Far from the tree - Robin Benway - ebook

Far from the tree ebook

Robin Benway

4,2

Opis

Trójka nastolatków połączonych więzami krwi, stara się zgłębić znaczenie rodziny we wszelkich jej aspektach - jak ją znaleźć, jak utrzymać i jak kochać.

Grace została adoptowana zaraz po urodzeniu. Gdy oddaje własną córkę do adopcji, postanawia odnaleźć rodzinę biologiczną. Wkrótce dowiaduje się, że ma jeszcze dwójkę rodzeństwa – młodszą siostrę Mayę o ciętym języku i starszego brata Joaquina, który całe dotychczasowe życie spędził w rodzinach zastępczych. Starając się dojść do siebie po stracie córeczki, nawiązuje przyjaźń z rodzeństwem, które boryka się z własnymi problemami.

Rodzice adopcyjni Mayi nie są tacy idealni, jak się wydaje, a Joaquin jest na dobrej drodze do czegoś wspaniałego, ale boi się, że może się to skończyć katastrofą. Cała trójka zbliża się do siebie i przekonuje, że rodzina może mieć różne formy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (61 ocen)
28
22
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
piazza_Navona

Nie oderwiesz się od lektury

jako mama adopcyjna na pewno nie jestem obiektywna gdyż temat dotyka mnie bardziej niż innych, ale historię się czyta świetnie, jest pozytywna, wiele w niej prawdy choć zakończenie cukierkowe. Potrzebujemy książek, w których jest dobro, a ta taka jest. Polecam
10
insolence

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam nie tylko nastolatkom :)
00

Popularność




Robin Benway

Far From the Tree

Przełożyła Małgorzata Żbikowska

Tytuł oryginału: Far from the Tree

Copyright © 2017 by Robin Benway

Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-7686-911-7

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020

Dla mojego brata

Dziękuję za to, że byłeś moim kumplem od bungee

Spadanie

Grace

Grace tak naprawdę nie myślała o dorocznej uroczystości, jaką był homecoming1. Wiedziała jednak, że pójdzie na bal. Razem z Janie, swą najlepszą przyjaciółką, będzie się stroić i układać włosy. Wiedziała, że mama postara się zachować zimną krew, ale tacie każe przygotować drogi aparat fotograficzny – nie iPhone’a – żeby Grace zrobiła sobie zdjęcia z Maxem, swoim chłopakiem, z którym była od ponad roku.

Wyglądałby wspaniale w smokingu, oczywiście wypożyczonym, bo po co mu smoking wiszący w szafie? Nie wiedziała, czy zatańczą wolny taniec, czy po prostu będą rozmawiać z ludźmi. Nie planowała niczego. Co będzie, to będzie, myślała.

Podchodziła tak do każdej sprawy w życiu. Wiedziała, że weźmie udział w balu. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

Dlatego tak ją zaskoczyło, że nie spędziła tego wieczoru w eleganckiej sukni, popijając z flaszki Maxa, tańcząc z Janie i robiąc sobie uśmiechnięte fotki, lecz na oddziale położniczym szpitala Świętej Katarzyny, z nogami w strzemionach zamiast w szpilkach, i rodząc córkę.

Grace dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że jest w ciąży. Często oglądała w telewizji różne reality show i gdy aktorzy odtwarzali najbardziej niewiarygodne scenariusze, krzyczała do ekranu: „Jak mogłaś nie wiedzieć, że jesteś w ciąży?!”. Potem pomyślała, że karma nieźle się na niej odegrała. Nie pomogło również to, że miała bardzo nieregularny okres. A poranne mdłości dopadły ją akurat wtedy, gdy w szkole panowała grypa. Zaczęła coś podejrzewać dopiero w dwunastym tygodniu (wtedy jeszcze nie wiedziała, że to dwunasty tydzień), gdy ulubione dżinsy zrobiły się ciasne. Dopiero w trzynastym tygodniu (patrz komentarz o dwunastym tygodniu) przekonała Maxa, swojego chłopaka, żeby pojechali razem do apteki oddalonej o dwadzieścia minut drogi, gdzie nikt ich nie znał i gdzie mogli kupić dwa testy ciążowe.

Okazało się, że testy ciążowe są drogie. Tak drogie, że Max musiał sprawdzić stan swojego konta, gdy stali w kolejce, aby upewnić się, czy ma na nim dość pieniędzy.

Zanim Grace zrozumiała, co się stało, była w piątym dniu drugiego trymestru. Dziecko miało już wielkość brzoskwini. Sprawdziła w Googlach, jak może wyglądać.

Wiedziała, że nie zatrzyma Peach2. Nie była w stanie. Po szkole pracowała w butiku z odzieżą dla kobiet o czterdzieści lat starszych od niej, które mówiły do niej „kochanie”. Nie zarabiała tyle, żeby utrzymać dziecko.

I nie chodziło o to, że dzieci płaczą, pachną, plują czy coś w tym rodzaju. To nie wydawało się takie straszne. Chodziło o to, że one cię potrzebują. A Grace nie mogła tego zapewnić Peach. Wieczorem siadała w swoim pokoju, kładła rękę na zaokrąglającym się brzuchu i mówiła: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”. Była to forma modlitwy i pokuty, bo Grace była pierwszą osobą, której Peach będzie potrzebowała, a ona miała wrażenie, że już ją zawodzi.

Adwokat zajmujący się adopcją przysłał długą listę potencjalnych kandydatów na rodziców, a każda z tych osób wyglądała na chętniejszą od następnej. Grace z mamą wspólnie przeglądały tę listę, jakby wybierały coś z katalogu.

Nikt nie wydawał się dość dobry dla Peach. Ani potencjalny tata przypominający chomika, ani ewentualna mama z fryzurą z lat dziewięćdziesiątych. Pewną parę odrzuciła, bo ich dziecko wyglądało jakby gryzło wszystkich, a inną, bo nigdy nie byli we wschodnim Kolorado. Nie miało znaczenia to, że ona też nie była poza granicami stanu Kolorado, ale Peach zasługiwała na coś lepszego. Zasługiwała na więcej. Zasługiwała na wspinaczy wysokogórskich, ludzi podróżujących po świecie, poszukujących tego, co najlepsze, bo taka była Peach. Grace pragnęła nieustraszonych poszukiwaczy złota, bo ono zapewniało bogactwo.

Catalina pochodziła z Hiszpanii i mówiła biegle po hiszpańsku i francusku. Pracowała w internetowej firmie zajmującej się marketingiem, a oprócz tego prowadziła blog kulinarny i zamierzała kiedyś wydać książkę kucharską. Daniel zajmował się projektowaniem stron internetowych i pracował w domu. Dlatego to on miał opiekować się dzieckiem przez pierwsze trzy miesiące. Grace uznała, że niezły z niego kozak. Mieli labradorkę o imieniu Dolly, która sprawiała wrażenie kochanej i głupiej.

Zdecydowała, że to ich wybierze na rodziców Peach.

Nigdy nie czuła wstydu, nie wtedy, gdy nosiła Peach w swoim wnętrzu. Były jak mała drużyna. Razem chodziły, spały, jadły i robiły wszystko, co miało wpływ na Peach. Oglądały telewizję na laptopie, a Grace opowiadała jej o programach, o Catalinie i Danielu, i o tym, jaki będzie miała wspaniały dom.

