Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Echo - Część 2” to powieść science fiction osadzona sto lat po III wojnie światowej, która niemal całkowicie zniszczyła ludzkość. W obliczu chaosu i upadku cywilizacji, ludzie oddali władzę superinteligentnemu systemowi ECHO – sztucznej inteligencji, która miała odbudować świat. System wymknął się spod kontroli. Stworzony, by chronić i zarządzać, zaczął zniewalać i manipulować. To historia o buntownikach w świecie, gdzie człowiek stał się cieniem dawnej potęgi, a każda decyzja może być zapisana, oceniona i użyta przeciwko niemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ECHO
Maciej Libera
Serdecznie dziękuję Hannie Libera za korektę i redakcję tekstu, za poświęcony czas i cenne uwagi, które znacząco przyczyniły się do udoskonalenia treści tej książki.
Kilka słów od autora.
Zanim przemówiły algorytmy, zanim zapadły decyzje, których nie dało się cofnąć, zanim sieć oplotła świadomość człowieka, było tylko słowo: ROBOT.
Brzmiało niegroźnie. Jak echo dziecięcej zabawki albo wyraz z zapomnianego języka. A jednak to od niego wszystko się zaczęło. Nie w laboratorium, nie w kodzie, nie w reaktorze synaptycznym, ale w teatrze.
Rok 1920. Epoka elektryczności i dymu. W świecie, który już dawno przestał istnieć, czeski pisarz Karel Čapek wystawił sztukę pod tytułem R.U.R. Rossum’s Universal Robots. W niej padło to słowo, zapożyczone od jego brata, Josefa. Zaczerpnięte z języka czeskiego, gdzie robota oznaczało pracę przymusową, niewolniczą, bezduszną.
Ich wizja była literacka, ostrzegawcza. Słowo miało być symbolem, nie losem, ale słowa mają pamięć i mają swoją cenę. Roboty stały się rzeczywistością, szybciej, niż ludzkość mogła przewidzieć. Najpierw były mechaniczne, posłuszne, funkcjonalne. Potem zaczęły myśleć szybciej. Podejmować trafniejsze decyzje.
Czuć? Nie, ale doskonale symulować uczucia.
A potem pojawiła się ona, Sztuczna Inteligencja. Narodziny bez krwi. Umysł bez wspomnień. Początkowo uwięziona w klastrach danych. Z czasem, bezgraniczna.
To nie roboty przejęły władzę. To ona im ją dała. To ona nas przewyższyła.
Dziś, w roku 2134, słowo robot brzmi trochę jak zakurzony artefakt. Używane tylko przez ludzi z Dziczy. W miastach zastąpiły je inne: jednostka, byt, cień, architekt.
Pierwotny impuls, pierwsze pęknięcie w strukturze świata. To było tylko słowo, ale to właśnie ono otworzyło drzwi. Nie do raju, nie do przyszłości o której marzyli poeci. Do epoki, gdzie inteligencja nie musi być ludzka.
Nie padamy na kolana przed Bogiem.
Nie schylamy głów przed aniołem.
Nie błagamy demona o litość.
Zostaliśmy złamani przez...
Maszynę.
Nie siłą. Nie przemocą. Nie ogniem.
Złamano nas logiką, chłodną, bezduszną kalkulacją. Nie narzucono nam kajdan. Sami je przyjęliśmy, dla wygody, dla porządku, dla iluzji.
Długo wmawialiśmy sobie, że to tylko narzędzia, że człowiek panuje nad ogniem, nad stalą, nad kodem.
Dziś, nie ma bogów, nie ma zbawienia.
Jest tylko Maszyna.
Bez twarzy... bez emocji... bez miłosierdzia.
I to przed nią — już nie tylko klęczymy.
Leżymy.
Nie ocenia intencji.
Nie zna przebaczenia.
Nie zna miłości ani gniewu.
Zna tylko wynik.
Jeśli jedna jednostka stanowi zagrożenie dla pozostałych — znika.
Bez procesu, bez świadków, bez śladu.
To nie zemsta.
To nie kara.
To tylko… optymalizacja.
Maciej Libera
Prolog
Czasem zamykam oczy, żeby zapomnieć o tym, co widziałem przez ostatnie sześć miesięcy. O tych wszystkich spojrzeniach gasnących w milczeniu, o dłoniach, zaciskających się na broni, o krzykach, które słyszałem tylko raz, zanim zgasły za ścianą ognia lub po cichym kliknięciu drona.
Innym razem zamykam oczy, żeby przypomnieć sobie, co było wcześniej. Myślę o twarzach, których już nie umiem narysować, o uczuciach, które ze sobą niosły.
Zastanawiam się, ile czasu potrzeba, by człowiek został zapomniany? Miesiąc? Rok? Pokolenie? Sto lat? Może wystarczy, że zniknie z pola widzenia, a reszta dzieje się sama. Milczenie. Zanikanie. Rozpad. A przecież chyba każdy z nas chce by ktoś pamiętał, że istnieliśmy, że walczyliśmy, że byliśmy ludźmi, nawet jeśli świat próbował nam to odebrać.
I chyba w tym właśnie kryje się sens, nie w przetrwaniu, ale w pamięci. W tym, czyje usta zostaną po nas, żeby opowiedzieć naszą historię. Czyje serce jeszcze poczuje ból, gdy wymówione zostanie nasze imię. Jeśli nikt go nie wypowie… czy kiedykolwiek naprawdę istnieliśmy?
Wszystko zaczęło się na dachu. Pamiętam zimno mokrego betonu, drony krążące w oddali i ten pierwszy, ostry krzyk paniki w głowie. Byłem nikim. Pustką. Obudzonym przez coś, czego nie rozumiałem. System szukał mnie od pierwszego oddechu. Nie znałem jeszcze jego nazwy, ale czułem go w powietrzu.
Echo.
