Filipies na Marsie. Tajemnica Pafki - Katarzyna Cholewa - ebook + audiobook

Filipies na Marsie. Tajemnica Pafki ebook i audiobook

Cholewa Katarzyna

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapnijcie pasy! Ta historia to rollercoaster nieziemskich przygód i absolutnie kosmicznych emocji!!!

Życie na Marsie toczy się monotonnym rytmem, a jeden marsodzień w marsoszkole wydaje się nie różnić od drugiego. Miki Wolnicki i jego przyjaciele wiodą życie zwykłych nastolatków i nie mogą się doczekać marsomutacji, którą niebawem przejdzie starszy brat Mikiego – Pitt. Tymczasem nic nie idzie po myśli chłopca, dosłownie nic! Nie dość, że nie dostał się do szkolnej reprezentacji w chmuro-kosza, to jeszcze mają go ominąć jego własne urodziny! Jakby tego było mało, za chwilę rzeczywistość, którą tak dobrze zna, wywróci się do góry nogami. A to za sprawą zupełnie nieoczekiwanych gości z Ziemi! Tata Ted otrzymał właśnie informację, że w dniu urodzin Mikiego na kosmisko przybędzie jego ekscentryczny prapra - (i jeszcze kilka pra) dziadek Pafka z prapra (i jeszcze kilka pra) wnuczką Asią. Tak, tak, życie na Marsie potrafi nieźle dać w marsokość, a jedyna pociecha w tym, że mimo wszystko Miki dostanie swój długo oczekiwany prezent. Na Marsusa! Czy ktoś tu właśnie...(sz)czeka?!

– Pytałem, czy zapamiętałeś, co zadałem ci przed chwilą do domu?
Miki zapatrzył się w duże, poruszające się w złości nozdrza Tykensa.
– Niekoniecznie… Jakbym mógł prosić o powtórzenie… – zaczął szczerze i natychmiast tego pożałował.
– Myśliszzzzz, że jesteśśśśśś taki mądry, Mikens? – syknął Tyka i zmarszczył łuskowaty nos. – Dobrze… – zasapał. – Nie dość, że opuściłeś się w zadaniach z treścią z geografo-chemii, to jeszcze nie słuchasz marsolekcji! W takim razie obok regularnej pracy domowej masz dodatkowo napisać esej o wydobyciu i eksporcie na Marsa gazu łupkowego z ziemskiego państwa o nazwie Polska. Wiesz w ogóle, co to jest Polska?
– Wiem, panie profesorze Tykens. Jest to ziemskie państwo europejskie, z którego pochodzą moi dziadkowie.
– Mhm... – mruknął zdegustowany Tykens. – W takim razie to zadanie byłoby dla Ciebie za łatwe. Napiszesz o problemach Unii Ziemskiej z plagą stonki ziemniaczanej.


Katarzyna Cholewa
Urodziła się w Częstochowie. Wychowywała i cieszyła wolnością „Pippi Langstrumpf” w okolicach Rabki w towarzystwie wielu pomysłowych dzieci i ukochanych zwierząt. Skończyła studia prawnicze na UMK w Toruniu ze specjalizacją w kryminalistyce. Pracowała w Stanach Zjednoczonych. Obecnie mieszka i pracuje w Krakowie. Prywatnie mama dwójki rozbieganych dzieci oraz opiekunka wielu par żywiołowych łap oraz rozmachanych ogonów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 35 min

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ IKociokwik, czyli prawdziwe pomieszanie z poplątaniem

Miki spojrzał w okno z wyraźną niecierpliwością. W oddali zauważył dużego, czerwonego gimflaja, który leciał, furkocząc głośno chmurnikiem. Po marsochwili leniwie zatrzymał się na przystanku wyglądającym jak wielka gradowa chmura, nad którą unosił się rozkład jazdy w kształcie błyskawicy. Z hukiem otworzył harmonijkowe drzwi. Pewien mały chłopczyk z niewielkim telefonem, wibrującym w powietrzu tuż obok jego ucha, wszedł w podskokach do środka. Gimflaj ruszył, pozostawiając za sobą chmurę pary wodnej. Miki dojrzał siedzących w nim kilkoro pierwszomarsoklasistów machających przez szybę w stronę dużolotów, które właśnie stały na czerwonych światłach na podniebnym skrzyżowaniu. Miały naczepy załadowane nowiutkimi modelami szybkolotów Dorfa. Kierowcy dużolotów z uśmiechem na ustach posłali dzieciakom pozdrowienie Marsa i ruszyli na niebieskich światłach.

„Tym to dobrze – pomyślał tęsknie Miki, patrząc na zadowolone i beztroskie twarze pierwszaków wracających gimflajem z marsoszkoły do domu, po czym dmuchnął w grzywkę opadającą mu falą kasztanowych włosów na piegowaty nos. – Wracają sobie zadowoleni, a ja muszę się tutaj jeszcze kisić na marsolekcji długiej jak mgławica gwiazd Snake’s Lane1, zanim pójdziemy na salę gimnastyczną. Oszaleć można. Jeszcze tyle marsoczasu w marsoszkole. Jak za karę. I to w tak ważnym dniu!”. W superpienistym dniu, którego zwieńczeniem miał być odbiór długo oczekiwanej przesyłki z Ziemi. I to nie takiej przesyłki jak zwykle, czyli paczki z prześmiesznie smakującymi słodyczami od ziemskich ciotek i wujków (z okazji różnych uroczystości rodzinnych) czy też kolejnym swetrem w renifery od babci Róży i dziadka Jasia na Święta Bożego Narodzenia (Tak, dziękuję, nie spodziewałem się takiego prezentu… znowu). Nie, nie. To miała być przesyłka, o którą Miki prosił rodziców przez dobrych kilkanaście marsomiesięcy, zanim się w końcu zgodzili. Przesyłka zawierająca prezent na urodziny, który miał znacznie odmienić jego życie. A że życie najmłodszego w rodzinie było dość trudne (zważywszy na to, że Miki miał starsze rodzeństwo, które zazwyczaj zadzierało nosa i traktowało go nadal jak małego dzieciaka albo w ogóle nie miało dla niego czasu), to od samego rana wprost przebierał nogami, żeby dobrać się do zawartości paczki, byle tylko jak najszybciej poznać swojego nowego, ziemskiego – miejmy nadzieję – przyjaciela.

– Dlatego właśnie nasza planeta jest tak potrzebna w galaktyce, tak niesamowicie ważna, a zarazem tak mało doceniana i niestety, w mojej skromnej opinii, wciąż pomijana przez Radę Galaktyki w handlu międzyplanetarnym… – ciągnął nieprzerwanie profesor Tyka, a jego zielony, gadzi ogon wystający spod białego fartucha szorował czerwono-białą podłogę twardymi wypustkami.

Miki spojrzał nieobecnym wzrokiem na kolegę siedzącego przed nim w białej, opływowej, dopasowanej do kształtów ciała ławce i przeniósł wzrok na interaktywną tablicę, na której profesor Tyka wypstrykał długimi pazurami kilka chemicznych wzorów. Chłopiec wypuścił powietrze ustami, wydobywając z siebie świszczący dźwięk, i ze znużeniem podparł dłonią policzek. Jakież ciężkie i nudne jest życie trzeciomarsoklasisty na marsolekcjach geografo-chemii.

– Tak jak mówiłem, wszystkie wzory chemiczne są do zapamiętania. Jeśli jutro czy tam pojutrze – Tyka machnął łapą – przyleci wymiana uczniów z Ziemi, nie chciałbym się za was wstydzić. Na ich planecie chemia jest wykładana na wysokim poziomie – syknął i odwrócił się w stronę znużonych uczniów.

– Do ciebie też mówię, Mikens. – Wskazał groźnie pazurem w stronę chłopca, a para różnokolorowych oczu prześwietliła go na wylot.

– Mikens! Tak, ty! Halo, Mars do Mikensa! Słyszszszysz mnie czy nie? A o czym ty teraz marzzzzzyszzzzz kolego, możżżżżna wiedzieć? – zasyczał Tykens.

Lepiej, żeby nie było można – pomyślał Miki, a na głos w miarę grzecznie odpowiedział:

– Yyy… O tych wszystkich wzorach chemicznych, oczywiście, panie… Yyy… Profesorze…

No oczywiście, że nie o tych przeraźliwie skomplikowanych i nikomu niepotrzebnych wzorach – skomentował kwaśno w myślach swoją wcześniejszą, niedorzeczną wypowiedź. Mimo wszystko poprawił się na krześle i z zadumaną miną próbował przyjąć pozycję zainteresowanego marsolekcją ucznia.

