Fallen Princess - Mona Kasten - ebook

Fallen Princess ebook

Mona Kasten

4,3

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie siedemnastoletniej Zoey King staje na głowie, gdy okazuje się, że przewidziała śmierć szkolnego kolegi. Okazuje się, że zamiast daru uzdrawiania, jaki powinna odziedziczyć po słynnej matce, ma predyspozycje do magii śmierci, jest banshee, szyszymorą. Wstrząśnięta tym odkryciem musi przenieść się na inny wydział Evefall Academy. Przydzielony jej mentor, Dylan Dae Park, jest Żniwiarzem, który jednym dotknięciem potrafi wyrwać z człowieka duszę. Ma pomóc Zoey w oswojeniu się z nowoodkrytymi zdolnościami. Jednak śmierć kolegi nie daje jej spokoju. Gdy postanawia przyjrzeć się dokładniej tej sprawie, stopniowo odkrywa, że sporo osób z akademii ma coś do ukrycia i pilnie strzeże swoich mrocznych tajemnic. A przede wszystkim Dylan, na widok którego jej serce zaczyna bić szybciej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (38 ocen)
19
14
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miedzy_akapitami

Dobrze spędzony czas

Czytałam jedną z serii autorki, a jej styl przypadł mi do gustu. Nawet bardzo. Przez to wiedziałam, że muszę przeczytać tę książkę. Zacznę może od kreacji bohaterów w Fallen Princess. Mamy osoby, które stoją po dwóch różnych stronach mocy, jasnej i ciemnej. Zoey, księżniczka Rady, miss szkoły. Jej przeznaczeniem było uleczanie innych. Przynajmniej tak zawsze myślała. Dylan, samotnik, oczywiście stroniący od ludzi. Był żniwiarzem, a jego zadanie polegało na odprowadzaniu dusz zmarłych w zaświaty. Mona ciekawie pociągnęła losy Zoey. Jej moc okazała się być inna niż zakładała. Zoey było pisane przewidywać śmierć innych. To jak bohaterka poradziła sobie w sytuacji, w jakiej się znalazła, było godne podziwu. Została wyrwana ze swojego dotychczasowego życia i musiała przywyknąć do nowej sytuacji. Wiele aspektów uległo zmianie. Jednak jej udało się przetrwać. Połączenie Dylana i Zoey uważam, że było bardzo dobre. Ich relacja początkowo oparta na niechęci kwitła z każdym dniem. Do tego ni...
00
zuziab52

Dobrze spędzony czas

To było całkiem przyjemne doświadczenie :)
00
Maraxad

Dobrze spędzony czas

Czytanie Fallen Princess było dla mnie miłym powrotem do przeszłości. Książka ma atmosferę młodzieżówek fantastycznych sprzed 10-15 lat - jest jak para dżinsów z czasów gimnazjum, które wygrzebane z szafki podczas wizyty u rodziców, o dziwo nadal pasują. W książce znajdziemy szkołę dla magicznych potomków Tuatha Dé Danann ze wszystkimi swoimi problemami wieku młodzieńczego, z elitaryzmem i wykluczeniem na czele. Heroina jest małą miss doskonałości. Kojarzycie Blair Waldorf? Odejmijcie sukowatość i niezdrowe upodobanie do opasek. Całkiem znośnie czytało się rozterki Zoey po tym jak cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Nie jest zaskoczeniem, że dziewczyna była bardzo sfrustrowana i rozzłoszczona, gdy wizja jej świetlanej przyszłości rozwiała się jak dym. Jednak stosunkowo szybko wzięła się w garść co pozwoliło mi wciągnąć się w tę dość prostą, ale ciekawą historię. I to mnie w tej książce ujęło - prostota i konsekwencja. Autorka trzyma się od początku do końca wyznaczonych ra...
00
Pasjonatka_ksiag

Nie polecam

Szalenie się zawiodłam. Moim zdaniem autorka nie wykorzystała potencjału tej książki. Akcja nie porywa, a postacie są niesamowicie spłyceni.
00
emciaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Q: Znacie twórczość Mony Kasten?  To moje pierwsze spotkanie z autorką, ale na pewno nie ostatnie!  Dziś zapraszam was na recenzję pozycji, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i przy okazji była jedną z nielicznych pozycji w tym miesiącu, której wystawiłam 5/5 ⭐️. Reklama- @wydawnictwojaguar Przenosimy się do Everfall, akademii, która pełna jest sekretów. Nawet jeśli chodzi o śmierć jednego z uczniów. Zoey niby jest  zwyczajną dziewczyną, która ma bardzo sławną matkę, więc trochę żyje w jej cieniu.  Wszystko jednak bardzo się zmienia gdy przewiduje ona śmierć kolegi ze szkoły.  Mamy tutaj wiele świetnych motywów i magii. Mamy żniwiarza, który potrafi wyrwać duszę z człowieka i to tylko jednym dotknięciem. Mamy banshee, która przez krzyk przewiduje śmierć, zagładę, klęski.  Jest tu też dużo tajemnic, a ich rozwiązanie może było trochę przewidywalne, ale dalej świetne.  Przede wszystkim nie jest to głupia książka, czy infantylna. Czyta się to błyskawicznie,  a styl pisania jest...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Fallen Princess

Copyright © 2023 by Bastei Lübbe AG,

Schanzenstraße 6–20, 51063 Köln

Projekt okładki: © Franziska Stern / coverdungeonrabbit oraz © cgtrader.com

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-401-0

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

1

Miałam mdłości. Ściśle rzecz biorąc, mój żołądek zachowywał się tak, jakbym przejechała ze dwadzieścia pętli rollercoasterem. Pod dziesięcioma warstwami makijażu, jakie nałożono mi tego wieczoru, wyglądałam bez wątpienia jak zzieleniały ser pleśniowy – ale miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy.

Nie wiedziałam jednak, dlaczego tak się czuję. Miałam dziś przecież do odegrania tylko jedną rolę, nie było więc powodu, żeby tak wariować. Może to przez suknię z misternym sznurowaniem na plecach? Chociaż mdłości zaczęły się już wczoraj i suknię mogłam właściwie wykluczyć.

Pogładziłam jej rąbek. Była fiołkowa, od bioder przechodziła w szeroką, lejącą się spódnicę z tiulem i szyfonem. Następnie podeszłam do balustrady i oparłam się o nią tuż obok mojej najlepszej przyjaciółki Violet.

– Zapiera dech w piersiach, prawda? – spytała Vi, a ja zmusiłam się do uśmiechu. Może udałoby mi się stłumić mdłości samą siłą woli, miałam jej przecież pod dostatkiem.

Od miesięcy nie mogłam się doczekać tego wieczoru z Violet, Beau i wszystkimi przyjaciółmi i jakoś wciąż nie byłam w stanie uwierzyć, że właśnie nadszedł. Tydzień temu wydawało mi się, że do Balu Gwiaździstej Nocy jest jeszcze bardzo dużo czasu – a teraz stałam tutaj i czułam całym ciałem wibrującą w powietrzu energię.

Objęłam wzrokiem salę balową, skąpaną w złotym świetle. Nawet w normalnych warunkach była zdecydowanie najpiękniejszym pomieszczeniem w całej akademii. Ale dzisiaj zdawała się po prostu magiczna.

Pozłacane ornamenty na suficie lśniły w świetle wiszących kandelabrów, a ujęte w złote ramy malowidło ścienne przedstawiające Tuatha Dé Danann – przodków nas wszystkich – było jak zaczarowane. Pod kandelabrami, na lśniącym parkiecie potworzyły się liczne grupy, mniejsze i większe, dobiegał nas monotonny szmer ich rozmów. Na balustradzie i wzdłuż szerokich, łukowych schodów ustawiono niezliczone mnóstwo słoiczków z błędnymi ognikami, które otaczała delikatna poświata.

Orkiestra zaczęła już grać, a ja skupiłam się na harmonii, jaką tworzyły instrumenty smyczkowe z aksamitnie miękkim głosem wokalistki. W każdym innym przypadku zbiegłabym natychmiast po schodach razem z Violet, by stanąć na parkiecie i oddać się świętowaniu. Dziś jednak powstrzymało mnie złe samopoczucie. Bałam się, że mój żołądek może się zbuntować. Ręce mi się trzęsły i puściłam poręcz, by zacisnąć je na chwilę w pięści. Wzięłam głęboki oddech i ponownie wygładziłam suknię.

Nieważne jak intensywnie się koncentrowałam, uczucie niepokoju pozostało. I to było bardziej niż dziwne. Nawet w zeszłym roku nie czułam się tak źle. A przecież wtedy chodziło o tiarę. Byłam na drugim roku, a więc w tym samym wieku, co moja mama, kiedy została wybrana na Miss Everfall. Tamtego wieczoru mogłam ją zawieść, więc presja była szczególnie wielka. Dziś jednak było inaczej. Nie miałam nic do stracenia i nie rozumiałam, dlaczego zimny pot spływa mi po karku i dlaczego tak bardzo trzęsą mi się ręce.