Peach była jedyną osobą, z którą Grace mogła porozmawiać, bo wszystkie przyjaciółki odsunęły się od niej. Widziała w ich oczach niepewność, jak reagować na widok jej gwałtownie rosnącego brzucha, a także ulgę, że to nie one zaszły w ciążę. Koleżanki, z którymi uczestniczyła w biegach przełajowych, początkowo informowały ją o wszystkim, opowiadały zawodach i przekazywały plotki o innych drużynach, ale Grace nie mogła znieść rosnącej w niej zazdrości. Nawet milczące kiwanie głową stało się dla niej trudne i gdy przestała reagować, one przestały mówić.

Czasami tuż przed zaśnięciem, gdy Peach wpychała jej się w żebra, jakby uważała je za bezpieczne miejsce, czuła, że w drzwiach pokoju stoi mama i obserwuje ją. Udawała, że jej nie dostrzega i po chwili mama odchodziła.

Natomiast tata nie mógł na nią patrzeć. Wiedziała, że go rozczarowała i chociaż nadal ją kochał, stała się dla niego kimś innym i nigdy już nie będzie dawną Grace. Czuł, jakby zamienili córkę na nowy model („Z dzieckiem w brzuchu”), Grace numer dwa.

Miała tego świadomość, bo sama tak się czuła.

Ciąża Grace trwała już czterdzieści tygodni i trzy dni, gdy pojawiła się sprawa dorocznego święta homecoming. Janie ciągle ją pytała, czy weźmie w nim udział, przekonując, że mogą iść z grupą przyjaciół, czy coś w tym rodzaju, co było pewnie najgłupszą i najmilszą rzeczą, jaką przyjaciółka powiedziała. W jej głosie zawsze brzmiał ton przeprosin, jakby wiedziała, że mówi nieprawdę, lecz nie umiała się powstrzymać. Wysłała SMS-a, że „Będzie fajnie”, ale Grace nie odpowiedziała.

Gdy zaczął się rok szkolny, Grace nie poszła w ślady kolegów. Była w zbyt zaawansowanej ciąży, zbyt gruba i zbyt zmęczona. Poza tym istniało ryzyko, że poród może się rozpocząć w trakcie kursu przygotowawczego do chemii i przerazić wszystkich w klasie. Nie czuła się rozczarowana, bo miała dość grania roli dziwadła, któremu ustępuje się miejsca na korytarzu. Nie pamiętała już, kiedy ktoś ją dotknął, choćby przypadkiem.

Peach urodziła się o 21:03, w wieczór balu, w czasie którego Max został ukoronowany na króla. Grace pomyślała z goryczą, że chłopcy, którzy robią brzuch dziewczynom, są bohaterami, a dziewczęta, które zachodzą w ciążę, dziwkami. Ale Peach go ubiegła. Była to pierwsza rzecz, jaką zrobiła i było to genialne. Grace czuła się taka dumna. Jakby Peach wiedziała, że dziedziczy tron i przybyła upomnieć się o koronę.

Wyszła z niej niczym ogień, jakby ktoś ją podpalił. Grace dostała oksytocynę wywołującą skurcze, a potem poczuła palący ból kręgosłupa, żeber i bioder. Matka trzymała ją za rękę, odsuwała włosy ze spoconego czoła i nie przejmowała się tym, że Grace mówi do niej „mamusiu”, jak czteroletnia dziewczynka. Peach kręciła się i parła do przodu, jakby wiedziała, że Grace jest tylko łodzią i że prawdziwi rodzice, Daniel i Catalina, czekają na zewnątrz, żeby zabrać ją do domu, gdzie rozpocznie prawdziwe życie.

Czekały na nią nowe miejsca i ludzie, a Grace nie była jej już potrzebna.

Czasami późną nocą Grace pozwalała sobie zajrzeć w czarne otchłanie mózgu i myślała, że byłoby lepiej, gdyby nie przytuliła Peach, nie poczuła jej zapachu, nie zobaczyła, że ma nos Maxa i jej ciemne włosy. Lecz gdy pielęgniarka spytała ją, czy chce potrzymać córeczkę, zignorowała niespokojny wzrok matki i zagryzioną dolną wargę. Wyciągnęła ręce i wzięła Peach. Nie umiała tego wyjaśnić, ale malutka tak dobrze mieściła się w jej ramionach, podobnie jak w bezpiecznym gniazdku pod jej żebrami, a chociaż miała wrażenie, że jej ciało jest oblepione sadzą i popiołem, czuła, że głowę ma czystą po raz pierwszy od dziesięciu miesięcy.

Peach była doskonała. Grace nie.

I Peach zasługiwała na to, żeby być doskonała.

Oczywiście Catalina i Daniel nie nazwali jej Peach. Nikt nie znał tego przezwiska z wyjątkiem Grace. I Peach. Nazwali ją Amelia Marie. W skrócie Milly.

Zawsze mówili, że chcą, żeby to była otwarta adopcja. Zwłaszcza Catalina. Grace sądziła w głębi serca, że czuje się ona trochę winna, że Peach stała się jej dzieckiem. „Możemy ustalić terminy odwiedzin – powiedziała pewnego dnia, gdy spotkali się w biurze adopcyjnym. – Albo wysyłać ci zdjęcia. Żebyś dobrze się z tym czuła, Grace”.

Ale gdy Peach – Milly – się urodziła, Grace przestała sobie ufać. Nie mogła sobie wyobrazić, że gdy ponownie ją zobaczy, nie zapragnie jej odzyskać. Tuż po porodzie czuła taki przypływ adrenaliny, jakiego doświadczają jedynie sportowcy uczestniczący w olimpiadzie. Była gotowa chwycić Peach pod pachę i popędzić jak linebacker3 do linii końcowej. Pewnie przebiegłaby z nią nawet maraton. Ale najbardziej przerażała ją świadomość tego, że nie oddałaby Peach.

Grace nie pamiętała momentu przekazania Peach/Milly Danielowi i Catalinie. W jednej chwili trzymała córkę w ramionach, a w następnej już jej nie było. Odjechała z obcymi jako ich córka, by na zawsze zniknąć z życia Grace.

Ale jej ciało nie zapomniało. Wydało Peach na świat i rozpaczało, gdy Grace wróciła ze szpitala do domu. Zamknęła się w swoim pokoju i cierpiała męki, zaciskając palce na jednym z kocyków Peach, a z jej ust wydobywało się łkanie, które przygniatało jej piersi, serce i szarpało wnętrze. Nie chciała widzieć matki. Ani ona, ani lekarze nie byli w stanie uśmierzyć dojmującego bólu. Jej ciało skręcało się na łóżku, ale nie tak jak podczas porodu, jakby nie wiedziało, dlaczego Peach odeszła; palce u nóg i rąk zaciskały się. Grace urodziła Peach, ale teraz czuła się tak, jakby naprawdę ją utraciła. Córeczka oderwała się od niej i odpłynęła.

Grace pozostała w swoim pokoju, po dziesięciu dniach straciła poczucie czasu.

Po dwóch tygodniach przebywania w ciemności zeszła na dół i przeszkodziła rodzicom w śniadaniu. Oboje patrzyli na nią, jakby jej nie poznawali i w pewnym sensie tak było. Stała przed nimi wersja Grace numer trzy („Teraz bez dziecka”). A potem powiedziała coś, czego obawiali się przez szesnaście lat, od dnia jej urodzin. Nie „Jestem w ciąży” albo „Wody mi odeszły” czy też „Zdarzył się wypadek”.

Zeszła na dół z pustym brzuchem, rozczochranymi włosami i oznajmiła rodzicom:

– Chcę odnaleźć moją biologiczną matkę.

Grace zawsze wiedziała, że została adoptowana. Rodzice nigdy tego przed nią nie ukrywali. Ale też o tym nie mówili.

