przytulę, nie ucałuję.
Haerim zmarła, gdy miała jedenaście lat. Po jej śmierci porzuciliśmy Koreę. Porzucając Koreę, porzuciłam wyjaśnienia. Haemin miał wtedy siedem lat. W tym wieku dzieci zadają wiele pytań. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego rodzice porzucili dom, dlaczego on musiał porzucić pokój siostry, komputer i rowerek. A ja nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Nie potrafiłam powiedzieć, że musimy żyć, przynajmniej my.
To była niedziela, wieczór. Leżałam w łóżku, minęła północ, bezwiednie słuchałam ostatnich wiadomości. Powiedzieli, że gdzieś tam daleko, w jakimś państwie rozprzestrzenia się dziwny wirus. Że ponownie atakuje po zastosowaniu coraz to nowszych szczepionek. Że nie wiadomo, co powoduje jego rozwój, więc nie wiadomo też, jakie środki ostrożności należy przedsięwziąć. Słuchałam głosu spikera mimochodem i podliczałam wydatki za mijający miesiąc. Następnego dnia informacje na temat wirusa krążyły już po całym mieście. Wszystko będzie dobrze. Wierzyliśmy. Bo ten kryzys wydarzył się gdzieś daleko. Bo współczesna medycyna i rząd na pewno zdołają go powstrzymać. Ludzie dowiadywali się z wiadomości, że liczba zmarłych w Stanach Zjednoczonych wzrasta gwałtownie, i wciąż martwili się o wydatki na życie, o emeryturę i edukację dzieci. Wtedy zadzwonili do mnie ze szkoły, powiedzieli, że Haerim nie żyje. Zabrali ją do szpitala, zmarła tam w przeciągu godziny. Tego dnia Hearim ociągała się ze wstaniem. Umyła buzię i ząbki. Wiążąc włosy w kucyk, powiedziała, że ma rozpalone czoło. Zakładała plecak i powtarzała cicho, jakoś bez życia, że chce dużą porcję bulgogi. Mówiła do siebie, tak jakoś niewyraźnie, jakby recytowała słowa odległej, zapomnianej modlitwy. Do rączki wcisnęłam jej pięć tysięcy wonów, powiedziałam, żeby kupiła sobie po szkole. Haerim uścisnęła mnie z całych sił, wtuliła twarz w moją pierś. Po pracy kupię ci lekarstwo. Tak powiedziałam. Tak się z nią pożegnałam.
Tego dnia liczba zmarłych w Korei przekroczyła oficjalnie sto tysięcy. Nazajutrz zwiększyła się niemal pięciokrotnie. Zabrałam ze szpitala ciało Haerim, chciałam je pochować na jednym ze wzgórz otaczających nasze osiedle. Kazałam wykopać dół, nie uroniłam przy tym nawet jednej łzy. Ta śmierć spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Jeszcze nie dotarła do mnie. Dotarła, kiedy złożyliśmy ciało i zaczęliśmy przysypywać je ziemią. Miałam Haerim zostawić w tej lodowatej ziemi. Z krzykiem rzuciłam się w dół, objęłam ją. Tuliłam do siebie, chciałam, żeby mnie z nią pochowali. Haerim jakby nie wiedziała, że umarła. Leżała w tym zimnym dole, a na jej twarzyczce malował się wyraz oczekiwania, czekała na dużą porcję bulgogi, którą miała zjeść po lekcjach. Której i teraz jej nie dałam. Zaczęłam przysypywać dół piaskiem.
Bankructwo sektora ekonomicznego i bankowego doprowadziło do katastrofy większej od tej, którą spowodował wirus. Rozbój, przemyt, podpalenia, handel ludźmi, zabójstwa, przemoc, zalew religijnych sekt. Wysoki wzrost zgonów wśród mężczyzn wywołał pogłoski, że przed śmiercią może ich uchronić zjedzenie wątroby dziecka. Rząd upadł, nastał chaos. Nie wiadomo było: zostać czy wyjechać?
Wielu zdecydowało się zostać. Ci, którzy uważali, że wszędzie jest tak samo. Ci, którzy nie potrafili porzucić swojej codzienności, choć wyzuta ze wszystkiego, oferowała im tylko wspomnienia. Ci, którzy woleli umrzeć w swoim domu. Jak szlachetni bohaterowie, jak żołnierze bez broni. Oni trwali. Ja wyjechałam, z Danem i Haeminem. Porzuciłam wszystkich. Ojca i siostrę, ich rodziny. Bliskich przyjaciół. Czy oni też myślą, że mnie porzucili? Przyrzekliśmy sobie, że kiedyś się jeszcze spotkamy. Naiwne kłamstwo, jedyny błąd, jaki popełniliśmy.