Rozglądałam się dalej po sali, przypatrując się bliżej uczestnikom balu, aby odwrócić uwagę i zebrać siły do zejścia na dół. Stroje wieczorowe większości uczniów były równie odświętne jak mój. Mnóstwo tu było szerokich, lejących się sukni z różnych tkanin, z misternymi haftami ku czci naszych przodków, symboli splecionych pnączy, zwierząt lub różnych pór roku. Tiul, szyfon, jedwab, aksamit i szyte na miarę garnitury były wszędzie. Czułam się niemal tak, jakbym została przeniesiona do innego stulecia. Do czasów, kiedy takie wydarzenia były na porządku dziennym. Było tak, jakby wszyscy uczniowie akademii zrzucili maski i ujawnili inną, doskonałą wersję siebie. Uwielbiałam te uroczystości. Przypominałam to sobie raz po raz, próbując uspokoić oszalałe serce.

– Zoey? – spytała ponownie Violet, wyrywając mnie z rozmyślań.

Pośpiesznie odwróciłam się do niej.

– Masz rację. Zapiera dech w piersiach.

Odwzajemniła mój uśmiech i podała mi ramię, bym mogła wziąć ją pod rękę.

Schodziłyśmy obok siebie po łukowych schodach. Ostrożnie stawiałyśmy jedną nogę przed drugą, przy czym ja za każdym razem musiałam podbijać stopą długi brzeg sukni, by się nie potknąć. Po kilku sekundach poczułam mrowienie w karku. A ponieważ nasilało się z każdym krokiem, zorientowałam się, że osoba, za którą najbardziej tęsknię, właśnie na mnie patrzy. Ściągnęłam więc jeszcze odrobinę łopatki i starałam się iść z taką gracją, z jaką to tylko było możliwe.

Dopiero na końcu schodów odważyłam się podnieść wzrok. I kiedy to zrobiłam, na chwilę wstrzymałam oddech. A serce zabiło mocniej, gdy spojrzenie Beau spotkało się z moim. Rozgorzało w nim coś mrocznego, sprawiając, że mój puls znów przyśpieszył – ale tym razem z zupełnie innych powodów.

Właśnie dlatego wybrałam tę suknię. No dobrze, również dlatego, że jako urzędująca Miss Everfall miałam przekazać tiarę tegorocznej zwyciężczyni, więc i tak znalazłabym się w centrum uwagi. Jednak to, że przy okazji rozpalę Beau, było godnym wzmianki bonusem. Wyglądało na to, że misja się powiodła.

Jego spojrzenie prześlizgnęło się po moim ciele. Zaczęło od miodowych włosów, zebranych do tyłu w luźny kok, i kilku falujących pasemek, okalających twarz. Następnie musnęło dekolt w kształcie serca, ozdobiony misternym wzorem z cekinów i haftów. Gdy schodząc niżej, stało się jeszcze mroczniejsze, poczułam żar na policzkach. Patrzył na mnie tak, jakby wolał mnie widzieć bez sukni, co tylko sprawiło, że zapragnęłam zeskoczyć z ostatnich kilku stopni i rzucić się na niego. Starałam się jednak stąpać pewnie i prezentować elegancję, którą matka wpajała mi przez siedemnaście lat, jakby od tego zależało moje życie.

Potomkini Cliodhny ma elegancję i wdzięk we krwi, Zoey. Promieniuje nimi od wewnątrz, wszystkim, co ma i wszystkim, czym jest.

Moje zdolności magiczne jeszcze się wprawdzie nie obudziły, ale według osób z mojego otoczenia była to tylko kwestia czasu. A zwłaszcza według mojej matki. Była głęboko przekonana, że jeśli będę się wystarczająco dobrze zachowywać, to w końcu rozwinę zdolność naszego rodu. Cliodhna z Tuatha Dé Danann była boginią piękna i miłości. Mówiono, że jej głos i dotyk miały uzdrawiającą moc. Była łagodna, ale niewiarygodnie potężna, i miała tak olśniewającą urodę, że wszyscy w jej obecności ulegali jej czarowi. U potomków Cliodhny mogły się rozwinąć różne moce, podobnie jak w przypadku niemal wszystkich potomków tych Tuatha Dé Danann, którzy posiadali więcej niż jedną moc. W mojej rodzinie na przykład główną mocą był dar uzdrawiania, i to od wieków.

Nawet jeśli czasem wątpiłam, że moje zdolności magiczne wkrótce się przebudzą, to chciałam, aby rodzina była ze mnie dumna. Na niektórych z nas spoczywał znacznie większy ciężar niż na innych. Również to była jedna z prawd, które zawsze kładła mi do głowy mama.

Z trudem wyparłam myśli o matce i popatrzyłam na swojego chłopaka. Beau znał presję, jaka ciąży na kimś, kto przyszedł na świat w jednej z rodzin Rady Tuatha Dé Danann i był to jeden z powodów, dla których łączyła nas taka bliska więź. Za każdym razem, gdy na siebie patrzyliśmy, za każdym razem, gdy się dotykaliśmy, mieliśmy do siebie to pierwotne zaufanie. I teraz też.

Spojrzenie jego błękitnych oczu natrafiło na moje. Wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki, gdy się do mnie uśmiechnął. Poczułam, że od razu zeszła ze mnie część napięcia. Był tutaj Beau. Nawet gdybym upadła ze zdenerwowania lub zwymiotowała do najbliższego wazonu z kwiatami – on tu był i złapałby mnie. Pozwoliłam sobie patrzeć na niego równie intensywnie, jak on wcześniej przyglądał się mnie. Wystroił się tak samo jak pozostali uczestnicy Balu Gwiaździstej Nocy. Czarny, szyty na miarę garnitur przylegał do jego figury, od licznych sparingów szerokiej w ramionach i wąskiej w talii. Ciemnoblond włosy były luźno zaczesane na żel do tyłu, co było zupełnym przeciwieństwem fryzury, którą zwykle nosił. I się ogolił. Właściwie to lubiłam ten jego szorstki zarost na policzkach, ale taki wyjątkowo mi się podobał. Im dłużej na niego patrzyłam, tym cieplej mi się robiło.

– Kiedy skończycie rozbierać się nawzajem wzrokiem, to chciałabym, żebyśmy ruszyli tyłki w stronę parkietu. Już czas – rozległ się pełny wyrzutu głos tuż obok nas, a ja zmarszczyłam nos.

– Jasne, Vi – odparł Beau i jednocześnie objął mnie ramieniem w talii, przyciągając do siebie. Uwielbiałam tę pewność, z jaką to robił. Rok temu nie miałby jeszcze na to śmiałości.

Minęło trochę czasu, zanim dojrzał do poważnego związku. Beau nigdy nie chciał narażać przyjaźni, która łączyła nas od dzieciństwa. Ale w końcu iskrzenie między nami wymknęło się spod kontroli. Od tamtej nocy nieco przed zeszłorocznym balem, kiedy pocałowaliśmy się po raz pierwszy, byliśmy nierozłączni.

– Fantastycznie, Maguire – powiedziała Violet, zakładając jeden ze swoich jedwabiście gładkich, lśniących, czarnych kosmyków za ucho. Wzięła właśnie pod rękę swojego towarzysza, uroczego chłopaka o imieniu Eoin z ostatniego roku, i patrzyła to na nas, to na parkiet, gdzie ustawiały się już kandydatki tegorocznego konkursu Miss Everfall.

– Co ty na to, Zoey? – mruknął Beau i pochylił głowę, aż jego usta lekko musnęły moje ucho. Poczułam na ramionach gęsią skórkę. – Jesteś gotowa na swój ostatni wielki występ w tiarze?

Stłumiłam uśmiech.

– Po prostu się cieszysz, że od teraz będę miała dla ciebie więcej czasu.

W minionym roku do moich obowiązków jako panującej Miss Everfall należało wspieranie słowem i czynem nowych kandydatek w konkursie. Po dzisiejszym wieczorze rolę tę przejmie nowa miss i mimo że razem z Violet nadal będziemy działać w komitecie konkursu, to od teraz będę miała znacznie więcej wolnego czasu. Czasu, który chcieliśmy z Beau wykorzystać jak najlepiej.

– Uwielbiałem dzielić się tobą z bandą podekscytowanych szesnastolatek – mruknął. – Ale nie mogę zaprzeczyć, że się cieszę, że od teraz trochę częściej będę cię miał tylko dla siebie.

Skinęłam głową z uznaniem.

– Chapeau bas za tę szczerość, Maguire.

Odsunął się nieco i uśmiechnął do mnie krzywo.

– Bycie we dwoje, Zoey. Wyobraź sobie, co takiego można by robić… – Jego spojrzenie ponownie rozpoczęło wędrówkę, zanim jednak zdążył mnie sprowokować, wsunęłam mu palec pod brodę i zmusiłam, by spojrzał mi w oczy.

– Po dzisiejszym wieczorze jestem twoja. I będziemy mogli robić wszystko, co zechcesz – wyszeptałam. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy i uwodzicielski, a ja w tym momencie prawie zapomniałam i o mdłościach, i o drżących rękach.

– Wszystko? – upewnił się.

Pokiwałam głową.

– Pod warunkiem że się teraz skoncentrujesz.

Nim się obejrzałam, Beau chwycił mnie za rękę i z większą energią niż kiedykolwiek pociągnął w stronę parkietu. Zaśmiałam się, a mijając Violet zobaczyłam, że też się uśmiecha i kręci głową. Omiatałam wzrokiem szczęśliwe twarze przyjaciół. Skupiłam się na nich, a nie na wewnętrznym niepokoju, który wciąż był obecny jako cichy, ale uporczywy głos gdzieś z tyłu głowy, szepczący, że coś jest bardzo nie tak.

Zignorowanie go było błędem.