Teraz obserwowała, jak mama bezwiednie odkręca i zakręca słoik z masłem orzechowym. Gdy zrobiła to po raz trzeci, tata sięgnął przez stół i zabrał jej słoik.

– Powinniśmy odbyć rodzinne zebranie – oznajmił, gdy dłonie mamy powędrowały do papierowej serwetki.

Gdy ostatni raz umówili się na takie spotkanie, Grace poinformowała ich, że jest w ciąży. Gdyby nie to, pewnie nigdy więcej nie zwołaliby rodzinnego spotkania.

– Dobrze – odpowiedziała Grace. – Dzisiaj.

– Jutro – odezwała się mama, odzyskując w końcu głos. – Dzisiaj mam zebranie, a musimy jeszcze… - spojrzała na ojca. – Musimy wyjąć dokumenty z sejfu.

Między nią a rodzicami istniała niepisana umowa. Opowiedzą jej wszystko, co wiedzą o jej biologicznych rodzicach tylko wtedy, gdy o to poprosi. Kilka razy miała na to ochotę – na przykład gdy w pierwszej klasie liceum uczyli się na lekcji biologii o DNA lub gdy w drugiej klasie dowiedziała się, że Alex Peterson ma dwie mamy. Pomyślała wtedy, że ona też mogłaby mieć dwie mamy. Teraz jednak było inaczej. Wiedziała, że gdzieś na świecie jest kobieta, która cierpiała (i może nadal cierpi), tak jak teraz ona. Spotkanie z nią nie zwróciłoby jej Peach i nie wypełniło powstałych w niej pęknięć grożących, że rozpadnie się na kawałki, ale byłoby to coś. Znowu musiała poczuć, że jest z kimś związana.

Rodzice niewiele wiedzieli o jej matce. Wcale jej to nie zaskoczyło. Była to prywatna adopcja za pośrednictwem adwokatów i sądu. Jej matka nazywała się Melissa Taylor. Rodzice jej nie poznali, bo nie chciała się z nimi spotkać.

Nie było żadnego zdjęcia Melissy, jej odcisków palców, notatki czy pamiątki, jedynie dokument podpisany przez sąd. Taylor to popularne nazwisko, więc Grace przypuszczała, że godzinami może szukać w Googlach i niczego nie znajdzie. A może Melissa nie chciała zostać znaleziona.

– Wysłaliśmy jej list przez adwokata – poinformowała ją matka, podając cienką kopertę. – Tuż po twoim urodzeniu. Napisaliśmy, że jesteśmy jej bardzo wdzięczni, ale list wrócił do nas.

Nie musiała tego dodawać, bo na białym papierze widniała czerwona adnotacja „Zwrot do nadawcy”.

A gdy ogarnęła ją nowa rozpacz (chociaż nie tak bezdenna), że ta kobieta jej nie chciała, że nie tęskniła za nią tak jak ona za Peach, nie skręcała się z bólu i nie chciała nic o niej wiedzieć, rodzice powiedzieli coś, co natychmiast zamknęło czarną dziurę, która prawie ją pochłonęła.

– Grace – zaczął ojciec ostrożnie, jakby dotykał drutu pod napięciem. – Masz rodzeństwo.

Gdy skończyła wymiotować w łazience w pokoju gościnnym, nalała sobie wody do szklanki i wróciła do stołu. Skuliła się wewnętrznie, zobaczywszy niepokój malujący się na twarzy matki.

Opowiedzieli całą, najwyraźniej wcześniej przygotowaną historię, starannie dobierając słowa. Miała brata o imieniu Joaquin, starszego od niej o rok, który trafił do rodziny zastępczej kilka dni po tym, jak rodzice przywieźli ją do domu.

– Pytali nas, czy nie chcielibyśmy wziąć go na wychowanie – wyjaśniła matka i nawet teraz, po szesnastu latach Grace dostrzegła żal na jej twarzy, że tego nie zrobili. – Ale byłaś noworodkiem, a my nie byliśmy gotowi na dwójkę dzieci. A u babci zdiagnozowano właśnie…

Znała tę część historii. Miesiąc przed narodzinami Grace, u Glorii Grace, po której dostała imię, stwierdzono raka trzustki w czwartym stadium. Zmarła tuż po jej przyjściu na świat.

– To był najpiękniejszy i najstraszniejszy rok – mówiła matka, gdy o tym opowiadała. Grace wiedziała, że nie należy zadawać zbyt wielu pytań.

– Joaquin – powtórzyła wolno Grace. Pomyślała, że nie znała dotąd żadnego Joaquina i że nigdy nie wymawiała tego imienia.

– Powiedziano nam, że trafił do rodziny zastępczej, która zamierzała go adoptować. – wyjaśnił ojciec. – Nic więcej o nim nie wiemy. Staraliśmy się nie tracić z nim kontaktu, ale to… skomplikowany system.

Grace kiwnęła głową, usiłując przetrawić to, co usłyszała. Gdyby o jej życiu zrobiono film, w tym momencie muzyka zaczęłaby dramatycznie narastać.

– Powiedzieliście: „rodzeństwo”?

Matka kiwnęła głową.

– Tuż po śmierci Glorii Grace – nikt nie nazywał jej inaczej – zadzwonił do nas ten sam adwokat, który pomógł nam adoptować ciebie. Było jeszcze jedno dziecko, dziewczynka, ale nie mogliśmy… - Popatrzyła na ojca w nadziei, że pomoże zlikwidować przerwę między słowami. – Nie mogliśmy, Grace – powtórzyła z drżeniem w głosie, po czym odchrząknęła. – Adoptowało ją małżeństwo, które mieszka o dwadzieścia minut drogi stąd. Mamy ich dane. Ustaliliśmy, że jeżeli zechcecie się poznać, damy im znać.

Podsunęli jej adres mejlowy.

– Ma na imię Maya – dodał ojciec. – I ma piętnaście lat. Wczoraj wieczorem skontaktowaliśmy się z jej rodzicami. Rozmawiali z nią. Jeżeli chciałabyś do niej napisać, będzie czekała na wiadomość od ciebie.

Tego wieczoru Grace usiadła przed laptopem. Kursor mrugał do niej, gdy zastanawiała się, co napisać Mai.

Kochana Mayu, jestem twoją siostrą.

Nie. Zbyt poufałe.

Cześć, Maya. Rodzice właśnie powiedzieli mi o tobie i a niech to!

Miała ochotę walnąć się w twarz, gdy to przeczytała.

Cześć, Maya. Co słychać? Zawsze chciałam mieć siostrę i teraz mam.

Chyba będzie musiała wynająć ghostwritera.

W końcu po trzydziestu minutach stukania w klawisze, kasowania i ponownego pisania, stworzyła coś, co wydawało się do przyjęcia.

Cześć, Maya,

mam na imię Grace i właśnie dowiedziałam się, że Ty i ja mamy tę samą biologiczną mamę. Moi rodzice powiedzieli mi dzisiaj o Tobie i muszę przyznać, że to był dla mnie szok, ale jestem też podekscytowana. Powiedzieli, że już o mnie wiesz, mam więc nadzieję, że nie zdziwi cię ten mejl. Nie wiem też, czy rodzice powiedzieli Ci o Joaquinie. Możliwe, że jest naszym bratem. Czy nie byłoby fajnie, gdybyśmy spróbowały go odnaleźć?

Rodzice powiedzieli mi także, że mieszkasz pół godziny drogi ode mnie, więc może mogłybyśmy spotkać się na kawę lub coś w tym rodzaju? Gdybyś chciała mnie poznać, ja też chętnie cię poznam. Ale nie ma przymusu. Wiem, że to może wydawać się kompletnie pokręcone.