Zostawiliśmy za sobą wszystko i po wielu trudach dotarliśmy do Władywostoku. Tam opadły mnie wątpliwości. Dokąd teraz? A może zostać tutaj? To rozległy kraj. Moglibyśmy ciągle się przemieszczać. Wędrować z miejsca na miejsce, żeby uciec przed wirusem i rozbojami. Patrzeć, jak zachodzi słońce, dzisiaj w innym miejscu, jutro w innym. Uciec jak najszybciej od tego, co nas teraz otacza. Powód, dla którego mieliśmy tak uciekać, wrył się w twardą glebę, jak słońce wzbił wysoko i każdego dnia oświetlał nas jasnymi promieniami. Tutaj wszyscy wierzyli w Boga. W Bożą wolę, w Bożą łaskę i błogosławieństwo, w Bożą opiekę, wierzyli, że Bóg zsyła dary, że jest wszechwiedzący… Wierzyłam w ich Boga i czułam przed nim lęk. Potęgowała go natura tego kraju, ciągnęła się w nieskończoność, groźnie, bezcelowo, jakby za nic miała człowieka.
Dori stała na tyłach niewielkiej kaplicy, położonej na obrzeżach Ułan Ude, tuliła do siebie siostrzyczkę i mierzyła mnie nieufnym wzrokiem. Pchnęłam Haemina w jej stronę i zamknęłam za sobą drzwi kaplicy. Tu w Rosji pierwszy raz powierzyłam komuś swoje dziecko. Dori objęła Heamina i przykucnęła, tuląc jego i swoją siostrzyczkę. Udało mi się uciec przed złodziejami, wróciłam po syna, otwarłam drzwi kaplicy i usłyszałam, jak Dori szepcze:
Bóg nas upomina. Ich Bóg. Każe nam opuścić ten kraj, jak najszybciej.
Ponownie spotkaliśmy się w Tomsku, Dori już nie bała się Boga. Przestała w niego wierzyć, więc przestała mu też złorzeczyć. Bałam się tej Dori, ale wiedziałam, że mogę jej ufać.
Skończyłam siedemdziesiąt lat. A może osiemdziesiąt? Nie wiem. Długo żyłam, może zbyt długo. Te dwa miesiące spędzone w Rosji liczą się w moim życiu mniej niż jedna owca w całym stadzie. A jednak to właśnie tę owcę pamiętam najlepiej. Myślę o was, każdego dnia, bez wyjątku.
Bóg już mnie nie upomina. Nie interesuje się mną. To dlatego udało mi się przeżyć tyle lat. Szkoda, że nie mogłam przeżyć ich z moją córką, podzielić się z nią tym moim życiem.
Wiecie coś o Korei?
Nie znikła z mapy?
Przemierzałam ziemię Rosji, szukałam schronienia przed zagładą, która zawisła nad całym światem. Miałam wtedy trzydzieści dziewięć lat.
Gdzie zachodzi słońce
Dori
Myślę tylko o jednym. Żeby Miso nie została sama. Dlatego muszę żyć. Bo jedynie wtedy będę w stanie zrobić to, co muszę zrobić. A muszę zadbać o to, żeby Miso nie została sama. To moje zaklęcie, takie da capo al fine, tyle że bez fine, to moja modlitwa, którą odmawiam każdego dnia. Przed swoją śmiercią mama powierzyła nas tacie. Przed swoją śmiercią tata powierzył Miso mnie. Przechodziła z rąk do rąk, jakby była jakimś tajemniczym kluczem, takim ze starej baśni. Najpierw mama prosiła tatę, by zaopiekował się Miso, potem tata prosił mnie, żebym zaopiekowała się Miso. O co ja poproszę Miso w chwili mojej śmierci? Żeby kochała. Będę ją prosić, żeby zawsze kochała. Wtedy zdoła jakoś przetrwać. Wtedy świat stanie przed nią otworem.