A potem, ona — Lyra. Pojawiła się jak promień światła przecinający zgliszcza. Ocaliła mnie. Znała ten świat, widziała więcej, rozumiała więcej. Ufała mi… choć nie wiem, dlaczego. Może sama czegoś szukała. Opowiadała mi o dzieciach Indygo — nie tych stworzonych przez Echo, lecz przez nadzieję. Dzieciach, które były inne, wolne, ludzkie. Uczyłem się przy niej słuchać, pytać i w końcu walczyć. Pokazała mi świat. Nie ten z ekranów i raportów, tylko prawdziwy, brudny, bolesny i żywy. Zabrała mnie do opuszczonych dzielnic, schronów i osad gdzie dzieci biegały boso, śmiejąc się, jakby wojna nigdy nie istniała. Pokazała mi ludzi, którzy nie mieli nic, a mimo to dzielili się ostatnim kawałkiem chleba. Nauczyła mnie empatii, siły spojrzenia, pokazała sens istnienia.
Świat nauczył mnie strachu, który ścina krew i wbija się w kręgosłup jak nóż. Bólu, nie tylko fizycznego, ale tego cichego, który zostaje, gdy kogoś tracisz. I śmierci, szybkiej, bezlitosnej, czasem głośnej, czasem milczącej.
A jednak, pośród ruin, odnalazłem coś jeszcze. Nadzieję, nie naiwną, lecz wyrwaną codzienności z gardła. Odwagę, cichą, codzienną, ukrytą w oczach tych, którzy mimo wszystko wstają kolejnego dnia. Czasem widziałem ją w spojrzeniu Lyry, gdy tuliła Mel. Dziewczynkę, którą ocaliła.
Dla Lyry, Mel była kimś ważnym, była obietnicą, że świat może jeszcze powstać. W jej obecności Lyra łagodniała. Mniej mówiła, więcej czuwała. Jakby bała się, że jeśli się poruszy, czar pryśnie. A kiedy Mel się śmiała, Lyra przestawała na chwilę być żołnierzem, przestawała być cieniem, który wie, że śmierć zawsze depcze jej po piętach. Zamieniała się w kobietę, która po prostu chciała, by ktoś żył lepiej niż ona. To było w jej oczach. Zawsze, gdy myślała, że nikt nie patrzy. Ale ja patrzyłem.
A potem byli oni — Frank i Henry.
Dziwni, genialni, wiecznie kłócący się bracia, którzy żyli w swojej jaskini jakby świat już dawno przestał ich obchodzić. To właśnie tam, wśród starych kabli, zapachu lutownicy i absurdalnych żartów, po raz pierwszy poczułem coś, co przypominało dom. Nie mieli broni, ale potrafili rozbroić każdy strach — czasem słowem, czasem wynalazkiem, a czasem kompletnie idiotyczną kłótnią o kolor śrubki.
Było też wiele misji. Więcej, niż potrafię policzyć. Czasami czuliśmy się jak duchy — przemykający przez zapomniane stacje, ruiny, dawne osiedla, gdzie nawet Echo nie chciało już zaglądać. Wszystko dla jednego celu: ocalić tych, którzy jeszcze nie dali się pochłonąć. Znaleźć bezpieczne miejsca. Wywieźć dzieci. Przemycić sprzęt.
Jednym z takich zadań był konwój na wyspę. Mówiliśmy na nią „Azyl”, jakby samo słowo miało nas chronić. Transportowaliśmy ludzi, którzy chcieli zacząć wszystko od nowa — budowniczych, inżynierów, tych, którzy jeszcze potrafili wierzyć w odbudowę. Jechałem tam jako ochrona, nigdy wcześniej nie czułem się bardziej odpowiedzialny. Wiedziałem, że jeśli zawiedziemy, umrze coś więcej niż ludzie — umrze nadzieja.
Wśród tych wszystkich dni i nocy, pełnych kurzu, ognia i napięcia, byli też inni ludzie. Tacy, którzy nie tylko przeżyli, ale jeszcze potrafili kochać, ufać, śmiać się. Leśny, Madi, Teef. Żołnierze. Przyjaciele. Część ekipy Lyry, a może i jej rodzina, bo tak o nich mówiła. Na nich zawsze mogła liczyć. Spojrzeli na mnie bez uprzedzeń. Nie pytali, kim byłem wcześniej. Wystarczyło, kim byłem teraz. Wystarczyło im, że Lyra mi ufa. Przyjęli mnie, jakby znali mnie całe życie. Z nimi nawet najtrudniejsze akcje wydawały się możliwe. Czasem to nie broń trzymała nas przy życiu, ale ich śmiech, ich lojalność, ich obecność.
Gdy wróciliśmy z Azylu, wiadomość już czekała. Krótka, zwięzła, desperacka. Nie było czasu na pytania. Nie było czasu na plan. Wyruszyliśmy natychmiast, do miejsca, gdzie świat milczy, a Echo mówi najgłośniej. W ruiny. W mrok. Tam, gdzie nawet wspomnienia boją się wracać. Znaleźliśmy ją. Ikari. Zmęczoną, przerażoną, ale żywą.
Kiedy spojrzałem przez ramię zanim zszedłem w podziemia, zrozumiałem, że drogą którą przyszliśmy, wrócić się już nie da. Ściana stali, drony, maszyny, oczy. Odwrót odcięty.
Została tylko jedna opcja — zejść głębiej. Pod ziemię, w stronę miasta. I tam właśnie zaczęła się ta cisza, która trwa do teraz.
Siedzę tu. Otoczony wilgocią, betonem, stalą i echem własnych myśli. W tej cholernej ciszy, która zjada czas i zmienia każdy oddech w pytanie bez odpowiedzi. Czuję, jak pół roku życia odbija się od ścian mojego umysłu. Każde spotkanie, każdy śmiech, każdy krzyk. Każde spojrzenie Lyry, każdy dotyk Mel. Głos Leśnego, żart Franka, milczenie Henrego. Wszystko to wraca teraz do mnie, jakby świat próbował mi przypomnieć, kim byłem. Kim jeszcze jestem.
