Dzień, w którym umarło słońce - Lianke Yan - ebook + książka

Dzień, w którym umarło słońce ebook

Lianke Yan

3,6

Opis

"Dzień, w którym umarło słońce" to opowieść-baśń, rozgrywająca się w ciągu jednej nocy. Nocy niezwykłej, złowrogiej, pełnej mroku, który jest czymś więcej niż tylko nieobecnością słonecznego blasku. Oto w małej, położonej w górach wiosce mieszka czternastoletni Li Niannian, syn właścicieli zakładu pogrzebowego. Pewnego wieczoru zauważa coś dziwnego - mimo zapadającego zmroku ludzie nie szykują się do snu, lecz wylegają na ulice i pola, jakby dzień nie dobiegł kresu. Setki mieszkańców w somnambulicznym transie dają upust tłumionym na jawie żądzom. Wkrótce społeczność pogrąża się w chaosie.

"Dzień, w którym umarło słońce" to już piąta przełożona na język polski powieść Yan Lianke - jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy chińskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (17 ocen)
3
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Przedziwna opowieść. Klimatem trochę kojarzy mi się z malarstwem Hieronima Boscha. Dziwność, żądze, okrutne, szpetne twarze, totalny chaos. Atmosfera snu i nierzeczywistości. Wystarczyło, żeby raz jeden słońce nie wstało, a już z ludzi powyłaziły najgorsze skłonności. Czego kto tam w brudnym jestestwie na jawie po cichu pragnął, to usiłował zdobyć w lunatycznym transie. Jakby brak światła wyzwolił głęboko zazwyczaj ukryte w pod lub nieświadomości ludzkiej demony. Jakby ciemność panującą na zewnątrz umożliwiła odkrycie prawdziwego ja każdego z bohaterów historii. Lunatykowanie stało się usprawiedliwieniem dla popełniania wszelkich niegodziwości. W całym tym chaosie jedna z rodzin żyjących w miasteczku stara się zachować uczciwość (choć, jak to w życiu bywa, że nie zawsze jej się to udaje) . Nie, nie jest to jakaś "święta rodzina". Jej członkowie także mają swoje za uszami. Niemniej jednak starają się swoim obecnym zachowaniem odkupić popełnione wcześniej niegodziwości. Historia o dni...
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Tytuł oryginału 日熄 (Rixi)

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Anna Witek

KorektaJolanta Sheybal

Projekt okładki i stron tytułowych

Wiktor Dyndo

Na pierwszej stronie okładki zamieszczono pracę Fang Lijuna.

© Copyright by Yan Lianke, 2015

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022

© Copyright for the Polish translation by Joanna Krenz

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-318-3

TYTUŁEM WSTĘPU: Dajcie mi się wygadać

Hej, jesteście tu? Czy jest tu ktoś, kto zechce wysłuchać mojego ględzenia?

Heeej, bogowie, jeśli macie chwilkę, to chodźcie posłuchać. Klęczę na najwyższym szczycie gór Funiu, powinno być mnie słychać tam u was. Nie denerwuje was ten wrzask głupiego dzieciaka?

Halo… Przyszedłem tu w sprawie pewnej wioski. Pewnej maleńkiej gminy. Pewnego miasteczka. Pewnego pasma górskiego. Pewnego świata. Klęczę tu z twarzą uniesioną do nieba, chciałbym wam tylko coś opowiedzieć. Liczę, że zechcecie na moment powściągnąć zniecierpliwienie i wysłuchać mojej paplaniny i mojego wołania. Nie denerwujcie się, nie złośćcie. To naprawdę wielka rzecz. Kosmicznie wielka.

W naszej wiosce umarło przez to wielu ludzi. W miasteczku i całej gminie jeszcze więcej. W górach Funiu i na całym świecie w wielkim śnie tej jednej nocy umarło tylu ludzi, ile ścięto kłosów pszenicy. A tylu, ile kiełkujących nasion pszenicy, żyje nadal w nędzy i rozpaczy. Dzieci i wioski, miasteczka i gminy, góry i świat. Łączy je to, że ich narządy – serca, śledziony, wątroby – są jak papierowe torebki wypełnione krwią. Wystarczy chwila nieuwagi, jeden nieostrożny ruch, by rozedrzeć torebkę, a wtedy krew rozleje się wokół. Życie rozpryśnie się jak kropla wody padająca na jałową, kamienistą ziemię. Opadnie jak liść w chłodne runo jesienno-zimowego lasu.

Bogowie – bogowie czczeni przez ludzi – ta wioska, to miasteczko, te góry, ten świat nie przetrzymają kolejnego koszmaru. Bodhisattwo – Niebiosa – Arahanci – Nefrytowy Cesarzu, błagam, miejcie w opiece tę wioskę, to miasteczko, tę gminę. Miejcie w opiece te góry i ten świat. W imieniu tej wioski, tej gminy, tych ludzi klękam tu na tym szczycie. Klękam tu na tym szczycie za plony, za ziemię, za nasiona, za narzędzia rolnicze, za ulice, za strefy handlowe i gwar miast. Klękam tu na tym szczycie za tych, którzy nadal żyją. Klękam tu na tym szczycie za dni i za noce. Klękam tu na tym szczycie za to, żeby kury pozostały kurami, a psy pozostały psami. W pokorze i gorliwości przybyłem, by opowiedzieć wam duże i małe szczegóły tego, co wydarzyło się tamtej nocy i tamtego dnia. Jeśli w czymś się pomylę albo coś przeinaczę, to nie dlatego, że chcę was okłamać, ale dlatego, że jestem jeszcze mały i roztrzepany. Że w mojej głowie jest wielka sieczka. Że z mózgu mam wodę. Od zawsze taki byłem. Mówię trzy po trzy, bez ładu i składu. Czy ktoś słucha, czy nie, gadam sam do siebie. Lubię tak bredzić od rzeczy, że zdanie się nie klei ze zdaniem. Jedno pół nie pasuje do drugiego. Dlatego wszyscy w wiosce i w gminie nazywają mnie Głupim Niannianem. Tak, dokładnie, Głupi Niannian. Ponieważ jestem głupiutki, nie potrafię poskładać tego wszystkiego, co się wydarzyło. Nic mi się nie trzyma kupy, więc plotę, co popadnie, i staję się głupszy z każdym słowem. Ale bogowie – Bodhisattwowie i Arahanci, Boże i Panie Niebios – w żadnym razie nie bierzcie mnie za prawdziwego głuptasa. Czasami potrafię myśleć całkiem klarownie. Myśli mam wtedy jasne i przejrzyste jak woda źródlana. Jak bezchmurne niebo. Na przykład teraz czuję, jakby w moim mózgu otworzył się lufcik. Widać przez niego niebo. Widać ziemię. Widać ze szczegółami wszystko, co wydarzyło się nocą. Wszystko, co do najmniejszego drobiazgu. Widzę nawet igłę i ziarnko sezamu, które upadły tej nocy na pogrążoną w mroku ziemię.