Profesor Tyka jednak nie kupił tych wyjaśnień i ­­­­podszedł bliżej jego ławki, łypiąc na niego podejrzliwie spod gadzie­go oka. Miki spojrzał w zielono-żółte, wyłupiaste ślepia, wzdrygnął się i w tym samym marsomomencie zrzedła mu mina. Ciągle jeszcze bał się paszczy profesora, która przy trzecim stopniu zmutowania z jaszczurem przybrała w tym marsoroku nieco za dużo cech zwierzęcych. Tyka stał nad Mikim i straszył rudymi zębami oraz wielkimi szczękami. Miki uważał jego wybór zwierzęcia do mutacji za obrzydliwy. No, ale Tykens miał prawo wybrać sobie takie zwierzę, jakie chciał. W końcu takie było prawo mutacji.

Mutacja była pewnego rodzaju tradycją towarzyszącą szesnastym i każdym co-szesnastym urodzinom marsoczłowieka, nie każdy się jednak na nią decydował. Tradycję tę zapoczątkowali ludzie, którzy przylecieli z Ziemi na Marsa czterdzieści pięć marsolat temu. Przybyli i zaprowadzili na tej planecie ład. Obok typowych ziemskich tradycji (np. bożonarodzeniowych, wielkanocnych, halloweenowych) wprowadzili oni do stworzonego przez siebie porządku społecznego nowe święta, które odróżniały ich planetę od innych, jak chociażby Święto Ghekojadów.

Mutacja była uwielbiana przez nastolatków. Mogli oni w dniu swoich szesnastych urodzin wybrać sobie na wzór jedno ziemskie zwierzę z rządowej Listy Zwierząt Dozwolonych w Mutacji i zaimplementować u siebie jego dwie cechy bądź dwie umiejętności albo po jednej jego cesze i umiejętności. Zatem można było wybrać jego cechy zewnętrzne (czyli, na przykład przy wyborze kameleona, długachny język oraz parę ciekawskich oczu umiejscowionych po obu stronach głowy) lub też umiejętności wybranego zwierzaka (czyli, pozostając przy kameleonie, na przykład jego genialną zdolność wtapiania się w otoczenie lub całkiem niezłe poczucie balansu i równowagi ciała przy pokonywaniu różnego rodzaju przeszkód w terenie).

Nie można było natomiast, zgodnie z zasadami Ustawy o mutacji oraz implementacji cech i umiejętności zwierzęcych, wybierać zwierząt z Listy Zwierząt Zakazanych w Mutacji. Lista ta obejmowała spis zwierząt niebezpiecznych, których cechy i umiejętności, implementowane przez marsoludzi, mogłyby zagrażać społeczeństwu. W spisie widniały między innymi modliszki, rekiny, sępy, jadowite węże i pająki (takie jak czarne wdowy czy też ptaszniki), szerszenie i tym podobne. Patrząc prosto w oczy Tykensa, Miki uważał, że jaszczury też powinny się znaleźć na tej liście.

Tyka, zaraz po przeprowadzeniu się z Wisconsin2 na Marsa, w dniu szesnastych urodzin wybrał ogon i umiejętność dobrego widzenia w ciemności, właściwą dla jaszczurki – warana. Po upływie następnych szesnastu marsolat, czyli na swoje trzydzieste drugie urodziny, kolejne zewnętrzne cechy tego zwierzaka, między innymi długaśny jęzor. A w czterdzieste ósme urodziny osiągnął efekt potrójnej mutacji i z zewnątrz przypominał już zupełnie wielką, chodzącą na dwóch łapach jaszczurkę, znającą, obok marsoziemskiego, również język warani. Natomiast waran, od którego to Tyka skopiował cechy w procesie bezbolesnej mutacji, siedział sobie w najlepsze w marsjańskim rezerwacie przyrody ziemskiej, wesoło przebierając łapkami w piasku, w wielkim, wielgachnym terrarium, zupełnie nieświadomy swoich zasług dla dobra nauki i wątpliwego dobra Tykensa.

Warto tu nadmienić, że zwierzęta na Marsie żyły jak w raju. Były traktowane jak święte, nietykalne, a za ich obrazę i wykorzystywanie lub też za nieludzkomarsjańskie zachowanie wobec nich groziła kara pozbawienia wolności do szesnastu marsolat. Łatwo tu również zauważyć, że szesnastka była ulubioną liczbą marsoludzi. Pracownicy rezerwatów dwoili się i troili, wymyślając zwierzakom zabawy, urozmaicone jadłospisy oraz wycieczki po ich zagrodach. W rezerwatach zoologicznych ogólne warunki i wyżywienie dorównywały poziomowi szesnastogwiazdkowego hotelu dla marsoludzi. Zwierzaki miały się świetnie.

A to dlatego, że na Marsie, prawie pół wieku temu, w czasie, gdy radośnie wprowadzali się tam ludzie, nie było prawie żadnych zwierząt. No… oprócz much. W tym czasie występował tam tylko jeden rodzaj samogrających muszek, czyli tak zwanych ghekojadów. Należy jednak przyznać, że muchy te były bardzo przyjazne, nie gryzły, świeciły w marsonocy jak ziemskie świetliki i wydawały takie same odgłosy jak ziemskie świerszcze. Żywiły się odpadami owoców puny i gheki, najlepszym eksportowym towarem Czerwonej Planety. Dodatkowo były one pod absolutną ochroną, w związku z czym, kiedy siadały na paterach pełnych owoców, nie wolno ich było przeganiać, tylko należało spokojnie czekać, aż odlecą, albo zrezygnować z jedzenia, na ich rzecz oczywiście.

Co do reszty gatunków królestwa zwierząt… No cóż, postanowiono je sprowadzić z Ziemi. Zwierzęta różnych gatunków były sprowadzane hurtowo, przede wszystkim z ziemskich schronisk, z likwidowanych ogrodów zoologicznych, z ośrodków adopcyjnych i z cyrków, które upadały. W końcu na Ziemi nie było już prawie w ogóle błąkających się bezpańskich psów czy kotów, królików, myszy czy też szczurów, jak i zwierząt dzikich, z którymi nie wiadomo było, co zrobić. Na Czerwonej Planecie, jak zwykło się nazywać Marsa, panowała kontrolowana symbioza marsoludzi i zwierząt. Ziemskie zwierzęta domowe były zabierane do marsjańskich domów, a zwierzęta egzotyczne i dzikie trafiały do rezerwatów, które były bardzo popularne wśród marsoludzi, a w szczególności marsodzieci. Mieszkały tam wszystkie gatunki zwierząt ziemskich, których z różnych względów nie dałoby się udomowić (no bo czy ktoś udomowiłby w mieście geparda, żyrafę albo słonia?). No, prawie wszystkie.

Jedynym rodzajem dziko żyjących zwierzaków, które niezmiennie zadziwiały najmłodszych marsoludzi, były duże ryby i ssaki oceaniczne. Nie mogły one być zaadaptowane do środowiska naturalnego na Czerwonej Planecie, ze względu na ukształtowanie jej terenu. Jedynymi zbiornikami wodnymi na Marsie były bowiem sztuczne stawy i jeziora oraz jedno sztuczne morze, które imitowało prawdziwe, ziemskie, na dodatek z imponującymi falami. Nie było to jednak typowe morze. Znajdowało się ono o pięć marsogodzin drogi na zachód od stolicy Marsa, miasta Krakens, w którym mieszkał Miki z rodziną, a w zbiorniku tym nie zamieszkiwały żadne wielkie ryby ani ssaki. Naprawdę. Nie było w nim delfinów, orek, płetwali błękitnych, rekinów czy też przerażających ryb głębinowych. Za to były śledzie, dorsze i sardynki. Tylko te gatunki zaadaptowały się do warunków marsjańskich. W związku z tym Miki, za każdym razem, jak odwiedzał z rodziną oceanarium nad Morzem Błękitnym, ze zdumieniem obserwował te zwierzęta morskie w jedynym takim rezerwacie wodnym na ich planecie.

Tak właśnie było na Marsie. Tam szanowało się każdy rodzaj stworzenia. Wielkie poszanowanie dla zwierząt wprowadził pierwszy prezydent planety, wybrany przez pierwszych marsoludzi – Francis Żabens.

Francis był wegetarianinem, a także ekoświrem. Wszystko musiało być ekologiczne, zdrowe i „prosto od krowy”. Gdy po jego naciskach zaczęto sprowadzać dzikie zwierzaki z Ziemi, osobiście witał je na kosmisku3, z wielką powagą uchylając co rusz kapelusza, gdy parami schodziły z rampy statku kosmicznego. A witał je tak serdecznie, że do domu wrócił ze skurczem prawej ręki. Francis Żabens był cudownym prezydentem, dopóki nie zniknął w nieznanych nikomu okolicznościach.