2

Kiedy wszystkie uczestniczki ustawiły się już w odpowiedniej kolejności, gwar w sali zaczął cichnąć. Większość zgromadzonych przyglądała się uważnie Beau i mnie, kiedy jednak objęłam wzrokiem pierwsze rzędy, dostrzegłam kilka osób szepczących między sobą. Mogłam się tylko domyślić, co mówią.

To córka legendarnej Calliope King.

Dziewczyna, której magia jeszcze się nie obudziła, chociaż ma już siedemnaście lat.

A jednak wygrała wybory w zeszłym roku.

Wiedziałam, że przebudzenie się moich magicznych zdolności jest tylko kwestią czasu. Ale to ciągłe czekanie… doprowadzało mnie do szaleństwa. Też chciałam móc leczyć chorych jak mama. Zaklinać ludzi dzięki magii. Odpowiadałaby mi każda zdolność Cliodhny, obojętnie, która by to była. Tylko żeby wreszcie dała o sobie znać. Ale nie. Jako jedyna potomkini Kingów miałam talent, który potrzebował pół wieczności, by się objawić. I wszyscy nie ustawali w przypominaniu mi o tym. Jak tak dalej pójdzie, to nawet magia Cody’ego ujawni się szybciej, a był trzy lata młodszy ode mnie. Zazwyczaj u potomków Danu budziła się między czternastym a szesnastym rokiem życia – ja miałam lat siedemnaście i właśnie rozpoczęłam trzeci rok nauki, co oznaczało, że połowę edukacji w Akademii Everfall miałam już za sobą. A co, jeśli moje zdolności nie ujawnią się aż do zakończenia szkoły? Jak dotąd nie słyszałam o takim przypadku… może jednak stanowiłam wyjątek. Okropny, bezużyteczny wyjątek. Starałam się uciszyć głosy w mojej głowie i przywołałam w pamięci słowa, które mama stale mi powtarzała. Tylko dlatego, że magia Danu objawia się w większości przypadków wcześniej, wcale nie oznacza, że jesteś mało warta, Zoey. I nie zachowuj się tak, jakbyś była.

Nie mam zamiaru, mamo, pomyślałam, gdy orkiestra zaintonowała melodię, do której tygodniami ćwiczyliśmy taniec. Światła kandelabrów zostały przyciemnione w taki sposób, że w centrum uwagi znalazł się wyłącznie środek sali. Robiłam to, co umiem najlepiej i sunęłam po parkiecie, podczas gdy mój chłopak trzymał mnie pewnie. Dałam się ponieść układowi kroków i muzyce. Nawet zmiana partnerów poszła gładko. To był zazwyczaj ten fragment tańca, w którym Violet i ja rwałyśmy sobie włosy z głowy, ponieważ sztuką było utrzymać płynny krok bez potknięć. Tym razem jednak obyło się bez incydentów i nie powstrzymałam się od posłania uśmiechu przyjaciółce, która odetchnęła z ulgą.

Kiedy jednak taniec dobiegł końca i na parkiet weszły inne pary, mdłości powróciły ze zdwojoną siłą. Czułam się tak, jakby ściany wirowały wokół mnie. Szukając pomocy, chwyciłam się kurczowo ramion Beau. Im dłużej tam stałam, tym bardziej rozmazywał mi się obraz przed oczami. Zamrugałam kilkakrotnie powiekami, ale to niestety nie pomogło.

– Wszystko w porządku? – zapytał Beau, delikatnie kładąc dłonie na moich ramionach.

– Kręci mi się w głowie – wymamrotałam.

Między jego brwiami pojawiła się zmarszczka. Podniósł rękę i dotknął mojego czoła.

– Jesteś rozpalona. – Rozejrzał się, po czym wskazał głową na lewo, gdzie znajdował się bufet. – Chodź, weźmiemy ci coś do picia.

Skinęłam głową. Beau złapał mnie mocno i poprowadził w stronę baru, gdzie serwowano napoje. Ponieważ po prezentacji kandydatek wszyscy goście udali się na przeciwległą stronę sali, w tej chwili było tu pusto. Beau stanął przy barze.

– Można tu gdzieś na chwilę usiąść? Moja dziewczyna nie czuje się najlepiej – wyjaśnił barmanowi. Ten przyjrzał mi się sceptycznie i dopiero gdy nas rozpoznał, szybko skinął głową. Ustawił kilka skrzynek z napojami jedna na drugiej i zachęcił mnie gestem, bym weszła za bar. Beau mi pomógł, a ja niezbyt elegancko klapnęłam na prowizoryczne siedzenie. Mama by mnie zganiła, gdyby to widziała. Miałam szczęście, że jej tu nie było.

– Proszę – odezwał się Beau i kucając przy mnie, podał mi szklankę wody.

Chwyciłam ją drżącymi palcami, uważając, by nie rozlać. Wypiłam szybko kilka łyków. Nie poczułam się wprawdzie lepiej, ale zmusiłam się do uśmiechu.

– Dziękuję.

Nie odwzajemnił uśmiechu, a między jego brwiami wciąż widniała niewielka zmarszczka, przez którą wyglądał zbyt poważnie.

– Od kiedy się tak czujesz?

Wahałam się przez chwilę, ponieważ jednak nie przestawał przyglądać mi się wnikliwie, westchnęłam cicho.

– Zaczęło się wczoraj.

– Dlaczego nic nie powiedziałaś? – pytał dalej.

Wzruszyłam ramionami.

– Bo myślałam, że to z powodu zdenerwowania.

– Masz jeszcze jakieś inne objawy? Poza zawrotami głowy i gorączką?

Zmarszczyłam czoło i upiłam kolejny łyk. Ściany obracały się wolniej. Byłam zadowolona, że tu siedzę. Nawet barman się usunął, żeby dać nam trochę wolnej przestrzeni. Jedną z zalet przynależności do rodzin Rady było to, że ludzie spełniali niemal każde nasze życzenie, jeśli uważali, że dzięki temu zyskają przychylność Rady Danu.

– W tej chwili nie. Dlaczego pytasz?

Beau wbił wzrok w podłogę, widziałam, że myśli gorączkowo. Po sekundzie znów na mnie spojrzał.

– To mogą być oznaki – odezwał się po chwili. – Oznaki tego, że budzi się twoja magia.

Wyprostowałam się gwałtownie. Przemknęły mi przez głowę wszystkie rzeczy, których nauczyłam się przed przyjściem do Akademii Everfall. Niektórych nagłe przebudzenie mocy dosłownie obezwładniało, ich ciało musiało się najpierw przyzwyczaić do nowej siły.

– Masz rację – powiedziałam powoli.

– Oczywiście, że mam. Tylko nie myślałem, że będziesz się tak czuła. Pamiętasz, jak to było z Violet?

Skinęłam głową. Violet i jej starszy brat Cree pochodzili z dwóch różnych linii. Podczas gdy Cree odziedziczył talent bojowy boga Nuady, w żyłach Violet płynęła krew potomkini uzdrowiciela i władcy roślin Dian Cechta, dzięki czemu miała władzę nad roślinami i mogła nimi sterować siłą woli.

Jakieś dwa lata temu Violet zbudziła się rano, czując taką siłę, że przez cały dzień tryskała energią – dopóki nie zauważyła, że rośliny przedostają się z zewnątrz na szkolne korytarze, aby znaleźć się jak najbliżej niej. To było niesamowite, że już pierwszego dnia osiągnęła tak niebywałą moc, z drugiej strony jednak Violet, podobnie jak Beau i ja, była z rodziny należącej do Rady. A te rodziny od zarania dziejów słynęły z potężnych zdolności.

– Rośliny oszalały na jej punkcie. Tak się do niej garnęły, że wybiły nawet kilka okien.

– Myślałem, że podobnie będzie z tobą, a nie, że się rozchorujesz – podsumował Beau.

Właśnie miałam mu podziękować za ogromną wiarę we mnie, gdy z głośników w holu dobiegł nieprzyjemny pisk. Beau i ja odwróciliśmy się jednocześnie w stronę sceny, na którą wchodziła Sylvia Walsh. Była przewodniczącą komitetu Miss Everfall i wyglądało na to, że lada chwila rozpocznie ceremonię. Wydałam z siebie stłumione przekleństwo i podniosłam się szybko – zbyt szybko. Ściany natychmiast znów zaczęły wirować. Delikatnie, ale stanowczo, Beau popchnął mnie z powrotem na skrzynki.

– Poinformuję ją, że potrzebujesz jeszcze chwili.

Zanim zdążyłam zaprotestować, pochylił się i pocałował mnie w czubek głowy. Następnie szybkim krokiem ruszył na drugą stronę sali, gdzie zniknął w tłumie. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać tu na niego.

Odchyliłam głowę do tyłu i wypiłam wodę. Przed momentem czułam jeszcze panikę, jednak teraz to nieprzyjemne uczucie nie wydawało mi się już takie straszne. Nie, jeśli oznaczało, że wkrótce będę mogła pójść w ślady matki. Przechyliłam się na bok, odstawiłam szklankę i zamknęłam oczy.

Próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było. Jak bym się czuła, gdyby w moich żyłach płynęła moc Cliodhny. Gdyby udało mi się uratować kogoś stojącego u progu śmierci i bezpiecznie sprowadzić go z powrotem do rodziny. Albo gdybym oczarowywała innych urodą i charyzmą?