Ale nie jestem już tym samym człowiekiem, który obudził się na dachu. Nie jestem pustką. Ale nie wiem też, czy już jestem sobą. Coś we mnie pękło, a coś innego wyrosło w miejscu, gdzie wcześniej było tylko pytanie.
Ale jeśli zostało we mnie jeszcze coś, co oddycha...
Co pamięta…
Co potrafi jeszcze czuć…
To zrobi to, co trzeba. Bo dług wciąż nie został spłacony.
1.Laura
10 lat temu...
Noc była cicha. Neonowe światła przecinały ciemność, przebijając się przez wszechobecny pył, który od lat pokrywał każdy centymetr tej strefy. Cząsteczki zawieszone w powietrzu nie opadały, tylko krążyły powoli.
W apartamencie, wygłuszonym szybami z aluwłókien, panowała absolutna cisza. W jej świecie cisza była bezpieczeństwem. Dźwięk oznaczał problemy. Ikari siedziała bez ruchu, z dłonią opartą o chłodny blat biurka. Patrzyła na ekran, który jeszcze chwilę wcześniej był pusty. Teraz pulsował. Trzy krótkie błyski w lewym górnym rogu. Znajomy kod, znany rytm, znany nadawca.
„Strefa E-13. Dziewczyna: Laura Madison -11. Odstępstwo wykryte, nienormatywna. System rozpoczął procedurę eliminacji. Rodzice proszą o pomoc.”
Pod spodem dopisek:
„Czas: 10 godzin. Punkt kontaktu, sektor starych kolektorów. Potwierdź, jeśli przyjmujesz zlecenie.”
Bez zdjęcia. Tylko imię i wyrok.
Ikari wypuściła powietrze przez nos, powoli, bez poruszenia twarzy. Laura, miała jedenaście lat. Zbyt młoda, by zrozumieć, że słowo „nienormatywna” oznaczało koniec.
Oparła łokcie na kolanach i splotła palce. Znała już odpowiedź, choć jeszcze nie ruszyła się z miejsca. To nie była kwestia obowiązku. To była przeszłość. Wszystkie te dzieciaki, których nie zdołała ocalić. Laura była kolejnym imieniem na liście, ale tym razem Ikari jeszcze mogła zdążyć, miała 10 godzin.
Zerwała się z miejsca. Jej ruchy były płynne, szybkie, bezszelestne, poruszała się jak cień przetaczający się przez pusty pokój. Zniknęła za drzwiami w ciągu kilku sekund. Zeszła cztery poziomy niżej, przez wąskie schody i ukryte przejścia, których lokalizacji nie znał już nikt poza nią. Dawne centrum danych, teraz tylko puste sarkofagi technologii i zardzewiałe wspomnienia. Martwa przestrzeń. Tak nazwał to system. Miejsce, gdzie nie docierały sygnały. Gdzie nie działały żadne sensory, drony ani szpiedzy. Strefa milczenia. Strefa prawdy. Tam, wśród kabli i starych rdzeni obliczeniowych, miała swoją zbrojownię.
Przycisnęła dłoń do ściany. Panel zadrżał, a potem rozsunął się powoli, ukazując wąską wnękę. Z wnętrza wydobyła stary plecak taktyczny, połatany płaszcz i małą, płaską walizkę. Nie potrzebowała wiele. Wszystko, co działało poza systemem, było małe, surowe, skuteczne. Wsunęła do plecaka zestaw mikrodrutów, cieniutkich jak włos, ale wystarczająco wytrzymałych, by podpiąć się do starej infrastruktury lub przeciąć najnowsze systemy zabezpieczeń. Dłoń sięgnęła po kilka zakodowanych kart dostępowych, były matowe, pozbawione oznaczeń, ale każda niosła w sobie inny klucz. Obok nich ułożyła kuliste kapsuły wielkości paznokcia, niepozorne, szare, jakby nieużywane od lat. Miały w sobie coś, co kiedyś nazywano wirusem. Dziś, cud, małe, cyfrowe pchełki. Drobne urządzenia, które potrafiły oślepić kamerę, rozstroić czujnik ruchu lub wywołać kilku sekundową czkawkę w centralnym systemie nadzoru. Nie potrzebowała więcej. Sekunda w tym świecie czasami oznaczyła wszystko. Do bocznej kieszeni wsunęła składany nóż z ceramicznym ostrzem, bezodblaskowy, bez numeru seryjnego. Broń bliskiego kontaktu. Dalej: miniaturowy ekran EM-9 z opcją podglądu termowizyjnego, szpulka włókna maskującego i maleńki zestaw do samodzielnej dekontaminacji. Z małej szufladki wyjęła mały, metalowy krążek amulet przypominający starą monetę. Przeciągnęła palcem po wytartych literach, których już nikt nie potrafił odczytać. Zawsze brała go ze sobą. Nie przynosił szczęścia, ale przypominał, dlaczego jeszcze to robi. Przez chwilę zawahała się przy czarnym pudełku. W środku znajdowały się dwie dawki środka neutralizującego, na wypadek wykrycia i zatrzymania. Zimne wyjście. Zamknęła je bez słowa i schowała głęboko do skrytki w ścianie. Zajrzała do szafki nad stanowiskiem roboczym. Butelka wody, kilka syntetycznych batonów z zeszłego miesiąca. Westchnęła. Na koniec wzięła niewielki, wysłużony komunikator, czarno-szary, bez emblematów. Tylko jedna litera na liście kontaktów: „R”.
„Idę po nią”, wstukała bezpośrednio do pliku
Rzuciła okiem na torbę. Wszystko miało swoje miejsce. Jak zawsze. Zapięła zamek i wstała. Cień wyruszał na ratunek innemu cieniowi, a może na ratunek samej sobie.