Mam nadzieję, że wkrótce się odezwiesz.

Grace

Przeczytała list trzy razy, po czym kliknęła na ikonę „Wyślij”.

Pozostało jej tylko czekać.

Maya

Gdy Maya była mała, uwielbiała disneyowską wersję Alicji w Krainie Czarów. I to, że można wpaść do króliczej nory i że mały biały królik może nosić kamizelkę i okulary. Najbardziej jednak lubiła tę scenę, gdy Alicja rośnie i jest zbyt duża, żeby się zmieścić w domu Białego Królika. Jej nogi i ręce wystawały z okien, tłukąc szyby, głowa przebijała dach, a ludzie wokół krzyczeli. Uwielbiała tę scenę. Kazała rodzicom bez końca ją pokazywać, zaśmiewając się z tego, że dach może przenieść się w inne miejsce.

Teraz, gdy rodzice się kłócili, pomysł rozpadającego się domu nie wydawał się taki śmieszny. Ściany domu sprawiały wrażenie zbyt małych, marzyła, żeby rozbić szyby i uciec.

Nie pamiętała już, kiedy rodzice się nie kłócili. Gdy ona i jej siostra Lauren były młodsze, robili to za zamkniętymi drzwiami i ściszali głosy, a przy śniadaniu uśmiechali się z przymusem. W miarę upływu lat ciche słowa stały się głośniejsze. Zaczęli krzyczeć, a w końcu wrzeszczeć na siebie. Wrzaski były najgorsze, ostre i przenikliwe. Sprawiały, że chciało się zatkać uszy i też krzyczeć.

Albo uciec i się schować.

Maya i Lauren wybrały to drugie. Maya była trzynaście miesięcy starsza od Lauren, więc poczuwała się do odpowiedzialności. Sięgała po pilot od telewizora i nastawiała tak głośno, że trudno było stwierdzić, co jest głośniejsze i kto chce kogo przekrzyczeć.

– Mogłabyś ściszyć telewizor?! – krzyczał wtedy tata, co było bardzo niesprawiedliwe, bo podkręcały dźwięk tylko dlatego, że on zachowywał się za głośno.

Maya miała teraz piętnaście, a Lauren czternaście lat.

Kłótnie były wyjątkowo głośne i trwały praktycznie cały czas.

– Ciągle pracujesz! Ciągle pracujesz i nie…

– Dla ciebie! Dla dziewczynek! Dla naszej rodziny! Jezu Chryste, chcesz mieć wszystko, a gdy staram się to dać, ty…

Maya była na tyle duża, żeby wiedzieć, że te gniewne słowa miały związek z winem: kieliszek przed kolacją, dwa lub trzy w trakcie i piąty, gdy ojciec wyjeżdżał w interesach. Nigdy nie widziała pustych butelek w koszu na śmieci, a na półkach w spiżarni zawsze stały nieotwarte butelki. Zastanawiała się, przed kim mama usiłuje ukryć dowody: przed córkami, mężem czy sobą.

Z drugiej jednak strony pozwoliłaby matce wypijać trzy butelki wieczorem, gdyby dzięki temu odnalazła spokój, zadowolenie, a nawet poszła spać.

Ale wino tylko ich rozkręcało, jak samochody przed wyścigiem, pracujące na wysokich obrotach, dopóki ktoś nie machnął flagą. Wtedy ruszali. Maya i Lauren nauczyły się, żeby wtedy schodzić im z drogi. Ukrywały się na górze, w swoich pokojach lub u koleżanek, albo mówiły, że były u koleżanek, a potem chowały się w ogrodzie, czekając, aż burza przejdzie. Nie chodziło o to, że kłótnie rodziców były gwałtowne, czy coś w tym rodzaju. Słowa potrafią zranić mocniej niż kieliszek rozbity o ścianę, mocniej niż cios pięścią w zęby.

Przebiegały według utartego wzoru. Maya była pewna, że mogłaby napisać rodzicom gotowe dialogi. Zaczynały się od krzyków, które trwały piętnaście minut, po czym matka oskarżała ojca o romans. Maya nie wiedziała, czy to prawda, i szczerze mówiąc, nie przejmowała się tym. Niech sobie ma, jeżeli to go uszczęśliwi. Podejrzewała, że matka byłaby zachwycona, gdyby rzeczywiście ojciec miał romans. To by oznaczało, że w końcu wygrała wyścig, który trwał od wielu dekad.

– Czy stałoby się coś, gdybyś wrócił do domu przed ósmą? No powiedz. Stałoby się?

– A może przypomnisz mi, kto chciał zrobić remont kuchni? Myślisz, że rachunki same się zapłacą?

Uniosła wzrok, słysząc pukanie do drzwi. Podejrzewała, że to Claire, chociaż wiedziała, że to niemożliwe. Spotykała się z Claire od pięciu miesięcy i w jej ramionach czuła się bezpieczniej niż we wszystkich kryjówkach na tyłach domu na całym świecie. Claire oznaczała bezpieczeństwo. Czasami myślała, że Claire to dom.

Tymczasem w drzwiach stanęła Lauren.

– Hej – powiedziała, gdy Maya otworzyła. – Czy mogę pobyć trochę z tobą?

– Jasne – odparła Maya.

W pewnym momencie, nie bardzo wiedziała kiedy, ich rozmowy z hałaśliwych ataków śmiechu zmieniły się w wymieniane szeptem sekrety, a w końcu w krótkie zdania i jedno- lub dwuwyrazowe odpowiedzi. Trzynaście miesięcy różnicy wieku rozdzieliło je jak zatoka, która rozszerzała się z każdym miesiącem.

Maya zawsze wiedziała, że została adoptowana. W rodzinie rudzielców ten fakt był czymś oczywistym. Gdy Maya była mała i nie mogła zasnąć, mama opowiadała jej o tym, jak przywiozła ją ze szpitala do domu. Słyszała tę historię wiele razy, ale nadal prosiła, żeby ją opowiadać. Mama umiała to robić (w college’u była didżejką radiową) i zawsze ją podkolorowywała, dodając afektowaną gestykulację. Tak więc Maya dowiedziała się, jak to rodzice bali się ją włożyć do samochodu i jak kupili w Costco wszystkie dostępne rodzaje środka dezynfekującego do rąk.

Jednak Maya najbardziej lubiła zakończenie. „A potem, mówiła mama, przykrywając ją kołdrą i wygładzając koc, przywieźliśmy cię do domu, gdzie jest twoje miejsce”.

Początkowo Maya nie przejmowała się tym, że jest adoptowana, a Lauren nie. Były siostrami i tylko to się liczyło. Lecz inne dzieci wszystko jej wyjaśniły.

Dzieci potrafią być prawdziwymi dupkami.

– Pewnie by cię nie wzięli, gdyby Lauren urodziła się pierwsza – stwierdziła pewnego dnia w czasie przerwy obiadowej Emily Whitmore, jej najlepsza przyjaciółka w trzeciej klasie. – Ona jest biologiczna – dodała, jakby dopiero poznała to słowo – a ty nie. Takie są fakty.

Do dziś pamięta wyraz twarzy Emily, gdy ta wyjaśniała jej „fakty”, i swoje pragnienie, żeby walnąć pięścią w tę zadowoloną z siebie ośmioletnią gębę. Emily była wtedy szczera do bólu i pewnie dlatego nawet teraz, w drugiej klasie liceum, nie miała wielu przyjaciół. (Nadal miała zadowoloną z siebie gębę i Maya nadal miała ochotę ją w nią walnąć).