Niebo jest takie niebieskie. Chmury takie bliskie. Klęcząc tu, słyszę szelest moich włosów powiewających na wietrze, słyszę nawet, jak ocierają się o siebie nawzajem. Słyszę odgłos sunących po niebie nad moją głową obłoków. Widzę powietrze przepływające mi zwolna przed oczami jak babie lato. Otacza mnie błogi spokój. Słońce świeci niezmąconym blaskiem. Powietrze i chmury pachną jak poranna rosa. Klęczę, klęczę w milczeniu na tym górskim szczycie. Nie ma tu nikogo oprócz mnie. Na całym świecie jestem tylko ja. Tylko ja, trawy, drzewa, skały i powietrze. Świat jest taki cichy. Ziemia taka cicha. Bogowie! Pozwólcie mi pośród tej ciszy opowiedzieć po kolei, co działo się przez tę noc i pół dnia. Choćbyście nie wiem jak byli zajęci, przyjdźcie tutaj posłuchać przez chwilę. Wiem, że mieszkacie tam w niebie, nad moją głową. Zasiadacie na górach. Zasiedlacie wszystkie miejsca na ziemi. I ten szczyt, i te drzewa, te trawy i żaby pośród traw, cierniska w dolinach i ciała leciwych wiązów. Klęczę tutaj, z twarzą wzniesioną ku niebu, z sercem czystym jak woda, i wypowiadam to wszystko, co widziałem, przeżyłem, słyszałem, myślałem. Wypowiadam jedno po drugim, jakbym spalał kadzidła. Spalam przed wami, pod tym nieboskłonem. Na dowód, że wszystko, co mówię, jest prawdziwe. Jak powiew trawy na wietrze dowodzi istnienia ziemi i ziemskiego losu trawy.

A więc zaczynam mówić.

Ale od czego zacząć?

Dobrze, a więc zacznę od tego.

Powiem najpierw o sobie. O naszej rodzinie. I o naszym sąsiedzie. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasz ówczesny sąsiad to nie był taki zwyczajny sąsiad. Jak wam powiem, to nie uwierzycie, że my i on żyliśmy w tej samej wiosce. W tej samej gminie. Ale tak, naprawdę, był naszym sąsiadem. A my byliśmy jego sąsiadami.

To nie tak, że nasza rodzina chciała, żeby został naszym sąsiadem. Zaplanowali to przodkowie i Niebiosa. Ten sąsiad nazywał się Yan Lianke. Tak, dokładnie, ten, co pisał i malował. Dosyć sławny na świecie. W naszej gminie był bardziej znany od samego burmistrza. I nawet od starosty. Był jak arbuz między ziarnkami sezamu. Jak wielbłąd między owcami.

Ja zaś nawet w porównaniu z ziarnkiem sezamu jestem jedynie drobinką gwiezdnego pyłu. Jajeczkiem złożonym przez wesz w sierści wielbłądziej, krowiej czy owczej. Mam czternaście lat, nazywam się Li Niannian. Ale wszyscy we wsi i w gminie wołają na mnie Głupi Niannian. Głupi Niannian, właśnie tak. Tylko on jeden, wujek Lianke, nazywał mnie Małym Niannianem. Albo swoim małym bratankiem. Bratankiem Li Niannianem. Nie tylko mieszkaliśmy w jednej wiosce, ale sąsiadowaliśmy z nim, dokładniej, od południa. Wioska, w której razem mieszkaliśmy, nazywa się Gaotian. Ponieważ w wiosce są ulice i rynek, a do tego urząd miejski, bank, poczta i posterunek policji, więc tak naprawdę ma ona status miasteczka, które z kolei jest siedzibą gminy obejmującej też sąsiednie miejscowości. Wioska nazywa się Gaotian i gmina nazywa się Gaotian. A znajduje się w powiecie Zhaonan. Nie muszę mówić, bo sami wiecie, że Chiny nazywają się Państwem Środka, ponieważ od najdawniejszych czasów ludzie, którzy je zamieszkiwali, uważali, że znajdują się w centrum świata. Równina Środkowa zaś nazywa się Równiną Środkową, ponieważ ludzie, którzy ją zamieszkiwali, uważali, że znajdują się w centrum Chin. To nie są moje własne słowa. Wujek Lianke tak napisał w jednej ze swoich książek. Nasz powiat stanowi centrum Równiny Środkowej. A nasza wioska stanowi centrum naszego powiatu. Wobec tego nasza wioska stanowi centrum Chin. Czyli centrum świata. Nie wiem, czy wujek Lianke miał rację. Ale jak dotąd nikt nie wytknął mu błędu. Wspomniał jeszcze, że całe jego pisarstwo podporządkowane jest jednemu celowi – żeby udowodnić, że ta wioska i ten skrawek ziemi stanowią centrum świata. Tylko że teraz już nie pisze. Nie pisze od lat. Wyczerpała mu się wena twórcza. Uschła mu dusza. Pisanie obrzydziło mu świat. Chciałby osiąść gdzieś z dala od zgiełku. Mieć święty spokój. Ponieważ nie potrafi opisać tamtej nocy, boi się, że umarł jako pisarz. Jako człowiek też, chociaż żyje, nie za bardzo ma się gdzie podziać. Dlatego klękam tutaj i błagam was, bogowie – Bodhisattwowie, Guan Yu, Zhuge Liangu, Gwiazdo Literatów, i wy, Li Baiu i Du Fu, Sima Qianie, Zhuangzi i Laozi, i kto tam jeszcze został – błagam, ześlijcie mu odrobinę natchnienia. Niech natchnienie spłynie na niego jak deszcz. Niech odżyje jako pisarz. Niech napisze w trzy dni tę swoją Noc ludzi.