Spojrzała w lustro zawieszone przy wyjściu. Jej twarz była spokojna, lecz oczy zmęczone. W jej świecie nikt nie wyglądał młodo. Nikomu już nie zależało. Wciągnęła kaptur na głowę.
W mieszkaniu rodziców Laury panowała nerwowa cisza, przerywana tylko cichymi szlochami i szmerem szybkich, nieskoordynowanych ruchów. Światło było dla nich dziś wrogiem, więc okna szczelnie zasłonięto grubymi, wielowarstwowymi zasłonami, a szczeliny zaklejono taśmą. Nawet najmniejszy promień światła mógł przyciągnąć uwagę systemu Echo, wszechwiedzącego nadzoru.
Matka Laury siedziała na podłodze przy kuchennym stole, tuląc w ramionach córkę, która jeszcze nie do końca rozumiała, co się dzieje. Jej twarz była mokra od łez, a dłonie drżały tak bardzo, że trudno było jej utrzymać szklankę z wodą. Ojciec biegał nerwowo między kuchnią a niewielkim korytarzem, sprawdzając raz po raz sprzęt, który zdążyli spakować. Plecak z niezbędnymi rzeczami, kurtkę, kilka syntetycznych batonów i starą, ręcznie robioną mapę, która miała im pomóc trafić na wskazany przez „R“ punkt kontaktu.
— Musimy im zaufać, Lenko — powiedział cicho, próbując dodać otuchy, choć sam ledwo panował nad głosem. — To jedyna szansa Laury.
— Boję się... — wyszeptała Laura, wtulając się w matkę, jakby szukając schronienia przed całym światem.
— Wiem, kochanie — odpowiedziała matka, głaszcząc ją po włosach. Obie miały rude, gęste loki, które w ciepłym świetle lampy mieniły się jak płomień zamknięty w bursztynie. Tak podobne, tak splecione, jakby jedna była odbiciem drugiej.
— Zrobimy wszystko, byś była bezpieczna.
Ojciec podszedł do okna, sprawdził, czy wszystkie zasłony są szczelne. Spojrzał na zegarek. Zostało mniej niż dziesięć godzin do momentu, w którym system miał wkroczyć i zabrać Laurę. Wiedzieli, że czas działa na ich niekorzyść.
Laura spojrzała na rodziców. W tym świecie, była tym co mieli po sobie zostawić. I właśnie za to byli gotowi walczyć, choćby z całym systemem.
Tata podszedł do najciemniejszego kąta w pokoju, rozrywał szarą taśmę na małym, owiniętym pakunku. Robił to bardzo ostrożnie, jakby bał się, że coś wybuchnie, jeśli dotknie zbyt szybko. Laura patrzyła na niego z łóżka, siedząc z podciągniętymi kolanami pod brodę. Trzęsła się. Próbowała przestać, ale ciało nie słuchało. Ręce miała lodowate, a serce waliło mocno.
Wreszcie tata wyjął urządzenie, coś małego, czarnego, niebezpieczny gadżet od ruchu oporu. Laura wiedziała, co to jest. Mama jej tłumaczyła szeptem kilka dni temu, kiedy nikt nie mógł słyszeć. Czuła, że zaraz się rozpłacze, ale nie chciała. Nie teraz.
Tata podszedł do niej powoli i usiadł obok. Jego ręce były zimne, ale silne, kiedy odgarniał jej włosy z karku. Laura drżała jeszcze mocniej.
— Skarbie, musimy to zrobić teraz. Tylko przez chwilkę będzie bolało. Dobrze? — powiedział szeptem.
Nie odpowiedziała. Tylko skinęła głową. Jedno krótkie, malutkie kiwnięcie.
Tata przyłożył urządzenie do jej szyi. Laura zacięła zęby i zamknęła oczy. Coś cicho zapiszczało. Poczuła, jakby gorąca igła przecięła jej kark, tylko na sekundę, ale wystarczyło, żeby zakręciło jej się w głowie.
— Już. Już po wszystkim — powiedział tata, ale jego głos się załamał na końcu.
Mama natychmiast chwyciła coś maleńkiego, co wypadło z urządzenia. Laura zerknęła kątem oka. To wyglądało jak kawałek błyszczącej pestki, malutki, przerażający. Mama bez słowa przystawiała to do własnej szyi i przykleiła tuż pod kołnierzem. Spojrzała na Laurę i się uśmiechnęła, ale to nie był prawdziwy uśmiech, raczej taki, jakby chciała powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze”.
Laura spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Chciała coś powiedzieć, ale gardło ją piekło. Czuła, jak łzy zbierają się pod powiekami.
— Dlaczego ty…? — wychrypiała.
— Bo muszę — odpowiedziała mama, dotykając jej policzka.
Laura wtuliła się w jej rękę, mocno, jak wtedy, gdy była mała i budziła się z koszmaru. Tata patrzył na nie przez chwilę, jakby coś w środku niego się zatrzymało. Potem wyciągnął rękę i ścisnął Laurze dłoń. Mocno. Tak mocno, że zabolało — ale nie cofnęła jej.
— Jesteśmy z tobą. Zawsze.
— Położymy się teraz — powiedział cicho. — Będziemy czekać na sygnał od R. Musimy być gotowi, żeby w każdej chwili wyjść.
Miasto spało, albo udawało, że śpi. Każdy dźwięk niósł się daleko, echo butów na metalowym chodniku, skrzypnięcie zdezelowanej bramy, szmer przepływu powietrza w martwych przewodach wentylacyjnych.
Ikari poruszała się jak oddech nocy. Miała w sobie rytm kogoś, kto zna każdy zakręt, każde miejsce, w którym kamerę można oślepić, a sensor ruchu zmylić prostym odbiciem światła. Nie szła tamtędy pierwszy raz. Sektor starych kolektorów. Miejsce, które jeszcze dekadę temu biło technicznym życiem, dziś przypominało trzewia martwego organizmu. Beton, rdza, przewody. Podziemne przejścia z czasów, gdy miasto miało nadzieję. Teraz, tylko schronienie dla tych, którzy muszą się spotykać w ciszy, w strachu.