Ale Emily miała rację w jednej sprawie: Trzy miesiące po przywiezieniu Mai ze szpitala do domu, okazało się, że ich matka jest w ciąży z Lauren. Rodzice prawie przez dziesięć lat starali się o dziecko, a teraz zostali pobłogosławieni dwójką.

Co prawda Maya nie użyłaby w tym wypadku słowa „pobłogosławieni”.

– Która z was jest adoptowana? – pytali ich czasami ludzie, a dziewczęta nie umiały na to odpowiedzieć. Z początku nie rozumiały żartu, ale Maya pojęła go szybciej niż Lauren. Musiała. Jako jedyna nie miała bladej cery, piegów i rudych włosów w odcieniu bursztynu. Była czarną plamą na wszystkich zdjęciach wiszących wzdłuż schodów.

Gdy rodzice kłócili się, wyobrażała sobie, że podpala dom, a najwięcej benzyny wylewa na te rodzinne portrety przy schodach.

Gdy skończyła pięć lat, zrozumiała, że jest inna. Kiedy w przedszkolu została gwiazdą tygodnia, wszystkie dzieci pytały ją, dlaczego ją adoptowano, gdzie jest jej „prawdziwa mama” i czy ta mama oddała ją, bo była zła.

Żadne nie spytało o jej ulubioną zabawkę, żółwia Scoocha, ani o ulubiony kocyk, który zrobiła dla niej na drutach prababcia Nonie. Potem rozpłakała się, lecz nie umiała wytłumaczyć dlaczego.

Kochała rodziców miłością desperacką, która czasami ją przerażała.

Czasami śniła o tych, którzy ją oddali, i budziła się, uciekając od pozbawionych twarzy ludzi o brązowych włosach. Wyciągali do niej ręce, a ona pociła się z wysiłku, żeby przed nimi uciec. Rodzice – wyłączając wino, kłótnie, przytłaczające remonty kuchni i spłaty hipoteczne – byli dobrymi ludźmi. Bardzo dobrymi. I kochali ją miłością pełną i głęboką. Ale dostrzegała, że czytane przez nich książki dotyczą adoptowanych (nie biologicznych) dzieci. Tyle czasu poświęcali na to, żeby uczynić jej życie normalnym, że czasami czuła się nienormalna.

Zrobiła Lauren miejsce na łóżku.

– Co robisz?

– Pracę domową z matmy – odparła Lauren. Była beznadziejna z matematyki, przynajmniej w porównaniu z Mayą. Dzielił je raptem rok, ale w matematyce Maya była o trzy klasy do przodu. – A co ty robisz?

Machnęła ręką w stronę laptopa.

– Esej.

– Aha.

Prawdę mówiąc, pracowała nad esejem, tylko akurat nie w tej chwili. Przez tydzień już się nad nim biedziła i powinna oddać go trzy dni temu. Wiedziała jednak, że i tak dostanie zaliczenie. Bo nauczyciele lubili Mayę. Owijała ich sobie wokół palca i często dostawała dodatkowe punkty, nie musząc niczego robić. Poza tym świat nie czekał z zapartym tchem, żeby przeczytać kolejny esej o znaczeniu charakteryzacji w Antologii Spoon River4.

Zamiast pisać, gadała z Claire.

Claire była nową uczennicą, która przyszła do ich szkoły w marcu. Nadal pamięta, jak zobaczyła ją idącą przez trawnik z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, zamiast przez dwa, jak nosili plecaki wszyscy w kampusie.

Natychmiast ją polubiła.

Podobało jej się, że lakier na paznokciach miała stale poodpryskiwany, ale końcówki włosów nigdy nie były rozdwojone. Podobało jej się, że nosiła dwie różne skarpetki, ale najlepsze buty. (Zazdrościła jej martensów i przeklinała fakt, że ma stopy o dwa rozmiary większe od Claire).

Uwielbiała dotyk dłoni Claire w swojej. Czasami miała wrażenie, że jej skóra to najmiększa i najbardziej naelektryzowana rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykała. Kochała śmiech Claire (był niski i, prawdę mówiąc, brzmiał jak krzyk zarzynanej gęsi) i jej usta, i sposób, w jaki gładziła jej włosy, jakby była czymś ślicznym i cennym.

Całe życie spędziła na zastanawianiu się, gdzie jest jej miejsce, a wystarczyło, że pojawiła się Claire i natychmiast wskoczyła na miejsce obok niej, jakby czekały całe życie na to, żeby się odnaleźć.

Rodzice nie byli staroświeckimi dinozaurami i nie przejmowali się tym, że jest lesbijką. Ściśle mówiąc, nie tylko nie mieli nic przeciwko temu, ale byli z niej dumni. Tata przykleił nawet tęczową naklejkę na samochodzie, czym gorszył sąsiadów, dopóki Maya delikatnie nie wyjaśniła, że taka naklejka oznacza, że to on jest gejem, więc sąsiedzi mogą źle to zrozumieć.

Był to jednak miły gest. Rodzice przekazywali pieniądze organizacji PFLAG, zrzeszającej rodziców, rodziny, przyjaciół i sojuszników ludzi o odmiennej orientacji seksualnej. Wspólnie z ojcem wzięła też udział w biegu ulicznym na dziesięć kilometrów. W tej sferze miała ich pełne wsparcie i była za to wdzięczna. Czasami tylko żałowała, że rodzice nie zajmują się swoim własnym związkiem, zamiast skupiać się na niej.

Stuknęły kolejne drzwi i Lauren drgnęła. Niezbyt mocno, lecz wystarczająco, żeby Maya to zauważyła.

– Czy nie zależy ci na tym, że widywać swoje córki?

– Jak śmiesz mówić coś takiego?!

– Nie zapytałeś Mai o…

Dziewczęta popatrzyły na siebie.

– Dostałaś jakąś wiadomość od tej dziewczyny? – spytała Lauren po chwili.

Maya pokręciła głową.

– Nie.

Wczoraj wieczorem rodzice kazali jej usiąść – po raz pierwszy od miesięcy nie skakali sobie do gardeł – i opowiedzieli o dziewczynie o imieniu Grace. Była jej przyrodnią siostrą, która mieszkała z rodzicami o dwadzieścia minut drogi od nich. Wyglądało na to, że po raz pierwszy spytała o swoich biologicznych rodziców. Był też chłopiec, jej przyrodni brat o imieniu Joaquin, ale nikt nie wiedział, gdzie on jest. Zupełnie jakby ktoś zgubił klucze.

– Czy możemy dać Grace twój adres mejlowy? – spytał ojciec.

– Jasne, nie ma sprawy – odparła, wzruszając ramionami.

Lecz tak naprawdę to sprawa była, ale Maya nie bardzo wierzyła, że mają dość siły, żeby jej pomóc. Z trudem dogadywali się ze sobą, co więc zostało dla niej? Nie zamierzała płakać w ich obecności, zadawać pytań czy wyznać, co się dzieje w jej głowie. Nie powierzyłaby im swoich myśli, nie wtedy, gdy zachowywali się jak dwa słonie w składzie porcelany. Musi trzymać się z dala od nich, żeby nie narazić się na takie niebezpieczeństwo.

Tej nocy obudził ją straszny koszmar. Usiłowali ją złapać wysocy ludzie o ciemnych włosach i wyciągnąć przez okno. Obudziła się bez tchu, a ręce tak jej się trzęsły, że nie była w stanie wysłać Claire SMS-a. Nie wiedziała, co było straszniejsze: obcy, którzy chcieli ją porwać, czy to, że nie była pewna, czy chce, żeby im się nie udało.