Bogowie, o, bogowie ludzkości, błagam was, miejcie w opiece naszą wioskę. Miejcie w opiece nasze miasteczko i naszą gminę. Miejcie w opiece pisarza, wujka Yan Lianke. Przeczytałem wiele jego książek. Ponieważ mieszkał po sąsiedzku, chodziłem do niego pożyczać książki napisane w wielkim świecie – Upływ czasu, Twarde jak woda, Całowany Lenin i Pieśni ludowe, dworskie i świątynne. Były jeszcze Sen wioski Ding i Śmiercioksiąg, i takie tam. Wszystko przeczytałem oczami i przetrawiłem w żołądku. Powiem wam szczerze, że czytając, czułem, jakbym kosił suche badyle na pustkowiu w środku zimy. Albo jadł zgniłe owoce z ziemi. Ale ponieważ nie miałem dostępu do żadnych innych książek, więc i z tych suchych badyli i zgniłych owoców udawało mi się niekiedy wydobyć trochę smaku. Czy to moja wina, że jestem taki nierozgarnięty. Czy to moja wina, że mój mózg tak wolno działa. Czy to moja wina, że po skończeniu podstawówki w zimowe dni nie mam co ze sobą zrobić. Chociaż jestem głupi, lubię czytać. Dlatego przeczytałem kilka razy od deski do deski nawet „Wieczny kalendarz”. Znam na pamięć wszystkie kombinacje gałęzi ziemskich i niebiańskich.

Wczesną jesienią wujek Yan, żeby spisać historię, która wydarzyła się w naszej gminie, po raz kolejny wyjechał z miasteczka, by zamieszkać w wynajętym trzypokojowym domku na wałach, nad pobliskim zbiornikiem wodnym. Był to dom z podwórzem. Zamknął się tam jak w więzieniu. Ale po dwóch miesiącach otoczony piętrzącymi się stertami zmiętych kartek i pustych kałamarzy, zorientował się, że nie ma nawet początku. Wobec tego, co wydarzyło się tamtej nocy i tamtego dnia, pozostawał równie bezradny jak ja, zupełnie nie wiedząc, od czego zacząć, podobnie jak ja teraz.

Stracił już wszelką nadzieję na jakikolwiek postęp w pisaniu.

Nie potrafił żyć na tym świecie bez opowiadania historii. Wprawiało go to w przygnębienie. Pewnego razu zobaczyłem go obgryzającego pióro. Plastikowa osłonka cała popękała, zaś z jego ust wydobywał się chrzęst. Przeżute odłamki plastiku wypluwał na leżące przed nim na stole kartki. A potem zaczął walić głową w najbliższą ścianę, jakby wolał umrzeć, niż cierpieć ból, który nim targał. Uderzał się też pięściami w pierś, jakby chciał w ten sposób wypompować z siebie całą krew. Łzy spływały mu po twarzy jak kiście winogron, ale natchnienie, jak zdechły wróbel, nie przyfruwało.

W tamtym okresie często wychodziłem szukać małej Juanzi, która przepadała gdzieś na dobre. Co dwa dni udawałem się na zgliszcza krematorium. Po drodze wstępowałem do wujka Yan Lianke, zanosiłem mu warzywa i makaron. I jeszcze owoce, olej i sól. Wracałem zaś z kilkoma książkami. Tamtego dnia miałem dla niego szpinak i sos sojowy. Zobaczyłem go stojącego w drzwiach, twarzą do jeziora o stromym brzegu. Twarz miał nieruchomą jak cegła wyłupana z muru.

– Połóż to gdzieś w domu.

Nie patrzył na mnie. Jego głos był jak pył opadający z cegły. Unoszący się w powietrzu. Minąłem go i zaniosłem zakupy do kuchni, która znajdowała się w północnej części budynku, po czym udałem się do pokoju w części południowej, przeznaczonego do spania i pracy, po Śmiercioksiąg, który planowałem poczytać. Podłoga wyłożona szarą cegłą usłana była papierowymi kulkami, wyglądała jak umazana flegmą nieuleczalnie chorego pacjenta. Wtedy to zorientowałem się, że opuściła go wena. Wyschło źródło natchnienia. Wyczerpała się wyobraźnia. Nie jest w stanie napisać historii, którą chciałby napisać. Wolałby umrzeć, niż tak się męczyć nad kartką. Zdziwiony, wyszedłem na zewnątrz. Zobaczyłem, jak idzie samotnie w kierunku wody. Niczym dusza zmierzająca na cmentarz. To właśnie w tym momencie postanowiłem, że przejdę te dwadzieścia, trzydzieści kilometrów i wdrapię się na szczyt. Dla mojej wioski. Dla miasteczka. Dla gminy. Dla tego naszego kawałka ziemi i ludzi, którzy na nim żyją, także dla wujka Yan Lianke. Że przyjdę tu i opowiem, co się wydarzyło tamtej nocy i tamtego dnia. Proszę was, bogowie, miejcie w opiece naszą wioskę, miasteczko, gminę i wszystkich ich mieszkańców. Miejcie w opiece nasze noce i dni. Miejcie w opiece nasze psy i koty. Miejcie w opiece wujka Yana, któremu pióro wyschło na wiór. Ześlijcie na niego natchnienie i oświecenie. Dajcie mu nieskończone zapasy niebiańskiego atramentu i niebiańskiego papieru. Niech pisze dalej i niech dalej żyje. Sprawcie, żeby ukończył Noc ludzi w trzy noce i dwa dni. Żeby opisał w niej całą naszą rodzinę jako dobrych ludzi.

TOM I Geng 11. Dzikie ptaki dostają się do umysłów ludzi

17.00 – 18.00

I znowu to samo, od czego by tu zacząć?

No dobrze, to w takim razie może zacznijmy od tego.

Na te dni przypadała akurat kanikuła. Szósty dzień szóstego miesiąca kalendarza księżycowego, czyli święto suszenia smoczych szat. Ziemia pękała od spiekoty. Chrzęszczał jej pogruchotany szkielet, a włoski na jej skórze wszystkie uschły na proch. Liście opadły z drzew. Owoce spadły przed czasem. Gąsienice wisiały bezwładnie w powietrzu, stopniowo obracając się w pył.

Ulicą przejeżdżał samochód. Nagle – pyk! Pękła opona. Trudno, pojechał dalej, kołysząc się, przechylony w stronę koła, w którym nastąpiła awaria. Na wsi mało kto używa już w polu zwierząt. Większość ma traktory. Co bogatsi także samochody, którymi jeżdżą, gdy im się spieszy. Ale kiedy taki samochód się zepsuje albo przebije mu się na polnej drodze opona, muszą uciec się do innych środków transportu. Rozpadającej się furgonetki albo śmierdzącego czerwonym lakierem traktora. Od czasu do czasu pojawiają się też woły czy konie ciągnące wóz. No i przede wszystkim ludzie noszący snopki na klepisko na własnych barkach. Cisną się wtedy na ścieżce, robi się korek, zaczynają się kłócić.