Wkrótce po jego zniknięciu powstawały coraz to nowsze legendy na temat tego, co się z nim tak naprawdę stało. Pośród nich była legenda o tym, jak poleciał na Plutona ratować ginące gatunki dzikich zwierząt, za co Plutonianie, osoby o kamiennych twarzach i takich samych sercach, wzięli go do niewoli w pewne ustronne miejsce, które do dzisiejszego marsodnia pozostaje wielką tajemnicą. Większość marsoludzi uważała tę historię za wyssaną z palca, jednakże, mimo wszystko, na poszukiwania prezydenta wysłano policję galaktyczną w misji specjalnej, między innymi również na zimnego Plutona. Nie znaleziono tam jednak żadnego śladu Żabensa i w końcu, po długich i bezowocnych poszukiwaniach galaktycznych, zrezygnowano z dalszego dochodzenia.

Przypadek prezydenta niestety do tej pory pozostał niewyjaśniony. W sercach marsoludzi zapanował wielki smutek, a także parę zwyczajów, które ustanowiono na jego cześć, na przykład zwyczaj przekształcania nazwisk ludzi, tak żeby miały końcówkę -ns, kiedy zwracano się do siebie w sposób oficjalny, na przykład „panie Kowalkens, miło było pana poznać” albo: „Pani Smithens, czy dolać pani jeszcze soku z gheki do kawusi? Świeżutko wyciskany!”. No, taki zwyczaj. Hołd oddawany nieobecnemu prezydentowi Żabensowi.

Miki żywo interesował się zagadkową historią zniknięcia prezydenta. Dodatkowo wyczuwał jakąś nić porozumienia z Żabensem, ponieważ tak jak on przepadał za zwierzętami oraz za czytaniem o historii Marsa i Ziemi; były to dla niego najfajniejsze przedmioty w marsoszkole. Czasami, gdy dopadał go zły nastrój, wykradał się z domu do Miejskiego Rezerwatu Dzikich Zwierząt Ziemskich imienia zaginionego prezydenta, brał pod pachę tradycyjną i wyjątkowo ciekawą książkę o historii planet Układu Słonecznego, należącą do jego praprapradziadka Indiany, i przepadał na kilka marsogodzin. Czytał zwierzętom całe rozdziały o wojnie galaktyk. A później rozmawiał z nimi, na ile potrafił, posługując się słownikami języków zwierzęcych. Figlarne małpiatki podpatrywały jego gesty, a papużki papugowały miny. Mikiemu od razu poprawiał się humor.

– Mikens! Mówię do ciebie po raz szesnasty!

– Co? Co… – Miki wybudził się z zadumy, słysząc koło ucha syk i mlaśnięcie długiego jęzora profesora. Prawie poczuł, jak obślizgły język śmignął mu koło jego policzka. Niestrawione śniadanie podeszło mu do gardła.

– Pytałem, czy zapamiętałeś, co zadałem ci przed marsochwilą do domu?

Miki zapatrzył się w duże, poruszające się w złości nozdrza Tykensa.

– Niekoniecznie… Jakbym mógł prosić o powtórzenie… – zaczął szczerze i natychmiast tego pożałował.

– Myśliszzzzz, że jesteśśśśśś taki mądry, Mikens? – syknął Tyka i zmarszczył łuskowaty nos. – Dobrze… – zasapał. – Nie dość, że opuściłeś się w zadaniach z treścią z chemii, to jeszcze nie słuchasz marsolekcji! W takim razie obok regularnej pracy domowej masz dodatkowo napisać esej o wydobyciu i eksporcie na Marsa gazu łupkowego z ziemskiego państwa o nazwie Polska. Wiesz w ogóle, co to jest Polska?

– Wiem, panie profesorze Tykens. Jest to ziemskie państwo europejskie, z którego pochodzą moi dziadkowie.

– Mhm… – mruknął zdegustowany Tykens. – W takim razie to zadanie byłoby dla ciebie za łatwe. Napiszesz o problemach Unii Ziemskiej w związku z plagą stonki ziemniaczanej.

„Ach tak…” – pomyślał Miki i spojrzał żałośnie na wielki ogon odchodzącego już jaszczura.

– Świetnie, ciekawe, kiedy ja to zdążę zrobić? Bardzo cieka­­we… – zamruczał pod nosem i westchnął z rezygnacją.

– Pssst… – zasyczał Tymek, kolega z ławki obok. – Nie wiedziałem, Miki, że twoi dziadkowie są Polakami. Moja babcia z Jowisza też pochodzi z Polski. No, ale ona ma chyba ze sto dziewięćdziesiąt lat, a nawet więcej…

– No dobrze – kontynuował Tykens, bardzo z siebie zadowolony. Uwielbiał mieć posłuch wśród dzieci i młodzieży, których uczył w marsoszkole geografo-chemii. – Tak powinno być – zaśmiał się w duchu. Posłusznych nagradzać, krnąbrnych i leni karać. – W takim razie na dzisiaj kończymy. Jutro chcę was wszystkich widzieć w odpowiednich strojach. Będziemy zajmować się marsjańskim dynamitem. Bardzo proszę nie zapomnieć odpowiedniego obuwia oraz stroju ochronnego. Żebym nie musiał później kierować was do szpitala na przyszywanie oderwanych rąk i nóg. Rozumiemy się? – syknął, zamlaskał i przyciskiem na minipilocie zamknął elektroniczny dziennik.

Super – westchnął Miki i spojrzał na zegar ścienny oblatujący wszystkie kąty pod sufitem. Za marsominutę dzwonek. – A niech to, znowu będę musiał napisać mu o Ziemi. To już czwarty esej w tym marsomiesiącu. Co on się tak na mnie uwziął, jaszczur jeden!

Miki lubił czytać o Ziemi, ale niekoniecznie o jakiejś tam stonce ziemniaczanej. Nawet nie wiedział, co to było, na jakim kontynencie występowało ani w jakim państwie. Pomyślał, że nie będzie miał czasu po południu wejść do wirtualnej biblioteki, bo przecież na dzisiaj zaplanowane było przyjęcie urodzinowe. Ech… A swoją drogą – zdał sobie nagle z czegoś sprawę – dziwna ta Ziemia. Tyle kontynentów i tyle państw na tych kontynentach. Każde państwo ma inny język. Polski to znam, bo dziadkowie mówią po polsku. Hiszpański i angielski też, bo kuzyni pochodzą z hiszpańskiej dzielnicy w Nowym Jorku, ale jest jeszcze tyle języków, że można naprawdę stracić głowę. Bardzo ciekawa planeta. A u nas jest tylko jeden kontynent, jedno państwo i jeden język: marsoziemski4, a reszta to zwierzęce dialekty. Dziwna i śmieszna ta Ziemia. No i trochę trudna do zrozumienia. Chciałbym tam kiedyś polecieć w końcu i pozwiedzać. Dziadkowie mówili, że podobno tam, żeby podróżować między tymi różnymi państwami czy też kontynentami, trzeba mieć jakieś paszporty, dowody osobiste, wizy, generalnie mnóstwo dokumentów. A u nas, od czasu zaginięcia prezydenta, prawie każdy ma wszczepiony do krwioobiegu płynny chip i jak marsoczłowiek chce na przykład opuścić planetę i odwiedzić swojego kuzyna z Saturna, to po prostu idzie na kosmisko, kupuje bilet w automatycznej kasie podniebnej, wsiada do rakietoekspresu i leci. Wielki skaner, podłączony do satelity, na bieżąco skanuje dane z płynnych chipów, w razie czego wiadomo, kto gdzie przebywa i dlatego nie trzeba się w ogóle legitymować. Można sobie jeździć, gdzie się chce, i nikt nie żąda od nikogo żadnych dokumentów. Na Ziemi podobnież nie chciano wprowadzenia chipów. Jedna z niewielu planet, która odmówiła Radzie Unii Galaktycznej. Mówili, że to niedobre i niehuma… Coś tam, takie jakieś trudne słowo. Zresztą nieważne… Dzwonek. O dzięki ci, Marsusie5! W samą porę!

– Ej, a coś ty taki nietomny? – Maks po wyjściu z marsoklasy dogonił Mikiego, który ruszył jak z kopyta prawie równo z dzwonkiem i dużym susem wskoczył na jedną z wielu ruchomych taśm odchodzących od pomieszczeń marsoklasowych. Maks próbował z bliska przyjrzeć się twarzy swojego najlepszego kumpla, którą zasłaniała gęsta grzywka. Ruchoma taśma była długa i gdzieniegdzie zamieniała się w schody, gdy biegła ku górze, albo w zjeżdżalnię, gdy kierowała się w dół. Co jakiś czas stawała na żądanie uczniów przy elektronicznych szafkach marsoszkolnych. Oprócz taśm ruchomych były też tradycyjne korytarze, jednak młodzież zazwyczaj z nich nie korzystała, ciągle żyła w pośpiechu, a taśmy były najszybszym środkiem przemieszczania się po ogromnej marsoszkole.