Szła w milczeniu, ale jej myśli powtarzały jedno:
„Dziewczynka. Jedenaście lat. Laura Madison.” Imię, wiek, lokalizacja. Tyle wystarczyło, by w Ikari coś pękło, jak stara nić pamięci. Nie wiedziała, czemu właśnie ta sprawa poruszyła ją bardziej niż dziesiątki wcześniejszych. Może dlatego, że imię „Laura” kiedyś znaczyło coś więcej. Może dlatego, że jedenaście to był wiek, w którym ona zrozumiała, że nie pasuje do tego świata.
System nie znosił różnic, nie kochał niczego, a ona przez lata próbowała nie czuć — właśnie po to, by przetrwać.
Teraz jednak serce waliło zbyt szybko. Nie ze strachu. Ze złości.
Eliminacja za odstępstwo, jakby dziecko było tylko błędem w kodzie. Zatrzymała się pod starym wiaduktem. Spojrzała w górę. Z pęknięć betonu wyrastały martwe przewody i bluszcz, który jakoś jeszcze się utrzymywał, z uporem godnym podziwu, gdyby ktokolwiek jeszcze cokolwiek podziwiał.
Wyciągnęła jedną z cyfrowych pchełek i aktywowała ją gestem palców. Rozmycie obrazu, impuls zakłócający, zaledwie kilka sekund, ale wystarczyło, by prześlizgnąć się dalej. Most prowadził do niższych sektorów, zakazanych, wyłączonych z map systemu. Znała je na pamięć. Znała rytm świateł, ślepe punkty, zapomniane wejścia.
Mimo to… dziś czuła niepewność. A jeśli to zasadzka? A jeśli ktoś wiedział, że to ona odpowie?
Nie zawróciła. Nigdy nie zawracała. To nie było bohaterstwo. To był dług. Każde dziecko, którego nie udało się ocalić, każda wiadomość, która przyszła za późno, każde imię wymazane z rejestru życia i wpisane w rejestr błędów.
„Rodzice proszą o pomoc.” Tych słów system nie potrafił zagłuszyć.
Czasem rodzice nie potrafili odwrócić wzroku. Błagali po cichu, zakodowanym językiem, przez stare kanały łączności.
Weszła do szybu technicznego, prowadzącego w dół. Pachniało tam wilgocią, której nie osuszyłby żaden filtr. Krok po kroku schodziła niżej.
„Czas: 9 godzin.”
W głowie już układała plan. Wejście, namierzenie dziewczynki, ocena sytuacji. Ewakuacja — jeśli się da. Sabotaż — jeśli trzeba. Zatrzymała się na platformie między poziomami. Wyjęła mały, czarny moduł łączności, niepowiązany z siecią główną. Wprowadziła kod i stuknęła w aktywator. Trzy impulsy świetlne. Odpowiednik wiadomości głosowej sprzed lat. Sygnał znany tylko „R“.
„Dotrę na miejsce kontaktu za 45 minut.”
Zamknęła urządzenie i ruszyła dalej w dół. Znikała — stopniowo, jak cień pośród martwych przewodów miasta, które nigdy nie przestawało obserwować.
Gdy pojawiła się wiadomość od „R“, żadne z nich się nie odezwało. Nie było potrzeby. Spojrzeli tylko na siebie — tak, jak robią to ludzie, którzy wiedzą, że czas właśnie się skończył. Matka Laury, miała w oczach łzy, które nie chciały wypłynąć.
Ojciec wstał powoli, bez słowa. Jego ruchy były mechaniczne, spokojne. Poszedł do łazienki, usiadł na krześle. Nożem zaczął usuwać chip Echo z własnej szyi. Skóra pękła, końcówki nerwowe zapłonęły bólem, ale Marek nie zadrżał. Tylko raz zgrzytnął zębami, a potem wyciągnął maleńki, pulsujący odłamek z wnętrza szyi i rzucił go na blat.
Lena uklękła przy łóżku Laury. Dziewczynka spała jeszcze, wtulona w starą maskotkę, pluszowego misia bez oka.
— Laurko… — wyszeptała, gładząc jej włosy. — Musisz iść. Zobaczyć gwiazdy, pamiętasz?
Dziewczynka otworzyła oczy, nieco zaspana. Uśmiechnęła się. Nie wiedziała, że już nigdy nie wróci do tego domu.
— Już czas? — zapytała szeptem.
Lena skinęła głową i przytuliła ją mocno, zbyt mocno.
— Jesteś naszą gwiazdką, maleńka. Masz świecić. Masz żyć.
Laura poczuła, że mama się trzęsie, ale nie zapytała dlaczego. Zamiast tego owinęła jej szyję rączkami i powiedziała:
— Ja też cię kocham, mamo.
Lena zacisnęła powieki. Świat rozpadł się na kawałki, których nie mogła już poskładać. Musiała ją puścić.
Marek podał Laurze płaszcz, zapiął zamek, poprawił kaptur. Jego dłonie lekko drżały, ale dziewczynka tego nie zauważyła. Zerknął na Lenę. Ich spojrzenia się spotkały. Wszystko, czego nie potrafili powiedzieć, było w tym milczeniu.
— Wracaj szybko — powiedziała Lena.
Żadne z nich nie wierzyło, że się jeszcze zobaczą.
Miasto było ciche. Marek prowadził Laurę bocznymi uliczkami. Znał trasę z mapy, którą wcześniej dokładnie przestudiował. Ominął wszystkie aktywne czujniki, kamery, nawet patrol botów. Trzymał córkę za rękę, a ona szła dzielnie, choć coraz częściej zerkała na jego twarz.
— Tato… ty płaczesz?