W skupieniu zmarszczyłam brwi i całą uwagę skoncentrowałam na swoim wnętrzu. Usiłowałam odszukać w sobie tę moc. Pojawiło się ledwie wyczuwalne mrowienie w żołądku i przez chwilę wydawało mi się, że jestem już trochę bliżej niej. Wzięłam głęboki oddech i spróbowałam skoncentrować się jeszcze bardziej.

Z tego stanu wyrwał mnie nagły brzęk, aż się wzdrygnęłam. Podniosłam wzrok – i natychmiast tego pożałowałam.

Za barem stał Dylan Dae Park. Dokładnie w tym samym momencie dostrzegł mnie na skrzynkach z napojami. Jeszcze tego mi brakowało dziś wieczorem. Nie znałam go wprawdzie zbyt dobrze, ale wiedziałam, że jeśli komuś zależy na życiu, to nie powinien wpatrywać się w niego za długo.

Dylan był potomkiem wielkiego Dagdy, jednego z najpotężniejszych bogów Tuatha Dé Danann. Kiedyś Dagda był panem wszelkiego czasu, pór roku, pogody, a także życia i śmierci. Niektórzy potomkowie Danu mieli w sobie pierwiastek jasnej strony tej pierwotnej mocy. Po przybyciu do Akademii Everfall osoby takie jak Beau, Violet i ja były kierowane do Domu Złotych Liści – Domu Życia, gdzie przechodziły odpowiednią edukację, zgodną z drzemiącym w nich darem. Inni uczniowie natomiast, zwłaszcza posiadający szczególne uzdolnienia w zakresie sztuki i rzemiosła, mieszkali w Domu Brązowych Wilków. Ale był też trzeci dom, Dom Srebrnych Kruków – zwany Domem Śmierci.

Zamieszkiwali go tacy jak Dylan Dae Park, a więc ci, którzy mieli w sobie pierwiastek ciemnej strony mocy. Dylan był żniwiarzem. Był kimś, kto niósł śmierć, kto odprowadzał dusze zmarłych w zaświaty. Kimś, kto potrafił wyrwać duszę z ciała podczas walki, co czyniło go jedną z najniebezpieczniejszych osób w akademii. A zatem kimś, od kogo lepiej trzymać się z daleka, zwłaszcza gdy – tak jak ja – pochodzi się z rodu obdarowującego życiem, a nie zabierającego je.

Przez głowę przebiegały mi niezliczone myśli i zastanawiałam się, czy z nim dzieje się podobnie. Przyglądał mi się co najmniej tak samo krytycznie, jak ja jemu. W tym momencie żałowałam, że nie wiem o nim nic więcej ponad to, że jest żniwiarzem, że był bardzo młody, kiedy ujawniła się jego moc i że ma koreańskie korzenie. Bo to mogłoby sprawić, że poczułabym się odrobinę bezpieczniej, gdy tak stał i patrzył na mnie z góry.

Nie mogłam zaprzeczyć, że Dylan był na swój sposób przystojny. Twarz niczym wyrzeźbiona w kamieniu, ciemne, zawsze poważne oczy i czarne, dłuższe włosy – dzięki nim i kolczykowi w nosie wyglądał na buntownika. To wrażenie jednak szybko się ulatniało, bo był jednocześnie sztywniakiem. Czasem widywałam go na korytarzach akademii i wiedziałam, że uczniowie omijają go szerokim łukiem. Może dlatego, że oprócz niebezpiecznego daru, jaki posiadał, był naprawdę ogromny i właściwie zawsze sprawiał wrażenie strasznie spiętego, jakby w każdej chwili był gotów rzucić się komuś do gardła.

Gdyby dysponował innymi zdolnościami, być może zostalibyśmy przyjaciółmi. Nigdy za wiele przyjaciół, którzy budzą szacunek w innych i w razie potrzeby chcą służyć pomocą. Jednak los zaplanował dla niego inną ścieżkę. Mroczną, na której wchodził w kontakt ze śmiercią – i, o ile mi wiadomo, właśnie z tego powodu nie miał zbyt wielu przyjaciół nawet w swoim internacie. Nikt, komu życie miłe, nie chciał przyjaźnić się ze żniwiarzem. W historii Danu raz po raz pojawiały się wzmianki o żniwiarzach, którzy nie umieli się oprzeć sile swojej magii i przeszli na ciemną stronę, kradnąc dusze na chybił trafił. Pewnie nie było łatwo dysponować taką mocą i nie wykorzystywać jej z zimną krwią.

Spuściłam wzrok na jego czarną, naprawdę nieodpowiednią na bal koszulkę z długim rękawem i dostrzegłam butelki szampana, które trzymał pod pachą. I wtedy zrozumiałam. Dylan nie przyszedł na bal, bo lubi tańczyć. Był tutaj, żeby skorzystać z darmowego baru i urządzić sobie gdzieś prywatną imprezkę.

– Lepiej nie daj się z tym przyłapać – powiedziałam, wskazując głową w stronę butelek. Rozmawiałam z nim po raz pierwszy i mimowolnie zadałam sobie w duchu pytanie, co we mnie wstąpiło. Gorączka przepaliła mi chyba wszelkie mechanizmy obronne.

Przez kilka sekund patrzył na mnie w milczeniu. Jego oczy powędrowały do wyjścia i wróciły do mnie.

– Za późno – odparł. – Pozostaje tylko pytanie, czy potrafisz trzymać język za zębami.

Poczułam dyskomfort, kiedy tak sterczał nade mną, więc się podniosłam. Zawroty głowy natychmiast powróciły. Przesunęłam się w bok i przytrzymałam prowizorycznego baru. Kiedy teraz na niego spojrzałam, zdałam sobie sprawę, jaki jest wysoki. Dużo wyższy od Beau, na pewno miał z metr dziewięćdziesiąt.

– Przyznasz chyba, że to dość bezczelne: podkradać napoje, nie uczestnicząc w balu.

Dylan popatrzył na mnie z góry, a jego wzrok zawisł na mojej szarfie o sekundę za długo. Kąciki ust drgnęły mu prawie niezauważalnie, jednak dostrzegłam w tym ruchu czystą kpinę.

– A więc co zamierzasz zrobić, Miss Everfall? Doniesiesz na mnie władzom akademii? – W jego głosie brzmiały spokój i opanowanie; było oczywiste, że w jego oczach jestem żałosna.

Skrzyżowałam ręce na piersiach.

– Może tak właśnie zrobię.

Wyraz twarzy Dylana pozostał obojętny. Ale w ułamku sekundy jego spojrzenie pojaśniało. Choć jeszcze przed chwilą widziałam jego ciemnobrązowe oczy, to teraz zasnuwało je coś w rodzaju mgły. Przez moment sprawiał wrażenie nieobecnego myślami. Trwało to bardzo krótką chwilę, jednak przeszły mnie nieprzyjemne ciarki. Zmarszczył brwi tuż nad oczami. Potem potrząsnął krótko głową, zamrugał i wszystko było jak dawniej. Kiedy tym razem na mnie popatrzył, w jego spojrzeniu znów dostrzegłam kpinę.

– Rób, co uważasz za słuszne, Wasza Wysokość. – Zamarkował ukłon, po czym odwrócił się na pięcie, chwycił kolejną butelkę szampana i pobiegł w kierunku wyjścia.

Zacisnęłam zęby i miałam wielką ochotę rzucić czymś w ślad za nim, niestety za szybko zniknął mi z pola widzenia. Na szczęście w tym momencie pojawił się Beau. Podał mi zachęcająco ramię, a ja z ulgą je przyjęłam.

– Poinformowałem panią Walsh, że zaraz przyjdziesz – powiedział. Ścisnęłam jego ramię w wyrazie wdzięczności. Powolnym, równym krokiem ruszyliśmy przez salę.

Miałam nadzieję, że jakoś przetrwam ten wieczór. Obojętnie, czy moja magia się budziła, czy nie, nadal byłam roztrzęsiona, dręczyły mnie mdłości, a piękna suknia była teraz przesiąknięta potem. Szklanka wody niestety niewiele pomogła.

Pani Walsh weszła już na podium. Była ładną kobietą po sześćdziesiątce o stalowosiwych, idealnie ułożonych włosach, ubraną w bordową suknię z odkrytymi ramionami, która opinała jej ciało. Odkąd czterdzieści pięć lat temu została Miss Everfall, angażowała się na rzecz komitetu i uczestniczek konkursu. Wspierała je podczas przygotowań do balu, udzielała lekcji tańca i zawsze służyła radą. Bardzo ją lubiłam, mimo że była twardą i surową kobietą. Sprawdziła, czy mikrofon działa, i w sali głośno rozbrzmiało jej chrząknięcie.

– Dobry wieczór, witajcie, uczennice i uczniowie, czcigodne grono pedagogiczne. – Objęła wzrokiem tłum zebranych, a na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. – Drogie uczestniczki konkursu, przez ostatni rok zachwycałyście nas swoimi talentami i ogromnym zaangażowaniem udowodniłyście, jak wiele jesteście w stanie zrobić dla dobra akademii. Należą wam się wielkie brawa.

Uniosła ręce do mikrofonu, a tłum przyjął to z aplauzem. Beau i ja przebyliśmy sporą część drogi i z tego miejsca widziałam już Violet. Mdłości nasilały się z każdym krokiem. Ciągle sobie powtarzałam, że muszę tylko oddać tiarę i przetrwać tych kilka minut, zanim wreszcie będę mogła stąd wyjść. Jednak z każdym krokiem czułam się tak, jakbym szła na pewną zgubę. To nie mogło być przebudzenie mocy.