– A tam! – prychnął Miki i machnął ręką na odczepnego. – Nic takiego. Nie mogłem w marsonocy spać. Jestem potwornie niewyspany, i tyle – wyjaśnił wymijająco i szybko przepakował z szafki do małego, unoszącego się w powietrzu plecako-worka swój strój i buty do gry w chmuro-kosza. Nie chciał się jeszcze dzielić swoimi wątpliwościami i wielką nadzieją, dopóki się nie dowie, że wszystko jest w porządku z jego przesyłką, że na pewno ją dostanie i nie utknie ona w porcie kosmicznym na Ziemi, jak to często bywało. Ziemskie kosmiczne linie ZKL Kosmos czasami płatały figle i nie przylatywały według rozkładu, w związku z czym przesyłki z Poczty Międzyplanetarnej nie docierały na czas.

– E, coś ukrywasz, Miki, przecież cię znam. – Maks nie dawał na wygraną i ukradkiem przyjrzał się stężałej twarzy kolegi. – Mów, o co chodzi, bo chyba nie o Tykensa? Czemu jesteś taki nerwowy? Ktoś ci coś zrobił? Mam kogoś sprać? Wyzwać na pojedynek siłowy? – Maks uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Mów, który to, a porachuję mu wszystkie kości chwytami. Pewnie ci wredni bracia Królikens! – Oczy Maksa zwężyły się i już błądził wzrokiem po korytarzach marsoszkolnych, ukazujących się im podczas jazdy białymi, opływowymi schodami ruchomymi w górę, żeby zlokalizować marsoszkolnych zawadiaków. Odkąd zdobył swój drugi puchar w zawodach międzymarsoszkolnych w judo, pokonawszy po dwóch zawodników z Urana i Plutona, zrobił się bardzo pewny swojej tężyzny i chętnie używał chwytów siłowych – oczywiście tylko w słusznej sprawie, ku pomocy młodszym i ciemiężonym przez starszaków marsouczniom. Miał swoje zasady. Dla Mikiego jednak z pewnością zrobiłby wyjątek. W końcu chodziło o jego najlepszego kumpla z marsoszkoły. A kumple zawsze trzymają się razem.

– Och, dzięki, Maksiu. – Miki spojrzał z wdzięcznością na kolegę, który już sobie rozmasowywał bicepsy. – Ale nie o to chodzi. Uch… No dobra, powiem ci, ale nie mów tego nikomu. Na razie. A przynajmniej dopóki nie dam ci znać DO6? – Miki bardzo lubił swojego przyjaciela, ale dobrze wiedział, że dochowywanie tajemnicy i trzymanie języka za zębami nie było jego najmocniejszą stroną.

– No raczej! – ucieszył się Maks, a jego twarz rozpromieniła się w jednej marsosekundzie. Gadaj żwawo, zuchu! – Maks lubił używać dziwnych i staroświeckich wyrazów ziemskich. Mówił, że grypsuje po ziemiańsku. Retroziemski znany był wśród marsjańskiej młodzieży marsoszkolnej. Im więcej starych, ziemskich sloganów, to znaczy zlotanów, tym więcej szacunku.

– Żwa… Co? – Miki nie zrozumiał.

– No gadaj, o co chodzi – niecierpliwił się Maks. – Mój nowy zlotan. Oglądałem takie jakieś pokręcone ziemskie kreskówki o króliku, którego ścigał śmieszny myśliwy z rudymi wąsami, taki mały, gnuśny niezguła. Pradziadek mi przysłał z Ziemi wszystkie swoje stare bajki, jeszcze na płytkach CD.

– Gnuśny? Niezguła? Dobre! – Miki mrugnął porozumiewawczo do Maksia. – Kupuję ten tekst. Na płytkach CD przysłał? Podobno ten system odtwarzania zanikł już wieki temu! I jak to odtworzyłeś?

– Banalnie. Przecież mój brat handluje antykami i mama dostała od niego na czterdzieste urodziny laptopa. Stoi w salonie, w miejscu dawnego wazonu mamy, i każdy się nim zachwyca, jak nas odwiedza. Oprócz tego, że staro wygląda, odtwarza też płytki CD – pochwalił się Maksio.

– Aha. – Miki łypnął z podziwem i wyrazem uznania w oczach na kolegę. – Pieniście.

– No dobra – zniecierpliwił się Maks i od niechcenia splunął przez ramię, jak rasowy gracz w chmurofootball. Kątem oka zauważył, dokąd zupełnie niezamierzenie powędrowała jego ślina, i zamarł. Na przeciwległej ruchomej taśmie kilka dziewczynek trzymało się za ręce i energicznie pogwizdywało ostatni hit Pajatbirrta7. Mała blondynka w samym środku nie zorientowała się nawet, że na samym szczycie jej kucyka, zresztą bardzo puszyście związanego, dokładnie tak jak było to ostatnio w modzie, lśniła jak diament ślina Maksia.

– Yyy… – zaczął niepewnie, odwróciwszy się w stronę Mikiego, i ukrył się za jego plecami. – No… Więc miałeś mi powiedzieć…

– No tak. No bo…

– Chłopaki!!! Nie uwierzycie!!! – Tymek biegł środkiem taśmy, niechcący spychając innych z drogi i wymachując tabmetem8.

– Co znowu? – zdenerwował się tym nagłym przerywnikiem Maksio, który po czterech marsogodzinach oglądania w marsonocy bajek ziemskich nie wyszedł jeszcze z roli grypsiarza retroziemskiego. Bajki oglądał w ukryciu, w salonie, gdy rodzice już spali, gdyż bał się, że inaczej zabronią mu siedzieć tyle czasu przed ekranem laptopa, który w dawnych czasach naświetlał każdemu oczy i podobno był bardzo groźny dla dzieci. Dzieciaki ziemskie uzależniały się od oglądania bajek na laptopach i stawały się nerwowe. Nawet później nazwano tę chorobę. Laptopus nervosum, choroba dzieci dwudziestego pierwszego wieku. Maksio trochę się obawiał uzależnienia i pierwszych symptomów choroby, no ale czego to się nie robi w ramach imponowania kolegom i koleżankom w marsoszkole. Mimo wszystko od czasu do czasu sprawdzał sobie poziom nerwowości stresometrem, który pożyczył od taty.

– Uff… – Tymek zasapał się, biegnąc na przełaj. Złapał oddech. – Słuchajcie!!! Wiecie już, kto do nas przylatuje na wymianę?

– No, doprawdy… – zaczął zrezygnowany Maksiu i uderzył dłonią w czoło. – Przecież już od dawien dawna wiemy. Saturnianie, Ziemianie i, zdaje się, Wenusjanki. Wielkie mi co. Chyba że wiesz coś jeszcze na ten temat, a jeśli tak, to oświeć nas, pięknie prosimy – dodał lekko ironicznie.

– No właśnie nie – ucieszył się niezrażony słowami kolegi Tymek. – Ha! Nic nie wiecie! Ziemianie, Uranianie i… – Tajemniczo zawiesił głos. – Cheerleaderki z Wenus!!!

– Co? – zawołali jednocześnie Maks i Miki. – Jak to Uranianie?! – Te wielkie, barczyste graby z twarzami kwadratowymi i porowatymi jak najnowsze płatki do mleka Marioos?

– Hę? – zdziwił się Tymek. Nie myślał, że akurat ten fragment wypowiedzi zrobi na chłopakach największe wrażenie. – Marsochwila! Nie słyszeliście, co powiedziałem? Cheerleaderki! Z Wenus! Te dziewczyny, które mają po sześć par oczu w głowie! – powiedział dobitnie do kumpli i zrobił zeza. – Sześć par takich oczu!

– Ooo, Marsusie! – Maksio pominął słowa Tymka jednym gestem wytykania9.

– Ci terminatorzy z Urana będą zadzierali nosa na korytarzach, spychali młodszaków z krzeseł w stołówce marsoszkolnej, popychali starszaków przy szafkach obok sali gimnastycznej! Ooo, chłopaki, czas zacząć trening sprawnościowy. Nie pozwolimy im opanować naszej marsoszkoły! – Maks rozprostował ochoczo ręce, zahaczając jednocześnie o kolorowe dekoracje z kosmoplastiku, porozwieszane z okazji wyborów prezydenta marsoszkoły nad taśmą ruchomych schodów, zaraz obok wejścia do ogromnej, zawieszonej w powietrzu sali gimnastycznej, do której teraz zmierzali na marsogodzinę WF-u.