Potem już nie usnęła.

– Znasz Mayę. Nic ci nie powie, dopóki jej nie zapytasz. Ona nie jest taka jak Lauren. Gdybyś poświęcał im więcej czasu…

Nie była zachwycona tym, że została adoptowana, ale w takich momentach cieszyła się, że ci ludzie nie są jej biologicznymi rodzicami (do bani być tobą, Laur, myślała czasami, gdy kłótnie stawały się zbyt głośne i toczyły się zbyt blisko). Łatwiej było wyobrazić sobie świat pełen różnych możliwości, świat, w którym dosłownie każdy mógł być z nią spokrewniony. Czasami jednak ten świat wydawał się zbyt duży i miała wrażenie, że nic jej tu nie trzyma, że może odpłynąć. Wtedy mocno chwytała Claire za rękę i dzięki temu wracała na ziemię.

– Myślisz, że się rozwiodą? – spytała Lauren przed kilkoma miesiącami, gdy tata wybiegł z domu, a mama nawet do nich nie zajrzała. Tamtej nocy spały razem, czego nie robiły od czasów, gdy były małe.

– Nie bądź głupia – odpowiedziała, ale potem nie mogła zasnąć do rana. Gdyby rodzice się rozwiedli, kogo by wybrali? Lauren była biologiczna, jak oznajmiła kiedyś Emily Whitmore, a Maya nie.

To oczywiście była absurdalna myśl.

A jednak.

Tego wieczoru, gdy wszyscy poszli na górę do swoich pokoi, Maya nie mogła zasnąć i zaczęła pisać SMS-y do Claire („Moi rodzice się rozwodzą, lol”). Powinna już wyłączyć komórkę, ale nikt nie przyszedł, żeby jej zabronić używania telefonu.

O trzeciej w nocy wszystko wydawało się jeszcze straszniejsze.

Nagle komórka zabrzęczała, informując o otrzymaniu nowego mejla. Otworzyła pocztę. Przeczytała gdzieś, że przez każdą minutę spędzoną z komórką w łóżku, traci się godzinę snu. Uznała to za bzdurę, lecz teraz wydawało się to możliwe.

„Siostra?” – widniało w nagłówku mejla.

Wiadomość nie była od Lauren.

Otworzyła ją.

Joaquin

Joaquin zawsze lubił poranki.

Lubił, gdy w pogodne dni różowe niebo powoli żółknie, a potem staje się niebieskie. W czasie niepogody lubił mgłę, która przykrywała miasto jak koc, wijąc się nad wzgórzami i drogami tak gęsta, że mógłby jej dotknąć.

Lubił ciszę i spokój takich poranków, bo mógł wtedy jechać ulicą na deskorolce bez konieczności wykonywania gwałtownych skrętów przy wymijaniu powolnych turystów lub dzieci, które nagle wyrwały się rodzicom. Lubił być sam. Samotność traktował wtedy jako własny wybór. Tak było łatwiej, niż czuć się samotnym wśród ludzi, a tak właśnie się czuł, gdy reszta świata zaczynała się budzić, zanim rzeczywistość okrzepła na dobre, a słońce roztopiło mgielny koc.

Pochylił się w lewo, zjeżdżając ze wzgórza w stronę centrum sztuki. Miał nowe kółka w deskorolce – prezent bez okazji od osiemnastych z kolei rodziców zastępczych.

Mark i Linda byli dobrymi ludźmi. Mieszkał z nimi od prawie dwóch lat i lubił ich. Linda nauczyła go jeździć starym minivanem i nie zwracała uwagi na małe wgniecenie, które zrobił w drzwiach od strony pasażera. Latem zeszłego roku Mark zabrał go na sześć meczów baseballa, na których siedzieli obok siebie i w milczeniu kiwali głowami, gdy sędzia podjął właściwą decyzję. „Miło patrzeć, jak ojciec z synem wspólnie oglądają mecz”, powiedział kiedyś jakiś starszy mężczyzna. Gdy Mark uśmiechnął się i objął Joaquina ramieniem, ten zaczerwienił się jak burak.

Znał kilka faktów ze swojego życia, ale niezbyt wiele. Trafił do rodziny zastępczej, gdy miał rok. Matka go oddała. Z aktu urodzenia dowiedział się, że nazywała się Melissa Taylor, a nazwisko ojca brzmiało Gutierrez. Jakichś dziesięciu pracowników opieki społecznej temu Melissie odebrano prawa rodzicielskie. Nigdy go nie odwiedziła. Czasami zastanawiał się, czy nie był najgorszym dzieckiem na świecie, skoro własna matka nie chciała go zobaczyć.

Nic nie wiedział o biologicznym ojcu, znał jedynie jego nazwisko i wystarczyło mu spojrzeć w lustro, by domyślił się, że nie był on biały. „Wyglądasz jak Meksykanin”, powiedział jeden z przybranych braci, gdy musiał wyjaśnić, że nie wie, skąd pochodzi. Nikt nigdy temu nie zaprzeczył, więc chyba musiał być Meksykaninem.

Jeśli chodzi o rodziców zastępczych, to byli i dobrzy, i źli. Kiedyś jedna z zastępczych mam straciła cierpliwość i uderzyła go w tył głowy drewnianą szczotką do włosów. Poczuł się wtedy jak postać z komiksu, która widzi gwiazdy. Starsze małżeństwo z niezrozumiałych dla niego powodów zaklejało mu lewą rękę, zmuszając do posługiwania się prawą. Nie pomogło, bo nadal był leworęczny. Pewien zastępczy ojciec lubił ściskać go za kark i dosłownie miażdżył mu kręgi w sposób, jakiego nigdy nie zapomni. Byli też rodzice, którzy trzymali jedzenie dla przybranych dzieci na osobnej półce, a na wyższej leżały markowe płatki śniadaniowe biologicznych dzieci.

Ale była też Juanita, zastępcza mama, która gładziła go po głowie i nazywała cariño, gdy pewnej zimy rozchorował się na grypę żołądkową. Evelyn, która w ogrodzie za domem organizowała bitwy na balony z wodą, wieczorami śpiewała mu piosenkę o trzech kurczaczkach, które schowały się pod skrzydłem matki i usnęły. I Rick, tata zastępczy, który kupił mu zestaw farb do malowania, bo uważał, że jest „cholernie zdolny” (pół roku później, gdy Rick wypił zbyt dużo i wdał się w bójkę na pięści z sąsiadem, Joaquin musiał opuścić zastępczy dom i zostawić pastele. Do tej pory nie może przeboleć tej straty).

Mark i Linda byli ostatnimi rodzicami zastępczymi i chcieli go adoptować.

Powiedzieli mu o tym wczoraj wieczorem, gdy siedział przy stole kuchennym i zmieniał kółka w deskorolce na nowe. Usiedli naprzeciwko, trzymając się za ręce i natychmiast domyślił się, że ma opuścić ich dom. Zdarzyło się to już siedemnaście razy, więc nauczył się rozpoznawać sygnały. Będą usprawiedliwienia, przeprosiny, może nawet łzy (nigdy jego), ale zawsze kończyło się tak samo. Wkładał swoje rzeczy do plastikowej torby i czekał na pracownika opieki społecznej, który zawoził go do nowego domu (kiedyś dostał od opieki społecznej prawdziwą walizkę, ale została zniszczona w nowym domu, gdy dwójka innych dzieci wdała się w bójkę; dlatego wolał plastikowe torby - dzięki temu nie miał nic do stracenia).