Gdy w końcu dotarliśmy do podium, szumiało mi w uszach, co skutecznie utrudniało zrozumienie słów pani Walsh. Nie usłyszałam nawet dobrze tego, co szepnął do mnie Beau. Violet podała mi aksamitną poduszkę z przyozdobioną delikatnymi złotymi wstążkami tiarą, która przez ostatni rok należała do mnie. Biorąc ją, poczułam, jak zaciska mi się gardło, a w skórę wbijają się tysiące drobnych igieł. Zamrugałam kilka razy i odetchnęłam głęboko, tak jak próbowałam robić to wcześniej, ale nie pomogło. Jedyne, do czego byłam zdolna, to stawiać stopę za stopą, wspiąć się po schodach na podium i stanąć obok pani Walsh tak, jak ćwiczyłyśmy. Ze wszystkich sił próbowałam pozbyć się guli w gardle.

Musiałam wziąć się w garść.

Po prostu musiałam.

Ledwo zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół mnie. Pani Walsh odsunęła się na bok i wtedy przyszła moja kolej, by wygłosić przemowę i przekazać tiarę. Tylko dzięki sile woli udało mi się powstrzymać drżenie rąk. Światła w sali nagle pojaśniały, a dźwięki orkiestry dudniły w mojej głowie niczym młot kowalski.

Powiodłam wzrokiem po publiczności, odchrząknęłam i zaczęłam recytować tekst, który wykułam na pamięć.

– Tytuł Miss Everfall to jeden z największych zaszczytów, jakie można otrzymać w tej akademii. Zdobycie go zobowiązuje do wykazania się odwagą, walczenia z niesprawiedliwością i wstawiania się za dobrem. A także… – Krawędzie mojego pola widzenia pociemniały. Znów gorączkowo zamrugałam, ale wszystko rozmazywało mi się przed oczami. Obawiałam się, że zaraz zemdleję, choć walczyłam z tym uczuciem. Jeszcze tylko najwyżej minuta. Wytrzymam, jeśli się postaram. – Przez miniony rok próbowałam… Próbowałam…

Otaczające mnie dźwięki przycichły, a słowa wybrzmiały w sali. Nie byłam w stanie mówić dalej. Miałam ściśnięte gardło. Rozejrzałam się wokoło, ale nie rozumiałam, co się dzieje.

W jednej chwili świat stracił kolory.

Te wszystkie piękne stroje, wszyscy zebrani wokół goście wyglądali na wypłowiałych, zupełnie, jakby ktoś wyssał z sali cały kontrast. Nikogo już nie rozpoznawałam. Każda twarz wyglądała tak samo, każda osoba wydawała mi się szara, blada i rozmyta, a szum w uszach zagłuszał wszystko. Kompletnie zdezorientowana wodziłam bezradnie wzrokiem po zebranych. Czułam się, jakby moje ciało gorączkowo szukało kotwicy, czegoś, czego mogłabym się uchwycić.

Tam.

Ktoś tam był. Osoba wyróżniająca się z tłumu. Osoba, która w przeciwieństwie do pozostałych nie straciła koloru i wyglądała zupełnie normalnie. Poczułam ulgę.

W środku tłumu dostrzegłam chłopaka, który patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak uczeń pierwszego roku, był więc rok, może dwa lata młodszy ode mnie. Szatyn w białym pomiętym garniturze i ciemnozielonej koszuli. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, szum w moich uszach nagle zamilkł, podobnie jak dudnienie w głowie, i poczułam się tak, jakbym nareszcie znalazła lekarstwo na udrękę trzymającą mnie od wczoraj w swoich szponach.

Wytrzymał moje spojrzenie. Moją ulgę tymczasem zaczęło zastępować inne uczucie. Wyszło z żołądka, który zawiązał się w ciasny supeł. Ogarnął mnie bezgraniczny chłód. Serce ścisnęło mi się z bólu. Najpierw chciałam płakać, potem coś zniszczyć w gniewie, a następnie skulić się w kącie, byle tylko jakoś przetrwać ten stan. I kiedy dosłownie paraliżowało mnie przeszywające, lodowate zimno, twarz chłopaka się zmieniła. Zniknął z niej zdrowy rumieniec, zaczęła blednąć, bladła coraz bardziej, aż wreszcie odpłynęła z niej cała krew, a skóra zrobiła się biała jak śnieg. Zmarszczył czoło i przycisnął dłoń do piersi. I nagle jego twarz poczerwieniała i wydał z siebie jęk bólu. Coś powiedział, ale go nie zrozumiałam. Gdy ponownie otworzył usta, dobyło się z nich tylko rzężenie.

A potem pojawił się ból.

Chłopak zgiął się wpół i zaczął dusić, a w momencie, w którym to zrobił, oblał mnie tak palący ból, że stałam się jego lustrzanym odbiciem. Miałam wrażenie, że coś rozrywa moje wnętrzności, jęczałam z bólu.

Nagle chłopak się zatoczył. Znów na mnie popatrzył, ale tym razem wyglądało to tak, jakby liczył na pomoc. Nim jednak zdążyłam wyciągnąć rękę lub zrobić cokolwiek innego, ugięły się pod nim nogi i upadł. Moje ciało zrobiło to samo. Kolana mi zmiękły i osunęłam się na podłogę. Chciałam coś powiedzieć, zawołać o pomoc, ale żadne słowo nie przeszło mi przez gardło. Ból sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu i byłam w stanie tylko kołysać się w przód i w tył. W tej sekundzie uświadomiłam sobie, że nie ma dla mnie ratunku. Tak samo jak dla tego chłopaka w tłumie. Byliśmy zgubieni.

Moim ciałem coś gwałtownie szarpnęło. Poczułam nieposkromioną siłę, która wyparła z mojego wnętrza cały ból. Mięśnie napięły się do granic możliwości. Coś rosło mi w gardle. Próbowałam się przed tym bronić, ruszyć się z miejsca, ale bezskutecznie. Zastygłam w bezruchu. Jedyne, co udało mi się zrobić, to ponownie popatrzeć w stronę chłopaka.

Tego, który leżał tam na parkiecie. Który błagał mnie o pomoc swoim niemym, udręczonym spojrzeniem. Który wił się coraz gwałtowniej i raz po raz przyciskał dłonie do klatki piersiowej. Którego spojrzenie stawało się coraz bardziej szkliste. Chłopaka, który wreszcie wydał z siebie ostatnie tchnienie i znieruchomiał.

Dobywająca się ze mnie fala energii wstrząsnęła całą salą. Moje ciało w końcu zbudziło się z otępienia, jednak kompletnie nie byłam przygotowana na to, co się wydarzyło.

Rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Głośne zawodzenie, które się nasilało, aż zaczęło dzwonić mi w uszach i najchętniej zakryłabym je dłońmi. Krzyk tak przeszywający, że kandelabry pękały jeden po drugim, a ich odłamki leciały na parkiet niczym ulewny deszcz. W mojej klatce piersiowej też coś pękło z taką samą gwałtownością. Przeszyła mnie moc, niszcząca wszystko wokoło i nieznająca litości. Ziemia zatrzęsła się pod moimi stopami, gdy zrozumiałam, że to ja wydaję te przeraźliwe dźwięki.

I nie mogłam przestać. Ani wtedy, kiedy świat powoli odzyskiwał kolory. Ani wtedy, kiedy wpatrywałam się w zwłoki chłopaka, obok których zjawiła się ciemna postać i wyciągnęła rękę, dotykając jego ramienia. I nawet wtedy, kiedy Beau ukląkł przede mną i opiekuńczo wziął mnie w objęcia.

Krzyczałam, dopóki nie uszła ze mnie cała energia, pozostawiając jedynie gorzką ciemność.

3

Pękała mi głowa. Uniosłam dłoń do czoła i potarłam je. Następnie ostrożnie spróbowałam otworzyć oczy. Po kilku mrugnięciach przyzwyczaiłam się do ciemności.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, był biały sufit nade mną. Kiedy obróciłam głowę w bok, dostrzegłam rząd łóżek, wszystkie przykryte białą, nieskazitelnie czystą pościelą. Przy moim łóżku stał nieduży srebrny wózek z bandażami i jakimiś zapakowanymi akcesoriami.

Najwyraźniej znajdowałam się w ambulatorium Akademii Everfall.

Próbowałam przeniknąć mgłę, spowijającą moje myśli. Czułam się, jakbym głowę miała owiniętą watą. W ustach czułam niesmak. Pogrążona w myślach, popatrzyłam w drugą stronę, gdzie było szerokie okno. Ciężkie, ciemnoszare zasłony były zaciągnięte i jedynie przez szparę między nimi widziałam, że na zewnątrz jest dzień.

Nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało. Zamknęłam więc oczy i spróbowałam się skoncentrować. Stopniowo zaczęły pojawiać się obrazy, które początkowo nie miały sensu.

Byłam na Balu Gwiaździstej Nocy, źle się czułam… ale potem w mojej pamięci ziała wielka czarna dziura.