– No trudno – zezłościł się Tymek. – Jak wy nie czaicie powagi sytuacji, idę to powiedzieć mojemu bratu Nordiemu. Mamy jeszcze dwadzieścia dwie marsominuty przerwy. – Odwrócił się na pięcie, szukając ujścia innej taśmy, która zabrałaby go z powrotem zjeżdżalnią na dół budynku marsoszkoły, aż nagle coś porwało go do tyłu.

To Maks trzymał go za kołnierz dwoma palcami.

– Spokojnie, Tymoteuszens. Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? – Mrugnął do niego wesoło. – Widziałeś kiedykolwiek chłopaków z Urana?

– Nooo… – zaczął niepewnie Tymek. – No nie… – Zastanowił się przez marsochwilę, ale to dosłownie marsochwilę, bo zaraz szybko wypalił: – Ale widziałem Wenusjanki i są absolutnie BOSKIE. Sześć par oczu, zezujących wszędzie o tak… – Pokazał, a Miki zaśmiał się krótko, przyjacielsko trącił go w ramię i zażartował:

– Tymens, nie rób sobie z nas jaj w proszku. Nikt nie ma takiego zeza jak ty.

– Ha, ha, bardzo śmieszne. No po-waż-nie. Każda gałka oczna odwraca się w inną stronę. Podobno potrafią patrzeć jednocześnie we wszystkie strony świata i widzą absolutnie wszystko. WSZYSSS-TKO!

– No to świetnie, ale wiesz, że i tak nie zdążysz się przyjrzeć ich BOSKIM gałkom ocznym, jak chłopaki z Urana dorwą cię przedtem na korytarzu, podniosą i zrobią tobą młynek na powitanie?

– Co? – Tymek nie potrafił zrozumieć kolegów. – A niby czemu mieliby sobie zrobić mną młynek w powietrzu? To jakaś ich gra powitalna? – Wyciągnął desperacko rękę, próbując dosięgnąć do bzyczka ponad taśmą.

Maks, który był najwyższy w marsoklasie, odsunął niższego o połowę Tymka i pstryknął w bzyczek za niego. Taśma zwolniła bieg i zatrzymała się z lekkim sapnięciem.

– Dzięki. – Tymek przyłożył palec w miejsce czytnika przy swojej szafce. Drzwiczki otworzyły się z dźwiękiem ryku lwa, takim, jaki sobie Tymek wybrał już w pierwszej marsoklasie (chciał go później zmienić na dźwięk startującego szybkolotu Dorfa, ale zapomniał szyfru potrzebnego do zmiany dźwięków).

– Gra? Powitalna? Żartujesz chyba – odparli zgodnie Miki z Maksiem.

– Albo może i tak. Gra. Gra o twoje życie! – nastraszył kolegę Maks. – Dlatego właśnie musimy ustalić pewne reguły bezpieczeństwa. Tu nie chodzi tylko o nas, ale o całą marso­szkołę – dodał z powagą.

Taśma leniwie ruszyła przed siebie.

– No dobra. – Miki uchylił się w ostatnim marsomomencie, żeby nie zawadzić głową o dwa parowe hologramy z reklamą mleka, które wisiały przed szatniami przy sali gimnastycznej. Już kilka razy miał przez to całą mokrą głowę. – Możemy jutro po marsolekcjach ustalić to i owo.

– A co, dzisiaj się nie widzimy? – spytał Tymek, rozczarowany. – Mieliśmy trenować do sąsiedzkich zawodów w chmuro-kosza?

– Ja jestem dzisiaj wyłączony, chłopaki. Mam uroczystą obiadokolację, a dodatkowo muszę coś załatwić na mieście. – Miki spojrzał szybko na Maksia. – Później wam powiem, DO? Na razie proponuję być w kontakcie Pappla…10 – Zrobił znaczącą pauzę. – Ale i tak rozgrywki sąsiedzkie nie są tak ważne jak rozgrywki eliminacyjne do grupy marsoszkolnej chmuro-kosza – dodał poważnie. – I na tym powinniśmy się najbardziej teraz skupić, bo to może być już jutro!

– No DO, masz rację. Tak myślę, że wybiorą nas do marsoszkolnej drużyny – powiedział Maks, z roztargnieniem gmerając przy mlekomacie. – Ej, chłopaki macie jakieś drobne? Maszyna nie chce mi rozmienić.

– No jasne. – Miki zadźwięczal czerwonymi11 w kieszeni. Ile potrzebujesz?

– Zaraz, zaraz… – Maksio przyjrzał się wszystkim rodzajom mleka za szklaną witryną. – Poziomkowe. Gheki. Poony. Fiołkowe. A może saturnowe pełne? Hm… Chyba jednak dzisiaj wolę ziemskie. Ziemskie krowie, kozie, owcze? Niech będzie ziemskie krowie. A teraz jaki rodzaj? Hm… Toffi albo czekoladowe… Nie wiem, na które się zdecydować. Może toffi gazowane? No nie potrafię się zdecydować!

Miki przewrócił oczami i rzucił monetą.

– Ghekojad czy sokół?

– Ghekojad – zainteresował się Maks.

Miki odsłonił monetę.

– O, sokół. Czyli wypadło czekoladowe.

– Dzięki, w sumie to nawet miałem na nie ochotę. – Maksio był bardzo zadowolony. Wrzucił monetę o najmniejszym nominale (na której po jednej stronie wygrawerowana była muszka ghekojad, a na drugiej sokół wędrowny) do mlekomatu. Mlekomat się zatrząsł. Zahuczał. A po marsochwili wysunęła się z niego rączka bardzo znudzonego robota z gorącym butelkowym kuflem mleka: „Dziękujemy za twój wybór. Pij mleko, będziesz wielkim marsoczłowiekiem. Bla, bla i tak dalej. Smacznego i do zobaczenia”.

– Ta, ta, ta – zagderał pod nosem Maks. – Pij mleko czekoladowe, a będziesz wielki – Odkręcił wieczko i wziął spory haust. Wytarł buzię rękawem i rozciągnął usta w czekoladowo-mlecznym uśmiechu. – Pyyycha!

Tymek parsknął śmiechem.

– Maksiu! Zapomniałeś się dzisiaj ogolić laserem. Masz niezłego czekoladowego wąsa pod nochalem.

Miki spojrzał na Maksia. A Maksio popatrzył w lustro wiszące na ściance szafek w szatni.

– Ohoho. Wyglądam jak Francis Żabens we własnej osobie – zachrumkał w sposób charakterystyczny dla prezydenta. – Ekhm, ekhm… – Uniósł dumnie głowę. – Otóż zyyyywołuję Radę Galakyyytyczną wy syyypyyyrawie niecierrrrypiącej zywwwwyyyłoooki…

Miki zaśmiał się w głos.

– O, a jak już mówisz „zwłoki”… – Tymek ściszył konspiracyjnie głos. – Wiecie, że podobno jakiś znany agent odnalazł ślady uprowadzenia prezydenta? A, i jeszcze coś, jakoś niedawno znaleziono jego fortel.

– Fortel? A co to? – zdziwił się Miki, wycierając łzy ze śmiechu. Maksio robił naprawdę genialne miny. Dokładnie naśladował pana Żabensa.

– No, takie coś do przechowywania pieniędzy – wytłumaczył mu Maksiu, którego brat żywo interesował się starodawnymi gadżetami ziemskimi. – I nie fortel, a portfel.

– Nieważne, no… – zaperzył się Tymek. – W każdym razie czytałem w zakazanej prasie, że znaleziono ten portfel, czy coś takiego, na Marsie, a podejrzewali, że Francis został porwany na Plutonie…

– Ty czytałeś? – Miki spojrzał podejrzliwie w stronę Tymka. – Przecież ty nie znosisz czytać. – A skąd miałeś zakazaną prasę?

– Nooo dooobra – przyznał Tymek z zakłopotaniem. – Tata czytał. Kupił na zakazanym rynku – powiedział szeptem. – Ale dzisiaj sam słyszałem, jak mówili o tym w zakazanym radio! – Uderzył się w pierś. Taki gorący nius, jak Marsusa kocham.

– Wow – krzyknął Miki. – Myślicie, że on jeszcze żyje?

– Ja myślę, że żyje – powiedział Maksio, gulgocząc przez przytkniętą do ust buteleczkę z mlekiem.

– Ja tam nie wiem – zastanowił się Tymek. – Dziwne, że marsopolicja go jeszcze nie znalazła. W ogóle ta cała sprawa jest bardzo dziwna…

– Zgadzam się z tobą. – Miki pokiwał głową. – Taki pienisty człowiek. I zniknął. Tak po prostu rozpłynął się w powietrzu…

– Nie do końca rozpłynął się w powietrzu. – Tymek podrapał się w głowę. – Och kupas, ale historia, mój tata powie…

– Cicho! – Miki trochę za późno przytknął rękę do ust zdziwionego Tymka, uciszając go w pół słowa. – Na wszystkich korytarzach założyli marsotydzień temu detektory mniej lub bardziej brzydkich słów!!! Zaraz możesz wylądować na taśmie wiodącej wprost do gabinetu Domagensa!