Ostatnio kogoś zabito przy takiej okazji. Możliwe, że nawet kilka osób.

Tamtego wieczoru, szóstego dnia szóstego miesiąca, w święto suszenia smoczych szat, wielu zmarło od upału. Z naszego sklepiku funeralnego Nowy Świat wykupiono wszystkie szaty żałobne. W mgnieniu oka zniknęły nawet stare towary, zalegające w szafach, w których o mało co nie zalęgło się robactwo.

Wykupiono wieńce.

Wykupiono co do arkusza pozłacany papier z teksturą.

Były w naszym sklepie papierowe figurki dziewcząt i chłopców. Z papieru białego, żółtego, wzorzystego. Były złote kielichy i srebrne misy wykonane z bambusa. Złote i srebrne góry. Złote i srebrne konie. Funeralne banknoty piętrzyły się na podłodze sklepu jak stosy świeżo wypłaconej z banku gotówki. Biały smok przydepnął czarnowłosą głowę chłopca prowadzącego konia. Z kolei szafirowy smok został przyciśnięty przez jadeitową dziewczynę. Kilka dni wcześniej, wchodząc do naszego sklepiku zwanego Nowym Światem, poczułbyś się przytłoczony całym tym przepychem akcesoriów żałobnych. Ale teraz wyglądało to znacznie lepiej. W okolicach święta suszenia smoczych szat interes niespodziewanie się ożywił. Towar znikał w mgnieniu oka. Półki pustoszały. Jakby ktoś ludziom powiedział, że wszystko podrożeje, więc rzucili się do banków po pieniądze, żeby nakupić rzeczy na zapas. Banki opróżniono. Wypłacono nawet dawno nieużywane banknoty sprzed reformy. Wszystkie sklepy świeciły pustkami.

18.00 – 18.30

Zapadł zmierzch.

Zmierzch trzymany w uścisku dusznego gorąca. Nawet w miejscach, gdzie zwykle wiało na przestrzał, teraz powietrze stało nieruchomo. Wszystkie ściany i filary oblepione były popiołem. Świat sprawiał wrażenie, jakby za moment miał upiec się na śmierć. Skwierczały ludzkie serca.

Po pracowitym dniu na roli ludzie byli skrajnie wyczerpani. Wykończeni do granic. Jedni przysypiali podczas zbierania pszenicy z pola. Inni na klepisku podczas młócenia i przemiału. Tego roku pszenica obrodziła obficie. Ziarna w kłosach były wielkości ziaren soi. Tak że mąka niemal sama wysypywała się z kłosów przez szczeliny między ziarnami. Wylewała się od nadmiaru. Złote kłosy opadały na ziemię. Plątały się pod nogami. Ludzie ślizgali się na ziarnach. Według prognozy pogody za trzy dni miały nadejść burze. Okres ulewnych deszczy. Mówiono, że jeśli ktoś nie zdoła natychmiast zebrać zboża z pola, wszystko zgnije.

Więc wszyscy rzucili się do żniw.

Żęli i młócili jak opętani.

Wszystkie sierpy we wsi wymachiwały w powietrzu. Z osełek od namiętnego ostrzenia omal nie dobywały się skry. Czy to na polach, czy na dzikich terenach, wszędzie przemykały ludzkie sylwetki. Wszędzie niosły się ludzkie głosy. Na klepiskach i na całym świecie, wszędzie sylwetki, wszędzie głosy. Głosy ścierające się z głosami. Koromysła wymieniające się ciosami przy bliskim spotkaniu. Rodziny bijące się o pierwszeństwo do młockarni. Mój trzeci wujek z piątym wujkiem kłócący się o miejsce przy żarnach.

Skulony przy drzwiach sklepu, czytałem Całowanego Lenina w słonecznym strumieniu czasu Yan Lianke. Rodzice ustawili przed wejściem bambusowe leżaki. Kiedy światło padało pod odpowiednim kątem, można było odczytać wypisane na sklepowym szyldzie słowa „Nowy Świat”. Złote znaki na czarnym tle. We wczesnowieczornym półmroku złoty kolor przypominał jednak bardziej wyblakły odcień lessowej ziemi. Krótko po kolacji tata ze szklanką wody w dłoni przysiadł na swoim leżaku przy drodze. Mama przykuśtykała, by podać mu wachlarz. Wtedy do taty podszedł nagle jakiś człowiek. Był wysokiego wzrostu. Plecy miał obnażone, koszulę podwiniętą aż pod obojczyki. Pachniało od niego potem i ściętą pszenicą, której resztki opadały mu pod stopy. Był czerwony na twarzy, krótko obcięty. We włosach plątała mu się słoma. Suche listki pszenicy powiewały na czubku głowy jak chorągiewki. Jego przyspieszony, chrapliwy oddech brzmiał, jakby ktoś wyrywał mu z gardła chropawe powrósło.

– Bracie Tianbao, zrób dla mojego ojca trzy wieńce i pięć zestawów papierowych ozdób.

Tata znieruchomiał.

– A co z twoim ojcem?

– Umarł. W południe położył się w pokoju i zasnął. Po dwóch dniach z rzędu pracy na polu kazałem mu się przespać. Ewidentnie spał, ale w pewnym momencie nagle zerwał się z łóżka. Chwycił za sierp. Jak nie zbierzemy pszenicy, to zgnije na polu, mamrotał, wszystko zgnije, jak nie zbierzemy w porę. I ruszył w stronę pola. Ignorował wszystkich po drodze. Nawet nie raczył odwrócić głowy w stronę pozdrawiających go znajomych. Całkowicie skupiony był na sobie. Ci, którzy go widzieli, mówili, że wyglądał, jakby lunatykował. Nic do niego nie docierało. Był pogrążony we śnie, z którego nie dało się go wybudzić. Mówił coś sam do siebie. Jakby znajdował się w zupełnie innym świecie i rozmawiał ze swoim równoległym ja. Wreszcie dotarł na pole. Trzeba to jak najszybciej zebrać, stwierdził, i zaczął wymachiwać sierpem. Pochylony, wywijał nim jak obłąkany. Ale się zmęczyłem, wyrwało mu się w pewnym momencie. Wyprostował się, żeby odetchnąć. Strasznie chce mi się pić, westchnął, i ruszył do kanału u stóp Zachodniej Góry zaczerpnąć wody. Pijąc, osunął się we śnie do kanału i utonął.