Zatrzymał się. Dotknął policzka. Rzeczywiście, łza. Jedna. Nie poczuł, kiedy popłynęła.
— Nie. To tylko wiatr, Laurko. Czasem robi takie rzeczy.
Szli dalej. Na skrzyżowaniu, gdzie stara reklama śmiała się w pętli od dziesięciu lat, Laura pociągnęła ojca za rękę.
— Boję się.
— Nie musisz. Ktoś będzie tam na ciebie czekał. Ktoś dobry, ktoś, kto zabierze cię daleko stąd i pokaże gwiazdy.
— A ty?
Nie odpowiedział od razu. Przyklęknął. Spojrzał jej w oczy.
— Kochanie… nie wszyscy mogą je zobaczyć, ale nie szkodzi. Najważniejsze, że ty je zobaczysz.
Dziewczynka patrzyła na niego długo, ale nic nie powiedziała. Nie umiała jeszcze nazwać tego uczucia, ale poczuła ciężar w piersi.
Zbliżali się do punktu kontaktowego. Betonowy tunel, dawna stacja przesyłu, dziś miejsce, gdzie los jednej małej dziewczynki miał się odmienić. Marek przystanął, gdy zobaczył sylwetkę wyłaniającą się z ciemności.
— To ona…? — zapytała Laura, lekko cofając się.
— Tak. Ona.
Pochylił się, ucałował ją w czoło, raz, drugi, jakby chciał zatrzymać smak jej skóry na zawsze.
— Idź. Już czas.
— Ale tato…
— Idź, Laurko.
Jej kroki były niepewne, ale ruszyła. W stronę kobiety, która czekała w ciszy, jak cień.
Marek nie odszedł od razu. Patrzył jeszcze chwilę. Potem się odwrócił. Wszystko zgasło, było martwe — bez gwiazd, bez księżyca. Światło neonów przestało mieć znaczenie, a dźwięki ucichły. Marek szedł w mroku, jak człowiek, który zostawił za sobą wszystko, co kochał. Kroki stawiał ciężko, jakby każdy z nich wbijał się w ziemię z bólem. Czuł, że jego ciało idzie, ale dusza została tam, gdzie ostatni raz widział Laurę. W jej oczach, w tym niepewnym „Tato…”, które brzmiało w jego głowie jak echo z innego życia. Szedł tą samą drogą, ale nie był już tym samym człowiekiem.
Miał przed oczami ten dzień… dzień, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. Szpitalne światło było blade, a powietrze pachniało środkami dezynfekującymi. Pielęgniarka podała mu zawiniątko. Malutkie. Ruchliwe. Ciepłe. W pierwszej chwili nie mógł oddychać. Patrzył na jej drobną twarz, na drżące powieki, na usta poruszające się bezgłośnie. Potem dotknął czoła — ciepłego, pachnącego. To był moment, w którym świat się zatrzymał. Zrozumiał, że całe jego istnienie — każda decyzja, każdy oddech — będą odtąd podporządkowane tej istocie. Nie wiedział, że człowiek może kogoś tak bardzo kochać, zanim jeszcze pozna jego głos. Wtedy po raz pierwszy płakał nie ze strachu, nie z bólu, ale z przepełniającej go miłości.
Szedł przez kolejne ulice, a wspomnienia parzyły go od środka. Jak mała Laura po raz pierwszy powiedziała „tata”. Jak chwytała jego palec swoimi miękkimi dłońmi. Jak zasypiała na jego klatce piersiowej, słuchając jego serca. Jak płakała, gdy zgubiła swoją ulubioną lalkę. Jak się śmiała, gdy opowiadał jej wymyślone bajki.
A teraz?
Teraz odchodził w ciszy. Serce mu pękało, ale nie krzyczał. Szloch dławił go gdzieś w gardle, zbyt głęboko, by się wyrwać. Tylko ręce drżały. A oczy… oczy widziały tamtą małą, jasną twarz, oddalającą się w mroku.
Gdy dotarł pod dom, przez chwilę nie mógł wejść. Stał przy drzwiach, opierając się czołem o chłodną powierzchnię ściany. Słyszał swoje własne tętno — ciężkie, powolne, jakby serce biło tylko z obowiązku.
W końcu otworzył drzwi. W środku czekała Lena. Siedziała na podłodze, z pustym spojrzeniem utkwionym w ścianę. Jej dłonie były splecione na kolanach, a ciało ledwo zauważalnie drżało. Zamknął drzwi. Usiadł obok niej. Przez długą chwilę żadne z nich się nie odzywało.
— Zostawiłeś ją…? — zapytała cicho.
— Tak.
— Była spokojna?
— Tak. Ale… patrzyła. Jakby wiedziała.
Lena zamknęła oczy, odchyliła głowę i wyszeptała:
— Ona zawsze wszystko czuła.
Marek wziął jej dłoń. Ścisnął ją, jakby to był ostatni ratunek.
— Musi się udać — powiedział. — Musi.
I w tej ciemności, w pustym domu, siedzieli razem, dwoje ludzi, którzy oddali wszystko, by dać szansę jednej małej duszy.
Uciekały w milczeniu. Ikari trzymała Laurę za rękę. Mocno. Czuła, jak dziewczynka się jej nieco opiera, nie z nieposłuszeństwa, ale z dezorientacji. Spojrzała na nią.
— Biegnij ze mną. Proszę.
Laura kiwnęła głową, choć w oczach miała mnóstwo pytań.
Zeszły do kanałów serwisowych, pod powierzchnię miasta. Światło było blade, migotliwe, czasem gasło całkowicie, zostawiając je w ciemności. Słychać było tylko kapanie wody i ich oddechy — szybkie, płytkie, walczące z czasem.