– Serio? Ożżż kupass… – zaczął niechcący Maksio i mimowolnie dokończył: – Strupas. – Zatkał sobie usta obiema rękami.

Niestety za późno. Nad taśmą zawirowały drony, które natychmiast zidentyfikowały winnych:

– Tymoteuszens i Maksymiliens proszeni są do dyrektora. Proszę wstąpić na wysuwającą się czerwoną taśmę za trzy, dwa, jeden… Teraz.

– Uuuch… Przecież wam mówiłem – mruknął zły na ko­­­­­­legów Miki, po czym zwrócił się zrezygnowany w stronę najbliższego drona, który wirował w powietrzu tuż nad nim. – Oż kupastrupas – powiedział głośno i wyraźnie, a w efekcie usłyszał swoje imię w następnej kolejności. Jak już tonąć, to wszyscy razem, pomyślał cierpko. No żesz to kupsralka jedna, no. Czerwona taśma już na nich czekała. Wszyscy trzej wstąpili na nią jednym krokiem.

*

Sala gimnastyczna była już przepełniona uczniami, kiedy weszli do niej z nosami na kwintę Tymek, Miki i Maksio. Od razu podleciał do nich na albatrosich skrzydłach ich nauczyciel WF-u, pan Rinkens. W zakrzywionym dziobie trzymał duży, starodawny gwizdek.

– Ej – szepnął Maksio. – Patrzcie, jaki ma pienisty sprzęt. Nazywa się: gwizdek. Napęd na wydychane powietrze z płuc. Zaraz zobaczycie. Mój brat ma taki u siebie, w sklepie z antykami…

– O, proszę Panów, a wy co? Przychodzicie spóźnieni na marsolekcję? Nie dość wam było długiej przerwy? – Rinkens zagwizdał, aż chłopcom zadźwięczało w uszach. – Natychmiast zrobić rząd. Stańcie jeden za drugim – wydał rozkaz skrzydłem.

– Ale psze pana, to nie nasza wina! Dyrektor Doma… – Tymek wyrwał się z wyjaśnieniami, co poskutkowalo kolejnym gwizdem w ich uszy.

– Cicho tam! Nie interesują mnie wasze wyjaśnienia! Nie zasłaniać mi się tu dyrektorem! Proszę zrobić karne skip-upy. Ręce przy głowie, raz, raz! O, tak. A teraz kucnąć. I dwa okrążenia sali głównej, skacząc w tej pozycji. Szybciuteńko, bo nie mamy czasu! – zakrzyknął piskliwie i wzbił się w powietrze, żeby nadzorować ich poczynania. – Jak skończycie, proszę dołączyć do grupy trenera Dodgensa na pierwszym poziomie. Rozegramy eliminacyjny mecz w chmuro-kosza.

– A my? Co my mamy robić w czasie, gdy oni będą skakać? – zapytał cichutko stojący obok uczeń trzeciej B.

Rinkens zatrzepotał skrzydłami w powietrzu.

– Ćwiczyć odrzutowe skoki do kosza! Rozgrzewka! Parami. Na mój gwizd w dwuszeregu zbiórka!

– O mój słodki Marsusie – zajęczał Tymek. – Pierwsze okrążenie mnie zmiażdży, do drugiego nawet nie doskoczę. Co im się dzisiaj wszystkim stało? Eliminacje miały być dopiero jutro. Albo jakoś tak… – zaperzył się nie na żarty.

– Nie wiem, widocznie coś ich wszystkich ugryzło… – zaczął Miki, ale nie zdążył dokończyć, ponieważ potknął się o swoją własną nogę i runął jak długi na parkiet.

– W tyłek – skończył za kolegę naburmuszony Maksiu. Pomógł Mikiemu wstać i wykonał kolejnych parę susów.

Zaraz koło jego uniesionego łokcia przeleciała wesoło marsoszkolna papuga Żako. Zatrzepotała skrzydłami nad ich głowami.

– Ooo, niegrzrzrzrzrzrzeczni chłopcy. Skaczą sobie teraz jak żabki. Niegrzrzrzeczni chłopcy. Nieładnie się spóźźźniać i brzrzrzrzrzrzydko mówić o panu Rrrrrrinkensie.

Tymek, cały czerwony z wysiłku, machnął ręką koło jej ogona.

– A kysz! Uciekaj, zmoro, bo nie ręczymy za siebie! Przytyłkas Rinkensa – mruknął do siebie niezadowolony.

– Niegrzrzrzrzrzeczni chłopcyyy… Niełaaadnie się spóźźźźźniać… – dało się słyszeć jeszcze kilka marsosekund po tym, jak Żako odleciała w stronę pobliskiej palmy kokosowej.

Echo roznosiło się po obszernej sali jak po przepastnym lesie Bilowym (który leżał na zachód od miasta Krakens). Sala gimnastyczna wyglądała jak wielka i wielopoziomowa olimpijska hala sportowa. Podzielona była na wiele sektorów, naziemnych i powietrznych, a w każdym z nich uczniowie ćwiczyli różne dyscypliny sportowe. Wszędzie słychać było cichy szum klimatyzatorów powietrznych, liczne okrzyki zagrzewające do gry oraz czuć było drganie powietrza, tak charakterystyczne przy pracy butów odrzutowych do gry w chmuro-kosza.

Na poziomie zero, na którym uczniowie się rozgrzewali, panował klimat półtropikalny, stąd też wyspiarski wystrój sali. Egzotyczne palmy kokosowe, sprowadzone z Mauritiusa12 tworzyły przepiękny i żywy obraz tej wyspy (który pstrzyło liczne, hałaśliwe i kolorowe ptactwo, w tym także drobniutkie ptaszki, takie jak koliberki, przebierające szybciutko maciupkimi skrzydełkami). Gdzieniegdzie (zazwyczaj koło licznie zawieszonych drabinek do podciągania się) wąskie nurty wody opadały szumnie z zielonych wzgórz wprost w pienistą toń lazurowych stawów, tworząc niezwykłą sieć wodospadów. Całą salę okalała wielka szklana kopuła. To właśnie w tę salę gimnastyczną dyrektor Domagens zainwestował grube pieniądze otrzymane od Rady Unii Galaktycznej, która sponsorowała rozwój szkół małych i dużych na wszystkich planetach Układu Słonecznego, i to właśnie z tej inwestycji był najbardziej dumny.

Tymek kaszlnął i przetarł ręką spocone czoło.

– No niech to! Czy te wielkoludy z szóstej D muszą się tak popisywać? Cały jestem w śniegu! No bez przesady! – Pokazał palcem w górę, po czym strzepnął śnieg z pleców, niezgrabnie sięgając krótkimi rączkami poniżej barków.

Po lewej stronie sali, u góry, na trzecim poziomie, chłopcy zobaczyli drużynę skoczków narciarskich, którzy skakali z dużej skoczni, ostro hamując na końcu zeskoku. Spod ich nart wydobywała się raz po raz chmura śniegu i opadała na głowy uczniów ćwiczących windsurfing na drugim poziomie – ku ich wielkiej uciesze, a zarazem wielkiej irytacji trenera. Trochę puchu z tej „śnieżycy” opadało również na poziom zero.

– Ależ tu dzisiaj gwarnie! – krzyknął Miki i rozejrzał się po wszystkich poziomach sali gimnastycznej, na których jak mrówki uwijali się ćwiczący uczniowie.

– No jasne – mruknął zmęczony Maksio. – Rozpoczął się nowy marsorok szkolny. Pewnie ci, którzy przed wakacjami nie zaliczyli WF-u, chcą ponadrabiać zaległości? Albo trenują do pokazów przed apelem powitalnym wymiany uczniów z innych planet? Tak czy inaczej, mnie nie zależy tak bardzo na ocenie w tym semestrze. – Wzruszył ramionami. – Ja już i tak mam awans w stopniach z WF-u za wygraną w zawodach judo.

– No, a mnie akurat zależy – powiedział Tymek i rozpoczął kolejne okrążenie w podskokach. – Może i jestem niezły w matmo-fizie, ale trochę utykam na parkiecie. Dobrze, że chociaż jestem dobry w dwie komety13 – uśmiechnął się szeroko.

Miki zauważył, że brakuje mu górnej trójki.

– Ty, Tymek, dostałeś coś pod poduszki od wróżki zębuszki? – zapytał, z trudem łapiąc oddech.