Ten, który przyszedł opowiedzieć, że ojciec utonął w kanale, to był jeden z naszych dalekich krewnych, nazywał się Xia i mieszkał we wschodniej części miasteczka. Potem powiedziano mi, że powinienem zwracać się do niego „wujku Xia”. Wujek Xia dodał jednak, że ostatecznie jego ojca spotkała pomyślność. Przez tyle lat nie widziano, by ktoś lunatykował. Jego przypadek był zaskakujący. Skoro umarł we śnie, znaczy, że nie cierpiał. To powiedziawszy, wujek Xia ruszył pospiesznie w swoją stronę. Twarz mu poszarzała jak pył. Na nogach miał białe szmaciane buty. Niedbale wsunięta stopa wystawała na zewnątrz, przydeptując tylną część cholewki.

Wujek Xia przyszedł i odszedł w pośpiechu, jak ktoś, kto wyszedł z domu i zorientował się, że nie wziął ze sobą klucza, więc ruszył z powrotem, by go poszukać. Ja zaś siedziałem przed sklepem, czytając książkę. Czytałem Całowanego Lenina w słonecznym strumieniu czasu Yan Lianke. To powieść o rewolucji. Rewolucja jest jak tornado, które nie ustaje przez cały rok. Rewolucjoniści przypominają szaleńców rzucanych przez wiatr na wszystkie strony. Morza targane gniewnymi sztormami, lądy dręczone spazmami nawałnic. Żeglarze potrzebują sternika, wszelkie stworzenie potrzebuje słońca. Zdania wystrzeliwały jak petardy. Grzmiały jak gromy w upalny letni dzień. Były gęste. Błotniste. Brudno-dźwięczne, dźwięczno-brudne. Ogólnie chodziło o to, że naszym zachciało się kupić z Rosji zwłoki Lenina. Wierutna bzdura opisana przez niego jak prawdziwy fakt. Nie podobała mi się ta historia. Nie podobał mi się ton, jakim o tym opowiadał. A jednak coś mnie w tej książce pociągało. Właśnie w czasie, kiedy czytałem tę powieść, przyszedł i odszedł wujek Xia, a między przyjściem a odejściem powiedział to, co powiedział. Podniosłem głowę znad książki, żeby spojrzeć na twarz taty. Była jeszcze posępniejsza i bledsza niż twarz wujka Xia. Jeszcze bardziej przypominała surową betonową ścianę. Twarz wujka była twarzą człowieka, który zgubił klucz. Twarz taty była twarzą człowieka, który przypadkiem znalazł cały pęk kluczy, przydatnych i całkiem bezużytecznych. Nie wie, czy powinien je wyrzucić z powrotem, czy postać i poczekać, aż w pośpiechu wróci po nie ten, kto je zgubił. Waha się. Szamoce z myślami. Tata wstał z leżaka. Ze sklepu dobiegł głos mamy. Pytała, co się stało.

– Znowu ktoś umarł. – Tata odwrócił wzrok od oddalającej się sylwetki wujka Xia. – Staruszek Xia ze wschodniej części miasteczka. Utopił się w kanale, lunatykując.

Pytanie i odpowiedź. Jak powiew wiatru poruszający liście. Tata wstał i ruszył ospale w kierunku sklepu. Szedł powoli, dzięki czemu dał mi trochę czasu, żebym mógł opowiedzieć, jak wyglądał sklep od środka. Mieścił się on w dwukondygnacyjnym budynku z czerwonej cegły, jakich wiele przy północnych ulicach miasteczka. Na górze znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, na dole część handlowa. W części handlowej zaś dwa pomieszczenia frontowe służyły za sklep, w którym przyjmowano klientów. Całe zawalone były wieńcami, wycinankami krów i koni, złotymi i srebrnymi górami oraz figurkami chłopców i dziewcząt. Wszystko to były tradycyjne akcesoria pogrzebowe. Spośród bardziej nowoczesnych towarów mieliśmy na przykład telewizor z masy papierowej. Do tego lodówki, samochody, maszyny do szycia. Moja mama miała problemy z chodzeniem, ale ręce miała sprawne jak mało kto. Potrafiła wycinać z papieru cuda. Wycięte przez nią dekoracje okienne były jak żywe. Sroki i majny, kiedy wiatr przywiewał zapach pszenicy z pól, wyglądały, jakby miały zacząć śpiewać. Traktory wydawało się, że jeszcze chwila, a wypuszczą z kominów dym. Dawniej młode pary z całej wsi przychodziły do niej poprosić, by powycinała dla nich dekoracje weselne. Wszyscy w gminie, z burmistrzem na czele, powtarzali, że moja mama jest mistrzynią papierowych robótek. Ale na weselnych wycinankach trudno było cokolwiek zarobić. Nikt nie chciał ich kupować za pieniądze. Dlatego też rodzice zdecydowali się otworzyć sklep z artykułami funeralnymi, który nazwali Nowym Światem. Tata wykonywał bambusowe stelaże i ramki. Mama zaś zajmowała się wycinaniem papierowych dekoracji. Wspólnie tworzyli cudeńka, za które ludzie gotowi byli sypnąć groszem.

Dziwne, że ludzie są gotowi kupować rzeczy na pogrzeb, a na wesele niekoniecznie.

Dziwne, że ludzie wierzą w sny, a nie w jawę.

Pora na parę słów o moim tacie. Mój tata faktycznie był bardzo niski. Miał niecałe metr pięćdziesiąt wzrostu. Za to mama jest wysoka. Wyższa od niego o głowę. Ale ma jedną nogę krótszą. Dokładniej, prawą. To od tego, że w dzieciństwie potrącił ją samochód. Od tej pory kuleje. Zostało jej tak na zawsze. Dlatego moi rodzice rzadko pokazywali się razem na ulicy. Tata był niski, ale tempo miał niezłe. Mknął jak strzała. No i gardła też natura mu nie pożałowała. Jego głos huczał jak grom. Jak się rozzłościł, to tynk leciał ze ścian. Opadały liście z papierowych kwiatów w wieńcach. Ale ogólnie był dobrym człowiekiem. I w sumie złościł się rzadko. A jak już mu się zdarzyło, to raczej obywało się bez rękoczynów. Przez czternaście lat swojego życia tylko kilka razy widziałem, żeby podniósł rękę na mamę. A zwyzywał ją może kilkanaście razy.

Mama siedziała wtedy i cierpliwie znosiła ciosy. Tata był porządnym człowiekiem. Zamachnął się parę razy i odpuszczał.