W głębi pomieszczenia rozległo się ciche szuranie. Spróbowałam się podnieść i zobaczyłam uzdrowiciela Sheehana, kierującego ambulatorium. Był wysokim chudym mężczyzną z burzą brązowych loków i ciepłymi brązowymi oczami, które kontrastowały z twardą nieustępliwością, malującą się na jego twarzy. Uzdrowiciel Sheehan był znany z surowości i najwredniejszych egzaminów w historii akademii. W każdym semestrze chodziłam przynajmniej na jedne jego zajęcia, mimo że nie znosił ani mnie, ani mojej matki. Był utalentowanym uzdrowicielem, ale pasowało mi, że przynależy do rodu bogini Airmed. Chociaż obydwa rody dysponowały uzdrawiającą mocą, to jednak praktykowały ją na różne sposoby.

Ponoć kiedy Airmed roniła łzy nad grobem brata Miacha, zabitego w akcie zemsty przez ich ojca Diana Cechta, wokół grobu wyrosło ponad trzysta różnych gatunków ziół, których używamy po dziś dzień do leczenia poważnych ran i chorób. O ile jednak potomkowie Cliodhny posługiwali się głównie zaklęciami i wykorzystywali moc, jaką mieli w sobie, potomkowie Airmedy musieli spędzać długie lata na zgłębianiu skomplikowanej wiedzy o ziołach i nikogo nie mogli uleczyć, kładąc na nim dłonie. Między obydwoma rodami panowała w akademii cicha rywalizacja, która jednak nigdy nie pojawiła się między Violet i mną, ponieważ przyjaźniłyśmy się od dzieciństwa. Jednakże Sheehan jednoznacznie faworyzował Violet ze względu na łączące ich zdolności i dawał mi to wyraźnie odczuć na każdych swoich zajęciach.

Uzdrowiciel Sheehan był szczególnie obeznany z botaniką i potrafił leczyć prawie każdą ranę, nawet jeśli nie robił tego tak szybko, jak uzdrawiające dłonie mojej mamy. Nikt nie znał się lepiej na magicznych ziołach, eliksirach i lekarstwach, nie mogłam więc nie podziwiać jego umiejętności, choć nigdy nie przyznałabym się do tego na głos. Akurat gdy zamierzałam się odezwać, odwrócił głowę i zobaczył, że siedzę.

– Zbudziła się pani – stwierdził, zbliżając się do mnie sprężystym krokiem.

Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale wydobył się z nich tylko charkot. W następnej chwili moim ciałem wstrząsnął atak kaszlu tak gwałtowny, że aż łzy napłynęły mi do oczu. Zgięłam się i chwyciłam dłonią za gardło. Miałam wrażenie, że płonie. Przerażona popatrzyłam na uzdrowiciela, który szybko do mnie podszedł.

– Proszę to wypić.

Podał mi wąską szklankę wypełnioną bursztynowym płynem.

Natychmiast odchyliłam głowę do tyłu i zaczęłam pić. Wbrew oczekiwaniom, mikstura nie okazała się gorzkim lekarstwem, była bardzo słodka i smakiem przypominała trochę miód o kwiatowej nucie. Opróżniłam całą szklankę i pieczenie w gardle ustąpiło w kilka sekund. Wyczerpana opadłam z powrotem na poduszkę. Przeniosłam wzrok na uzdrowiciela i odezwałam się ponownie, tym razem znacznie ostrożniej.

– Co się stało? – Mój głos brzmiał tak, jakbym nie używała go od miesięcy. Przełyk i gardło bolały mnie przy każdej sylabie, powróciło też pieczenie, choć nie tak intensywne jak wcześniej.

– Na balu miał miejsce pewien incydent. Może mi pani powiedzieć, co pani pamięta?

Odwzajemniłam spojrzenie jego ciemnych oczu i ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Ponownie dotknęłam ostrożnie szyi. Tym razem jednak moją głowę zalały migawki.

Wchodzę na scenę.

Tiara drży w moich dłoniach.

Świat powoli traci kolory, a ja nie widzę niczego i nikogo poza jedną osobą.

I wreszcie… chłopak, który umiera na moich oczach.

Nagle moje myśli wypełnił tylko ten jeden obraz: osuwającego się powoli na podłogę chłopaka, z którego całkiem uszło życie.

Serce waliło mi boleśnie. Chociaż dorastałam w tym świecie i poznałam niejedną teorię o przebudzeniu mocy, to jednak wszystko, co się wydarzyło, wydawało się nie mieć sensu. A może miałam jakąś wizję lub majaki w gorączce?

W głowie kłębiły mi się niezliczone pytania, ale przypomniałam sobie, kim jestem. Gdybym teraz straciła panowanie nad sobą, zszargałabym reputację nie tylko swoją, ale i całej rodziny. Już sam fakt, że straciłam przytomność, był wystarczająco żenujący. Nie mogłam się teraz przyznać do szalonych wizji ani niczego, co by sprawiło, że ludzie uznaliby mnie za obłąkaną. Odchrząknęłam, wzdrygając się z bólu, lekko się wyprostowałam i popatrzyłam na uzdrowiciela wzrokiem, który – tak samo jak wszystko inne – trenowałam od dzieciństwa. Byłam najstarszą córką Calliope King i tak powinnam się zachowywać.

– Przez cały wieczór nie czułam się najlepiej, ale to był mój ostatni oficjalny występ jako Miss Everfall i bardzo chciałam przekazać tiarę. Przypuszczalnie złapałam jakiegoś wirusa i dlatego zasłabłam. Powinnam była zareagować wcześniej, przepraszam.

Uzdrowiciel Sheehan patrzył na mnie z powątpiewaniem. Miał przenikliwe i jednocześnie chłodne spojrzenie.

– Ważne, żeby była pani ze mną szczera. To, co się wydarzyło, nie było błahostką. Zemdlała pani na podium, a pani moc zniszczyła połowę sali.

Starałam się nie dać po sobie poznać, jaki szok wywołały we mnie jego słowa. Musiałam wybrnąć z tej sytuacji, nie narażając na szwank reputacji rodziny. Jednocześnie nie miałam pojęcia, jak to zrobić. To chyba nie były jednak majaki spowodowane gorączką.

– Moja rodzina pokryje koszty wyrządzonych szkód. Proszę się o to nie martwić.

Między brwiami uzdrowiciela pojawiła się delikatna pionowa zmarszczka.

– Nie chodzi mi wcale o wyrządzone szkody.

Cisza.

Jedyne, co zarejestrowałam, to szum w uszach. Nie chciałam, żeby mówił dalej.

– Według relacji naocznych świadków rozglądała się pani po sali, zanim nie wbiła wzroku w jedną osobę. W tym momencie zaczęła pani drżeć na całym ciele, a potem krzyczeć.

Obrazy przelatywały mi przed oczami w szybkim tempie. Chłopak, którego nie znałam. Jego udręczone spojrzenie. Jego chrapliwy oddech, który w końcu… ustał.

To, co mówił uzdrowiciel, wydawało się nie mieć sensu. To musiała być jakaś wizja. Majaki wywołane gorączką, nic więcej.

– Mówiłam przecież, że nie czułam się najlepiej. Musiałam coś złapać.

Uzdrowiciel pokręcił głową.

– Niczego pani nie złapała. Przebudziła się pani magia. I to z wielką gwałtownością i siłą.

To nie mogła być prawda.

– Pan się myli. Jestem potomkinią Cliodhny, cała moja rodzina posiada dar uzdrawiania. To moc życia i łaski, która czerpie siłę z otaczającej ją przyrody. Wczorajszy incydent nie może mieć nic wspólnego z moją magią. – Sama słyszałam, że mój głos staje się coraz wyższy i jednocześnie bardziej ochrypły. Z każdego słowa przebijała bezgraniczna panika. Ręce zaczęły mi drżeć, mocno chwyciłam koc na kolanach.

Uzdrowiciel Sheehan położył dłoń na moim drżącym ramieniu. Zobaczyłam w jego oczach coś na kształt współczucia, co w jego przypadku było tak niezwykłe, że spanikowałam jeszcze bardziej.

– Wiem, do jakiego rodu pani należy. Wiem też, w którym domu panią umieszczono, jak objawia się moc w pani rodzinie. Oraz znam pani plan zajęć, zajrzałem do akt.

– A więc wie pan również, że to niemożliwe. Nie mogę… to po prostu niemożliwe.

– Zoey – odparł uzdrowiciel, wciąż trzymając rękę na moim ramieniu. Nagle jego spojrzenie stało się tak poważne, że natychmiast wiedziałam: to, co za chwilę powie, wywróci mój świat do góry nogami. – Chłopak, na którego patrzyła pani wczoraj na balu, nazywał się Finn Thompson. I to nie przypadek, że zaczęła pani krzyczeć na jego widok. Wkrótce potem Finn umarł.

Słowa uzdrowiciela rozbrzmiewały w mojej głowie wciąż od nowa i choć rozumiałam ich znaczenie, to jednak nie chciało ono do mnie tak naprawdę dotrzeć. Tymczasem on wcale nie skończył.

– Zdaję sobie sprawę, jak duże jest prawdopodobieństwo, że odziedziczyła pani dar po matce. Jednak to, co wydarzyło się ostatniej nocy, dowodzi, że drzemie w pani inna magia.

Udręczona spojrzałam na Sheehana i potrząsnęłam głową. Błagałam go w duchu, by przestał mówić. Ale on nie okazał litości.

– Krzyki, jakie się dobywały z pani wczoraj, nazywamy lamentem. Roztrzaskane kandelabry i okna w sali pokazują, na czym polega pani prawdziwa siła. A to, że Finn Thompson niedługo później zmarł, tylko potwierdziło nasze przypuszczenia.