– Nooo, nie baaardzo. Rodzice na razie nie mają tyle czerwonych co zawsze, interes taty nie kręci się jak dawniej, nikt już nie kupuje robo-praso-pralek – rozżalił się Tymek, w odpowiedzi robiąc sobie krótką przerwę na rozprostowanie kolan.

– Jak to? – Maksiu wstał z kucek zdziwiony. – Nikt już nie kupuje robo-praso-pralek? Moja mama kiedyś powiedziała, że bez tej robo-praso-pralki, którą kupiła od twojego taty, zginęłaby w domowym buszu jak jakiś tam… Robinson Cruzowy czy inny, na jakiejś tam wyspie.

– Kto? A zresztą… – Miki machnął ręką. Maks i jego rodzina często używali zwrotów, których znaczenie było praktycznie zaszyfrowane dla innych. Możliwe, że to znowu jakieś ziemskie powiedzonko. Ta ich fascynacja Ziemią…

– No – zasępił się Tymek. – Rodzice Malcolma wypuścili teraz na rynek nowy sprzęt, robotex, który jest lepszy od robo-praso-pralek. Potrafi sprzątać i prać, i prasować, wyprowadzać psa na spacer, a nawet zaparzać kawę i herbatę, ucinając sobie z tobą pogawędkę prawie na każdy temat.

– No wiem, widziałem reklamy na hologramach. „Nie mów, że jeszcze nie masz Robotexa Rexa…” – Miki zanucił refren z reklamy.

– Dobrze, że cię nie słyszy pani Gavens – uśmiechnął się Maksiu. – Pewnie zażyczyłaby sobie wysłać cię do jej chóru, żebyś poćwiczył górne A. Aaaaaaa! – zaśpiewał na wysokich tonach, roześmiał się głośno, a jak otworzył oczy, zobaczył nad sobą skrzydlatą postać. Przytknął dłoń do czoła. Sztuczne słońce świeciło mu prosto w oczy. – Co jest, do kups… – zaczął i zamarł w pół słowa.

– Maksymiliens! Jeszcze jedno okrążenie, skoro tak się dobrze przy tym bawisz! – Rinkens gniewnie zatrzepotał skrzydłami i odleciał w kierunku drugiego sektora sali, gdzie na pierwszym poziomie uczniowie już przeprowadzili rozgrzewkę przed eliminacyjną grą w chmuro-kosza.

– Brawo, Maksiu. – Miki nie bez sarkazmu podsumował poczynania kolegi, który, kończąc już ostatnie okrążenie, dostał jeszcze jedno – karne.

Tymczasem Tymek leżał już półprzytomny pod wielką palmą bananową i jęczał, że już nie może i żeby mu podali kojącego soku z gheki, bo inaczej zmierzy sobie poziom stresu, a ten na pewno wskaże mu stan przedzawałowy.

Słysząc utyskiwania (czyli, jak im Maks wytłumaczył później: narzekania) Tymka, Rinkens z westchnieniem zleciał na poziom zero i pomógł mu wstać. Rzeczywiście chłopiec nie wyglądał za dobrze. Był cały czerwony na twarzy i ledwo łapał powietrze ustami. Rinkens nakazał Maksowi i Mikiemu dokończyć okrążenia, po czym wejść do windy i wjechać na poziom pierwszy, a sam przełożył sobie Tymka przez skrzydło i wzleciał nad palmę, narzekając na słabą kondycję dzisiejszej młodzieży.

Miki rozmasował sobie kark w marsochwili nieuwagi Rinkensa. Dzisiejszy marsodzień był zdecydowanie zbyt pechowy jak na dzień jego urodzin. Westchnął pod nosem. Mimo wszystko i tak był zadowolony z niskiej kary, jaką dał im dyrektor „za używanie niecenzuralnych słów na terenie marsoszkoły”. Mieli jutro w czasie długiej przerwy posprzątać korytarze, używając do tego najnowszego, zdalnie sterowanego robota wielofunkcyjnego. Nawet cieszyło go to zadanie. Od zawsze chciał polatać po korytarzach nad taśmami ruchomymi specjalnym, zdalnie sterowanym odkurzaczem. Mniej cieszyły go natomiast siódme poty, jakie wylewały mu się teraz na czoło w trakcie podskoków. Spojrzał przez ramię na pokonaną przez nich odległość. Ooo, jeszcze tylko parę marsometrów… Kątem oka zauważył drużynę ich koleżanek, cheerleaderek ćwiczących żywą piramidę na zbliżające się międzyplanetarne mistrzostwa szkół w chmuro-kosza.

„Świetnie, jak będę tak zmęczony po tych susach dookoła sali, to nie dam rady rozegrać dzisiaj dobrego meczu, będę miał za słabe kolana do wybicia się i nawet moje najnowsze buty odrzutowe Cheetah mi w tym nie pomogą. Co za pomysł, żeby właśnie na dzisiaj przełożyć eliminacje i wybory do drużyny marsoszkolnej. Uch, ale pieniście byłoby zagrać chociaż na pozycji środkowego rozgrywającego” – rozmarzył się, wyobrażając sobie, jak wybija piłkę z rąk zdziwionego napastnika z drużyny Uranów Taranów.

– Ruchy, ruchy, ruchy! – gdakał nad nimi Rinkens, machając w powietrzu wielkimi, albatrosimi skrzydłami.

– Ja już! – Miki wstał zasapany. Oparł ręce na rozstawionych kolanach, opuścił głowę i oddychał głęboko. – Świetnie. Prawie wyplułem płuca – stęknął.

Maksiu wyprzedził go na ostatnich kilkunastu marsometrach i już prawie zbliżał się do finału po zrobieniu dodatkowego karnego okrążenia, gdy papuga Żako, która usadowiła się na pobliskiej palmie, zaczęła wydzierać się na zawodników judo z drugiego poziomu:

– O parrrrrrkiet go, o parrrrrrkiet go i przerzuć przez pleeeecy!!!

– Jak cię zaraz nie trachnę, ty wstrętna papugo! – Przestraszony Maksiu pogroził jej ręką i zwrócił się do Mikiego: – To co, dajemy im łupnia? – zapytał kolegę, biorąc się pod boki.

– Łupnia? – zapytał Miki z zaskoczeniem. Maksio go dziś zadziwiał. Nie dość, że skakał jak kangur z szybkością geparda, to ileż znał nowych superpienistych powiedzonek ziemskich! Mikiemu przemknęło przez myśl, że chyba sam zacznie oglądać bajki, których naoglądał się Maksio w marsonocy, skoro są taką kopalnią ziemskich zlotanów.

– No, znaczy się… Dajemy im wycisk na parkiecie, szanowny panie Mikens? – zaśmiał się, zadowolony z siebie jak nie wiem Maks.

– No, jeśli ruszę nogami, to tak. – Miki, zarażony śmiechem kolegi, również roześmiał się wesoło. Nagle wstąpiła w niego nowa nadzieja. Dadzą radę. Wejdą do drużyny. Tylko muszą się bardzo postarać.

Przesłali sobie pozdrowienie Marsa dla dodania animuszu i powędrowali do przeszklonej windy. W obszernym pomieszczeniu zajęli miejsca tuż przy wielkim hologramie, na którym wyświetlany był filmik z ubiegłorocznych Międzyplanetarnych Mistrzostw w Chmuro-kosza. Kapitan zwycięskiej drużyny wkładał piłkę do kosza w zwolnionym tempie. Mikiemu zaświeciły się oczy. Polewski. Najlepszy gracz w chmuro-kosza, jaki żyje na tej planecie. „Chciałbym być taki jak on” – pomyślał tęsknie. Maks też patrzył na tego wybitnego gracza jak zauroczony. Miki mógłby przysiąc, że Maksiu powiedział sobie w duchu dokładnie to samo co on.

*

Na podjeździe u Wolnickich wesoło krzątała się mama Mikiego, Eugenia Wolnicka. Zaopatrzona w najnowszego pilota ogrodowego sterowała konewkami do podlewania kwiatów, zraszaczami do trawy i starą kosiarką. Na marsochwilę przystanęła. Kosiarka zakopała się w rabatkę z orchideami i plując czerwoną ziemią, gulgotała nerwowo, poruszając się do przodu i do tyłu. Eugenia przycisnęła polecenie „pokonanie przeszkody” na pilocie. Kosiarka zarzęziła i wzniosła się w powietrze, porywając za sobą orchideę.

– O nie! – krzyknęła mama Mikiego i zaczęła gorącz­­ko­­­­wo wciskać inne guziki, w efekcie czego kosiarka odfrunęła do ogrodu sąsiadów, wycinając im po drodze kawałek żywopłotu.