Kiedy wyzywał, mama również przeczekiwała cierpliwie. To dobra kobieta. Wiedziała, że tata pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie.

Rodzice byli naprawdę dobrymi ludźmi. Ani razu nie spuścili mi lania ani nie skrzyczeli.

Tak właśnie było w naszym domu. W którymś momencie mama z tatą otworzyli Nowy Świat. Zaczęli sprzedawać wieńce, ubrania żałobne, ozdoby z papieru. Odtąd zarabiali na życie na śmierci. Kiedy ktoś umierał, dla naszej rodziny oznaczało to dobry interes. Ale moi rodzice byli porządnymi ludźmi, więc bynajmniej nie życzyli nikomu nieszczęścia. Ani trochę. Przeciwnie. Kiedy biznes się kręcił, tata zaczynał z niepokojem pytać mamę, co to takiego się dzieje. Albo mama pytała tatę, co się dzieje. No co to się dzieje.

Usłyszałem ze sklepu głos taty pytającego, co się dzieje. No co się dzieje. Co to się dzieje. Dopiero co sklep pękał w szwach od towaru, a teraz nagle świeci pustkami. Mama siedziała w miejscu, w którym wcześniej piętrzyły się wiązanki. Przed nią leżały stosy czerwonego, żółtego, niebieskiego i zielonego papieru. W prawej ręce trzymała nożyczki. W lewej poskładany czerwony papier. Wszędzie walały się skrawki i ścinki. Otoczona tymi wszystkimi kolorami, z nożyczkami w dłoni, mama niespodziewanie zasnęła.

Zasnęła oparta o ścianę.

Zasnęła zmęczona wyrabianiem dekoracji pogrzebowych.

Tata stał przy niej. Co się dzieje. No co to się dzieje. Trzy zamówione wieńce i pięć kompletów ozdób papierowych musi być gotowe na rano.

Wetknąłem głowę przez drzwi, żeby sprawdzić, co się dzieje. Na widok mamy pomyślałem o starszym panu Xia, który umarł, lunatykując. Przypomniało mi się, że przy tak zwanym lunatykowaniu człowiek zaczyna robić to, o czym najintensywniej myślał na jawie, to, co najgłębiej wyryło mu się w umyśle. W oficjalnym języku mówi się, że implementował. Potocznie, wykonywał. Wykonywał przez sen to, co wymyślił na jawie. Zacząłem się zastanawiać, jakie plany próbowaliby implementować moi rodzice, gdyby zaczęli lunatykować. Co by robili. Co mieli najgłębiej wyryte w umysłach.

Nagle uderzyła mnie inna myśl. Czy i ja będę lunatykował? A jeśli tak, to co zrobię? Co takiego będę robił przez sen?

18.31 – 19.30

Niestety, odkąd pamiętam, zawsze sypiałem bardzo mało. Nigdy nie zdołałem zasnąć naprawdę głęboko, nawet kiedy byłem bardzo zmęczony. Nie miałem też niczego, o czym myślałbym szczególnie intensywnie, czegoś, co byłoby wyryte głęboko w moim umyśle. Nie byłem w stanie zacząć lunatykować, tak jak mężczyzna nie jest w stanie zajść w ciążę. Albo jak drzewko brzoskwiniowe nie jest w stanie zakwitnąć kwiatami moreli. Ale za to widziałem lunatyków i byłem zaskoczony nagłością, z jaką to wszystko się zaczęło. Nie spodziewałem się, że zjawią się tu tak szybko. Ani że zaczną się schodzić jeden po drugim. Ani tym bardziej, że niebawem cała wioska i miasteczko, i gmina, i wszystkie wioski i miasteczka, i gminy w górach Funiu i wszystkich innych górach, i w ogóle cały świat, zaczną lunatykować i że będą się tu tłoczyć, dziesiątkami, setkami, tysiącami.

Ludzie ze wszystkich domostw wylegli na ulice we śnie.

Tysiące, miliony lunatyków.

Cały świat pogrążył się w lunatycznym transie.

Byłem jeszcze w trakcie lektury Całowanego Lenina w słonecznym strumieniu czasu. Historia była dziwna jak kwiaty moreli na drzewku brzoskwini. Choćby nie wiem jak nie podobała ci się ta opowieść, to jednak wciągała cię do środka za rękę. Wciągała do samego środeczka.

Gao Aijun znalazł na ulicy jednofenówkę. Chciał kupić sobie w sklepie cukierka. Okazało się jednak, że cukierek kosztował dwa feny, brakowało mu więc jeszcze połowy. Wtedy sprzedał swój słomkowy kapelusz. Dostał za niego pięć mao, czyli pięćdziesiąt fenów. Z pięcioma mao w ręku zamarzyło mu się jeszcze pół jina duszonej wieprzowiny. Mięso pachniało tak apetycznie. Tyle że jin duszonej wieprzowiny kosztował dziesięć yuanów. Znów nie było go stać. Tym razem więc sprzedał ubranie. Zostawił sobie tylko slipki, żeby zakryć intymne części ciała. Za ubranie otrzymał całkiem sporą kwotę. Aż pięćdziesiąt yuanów. Z taką sumą miał już ochotę nie na pół jina czy jin duszonej wieprzowiny, ale na solidną porcję porządnego mięsa, żeby nabrać sił i móc odwiedzić zakład fryzjerski na drugim końcu wsi. Dziewczęta, które tam pracowały, świadczyły bowiem również usługi innego rodzaju. Zakład fryzjerski przypominał dom publiczny. Mówiono, że nowo przybyłe dziewczęta z Suzhou i Hangzhou są naprawdę świetne, mają nadzwyczaj delikatną skórę, gładką i miękką jak woda źródlana. Ale wizyta w domu publicznym i dotykanie dziewcząt gładkich i miękkich jak woda źródlana to przecież nie kwestia pięćdziesięciu kilku yuanów. Za jedną wizytę, jedną usługę, płaciło się 150 yuanów. A jeśli ktoś nie mógł się rozstać i chciał zostać na noc, cena szybowała do 500 yuanów. Skąd tu wziąć 500 yuanów? No ale przecież dom publiczny był jego największym marzeniem i pragnieniem od dziecka. Cóż, ostatecznie, żeby zrealizować plan, trzeba czasem coś poświęcić. Tupnął nogą, zacisnął zęby i zdecydował, że wróci do domu i sprzeda swoją żonę Xia Hongmei.