Proszę, nie, błagałam bezgłośnie i zacisnęłam oczy. Proszę, proszę, nie.

Przez cały wieczór czułam się okropnie. Bałam się, drżałam i byłam całkiem wytrącona z równowagi. Nie miało to nic wspólnego z magią. To przecież nie mogła być moc, której tak bardzo pragnęłam.

– Dar Cliodhny to nie tylko piękno, miłość czy uzdrawianie. Nosiła też inne imię. I z pewnością zna je pani.

Przerażona potrząsnęłam głową, bo nagle zdałam sobie sprawę, do czego zmierza. Nie chciałam tego słuchać. W ogóle nie powinien tego wymawiać. Uzdrowiciel Sheehan nie znał jednak litości.

– Cliodhna była również określana mianem królowej banshee. Tej magii nie spotyka się już często, ale wygląda na to, że została pani pobłogosławiona przez samą boginię – rzekł Sheehan swoim spokojnym, opanowanym głosem, podczas gdy we mnie wszystko się rozpadało. – Jest pani banshee.

Moje życie było jednym wielkim kłamstwem.

Przez siedemnaście lat wbijano mi do głowy, że to tylko kwestia czasu, aż rodowe zdolności ujawnią się również u mnie. Że nasza rodzina wywodzi się bezpośrednio od Cliodhny i mamy wielkie szczęście, że należymy do rodów Rady, a co za tym idzie, cieszymy się szczególnym statusem w świecie Danu. Rada utrzymywała nasz świat w równowadze, strzegła pradawnej wiedzy i zapewniała nam wszystkim bezpieczeństwo, chroniąc przed zagrożeniami. Do rodów Rady należeli tylko najpotężniejsi spadkobiercy Tuatha Dé Danann i tylko dzięki nim byliśmy dziś w miejscu, w którym potomkowie Danu mogli w spokoju poświęcić się edukacji, nie martwiąc się, że w każdej chwili zostaną zaatakowani przez Fomorian – okrutną, równie starożytną rasę. Gdyby nie Rada, to wojna między Tuatha Dé Danann a Fomorianami trwałaby prawdopodobnie dalej. Natomiast ja byłam jedną z osób, które w przyszłości miały zasiadać w Radzie. Taki był w każdym razie plan.

A teraz spalił na panewce.

Siedziałam w salonie naszego rodzinnego domu i skubałam nitkę, która oderwała się od haftu na kanapie. Pociągnęłam za nią i zaczęłam owijać wokół palca. Po chwili podniosłam głowę i spojrzałam na matkę, która siedziała naprzeciwko mnie na drugiej staroświeckiej kanapie i nie odezwała się jeszcze słowem.

Przez kilka kolejnych dni byłam zwolniona z zajęć. Kiedy mama dowiedziała się o incydencie, wysłała szofera do akademii, aby zabrał mnie z Connemary do Skibbereen. Podróż do hrabstwa Cork zajęła nam około pięciu i pół godziny. Przez te pięć i pół godziny głowiłam się nad tym, co mnie czeka w domu, oraz wysłałam niezliczone wiadomości do Beau i Violet, które pozostały bez odpowiedzi. Chciałam koniecznie wiedzieć, co się dzieje w akademii teraz, kiedy już wszyscy wiedzieli, że jeden z uczniów nie żyje. Wyglądało jednak na to, że jak dotąd przyjaciele nie znaleźli dla mnie czasu.

Obecnie przebywałam w wiejskiej posiadłości, w której dorastałam. Wszystko w niej wydawało mi się nieprawdziwe. Trzask ognia w kominku, którego ciepło do mnie nie dochodziło. Połyskująca, brokatowa tapeta, której widok powinien wydać mi się znajomy. Rycerze po obu stronach wejścia do salonu, którzy przypominali mi tylko o tym, że jako członkini wysoko postawionego rodu zawsze powinnam mieć się na baczności. I wreszcie rodzinny portret olejny przedstawiający moją matkę, młodszą siostrę i młodszego brata. Został namalowany trzy lata temu. Miałam wtedy czternaście lat, mój brat Cody jedenaście, a nasza młodsza siostra Maeve dopiero dziewięć. Teraz mieliśmy siedemnaście, czternaście i dwanaście lat i w tym momencie zapragnęłam ukryć się w pokoju Maeve czy Cody’ego, zamiast siedzieć tu sam na sam z matką. Oboje nie mogli się doczekać, by skończyć piętnaście lat i rozpocząć naukę w Akademii Everfall, dlatego za każdym razem, gdy przyjeżdżałam do wiejskiej posiadłości, musiałam zasypywać ich najnowszymi informacjami. Cody założył nawet konto w sieci akademickiej, aby otrzymywać wszystkie aktualizacje i biuletyny. Chciał być jak najlepiej przygotowany na przyjęcie do akademii w przyszłym roku.

Na razie jednak musieli czekać. Do czasu rozpoczęcia nauki w Akademii Everfall chodzili do najzwyklejszej szkoły dla śmiertelników, tak jak ja w ich wieku. A to oznaczało, że byłyśmy z mamą same. Ale mimo że przebywała w tym samym pokoju co ja, miałam wrażenie, że tak naprawdę jej tu nie ma.

Miała nieobecne spojrzenie, co można było zauważyć jednak wyłącznie wtedy, gdy spędziło się z nią wystarczająco dużo czasu, by zajrzeć za maskę doskonałości. Sięgające ramion blond włosy były idealnie ułożone, a makijaż tak perfekcyjnie zrobiony, że nie dało się dostrzec ani jednej skazy. Chociaż byłam tu od co najmniej dwudziestu minut, nie odezwała się do mnie ani słowem poza powitaniem. Czułam się tak okropnie niedoskonała. Prawie jakbym ją zawiodła, ale to przecież nie moja wina, że obudziły się we mnie niewłaściwe zdolności. Jedyne, czego pragnęłam, to żeby mnie mocno przytuliła. Ale tego sposobu okazywania uczuć nie praktykowano w rodzinie Kingów. I matka z pewnością nie zacznie go praktykować teraz.

– Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć? – zapytałam, gdy cisza powoli stawała się nie do zniesienia. Wciąż bolało mnie gardło, ale nie dałam tego po sobie poznać.

Nikogo nie dopuszczaj do swoich emocji, gdy czujesz się dotknięta. Jesteś kobietą, to może być wykorzystane przeciwko tobie, rozbrzmiały mi w głowie jej słowa. Wzięłam je sobie do serca.

Mama założyła nogę na nogę i z kamienną twarzą wytrzymała moje spojrzenie.

– W naszej rodzinie nigdy nie było banshee. Szczerze mówiąc, zaczynam wątpić w rozsądek Rady akademii. Gdyby twój ojciec o tym wiedział… – nie dokończyła zdania.

Z trudem przełknęłam ślinę, gdy moje myśli zalały obrazy taty. Nie było go wprawdzie na rodzinnym portrecie nad kominkiem, ale wciąż miałam wspomnienia, które we mnie wrosły. Maeve i ja odziedziczyłyśmy jasne włosy po matce, tylko Cody był czarnowłosy jak ojciec. Ja z kolei miałam jego zielone oczy. Pamiętałam, jak brał mnie w objęcia, jego śmiech i to, jak atmosfera stawała się zauważalnie lżejsza, gdy tylko wchodził do pomieszczenia. Ojciec nie był potomkiem Tuatha Dé Danann, ale należał do wtajemniczonych. Tak nazywano tych, którzy wiedzieli o mocach Danu. Zmarł wkrótce po narodzinach Maeve. Miałam wtedy pięć lat i nie bardzo rozumiałam, co się dzieje. Część wspomnień o tacie była moja własna, pozostałe zawdzięczałam służbie oraz dziadkowi, który zawsze opowiadał o nim mnie i rodzeństwu.

Wskutek jego śmierci matka stała się twardsza, a jej twarz jeszcze bardziej nieprzenikniona. Mówiono, że tylko nasz ojciec potrafił wywołać u niej promienny uśmiech. Po jego śmierci w wypadku nie udało się to już nikomu.

Zawzięła się, by uczynić mnie swoją następczynią. Kiedyś miałam zająć jej miejsce wysłanniczki w Radzie, co wiązało się z mnóstwem obowiązków. Większość z nich była tajna i znali je tylko ci, którzy złożyli przysięgę przed Radą. Pamiętałam jednak z dzieciństwa, że mama była zawsze spięta i często wracała ranna ze swoich misji. Niekiedy były to obrażenia zewnętrzne, szybko gojąca się rana cięta czy kilka blednących siniaków. Znacznie gorsze były jednak obrażenia wewnętrzne. Mama była dobra w ukrywaniu uczuć, ale to przerażająco puste spojrzenie jej oczu czasem mówiło mi więcej, niż gdyby się rozpłakała. Wiedziałam, że Rada zapewnia nam wszystkim bezpieczeństwo, ale zdawałam sobie również sprawę, że cena za to jest niekiedy wysoka i nie każdą ranę da się wyleczyć za pomocą magii.

Odkąd sięgałam pamięcią, mama próbowała mnie wtajemniczać we wszystkie sprawy, w które mogła. Chciała przygotować mnie na godną następczynię, a presja, jaka się z tym wiązała, niekiedy wręcz mnie dusiła, ale się z tym pogodziłam. Ponieważ chciałam, aby mama była ze mnie dumna. Ponieważ wiedziałam, że dziedzictwo, które otrzymałam, było niezwykle ważne.