Rodzice dodawali nam otuchy, mnie i Miso, mówili, że wszystko będzie dobrze. Że ludzkość jest mądra, ma wolę przetrwania. Że ktoś zaraz znajdzie jakieś rozwiązanie, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Ja byłam innego zdania. Wiedziałam, że świat stanął nad krawędzią przepaści. Że swoją wolą przetrwania człowiek przeistoczy tę katastrofę w apokalipsę. Że mądrzy ludzie nie znajdą żadnego rozwiązania, tylko doprowadzą do zagłady. Wiedziałam, że trzeba się przygotować na inny scenariusz. W dniu śmierci taty spakowałam nasze rzeczy. Tylko niezbędne. Żebym mogła je unieść, gdy będziemy uciekać. Wzięłam Miso za rękę i udałyśmy się do portu Incheon. Zastanawiałam się, czy w tej sytuacji będą kursować statki, kursowały. Tyle że cena biletu była niewyobrażalnie wysoka. Haracz dla ludzi, którzy w katastrofie dojrzeli swoją szansę, ludzi, którzy nawet w katastrofie nie zaznali głodu i nie musieli nigdzie uciekać. Żyli w odległym świecie, odleglejszym niż samo niebo. Kto chciał dostać się na statek, musiał oddać im złoto i diamenty, tyle, ile zażądali. Za jeden złoty pierścionek nie kupiłabym nawet napoczętej gumy do żucia. Bóg odebrał mi rodziców, lecz w zamian obdarował mnie niezwykłym talentem. Potrafiłam kraść. I po raz pierwszy w życiu wszystko było oczywiste. Wiedziałam, czego potrzebuję. I gdzie to znajdę. Jak szczur wślizgnęłam się w sam środek piekła, w którym ludzkie krzyki i odgłosy walki zlewały się w jedną masę. Ukradłam bilety. Do Qingdao. W Qingdao znowu ukradłam bilety. Tak dotarłyśmy do Ułan Ude. Co stało się z ludźmi, którzy stracili bilety? Nie stracili po prostu biletów czy pieniędzy, stracili życie. Zasłużyłam na ich potępienie.
W Ułan Ude próbowałam ukraść bilety, ale mnie nakryli. Musiałyśmy uciekać. Miso potrafi szybko biegać. Tak szybko, że nigdy nie mogłam jej dogonić. Tym razem jednak nie mogła biec tak szybko. Bo biegła ze mną. Podcięłam jej skrzydła, byłam diabłem, który rozdarł te skrzydła. Beze mnie Miso mogłaby biec bez wytchnienia aż na kraniec świata. Mogłaby nawet wzbić się w powietrze, jak ptak. Gnałam co tchu, bo Miso ciągnęła mnie za sobą, w końcu jednak puściłam jej dłoń. A wtedy ona stanęła raptownie, jak zabawka, w której wyłączył się mechanizm. Mój drobny anioł spojrzał na mnie jasnym wzrokiem. To przeze mnie Miso nie mogła dalej biec. Tata się mylił. Prosił mnie, żebym opiekowała się Miso, a powinien był prosić Miso, by biegła dalej, nawet wtedy, gdy siostra puści jej rękę. Bo to jest znak, że musi biec jeszcze szybciej.
W Rosji również nie brakowało szaleńców, którzy chcieli zjeść wątrobę dziecka. Krążyły nawet plotki, że wątroba dziewczynek daje lepsze efekty niż wątroba chłopców. Gdybym znała sztuczki iluzjonisty, który chusteczkę przemienia w kwiat róży i chowa gołębia w kapeluszu… Gdybym mogła schować Miso do kieszeni… Musiałyśmy unikać miejsc zamieszkanych, ale tam, gdzie nie było ludzi, nie było też nic do jedzenia. Mogłyśmy skryć się w lesie, lecz w nim czyhała dzika zwierzyna. Zresztą wygłodniałych psów też musiałyśmy się wystrzegać. Szłyśmy więc torami, jak muły, jak konie, po drodze mijałyśmy rozrzucone rzadko wsie i miasta. Ludzie ze wsi, ci, którzy zostali, patrzyli na nas wrogo. Bali się przybyszów, a przybysze bali się miejscowych. Najdrobniejszy nawet gest, zwykły grymas mógł wywołać nieporozumienie, wtedy zawsze ktoś ginął. Ilekroć dotarłyśmy do zrujnowanego miasta, szukałyśmy czegoś do jedzenia, czegoś do ubrania. Ilekroć drżałyśmy z zimna na jakimś pustkowiu, wystawione na wiatr i śnieżycę, czułam, jak moje ciało stawia opór, jak wszystkie zmysły zawodzą z żalu. Bóg, który jest tylko słowem, tylko światłem, nie zna ani głodu, ani zimna. Dlatego też nie może być wszechwiedzący, dlatego nie może być wieczny. Gdybym znała język tych ludzi, zapytałabym się: kiedy w ich kraju skończy się zima? Czy w Rosji nastanie kiedyś wiosna?