Eugenia była tak zajęta odkręcaniem poleceń zadanych z wyprzedzeniem kosiarce, że nawet nie zauważyła Mikiego, który przeszedł koło niej ze spuszczoną głową. Chłopiec ponuro powłóczył nogami na podjeździe. Wskoczył obojętnie na schodek, wyciągnął rękę do retro klamki u drzwi wejściowych czytającej linie papilarne i odruchowo spojrzał w skaner źrenic. Zidentyfikowawszy domownika, drzwi otworzyły się po kilku marsomilisekundach. W głębi domu słychać było wzburzonego tatę, Teda Wolnickiego, który głośno rozmawiał przez telefon. „O Marsusie, tata też ma zły marsodzień” – pomyślał zrezygnowany Miki i wszedł do przedpokoju. Rozejrzał się wokół siebie, oczekując na pozdrowienie domowego robota kuchennego Kuchcika (który bardzo lubił Mikiego), i wrzucił tabmeta do swojej przegródki na marsoszkolny sprzęt elektroniczny. Kuchcika nie było w domu.

„Pewnie ma dzisiaj wolne” – pomyślał w przelocie chłopiec. Ciężkim krokiem podążył w stronę ruchomych schodów wiodących na pierwsze piętro, ale po drodze z ciekawości zatrzymał się w holu. W salonie (z pięknym widokiem na park z czerwonymi wodospadami) energicznie wymachiwał rękoma tata Mikiego. Przy uchu wibrowała mu komórka.

– Ale jak to dzisiaj? Czy Eugenia już wie? Jak to „dziadek się sam nadał”? Jakim cudem nagle przysyłacie nam praprapra…dziadka Pafkę i Asię? Przecież mieliście nadać tylko Filipiesa, a dziadek… Na ile? Na rok? Ale czemu mi dopiero teraz mówicie? No wiem, że czasami trudno z nim wytrzymać… Przecież mieszkałem z dziadkiem przez kilka miesięcy, jak byłem w delegacji na Ziemi…

Do Mikiego dochodziły strzępy zdań. Z zainteresowaniem przysunął się bliżej drzwi do salonu.

– Ale… No rozumiem… Praprapradziadek sobie zażyczył zmiany. Tak powiedział? Że u was się potwornie znudził życiem? Ale… No oczywiście, że kochamy dziadka. Tylko czemu nie uzgodniliście tego z nami wcześniej? Aha, nie wiedzieliście o jego pla… Co? Zadzwonił do was dopiero przed samym startem rakiety? No rozumiem, ale wiecie, że przecież my też mamy pewne plany, nie mamy dla niego pokoju, a tym bardziej dla Asi… No tak, wepchnął się do rakiety przed startem… No… to by pasowało do pradziadka. Ale jak na Marsensa14? Przecież musiałby przejść niezauważony przez kilka bramek startowych? Gdzie się ukrył? Matko. Razem z Asią? Na Marsensa! Czy Michael i Anna wiedzą, że ich córka… Co??? Uzgodnił z nimi??? To wszystko zakrawa na jakiś żart! – tata Mikiego poluzował krawat ze zdenerwowania. – No dobrze, będziemy jeszcze rozmawiać. Tak, Miki ma dzisiaj urodziny… Nie, jeszcze go nie ma… Tak, przekażę. Tak, będziemy w kontakcie…

Miki cofnął się od drzwi. Nie chciał teraz z nikim rozmawiać. A tym bardziej słuchać życzeń urodzinowych od rodziny z Ziemi. Nie był to dla niego najlepszy marsodzień. Nie dostał się do eliminacyjnej drużyny marzeń, która będzie reprezentowała marsoszkołę w tegorocznych marsogrudniowych mistrzostwach szkół w chmuro-kosza. „Taki prezent na moje urodziny” – pomyślał z rozżaleniem. A niestety Leon, sąsiad z domku obok i z marsoklasy K, się dostał. Miki bardzo lubił swojego kolegę, często razem grali w chmuro-kosza na podjeździe jego domu, ale w tym marsomomencie mu zazdrościł. Dlaczego on, Miki, ma zawsze pod górkę, a inni mają tyle szczęścia? Oczywiście starał się cieszyć wyróżnieniem kolegi, ale jakoś marnie mu to wychodziło, chyba nawet Maks to zauważył. „Nie ma co, świetny marsodzień” – westchnął ponownie. Niemniej zainteresował się rozmową taty przez telefon. Zastanawiał się, o co chodzi, z kim rozmawiał tato. Jaki Filipies? Jaki pradziadek Pafka i jaka Asia? Czy dobrze zrozumiał tatę? Ci ludzie mieliby u nich nocować? Jak to? A co z jego przesyłką urodzinową? Czy dzisiaj ją odbiorą? Spojrzał na zegarek. Przyjęcie urodzinowe miało się odbyć za parę dobrych marsogodzin, może do tego czasu coś się wyjaśni.

– O, jesteś już – stwierdził tata, przechodząc szybko koło Mikiego. – Niestety jesteśmy zmuszeni odwołać twoje dzisiejsze przyjęcie, chłopcze – rzucił szybko przez ramię, zdenerwowany. Jego krawat powiewał na wietrze, który wytwarzał symulator lotów Pitta, średniego syna, a brata Mikiego, zapalonego lotnika i spadochroniarza. Pitt od rana siedział na symulatorze w salonie, korzystając ze zdalnych marsolekcji. Tata i jego krawat zmierzali w stronę kuchni.

– Miki, nie bądź zły, proszę cię, ale dużo się dzieje dzisiaj i musimy zwołać rodzinną naradę. Pitt! Wyłącz to dziadostwo! Zwiewa mi nawet wiązki pamięci w gabinecie! Ile razy ci mówiłem, żebyś bawił się tym urządzeniem na zewnątrz! Uch! – Tata przewrócił oczami. – Genia! – zakrzyknął. – Miki, widziałeś gdzieś mamę?

– Tam, przed domem… – Zdezorientowany chłopiec wskazał palcem w stronę przeszklonego korytarza.

– Ej, młody, co się dzieje z tatą? Co chodzi taki cięty jak osa w słońcu? – Pitt rozczesał ręką swoje splątane kasztanowe włosy i ostentacyjnie ziewnął, ukazując duże zęby i podniebienie koloru zielonego od nadużywania gum do żucia o smaku świeżej trawy na sawannie.

– Nie wiem – mruknął Miki i powłócząc nogami, poszedł do kuchni. Nie będzie dzisiaj przyjęcia urodzinowego. „Najważniejszej przesyłki wszechświata pewnie dzisiaj też nie dostanę. – Rozejrzał się dookoła. – No tak. Obiadu też dzisiaj brak. Po prostu marsodzień jak z marzeń. I to w moje urodziny”. Spojrzał na nieco odchudzoną zawartość lodówki przez jej szklane drzwi. Przynajmniej było mleko. Nacisnął przycisk „mleko” na blacie stołu. Lodówka się otworzyła, a karton mleka pofrunął na swoje miejsce obok jego prawej ręki. „Szklanka”, „Płatki Marioos” – przycisnął w następnej kolejności. Ostatnia funkcja nie uruchomiła się jednak, a przy przycisku pojawił się żółty wykrzyknik. „Co? Nie ma nawet płatków Marioos? No nieeee, co za marsokiepskidzień!”.

1 Najdłuższa mgławica emisyjna gwiazd utrzymująca się w pobliżu Marsa od Wielkiej Transformacji Układu Słonecznego.

2 Wisconsin – stan w Ameryce Północnej.

3 Nazwa międzyplanetarnego lotniska rakietowego.

4 Odmiana ziemskiego angielskiego.

5 Marsus – patron marsjańskich dzieci umęczonych marsoszkołą.

6 Odpowiednik starego, ziemskiego OK.

7 Lokalna gwiazda muzyki pop-rock-soul-marso-electro-basu.

8 Najnowszy sprzęt elektroniczny, w który zaopatrzony jest każdy uczeń na Marsie. Sprzęt ten zastępuje zeszyty i książki, ołówek i długopis, a nawet ekierkę, gumkę do zmazywania, kątomierz, mazaki, kredki i inne akcesoria potrzebne każdemu uczniowi w galaktyce.

9 Dwa pierwsze palce u dłoni skierowane w osobę, z której zdaniem się nie zgadzasz.

10 Marsjański odpowiednik ziemskiego komunikatora elektronicznego.

11 Czerwone – waluta na Marsie.

12 Mauritius – gorąca i bajeczna wyspa na Ziemi słynąca z eksportu cukru brązowego na Marsa.

13 Odpowiednik ziemskiej gry w dwa ognie.

14 Marsens – patron umęczonych dorosłych marsoludzi.

Filipies na Marsie. Tajemnica Pafki

ISBN: 978-83-8219-287-2

 

© Katarzyna Cholewa i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.