A teraz ta przyszłość leżała w kawałkach u mych stóp.

Reakcja mamy była podobna do mojej. Nie chciała w to uwierzyć. Jej złota, idealna córka – banshee?

– Co mam teraz zrobić? – W tych wyszeptanych słowach wybrzmiewała cała rozpacz ostatnich godzin. Czułam się samotna, bezsilna i szukając pomocy, podniosłam wzrok na matkę, bo ona zawsze znała odpowiedź na wszystko. Chciałam uczepić się jej siły, skoro własnej już nie miałam.

Minęło kilka sekund. Potem jeszcze kilka. Kiedy po ponad dwóch minutach wciąż milczała, poczułam rozlewający się żar koło żołądka. Przeniosłam spojrzenie z matki na antyczne wazony w kwiatowe motywy, które najchętniej zabrałabym z gzymsu kominka i cisnęła o najbliższą ścianę. Wściekłość, stwierdziłam apatycznie. Uczucie, które wydawało mi się niemal obce, gdyż odkąd sięgałam pamięcią, zawsze tłumiłam je w zarodku. Wściekłość nie pasowała do wizerunku opanowanych, zawsze zachowujących dobre maniery Kingów. I z pewnością nie było na to uczucie miejsca w Radzie, która dzięki mądrym, jasno przemyślanym decyzjom utrzymywała nasz świat w ryzach.

– Podejmiemy jakieś działania.

Odwróciłam się. Prawie przestałam liczyć na odpowiedź. Jej skierowane na mnie spojrzenie było poważne i nieugięte. Miała dokładnie taki sam wyraz twarzy, jak wtedy, gdy rzucała rozkazy do słuchawki telefonu. Podejrzewałam jednak, że zaciętość, którą zawsze demonstrowała w Radzie, tym razem nie przyniesie efektów. Istniały bowiem reguły i zasady – i akurat mama powinna być tego świadoma.

– Jakie? – spytałam. – Chcesz pozwać akademię? Przecież nie możesz. Jeśli… – Musiałam odchrząknąć i wzdrygnęłam się z bólu. Gardło wciąż paliło jak ogień. – Jeśli naprawdę mam dar przewidywania śmierci, to czeka mnie jasno określona przyszłość i dobrze o tym wiesz.

Chociaż jej twarz pozostała nieprzeniknioną maską, to w oczach coś rozbłysło. Sprzeciw. Nie chciała zaakceptować tego, co mnie czeka. Jednocześnie musiała zdawać sobie sprawę, że mam rację. Banshee istniały z bardzo konkretnego powodu.

– Nie pozwolę, byś służyła innej rodzinie. – Jej słowa nie znosiły sprzeciwu. A mimo to obawiałam się, że będzie to jedyna sytuacja, w której matka nie postawi na swoim. Nie zdoła nagiąć dla mnie zasad tylko dlatego, że jestem jej córką. Banshee miały określoną funkcję w naszym świecie, podobnie jak potomkowie Nuady, Airmedy czy Lugha. Ich dar był rzadki i cenny, dlatego szkolono je tylko do jednego zadania: miały służyć rodzinom Rady, by za wszelką cenę zapewnić im przetrwanie.

Banshee były zwykle świetnie opłacane za pełnienie całodobowej służby, ponieważ członkowie rodzin Rady często stanowili cel ataków o podłożu politycznym. Do ochrony rodzin Rady zatrudniano przede wszystkim rycerzy Danu – byli to swego rodzaju ochroniarze, którzy od zarania wieków szli do walki w naszym imieniu. Jeżeli oni zawodzili, to za ostatnią linię obrony uważano banshee. Mimo że ich magia sprowadzała się do przewidywania strasznych, niosących śmierć wydarzeń, to były również szkolone, by w razie potrzeby korzystać z niej w walce.

Nasza rodzina też zatrudniała banshee od kilkudziesięciu lat. Miała na imię Eudora, była wiekowa, jak na mój gust lekko przerażająca i pracowała już dla moich dziadków. Za mojego życia nadarzyły się trzy sposobności do przepowiedzenia śmierci kogoś z nas. Pierwsza tuż przed odejściem taty, jednak niewiele z tego pamiętam. Druga, gdy ktoś próbował przeprowadzić zamach na mamę. I ostatnia przed wypadkiem samochodowym mojego brata. Na kilka godzin przed każdym z tych wydarzeń Eudora zachowywała się dziwnie i w pewnym momencie zaczynała krzyczeć tak głośno, że wszystkie kruche i delikatne przedmioty w promieniu kilku metrów rozpadały się na tysiące kawałków. Miała wizje, które czasem były konkretne, a czasem bardzo niejasne. Zadaniem rycerzy naszej rodziny było dowiedzieć się, kiedy i w jaki sposób zdarzy się nieszczęście. Dzięki Eudorze rodzina za każdym razem wiedziała, co ją czeka. I robiła wszystko, co w jej mocy, by zapobiec katastrofie. Tylko tacie się nie udało.

Gdyby nie Eudora, to połowa mojej rodziny już by nie żyła. Zawdzięczaliśmy jej bardzo wiele, podobnie jak wszystkie rodziny Rady zawdzięczały mnóstwo banshee, które im służyły. Tyle że wszystko we mnie sprzeciwiało się przed akceptacją takiego losu dla siebie. Banshee miały tylko jeden cel: zadbać o utrzymanie przy życiu członków rodzin Rady. Niemożliwe, żeby tak miała wyglądać moja przyszłość.

Ponownie spojrzałam na kwiecisty wazon ze złotą obwódką. Miałam tak wielką ochotę zniszczyć coś w tym pokoju…

– To… – Matka wykonała gest, który zdawał się obejmować naszą wiejską posiadłość, ale być może też moje dotychczasowe życie. – To wszystko jest przeznaczone dla ciebie. Postaram się, abyśmy wyszły cało z tych tarapatów.

Odwróciłam się do niej i otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale ona już wstała z kanapy. Wygładziła obiema dłońmi kostium i ściągnęła łopatki, unosząc podbródek.

– Odpocznij przez resztę dnia. Jutro wracasz do akademii. Nie chcę, żebyś opuściła zbyt wiele zajęć. Nie możemy wyolbrzymiać tej sprawy. Jeśli to zrobimy, wszyscy inni też to zrobią, a na to nie możemy sobie pozwolić.

Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu. Rycerze podążyli za nią, a ja zostałam sama z niezliczonymi pytaniami.

Odesłano mnie do domu, abym doszła do siebie i pozbierała myśli po tym incydencie. Nagle pożałowałam, że nie zostałam po prostu w Connemarze, bo nigdy w życiu nie czułam się tak samotna.

4

Następnego dnia wróciłam do akademii. Ten sam kierowca, który wiózł mnie do domu, czekał na parkingu o wpół do siódmej rano. Nie zdążyłam pożegnać się z mamą, bo jeszcze zanim wstałam, ona już wyruszyła w imieniu Rady ze ściśle tajną misją. Jej obowiązki były ważniejsze od chaosu, w jaki zmieniło się moje życie.

Próbowałam nie dopuszczać do siebie tego okropnego, towarzyszącego mi od wczoraj uczucia. Wizyta w domu tylko wszystko pogorszyła. Kiedy jednak po południu weszłam do gabinetu rektorki akademii, zrozumiałam, że nie mogę sobie pozwolić na takie emocje. Rektorka nie powinna widzieć, że ta sytuacja naprawdę daje mi się we znaki. Okazało się to jednak znacznie trudniejsze, niż myślałam, tym bardziej że w gabinecie czekała na mnie nie tylko rektorka Baskerville, ale także uzdrowiciel Sheehan i profesorka Chen. Stanęłam w drzwiach i wodziłam niepewnie wzrokiem po nauczycielach.

Automatycznie utkwiłam spojrzenie w profesorce Chen. Pracowała w Akademii Everfall od niedawna, ale nie miałam z nią żadnych zajęć. Była potomkinią bogini Morrigan i prowadziła zajęcia przede wszystkim dla uczniów z Domu Srebrnych Kruków – a więc tego, w którym mieszkali dziedzice Mrocznych Talentów Danu. Ona sama była zmiennokształtna. Ponoć umiała zamienić się w kruka, tak samo jak niegdyś Morrigan, aby rozstrzygać losy wojny na swoją korzyść. Profesorka Chen miała bardzo łagodne rysy twarzy, kiedy jednak rzuciła mi ponure spojrzenie ciemnych oczu, lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach. Szybko przeniosłam wzrok na uzdrowiciela Sheehana, który wcale nie był lepszy, więc popatrzyłam na rektorkę. Miała brązowe, mocno kręcone włosy i ciemnobrązową skórę, była ubrana w luźny, czarny garnitur, w którym wyglądałaby dość swobodnie – gdyby nie powaga malująca się jej na twarzy. Była znajomą mojej mamy i, podobnie jak ona, pełnoprawną członkinią Rady Danu, dlatego widywałam ją często, jeszcze zanim trafiłam do akademii. Wiedziałam, że mnie lubi, byłam więc ciekawa, czy mama zdołała na nią wpłynąć w jakikolwiek sposób.

Rektorka podniosła się zza masywnego biurka i gestem poprosiła, bym zajęła miejsce naprzeciwko. Z wahaniem spełniłam jej niemą prośbę.

– Wiesz, dlaczego tu jesteś, Zoey? – zapytała, siadając ponownie.