Wiosna.
Zeszłej wiosny siedziałam opatulona kocem, w ręku trzymałam kubek gorącej kawy, słuchałam nocnej audycji radiowej. Po godzinie drugiej spadł deszcz. Pomyślałam, że zniszczy białe płatki kwiatów, ogarnął mnie żal, ale też jakiś spokój. Ściszyłam radio, chciałam wsłuchać się w szmer deszczu.
Właśnie skończyły się egzaminy. Byłam rozczarowana, bo test TOEIC nie poszedł mi za dobrze, martwiłam się, że nie dostanę wymarzonej pracy, męczył mnie lekki ból głowy, nie pozwalał zasnąć. Obudziłam się rano, jasne promienie słońca wchłaniały dyskretnie ślady nocnej ulewy. Miałam takie marzenie. Że będę prowadzić nocne audycje radiowe. I w niewielkim studiu będę witać brzask.
Śmierć była wtedy tak odległa, rzeczywistość tak natrętna, niepewna i zarazem nudna. Rodzice od ponad dziesięciu lat spłacali pożyczkę, ja musiałam wziąć odpowiedzialność za własne długi, Miso nie miała przyjaciół, dręczyła ją samotność. Odgradzała mnie od świata jakaś mgła, nawet w chwilach radosnych, miłych nie potrafiłam wyzbyć się poczucia subtelnego smutku, który przyległ do mnie szczelnie jak zapach skóry i każde moje pytanie zbywał niejasną odpowiedzią, rzuconą jakby na siłę. Ale mieliśmy dach nad głową, który chronił nas przed deszczem i śniegiem, w domu było ciepło. Kiedy wszystkiego miałam dość, kiedy się bałam, mogłam zamknąć się w swoim pokoju, schować pod biurkiem i posłuchać muzyki. W lodówce była woda i kimchi, w garnku ciepły ryż, w kredensie ramyeon. W pokoju paliło się światło, z kranu leciała ciepła woda. W osiedlowym sklepie mogłam sobie kupić piwo. Ceny były ustalone, wystarczyło sprawdzić kod kreskowy. Mogłam stać na ulicy i patrzeć na ludzi, patrzeć bez strachu, bez nienawiści. Tak po prostu na nich patrzeć.
Gdyby nie stało się to, co się stało, wszystko by się jakoś dalej toczyło.
Dom, w którym mieszkaliśmy, i tak nie stałby się naszą własnością, po jednej spłaconej pożyczce przyszłoby nam spłacać kolejną, od czasu do czasu mówilibyśmy sobie, że dłużej tak się nie da żyć, i tymi słowami dodawalibyśmy sobie otuchy, żeby żyć dalej. I patrzeć, ze spokojem, beznamiętnie, jak z każdym dniem to nasze życie się kurczy.
Wyjedziemy stąd wraz z nadejściem wiosny.
Tak powiedziała kobieta, która powierzyła mojej opiece swojego syna, gdy ukrywaliśmy się w kaplicy. Miała samochód i męża. Posadziła syna na tylnym siedzeniu, przykryła, jakby chciała go ukryć, zapaliła silnik, ale nie ruszyła z miejsca. Może bała się zostawić mnie i Miso. Gdybym nie była Koreanką, gdybym była sama, bez młodszej siostry, odjechałaby bez wahania. I nie powierzyłaby mi syna. Raz natknęłam się na samochód tej kobiety, na ulicy, przypadkiem, w środku ktoś siedział. Gdyby nikogo nie było, ukradłabym, co tylko by się dało. Nawet jednej puszki bym nie zostawiła, zabrałabym ją bez wahania.