Jak taka historia, taka powieść, może być prawdziwa? Jak to możliwe, że brzmi jak prawdziwa? Zastanawiałem się nad tym i chciało mi się śmiać. A kiedy tak chciało mi się śmiać, jeszcze śmieszniejsza i jeszcze prawdziwsza rzecz wydarzyła się tuż obok mnie. Od strony ulicy dobiegł moich uszu odgłos kroków. Jakby kilka dłoni chaotycznie uderzało w membranę bębna. Odwróciłem się i zobaczyłem grupkę dzieci. Niektóre miały po kilka, inne kilkanaście lat. Podążały za pewnym trzydziestokilkuletnim mężczyzną. Mężczyzna ten miał obnażone plecy, w dłoni zaś trzymał drewnianą szuflę używaną na klepisku do przewracania zboża przy omłocie. Mruczał coś do siebie pod nosem. Lada chwila zaczną się kilkudniowe ulewy. Na pewno się zaczną. Nie masz, jak inni, swojego biznesu, żyjesz tylko z upraw. Jak nie zbierzesz pszenicy w porę, to wszystko zgnije na polu. I na nic kilka miesięcy pracy. Oczy miał półprzymknięte. Trochę jakby spał, ale jednak nie do końca. Poruszał się tak szybko, jakby gnał go wiatr. Wyglądało to trochę, jak gdyby ktoś popychał go od tyłu.

Było upalnie i duszno. W powietrzu nie dało się odczuć ani odrobiny wilgoci, ani jednego powiewu wieczornego chłodu. Grupka przemieszczała się ze wschodu na zachód. Przeszli przez ulicę, jakby przecinali wąską wstążkę. Światło było błotnistożółte. Unosiło się nad ich głowami niczym popiół. Jakby brnęli przez popielistą chmurę. Jedno z dzieci, które podążały za mężczyzną, było zupełnie nagie. Ptaszek między nogami huśtał mu się bezwładnie, jakby już, już miał się oderwać i odfrunąć, ale zaraz przysiadał bezradny, po czym podejmował kolejną próbę.

– On lunatykuje. Lunatykuje – szeptały między sobą nieśmiało dzieci. Jak gdyby się bały, że wybudzą go ze snu. Widać było jednak, że niesamowita ciekawość i radość rozsadzają je od środka.

Lunatyk mknął przodem. Wyglądał, jakby rozwartymi ustami połykał drogę.

Dzieciaki truchtały za nim, zachowując dystans kilku kroków, żeby go przypadkiem nie obudzić, kończąc tym samym spektakl w najciekawszym momencie akcji.

I tak doszli do mnie.

Okazało się, że był to wujek Zhang, nasz dawny sąsiad z naprzeciwka, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w starym domu. Wujek Zhang znany był w całej wiosce ze swej bezużyteczności. Nie potrafił zarabiać pieniędzy, robić interesów. Dostawał za to po twarzy od żony. Co więcej, regularnie sypiała ona na wschodnim brzegu rzeki, w biały dzień, na widoku, z mężczyzną, który potrafił zarabiać. Wyjechała potem nawet razem z nim do miasta. Do Luoyangu i Zhengzhou. Ale mężczyzna znudził się nią niebawem, przestała mu się podobać. Porzucona, wróciła więc do domu. Kiedy się zjawiła, wujek Zhang przywitał marnotrawną żonę słowami:

– O, jesteś. Szybko, umyj ręce i twarz i siadaj do jedzenia.

I ugotował jej smakowity obiad.

Taki typ był z wujka Zhanga. A teraz zaczął lunatykować.

Stanąłem w drzwiach Nowego Świata.

– Wujku Zhang!

Moje wołanie brzmiało jak strzelający popcorn. Poruszone eksplozją upalne powietrze trzeszczało i chrzęszczało.

– Tato! Wujek Zhang… Nasz sąsiad… Wujek Zhang z naprzeciwka lunatykuje… – krzyknąłem przez drzwi. – Właśnie przeszedł przed naszym sklepem.

Odłożyłem książkę, zeskoczyłem ze schodka i podążyłem za wujkiem Zhangiem i towarzyszącymi mu dziećmi. Dogoniłem ich. Przedzierałem się przez grupkę jak przez las. Przy kolejnej latarni udało mi się zbliżyć do wujka Zhanga. Pociągnąłem go leciutko za rękę.

– Obudź się! Wujku Zhang, lunatykujesz!

– Wujku, no obudź się! Chodzisz przez sen!

Ale wujek Zhang nie zwracał na mnie uwagi. Odtrącił moją rękę.

– Co to będzie, jak zacznie padać i pszenica zgnije na polu. Co to będzie – mamrotał. Spróbowałem więc ponownie. Dogoniłem go i złapałem za ramię. A on znowu odepchnął moją rękę.

– Jak zboże zgnije, to żona z dzieckiem po powrocie nie będą mieli co jeść. Jak poczuje głód, to znowu ucieknie do innego.

Ale nie mówił tego już z taką mocą jak wcześniej. Jakby się bał, że inni usłyszą.

Wzdrygnąłem się z przerażenia. Instynktownie zwolniłem kroku. Po chwili jednak otrząsnąłem się i znów przyspieszyłem, zbliżając się do niego. Wyprzedziłem go i stanąłem przed nim, spoglądając mu w twarz. Kolorem i fakturą przypominała szarą cegłę. Z kolei jego ciało było sztywne jak stary wiąz. Krok miał mocny niczym dwa rozhuśtane młoty. Jego oczy pozostawały otwarte, jakby nie spał. Zupełnie jak na jawie. Wystarczyło jednak, że zaczął mówić, a od razu, bez patrzenia, wiadomo było, że pogrążony jest we śnie.

Nocne niebo nad miasteczkiem było białawe, jak gdyby zasnute warstwą mgły. Wpatrując się dokładniej, można było jednak dostrzec w tej mgle rozproszone punkciki światła, jakby zabłąkała się w niej chmara robaczków świętojańskich. Zakład fryzjerski i sklepik spożywczy, pawilon wielobranżowy i sklep z AGD, prywatny sklep odzieżowy i państwowy dom handlowy z artykułami elektronicznymi – witryny wszystkich punktów handlowych i usługowych w gminie co do jednej były pozasłaniane, a drzwi pozamykane na cztery spusty. W niektórych byli ludzie, w niektórych nie. W niektórych świeciły się światła, w niektórych nie. Niektórzy właściciele wrócili do domów, by zająć się żniwami. Niektórzy siedzieli albo leżeli, chłodząc się przy wentylatorach. Jeszcze inni przesiadywali albo wylegiwali się przy drodze, wachlując się wachlarzami z liści pałki wodnej. Na ulicach panowała cisza. W nocnym powietrzu wyczuwało się jakieś napięcie. Ludzie z kolei wydawali się rozleniwieni. Kiedy wujek Zhang przechodził między nimi, niektórzy odwracali głowę, żeby popatrzeć, inni nie zadali sobie nawet takiego trudu, skupieni całkowicie na swoich własnych zajęciach i słowach.