– Joaquin – zaczęła Linda, lecz przeszkodził jej. Lubił Lindę i nie chciał, by jedno z ostatnich o niej wspomnień obfitowało w wypowiadane drżącym głosem usprawiedliwienia i słabe pocieszenia.

– Nie, w porządku – powiedział. – Rozumiem. Czy to przez te drzwi w samochodzie? Bo mógłbym je naprawić.

Nie był pewny, jak to zrobić – praca w centrum sztuki nie czyniła z niego milionera i nie miał pojęcia, jak naprawia się wgniecenia w karoserii, ale od czego jest YouTube?

– Zaraz, co takiego? – spytała Linda, a Mark przysunął krzesło bliżej Joaquina, zmuszając go do odchylenia się na oparcie. – Nie przejmuj się samochodem, skarbie, nie o tym chcemy z tobą porozmawiać.

Rzadko czuł się zbity z tropu. Potrafił przewidzieć, co ludzie zrobią i jak zareagują. A kiedy nie potrafił – umiał ich sprowokować. Terapeutka, do której Mark i Linda go zapisali, nazwała to mechanizmem obronnym. Pomyślał wtedy, że coś takiego mógł powiedzieć tylko ktoś, komu taki mechanizm nigdy nie był potrzebny.

Ale Linda nie zachowała się zgodnie ze scenariuszem, który Joaquin znał na pamięć.

Mark pochylił się, chwycił Joaquina za rękę i lekko ją ścisnął. Nie przestraszył go tym. Wiedział, że Mark by go nie skrzywdził, a nawet gdyby spróbował, to Joaquin miał nad nim przewagę prawie ośmiu centymetrów i jakichś trzynastu kilogramów, więc walka trwałaby krótko. Odniósł jednak wrażenie, że Mark usiłuje go uspokoić.

– Chłopcze – powiedział. – Twoja ma… Linda i ja chcieliśmy porozmawiać z tobą o czymś ważnym. Jeżeli się zgodzisz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chcielibyśmy cię adoptować.

Oczy Lindy zabłysły, gdy kiwnęła głową.

– Bardzo cię kochamy, Joaquin – dodała. – Jesteś… jesteś dla nas jak syn. Chcemy, żebyś został z nami na stałe.

Joaquinowi zaszumiało i zakręciło się w głowie. Popatrzył na trzymane w rękach kółka i uświadomił sobie, że ich nie czuje. Tylko raz przeżył coś takiego - gdy Mark i Linda (lekkim tonem, jakby od niechcenia) powiedzieli mu, że gdyby chciał, może nazywać ich mamą i tatą.

– Oczywiście jeśli chcesz – dodała wtedy Linda i chociaż stała tyłem do niego, usłyszał drżenie w jej głosie.

– Twoja kolej, chłopcze – oznajmił Mark, stojąc przy wyspie kuchennej, na której stał jego laptop. Joaquin zauważył, że nie klika w linki w Internecie, tylko przewija tę samą stronę w dół i w górę.

– Okay – odpowiedział i udał, że nie dostrzega rozczarowania na ich twarzach, gdy przy obiedzie zwrócił się do Lindy per Linda, jakby rano nie było żadnej rozmowy.

Dotąd nigdy nie nazywał nikogo mamą i tatą. Albo mówił po imieniu, albo, w bardziej surowych domach, zwracał się do opiekunów per pan i pani. Nie miał dziadków, cioć ani wujków, jak niektóre dzieci w rodzinach zastępczych.

Szczerze mówiąc, chciał nazywać Lindę i Marka mamą i tatą. Pragnął tego tak bardzo, że czuł, jak te słowa palą mu gardło. Wystarczyło je wypowiedzieć, żeby ich uszczęśliwić, żeby wreszcie być dzieckiem, które ma mamę i tatę.

Ale nie chodziło jedynie o słowa. Wiedział bez cienia wątpliwości, że jeżeli wypowie te słowa, to one go zmienią. Jeżeli te słowa opuszczą jego usta, będzie musiał mówić je do końca życia, a przekonał się, że ludzie potrafią się zmieniać i mówić jedno, a robić drugie. Nie przypuszczał, że Mark i Linda są do tego zdolni, ale nie chciał tego sprawdzać. Kiedyś w drugiej klasie ośmielił się nazwać mamą nauczycielkę, żeby poczuć, jak to słowo smakuje, jak brzmi w jego uszach, ale reakcja innych dzieci była tak ostra i dotkliwa, że dotąd czuł palący wstyd, gdy wspominał to zdarzenie sprzed lat.

Nazywanie Lindy i Marka mamą i tatą oznaczałoby, że jego serce zmieniłoby się w coś delikatniejszego i nie byłby w stanie go skleić, gdyby zostało złamane, a nie mógł i nie chciał sobie na to pozwolić. Dotąd nie udało mu się posklejać go po ostatnim razie i pozostały w nim jeden czy dwa pęknięcia, przez które przenikał do wnętrza chłód.

A teraz Mark i Linda chcieli go adoptować. Joaquin czuł, jak kółka w deskorolce dudnią mu pod stopami, gdy skręcił w prawo za biblioteką. Mark i Linda będą jego mamą i tatą, bez względu na to, czy będzie ich tak nazywał czy nie. Wiedział, że nie mogą mieć dzieci („Pusta jak cegła”, powiedziała kiedyś Linda podczas kolacji tym lekkim, żartobliwym tonem, którego ludzie używają, żeby ukryć ból) i zastanawiał się, czy jest ich ostatnią szansą, by w końcu dostać to, czego chcieli, czy był jedynie środkiem do celu.

Na jednym z okien mijanej biblioteki widniało zaproszenie na rodzinne słuchanie bajek.

Dawno już pogodził się z tym, że nie ma rodziców. Nie był taki głupi jak kiedyś, gdy starał się być czarujący i zabawny jak te dzieci z seriali komediowych ze śmiechem z taśmy i rodzicami, którzy jedynie wzdychali, gdy dzieci robiły coś tak idiotycznego, jak wjechanie samochodem w ścianę kuchni. Tyle razy zmieniał rodziców zastępczych, że jako pięciolatek zaliczył trzy różne przedszkola, dzięki czemu udało mu się uniknąć tej brutalnej zabawy w gwiazdę tygodnia, kiedy dzieci opowiadają o swoich domach, rodzicach i pupilach – słowem o wszystkim tym, czego nie miał, a czego braku był boleśnie świadomy.

W dziesiątej klasie miał napisać esej z angielskiego na temat tego, dokąd by się wybrał, gdyby mógł podróżować w czasie. Napisał, że chciałaby zobaczyć dinozaury, co było prawdopodobnie największym kłamstwem, jakie kiedykolwiek wypowiedział. Tak naprawdę to chciałby odnaleźć dwunastoletniego siebie i potrząsnąć nim, aż zęby zaszczękają i syknąć: „Wszystko pieprzysz”. Właśnie wtedy był naprawdę zły i pozwoliłby wybuchnąć wściekłości, która się w nim gotowała. Skręcałby się z bólu, krzyczał i wył, aż potwór zaspokoiłby głód i odszedł, pozostawiając go kompletnie wypompowanego i wykończonego, bez pociechy i kary. Nikt nie chciał takiego dziecka, teraz to wiedział, a zwłaszcza takiego, które prawie co noc moczyło łóżko.