Kobieta wahała się, więc ruszyłyśmy pierwsze. Za plecami usłyszałam, jak drzwi auta otwierają się i zamykają. Samochód podjechał wolno, zrównał się z nami. Kobieta otworzyła okno, powiedziała, żebym z tylnego siedzenia wzięła, co nam potrzebne. Żechce się odwdzięczyć za opiekę nad synem. Na tylnym siedzeniu piętrzyły się koce, ubrania, zgrzewki wody, konserwy, suszone jedzenie w hermetycznie zamkniętych opakowaniach. Wodziłam po nich oczami i wtedy moje spojrzenie natrafiło na spojrzenie męża tej kobiety. Wzrok miał nieobecny. Wyrażał stratę, czegoś ważnego, drogiego. Wyrażał zmęczenie, chociaż była przy nim żona i syn, chociaż mógł podróżować samochodem, chociaż miał pod dostatkiem wody i konserw. Wzięłam dwie konserwy rybne i odsunęłam się od samochodu. Kobieta nie ruszała z miejsca. Ponownie podeszłam do samochodu, wzięłam dwie zupy w proszku i dwie puszki fasoli. Kobieta wyjęła z czarnej torby garść cukierków, wyciągnęła dłoń w moją stronę. Czekała, aż je wezmę, dopiero wtedy ruszyła. Samochód jechał wolno, po chwili przyspieszył gwałtownie.
Schowałam żywność do plecaka, jeden cukierek włożyłam Miso do ust. Spojrzałam na nasze buty, rozpadały się, podeszwy odpadały. Poczujemy to dotkliwie po zapadnięciu zmroku. Dużo bym dała, żeby wygrzać się w ciepłej wodzie. Czy latem będzie łatwiej? Latem będziemy mogły wykąpać się w jeziorze. Będziemy mogły wszędzie przenocować, w miejscu bez ścian, bez dachu. Więc może wcale nie musimy szukać nadziei gdzieś tam, na jakimś lądzie, wcale nie musimy nigdzie zmierzać, nie musimy nigdzie dotrzeć. Może nadzieja tkwi w czasie? Może jest nią ciepła, jasna pora roku, która nastaje, gdy ziemia okrąży słońce, poruszając się w swoim tempie? A człowiek musi jedynie przetrwać, doczekać do nastania tej ciepłej pory, po której znowu przyjdzie zima. A więc nadzieja nie jest czymś, co dane na zawsze, ona odchodzi i przychodzi, przemija jak czas.
Miso zerknęła na mnie.
Dokąd pojechali?
Odpowiedziałam, że nie wiem.
A my dokąd idziemy?
Zapytała ponownie.
My… Na spotkanie lata.
A gdzie jest lato?
Wskazałam palcem zachodni widnokrąg.
Tam, gdzie zachodzi słońce.
Miso mlasnęła głośno i mocniej ścisnęła moją rękę.
Dotarłyśmy do opustoszałej, zniszczonej wioski, w której po ludziach zostały już tylko ślady. Wypatrzyłam stary dom, blisko torów kolejowych. W okiennicach brakowało szyb, wyrwane z zawiasów drzwi leżały na ziemi. Wnętrze okien ziało czernią i głębią. Wycelowałam i rzuciłam w nie kilkoma kamieniami. Odczekałam jakiś czas, cisza. Obeszłam dom i wyszukałam coś, co nadawało się na podpałkę. Weszłyśmy do środka, rozpaliłam ognisko, otwarłam puszkę i podzieliłam między siebie i Miso. Zmrok zapadł bardzo szybko. Miso skuliła się i zasnęła na siedząco. Wyjęłam śpiwór, rozłożyłam i obudziłam ją. Zaspana wślizgnęła się do środka.
Opatuliłam się kocem i zaczęłam zastanawiać, co zrobić z naszymi butami, to był najważniejszy problem. Gdybyśmy miały samochód, nie musiałabym się tak bardzo martwić. Albo przynajmniej motor. Nie, to też zły pomysł. Problemem była benzyna. Widziałam, jak jeden człowiek został zastrzelony, bo chciał ją ukraść. To może rower. Muszę zdobyć rower. Nawet gdybym zdobyła rower, gdybym zdobyła samochód, gdybym zdobyła benzynę, wciąż nie wiedziałabym, dokąd jechać… Czy na końcu świata uciekniemy przed śmiercią? Czy ta decyzja: iść dalej bądź zostać, jest faktycznie moją decyzją? Gdzie szukać nadziei? Miałam pomyśleć, co z naszymi butami, ale nie mogłam się skupić. Myśli wymykały mi się, rozpraszały, nikły. W oddali dał się słyszeć odgłos nadjeżdżającego pociągu, dźwięk narastał, a wraz z nim narastał ból głowy. Gdybyśmy mogły zabrać się pociągiem. Schować się w tej ogromnej, niezłomnej maszynie i uciec od tego potwornego zimna, choć na trochę. Dom zadrżał delikatnie. Miso obróciła się na drugi bok. W nocy pójdę do wsi. Muszę znaleźć nam jakieś buty. Tak, o tym myślałam, potem chyba zmorzył mnie sen.