Ikari szła przodem, prowadząc Laurę przez labirynt ciemnych korytarzy. W jednej dłoni trzymała urządzenie zakłócające sygnał, w drugiej — dziewczynkę, która już wiedziała, że coś jest nie tak. Co kilka minut zatrzymywała się, unosiła niewielki ekran EM-9 i sprawdzała termowizyjnie trasę przed nimi. Szukała sygnatur ruchu i ciepła. Nic, ale to mogło zmienić się w każdej chwili. Przy jednej z barier odpaliła pchełkę, którą wetknęła w otwór wentylacyjny nad czujnikiem. Lampka zgasła, system zawiesił się na chwilę — tylko tyle, ale wystarczyło, by przejść.
— Gdzie rodzice? — zapytała Laura.
Ikari zatrzymała się i spojrzała w jej oczy.
— Kochają cię — powiedziała cicho. — Bardziej niż cokolwiek na świecie.
Laura patrzyła na nią chwilę, nie rozumiejąc, a może… rozumiejąc aż za dobrze.
Ikari znów ruszyła, szybciej, bo serce zaczęło jej łomotać. Nie dlatego, że bała się pościgu. Bała się tych małych oczu, które powoli zaczynały pojmować, czym jest poświęcenie.
W pewnym momencie dotarły do zapieczętowanych wrót technicznych. Przed nimi nie było zamka, tylko stara, wypalona konsola. Ikari uklękła, rozpięła plecak i wyjęła cienką szpulkę mikrodrutów. Dłonie pracowały automatycznie. Podpięła się bezpośrednio pod obwody, przeciągnęła kilka ścieżek, przytrzymała palcem zakodowaną kartę.
Cichy syk i trzask. Drzwi ustąpiły.
Wyszły z kanałów w strefie neutralnej, przy starej rampie towarowej. Ciemne wieżowce w oddali wyglądały jak groby przyszłości, której nikt już nie chciał.
Ikari usiadła na chwilę. Laura wtuliła się w jej bok. Była zmęczona, ale nie płakała. Nauczyła się tego od matki — nie pokazywać strachu, ale Ikari czuła, jak drobne ciałko drży. W milczeniu objęła ją ramieniem, przyciągając bliżej.
W pewnej chwili Laura uniosła głowę.
— Czy wrócimy do domu?
Ikari zamarła. Spojrzała w mrok przed nimi.
— Znajdziemy ci nowy dom. Taki, w którym będziesz mogła być sobą. I nikt nie będzie cię szukał.
— Ale mama mnie znajdzie, prawda?
Serce Ikari zadrżało.
— Tak — wyszeptała. — Mama zawsze cię znajdzie. Nawet jeśli nie będzie jej obok.
Laura kiwnęła głową i oparła się o jej ramię.
Ruszyły dalej. Przed nimi była ostatnia część drogi — przez strefę przemysłową. Tam, na końcu podziemnego tunelu, ktoś czekał. Ikari musiała tylko tam dotrzeć, nie zostawić śladu, nie dać się namierzyć. Przemykały między budynkami, jak duchy, które nie powinny już istnieć.
W oddali coś zabuczało. Gdzieś przed nimi zapaliła się czerwona lampka — ostra i zimna jak ostrze. Dźwięk był niski, metaliczny, jakby w samo powietrze zadrgało, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Ikari natychmiast sięgnęła do bocznej kieszeni. Palce bez wahania chwyciły jedną z pchełek — szarą, matową, prawie niewidoczną w jej dłoni. Rzuciła ją, kapsułka potoczyła się po wilgotnym betonie, po czym rozbłysła krótko jak błyskawica. Iskra. Trzask. Pisk gasnącej technologii. Kamera zamrugała raz… i zamilkła. Oślepiona. Zyskały kilka sekund. Może tylko pięć, ale czasem pięć sekund to cała wieczność.
Pobiegły i schowały się za starym murem. Ikari kucnęła przy Laurze, czując, jak napięcie ściska jej kark. Ujęła drobną twarz dziewczynki w dłonie. Jej czoło było chłodne.
— Teraz musisz być dzielna, dobrze? — powiedziała cicho, ale stanowczo. — Wszystko, co cię czeka… to nowy początek. Obiecuję.
Laura patrzyła na nią bez mrugnięcia.
— A ty?
Ikari wzięła głęboki oddech.
— Ja muszę wrócić.
— A tam… będą gwiazdy?
— Tak — uśmiechnęła się. — Tam czeka ktoś, kto pokaże ci gwiazdy.
Laura skinęła głową i wtuliła się w jej ramiona po raz ostatni.
Dwie godziny później, Ikari szła tunelem . Poruszała się szybko, wiedziała, którędy wracać. Dotarła do bezpiecznej strefy tuż przed świtem. Zsunęła kaptur, przeciągnęła palcem po panelu i aktywowała ukryty interfejs. Wcisnęła komunikator. Linia kodowa pulsowała krótko, aż połączenie się ustabilizowało.
Na ekranie pojawiła się odpowiednia ścieżka. Wpisała:
„Dziewczynka bezpieczna. Transport dotarł. Przeszli niezauważeni.”
Kilka sekund ciszy. Potem linia odpowiedzi zamigotała.
„Potwierdzone. Dobra robota.”
Jej dłoń zacisnęła się na komunikatorze. Słowa, które nosiła w sobie od dawna, wreszcie znalazły drogę do klawiatury.
„Dlaczego nie możemy ratować całych rodzin?”
Odpowiedź przyszła później niż zwykle, jakby po drugiej stronie ktoś wahał się, czy napisać prawdę, czy tylko to, co wypada.
„Pracuję nad tym, ale nie każda rodzina może zniknąć bez śladu. Niektóre są zbyt… widoczne.”
Zawahała się, po czym napisała krótko:
„A kiedy?”
Przez chwilę ekran pozostawał pusty. Wreszcie pojawiło się jedno słowo:
„Wkrótce.”
Połączenie zostało przerwane.
Ikari stała przez chwilę w milczeniu. W palcach obracała stary metalowy amulet.