Gdy skończył osiem lat, znał już zasady gry. Równe zęby mleczne ustąpiły miejsca stałym, pulchne policzki wyciągnęły się, zapowiadając nadchodzącą dorosłość. Nie był już ślicznym chłopczykiem, a potencjalni rodzice chcieli tylko takich.

Zrozumiał, że pewnie nikt nie przyjdzie na wywiadówkę do szkoły, żeby dowiedzieć się od nauczyciela, jak ładnie rysuje. Nikt nie zrobi mu zdjęcia pod niebieską kokardą, którą ktoś przypiął do jego rysunku na szkolnym pikniku w czwartej klasie, ani nie zawiezie go na urodzinowe przyjęcie w drugim końcu miasta, gdy był w piątej klasie. Niektórzy z zastępczych rodziców oczywiście próbowali, ale nie mieli worka pieniędzy albo czasu, żeby z nim pojechać, i Joaquin dawno zrozumiał, że jeżeli nie będzie oczekiwał, że ktoś przyjdzie, nie będzie rozczarowany, gdy się nie pojawi.

Zachował jednak tę niebieską kokardę. Trzymał ją schowaną w głębi szuflady ze skarpetami. Miała postrzępione brzegi, bo przez osiemnaście miesięcy trzymał ją pod poduszką.

Los rzadko się do niego uśmiechał, ale przynajmniej nie dał mu rodzeństwa. Widział, co się dzieje z innymi dziećmi, jak walczą, żeby być razem i jak bardzo to ich niszczy, gdy w końcu zostają rozdzieleni. Widział, jak starsi bracia rozpaczliwie próbują, żeby ich adoptowano, podczas gdy przybrani rodzice chcą tylko ich młodszych sióstr. Widział starsze siostry odrywane od młodszych braci, bo w domu rodziców zastępczych nie było miejsca dla trójki dzieci, a opieka społeczna czasami rozdzielała rodzeństwo według kryterium płci. Miał dość własnych kłopotów, starając się utrzymać serce i myśli nad wodą, walcząc z prądem, który chciał go utopić. Drugiej osoby nie zdołałby utrzymać. Cieszył się, że nie musi, że nie jest do nikogo przywiązany, chociaż podejrzewał, że bez tych więzów może kiedyś odpłynąć i nikt go nawet nie będzie szukał.

Mark i Linda pewnie by go szukali, pomyślał, gdy słońce przebiło się przez chmury, a on dojechał do centrum sztuki. Postanowił jednak, że nie zgodzi się na adopcję.

Już raz go adoptowano.

I nie pozwoli, żeby znowu to się stało.

Grace

Gdy rodzice Grace dowiedzieli się, że córka jest w ciąży, spotkali się z rodzicami Maxa, aby to przedyskutować.

– Chcemy porozmawiać, jakie istnieją możliwości - oznajmił jej ojciec.

Ale w czternastym tygodniu nie ma się wielu możliwości.

Rodzice Maxa nie chcieli rozmawiać o możliwościach. Wszyscy spotkali się w salonie w domu Grace, z którego rodzice i ona sama rzadko korzystali, bo nie było w nim telewizora. Był w gabinecie. Tak czy owak, Max i Grace usiedli naprzeciwko siebie jak wtedy, gdy poznali się w Model United Nation5. Powiedzenie, że ona i Max zjednoczyli się i stali się jednym państwem, należało uznać za żart, jak często myślała, lecz nigdy tego nie powiedziała. Obawiała się, że ani rodzice, ani Max nie doceniliby go. Poza tym, to wcale nie było śmieszne.

Tata Maxa był taki zły, że cały się trząsł. Pomimo soboty był ubrany w koszulę z kołnierzykiem i marynarkę i cały czas trzymał rękę na ramieniu Maxa, ale nie po to, by go wspierać. Raczej należało to tłumaczyć „siedź i rób, co ci każę”. Max nie znosił ojca i nazywał go za jego plecami dupkiem.

– Nie wiem, co państwa córka zrobiła mojemu synowi…

– Nie sądzę, że należy za to winić… - zaczęła mama Grace, też kładąc jej rękę na ramieniu.

Była ciepła, a Grace czuła się wystarczająco przytłoczona rosnącą jej w brzuchu Peach. Strząsnęła tę rękę. Nie chciała, żeby ktokolwiek ją dotykał, nawet Max.

Zwłaszcza Max.

– Max ma plany – oznajmił jego tata, podczas gdy jego mama milczała. – Wybiera się na UCLA6. To nie jest częścią jego planu.

Jej rodzice nic nie odpowiedzieli. Ona zamierzała złożyć podanie o przyjęcie do Berkeley w przyszłym roku, ale przestali mówić o pojechaniu do campusu (poza tym wiedziała, że Max oszukiwał na egzaminie kwalifikacyjnym z francuskiego, ale tego też nie powiedziała).

– Grace też ma plany – odparł jej tata, zwracając się do taty Maxa. Obaj wyglądali jak gracze w hokeja szykujący się do bójki na lodzie. – A odpowiedzialni za to są oboje.

– Nie wiem, co powiedziała, żeby wciągnąć w to mojego syna, ale jeżeli państwo myślą, że dostaniecie ode mnie jakieś pieniądze…

Urwał. Nozdrza zaczęły mu się rozszerzać. Max robił podobnie, gdy był zły. Czasami nazywała go ziejącym smokiem, ale tylko w myślach i tylko wtedy, gdy była na niego naprawdę zła.

– Tu chodzi o dziecko – wtrąciła jej matka. – I o Grace i Maxa.

– Nie ma żadnego „Maxa i Grace” – odpowiedział tata Maxa. Jego matka milczała. To było odrażające. Grace pomyślała, że poznaje się rodziców chłopaka dopiero, gdy zachodzi się w ciążę z jego synem. – Max umawia się teraz z porządną dziewczyną.

Porządna dziewczyna. Słowa zawisły w powietrzu. Grace spojrzała na Maxa, ale on wbił wzrok w podłogę.

– Max? – spytała.

Nie popatrzył na nią. Ani na Peach.

Stephanie była, rzecz jasna, tą porządną dziewczyną. Grace nie miała pojęcia, czy jest porządna, ale najwyraźniej dla taty Maxa określenie porządna dziewczyna oznaczało osobę, która nie miała nic w brzuchu. Jeżeli więc kierować się jego definicją, to tak, Stephanie była na 99,99 procent porządną dziewczyną, a Grace na sto procent nie.

I tak w skrócie Grace i jej chłopak zerwali ze sobą.

Spotykali się prawie rok, czyli mniej więcej tak długo, jak rosła w jej brzuchu Peach, doszła później do wniosku. Ale nie mogła tak o tym myśleć. Nie mogła myśleć o Peach bez rozrywającego bólu, jakiego doświadczyła podczas porodu. Nie przypuszczała, że może przeżyć jeszcze gorszy niż tamtego wieczoru, gdy matka trzymała ją za rękę, a pielęgniarki kazały jej przeć, ale tak było.

Janie nazywała Maxa chłopakiem z filmu, bo bardzo przypominał takich facetów z filmu: gracz w futbol, proste, białe zęby, mnóstwo znajomych, ale tylko kilku przyjaciół. Wtedy nie zdawała sobie z tego sprawy, ale lubiła go tylko dlatego, że on ją lubił, a nie było to wystarczająco mocne drzewo, żeby się go przytrzymać, gdy nadejdzie burza. Oczywiście teraz to wiedziała, bo nie było już ani Maxa, ani Peach. Pozostała z pustymi rękami poranionymi od zbyt mocnego trzymania się czegoś, czego nie powinna się trzymać.

– Wiercisz się – powiedziała mama Grace.