Otwarłam oczy. Ognisko wygasło. Usłyszałam ludzi, rozmawiali głośno. Po koreańsku. Nie jedna, nie dwie osoby, na pewno więcej. Na dworze wciąż panował mrok. Zbudziłam Miso, wyjrzałam ostrożnie przez okno. Na podwórzu stały dwie wielkie ciężarówki. Zaczęłam liczyć. Było co najmniej dziesięć osób. Skierowali snop latarek na dom, sprawdzali jego wnętrze. Przytuliłam do siebie Miso, przykucnęłyśmy w kącie. Ludzie w pośpiechu rozpalali ogień, przygotowywali jedzenie. Znosili śnieg, gotowali go na wodę, myli twarz i ręce. Poczułam zapach pieczonego mięsa. Ogarnęły mnie nudności. Jeszcze mocniej przytuliłam Miso. Żeby nie poczuła żadnego zapachu. Żeby niczego nie widziała. Za ścianą ludzie jedli, pili, rozmawiali po koreańsku. Słyszałam, jak mówią do siebie: żona, brat, wuj.
Jina! Jina!
Głos mężczyzny był spokojny, lecz stanowczy.
Nie chodź nigdzie! To niebezpieczne!
Mężczyzna zawołał jeszcze kilka razy. Chyba bez skutku. Za oknem wyłonił się snop światła latarki, wraz z nim niewielka głowa. Chwilę później rozległo się lekkie, pospieszne tupanie. Ukryłam Miso za swoimi plecami, zacisnęłam dłoń na scyzoryku.
W ciemnościach rozbłysło światło latarki, zalał mnie snop światła.
Jina! Wracaj! Nie chodź nigdzie. To niebezpieczne!
Snop światła opadł na podłogę, powędrował do okna, wychylił się za framugę.
Dobrze! Idę już! Idę!
Jina wyprostowała się, odwróciła w moją stronę, patrzyła w milczeniu. Zacisnęłam palce na scyzoryku, przycisnęłam do piersi. Jina została na swoim miejscu, skierowała światło latarki na siebie. Zimowa kurtka opatulała ją szczelnie, spod czapki, nasadzonej głęboko na czoło, widać było zaledwie oczy i nos. Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem szybkim ruchem zdjęła czapkę, chciała, żebym mogła ją lepiej zobaczyć. Jej włosy miały kolor ciemnego rubinu. Cofnęłam się zaskoczona. Miso drgnęła, niespokojna wysunęła głowę zza moich pleców.
O!
Jina spojrzała zdziwiona.
Dziecko!
Jina podeszła trochę bliżej.
Siostra?
Zapytała bez skrępowania, jakbyśmy się dobrze znały.
Bo przecież nie córka?
Mówiła ściszonym głosem, rozczesując palcami splątane włosy.
Same jesteście?
Jina nie bała się mnie.
Jesteście z Korei, prawda?
Ja się bałam. Milczałam. Jina wpatrywała się we mnie, potarła policzek.
I am from Korea.
Odezwała się nieoczekiwanie po angielsku.
Where are you from?
Wyczułam intonację mieszkańców prowincji Gyeongsang.
Nice to meet you.
Podeszła krok i podała mi dłoń.
To może… Hajimemashite.
Jina wpatrywała się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym nałożyła czapkę.
Nie bój się, powiedziała, nie jesteśmy złymi ludźmi. Wśród nas nie ma chorych. Nie zjadamy wątroby dzieci. Przenocujemy na dworze, jutro rano odjedziemy. Nikomu o was nie powiem.
Jina uśmiechnęła się i powoli zaczęła się cofać. Wyszła, światło znikło, wszystko zapadło się znowu w ciemność. To musiał być sen, śniłam na jawie. Serce biło mi mocno. Nie biło ze strachu… Nie, biło ze strachu. Nie, nie czułam strachu… Czułam strach.
Idziemy stąd?
Miso zapytała na migi.
Skinęłam głową, a potem pokręciłam przecząco.
Zostajemy, na tę noc.
Odpowiedziałam.