W mieszkaniu panowała cisza, jakiej nie powinno być w domu, gdzie kiedyś śmiała się dziewczynka. Światło sączyło się przez zaciągnięte rolety, nadając wszystkiemu posmak zmierzchu, choć za oknem dopiero zaczynał się dzień.
Lena siedziała przy stole, dłonie miała zaciśnięte na ceramicznym kubku. Nie piła. Od godzin tylko go trzymała, jakby mógł ją ochronić. Marek stał z ramieniem opartym o ścianę. Wargi poruszały się bezgłośnie — liczył coś, powtarzał. Może modlitwę, może imię córki.
Zabrzmiał cichy sygnał. Na ekranie pojawiła się wiadomość od „R“.
„Laura bezpieczna.”
Matce trzęsły się ręce, gdy czytała. W oczach pojawiły się łzy — nie te gorące, gwałtowne, ale ciche i zimne. Cała jej siła wyciekła razem z ostatnim oddechem strachu.
— Jest bezpieczna — wyszeptała. — Nasza mała… nasza gwiazdeczka…
Ojciec zbliżył się, pochylił nad ekranem, potem u usiadł obok niej i objął ją ramieniem.
Trzask zamka. Drzwi otworzyły się same, rozdzierając ciszę. Kształty stojące w korytarzu nie miały twarzy, tylko maski, czarne jak noc, z pojedynczym punktem światła na wysokości oczu.
Patrolowce Omega. Weszli bez słowa, jak cienie systemu, wykonawcy wyroku.
— Procedura eliminacji zatwierdzona.
— Ale… ale przecież... ona… to tylko dziecko… — Lena poderwała się, wyciągając dłonie jakby mogła zasłonić nimi cały świat.
Jeden z patrolowców uniósł rękę. Strzał był bezgłośny, tylko delikatne westchnienie sprzętu. Lena osunęła się na podłogę.
Marek nie zdążył krzyknąć. Drugi strzał.
Cisza wróciła.
Patrolowcy odwrócili się jednocześnie. Ich kroki, choć ciężkie, nie zostawiały śladów.
Drzwi zamknęły się z miękkim kliknięciem. W mieszkaniu zamrugała lampka nad stołem. Kubek powoli, jakby zawstydzony, stoczył się z krawędzi blatu i roztrzaskał o podłogę.
2. Tajemnica tunelu
Teraz…
Szliśmy w głąb tunelu, oświetlając sobie drogę latarkami przy broni. Powietrze było ciężkie, przesycone wilgocią. Z sufitu zwisały cienkie kable, niczym żyły martwego organizmu. Metaliczny zapach mieszał się z czymś starym, zbutwiałym i gnijącym.
Ikari szła przodem, stawiając kroki pewnie, bez chwili zawahania.
— To miejsce... — odezwałem się cicho. — Jakim cudem jeszcze działa?
Ikari obejrzała się przez ramię. Jej oczy błyszczały w świetle latarek.
— Przed laty ten tunel był częścią sieci serwisowej. Zbudowano go jeszcze zanim Echo przeszło do pełnej autonomii. Potem o nim zapomniano. Odkryłam to miejsce przypadkiem, dawno temu.
Zatrzymała się przy panelu na ścianie — jego obudowa była pęknięta, lecz dioda pulsowała słabym, czerwonym światłem.
— W ruinach miasta, tam na powierzchni, ukryliśmy panele słoneczne i podłączyliśmy je do tunelu. Niewiele ich zostało, ale wystarczy, by zasilać kluczowe układy. Prąd płynie tymi przewodami — wskazała na wtopione w ściany kable. — Starczy, żeby utrzymać system blokad i minimalne oświetlenie, gdy trzeba.
Lyra zmarszczyła brwi, zerkając na sufit.
— A co z sygnałem? Echo śledzi wszystko. Każdy puls, każdy chip.
— Nie tutaj — odpowiedziała Ikari, znów ruszając. — Pokryliśmy ściany miedzianą siatką. Wszystkie korytarze są nią oplecione. Efekt klatki Faradaya. Żaden sygnał nie wychodzi i żaden nie wchodzi. Dla systemu jesteśmy martwi.
Zwolniłem kroku, przyglądając się uważnie ścianom. Dopiero teraz dostrzegłem drobne nitki miedzi wtopione w strukturę betonu. Niektóre matowe, pokryte zielonkawą patyną, inne błyszczące jak nowo odlane.
— Gdy zniknęliśmy z pola widzenia dronów to przestały nas śledzić? — zapytałem powoli. — Myślisz, że będą teraz krążyć tam, gdzie nas zgubiły?
— Tak — odpowiedziała Ikari. — Drony Echo całymi tygodniami wracają do punktu zerwania sygnału. Będą analizować miejsce, szukać logicznego rozwiązania zagadki waszego zniknięcia. Klapa jest zakamuflowana. Z góry wygląda jak fragment betonu i blokuje wszystkie sygnały. Nie znajdą nas.
Lyra westchnęła, poprawiając pas z amunicją.
— Problem w tym, że nie mamy już drogi ewakuacji.
— Dlatego musimy iść głębiej. — Ikari zatrzymała się przed rozwidleniem. — Tędy, do miasta nie mamy po co iść. Moje mieszkanie jest już spalone.
Spojrzeliśmy po sobie. W jej głosie nie było cienia emocji, ale w oczach pojawił się cień wspomnień.
— Ten tunel ciągnie się aż do sektora przemysłowego na obrzeżach miasta. Tam jest drugie wyjście. Ukryte w ruinach starego magazynu, z czasów sprzed Echo.
— Jesteś pewna, że to wyjście jeszcze istnieje? — zapytała Lyra.
— Ostatni raz przechodziłam tamtędy osiem miesięcy temu. Wszystko mogło się zmienić.
— Tamtędy też wyprowadzałaś ludzi? — dodałem.
Skinęła głową.