Dzieci krzyczały: „Lunatyk idzie! Patrzcie na lunatyka!”. W ich nawoływaniach była mglistość nocy. Może ktoś je usłyszał. A może nie. Możliwe też, że ludzie słyszeli, ale tak jakby nie. Ktoś chyba jednak usłyszał, bo wyszedł przed bramę, popatrzył, zaśmiał się, ale kiedy tylko wujek Zhang się oddalił, natychmiast wrócił do swoich spraw. Lunatykowanie to wielka rzecz. Z drugiej strony, w lunatykowaniu nie ma przecież nic takiego. Dzieje się to regularnie od tysięcy lat we wszystkich miejscowościach. Każdego lata. Każdego miesiąca. Dlaczego kogoś miałoby obchodzić cudze lunatykowanie? Wreszcie, komu się to nie zdarzyło przynajmniej parę razy w życiu? Chociażby takie obrócenie się we śnie i zrzucenie kołdry z łóżka. Albo mówienie przez sen. To takie jakby płytkie lunatykowanie. Łatwo od niego przejść do głębszego stanu i zacząć wędrować po pokoju. Ludzie żyją na tym świecie, angażują się w różne rzeczy, to i nie dziwota, że od czasu do czasu coś przeniknie do snu i zaczynają lunatykować płycej albo głębiej.

Noce były takie mętne.

Dni takie skwarne.

Zapracowani pracowali, rozleniwieni lenili się. Ci zaś, którzy nie byli ani zapracowani, ani rozleniwieni, kontynuowali swoje niezapracowanie i nierozleniwienie.

Wujek Zhang wyszedł z miasteczka i dotarł na skraj swojego pola. Na maleńkie klepisko, które zdążył przygotować, zanim pszenica dojrzała. Sceneria na terenie niezabudowanym była zupełnie inna niż w miasteczku. Na otwartym polu wiało, to mocniej, to słabiej. Maleńkie klepiska należące do jednego gospodarstwa lub współdzielone przez dwa gospodarstwa, jedno większe, centralne, o powierzchni pół mu, przygotowane wspólnymi siłami przez kilka domostw, wreszcie największe, o powierzchni ponad jednego mu, pozostawione przez dawną brygadę produkcyjną, rozłożone były wzdłuż drogi, która przypominała płynącą środkiem rzekę z licznymi rozlewiskami. Z oddali, od strony dużego klepiska, niósł się warkot młockarni. Z pobliskich małych klepisk dochodził zaś chrzęst żaren, obracanych przez woły i konie. I odgłos ręcznego wytrzepywania ziaren z kłosów. Dźwięki te były jak kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset łodzi dryfujących po tafli jeziora.

Nocne niebo jest nieskończenie wielkie. Klepiska to w porównaniu z nim maleńkie plamki. Dochodzące z nich odgłosy zostały wchłonięte przez noc. Nastała cisza. Światła na klepiskach miały błotnistożółty kolor. Wujek Zhang, brnąc przez mokre pola, zmierzał w kierunku północnym. Podążające za nim do tej pory dzieci zniechęciły się i przypatrywały się z daleka, stojąc na skraju zabudowań. Ja jednak nie dawałem za wygraną i nie opuszczałem wujka na krok. Chciałem zobaczyć, jak wpada na drzewo. Albo na słup wysokiego napięcia. Poleciałaby mu wtedy krew z nosa i przebudziłby się na pewno. Chciałem zobaczyć, jak zareaguje po przebudzeniu. Co powie. Co zrobi.

Na szczęście klepisko należące do jego rodziny znajdowało się niedaleko. Jakieś pół li na północ. Żeby się na nie dostać, trzeba było tylko przekroczyć kanał irygacyjny biegnący wzdłuż drogi. Przekraczając kanał, wujek Zhang poślizgnął się jednak i wpadł do wody. Myślałem, że się ocknie, ale on tylko wykonał parę instynktownych ruchów, żeby wydostać się na brzeg, w kanale zabulgotało, po czym dalej brnął przed siebie w letargu.

– Mężczyzna, póki żyje, nie może dopuścić, żeby żona i dziecko nie mieli co jeść. Nie może im pozwolić głodować – powtarzał przez sen.

I tak dotarł wreszcie na klepisko. Znał w końcu drogę doskonale. Trafiłby tu w ciemno. Zapalił wiszącą na pobliskiej topoli lampę. Zrobiło się jasno. Odłożył drewnianą szuflę i szukał czegoś intensywnie. Przeciągnął na środek klepiska stelaż służący do wytrzepywania ziarna z kłosów. Potem przyniósł snop pszenicy i rozsupłał sznurek, starając się utrzymać pęk w rękach, a następnie, odwróciwszy naręcze zboża kłosami do dołu, zaczął wytrzepywać ich zawartość, uderzając o metalową ramę.

Stałem przy nim. Widział klepisko i wszystko, co na nim, ale nie widział mnie. To dlatego, że nie miał mojego obrazu w umyśle. Podczas lunatykowania zaś zauważa się tylko to, co ma się zakodowane głęboko w głowie. Nic, co nie było polem ani klepiskiem, nie istniało więc dla niego. Unoszące się w powietrzu wytrzepywane ziarna pszenicy wyglądały jak chmura pyłu po eksplozji. Towarzyszyły temu leciutki chrobot i szelest. Rozchodził się też zapach dojrzałej pszenicy jak z woka. Na niebie zrobiło się jakby więcej gwiazd. Z oddali słychać było też odgłosy kłótni o kolejkę przy młockarniach i żarnach. W pobliżu zaś od czasu do czasu, z tego czy innego drzewa, odzywał się słowik. Poza tym nic. Cisza, spokój, czystość. A wszystko spowite mglistą szarością. Po twarzy ściekał mu pot. Schylił się, by zebrać z ziemi kilka ziarenek pszenicy, które upadły obok. I to wszystko. Poza tym cisza, spokój, czystość. I mglista szarość. Kiedy uporał się z jednym snopem, przyniósł kolejny. I to wszystko. Poza tym cisza, spokój, czystość. Nie miałem ochoty patrzeć dalej. Wystarczyło mi w zupełności.

A więc to jest lunatykowanie. Lunatykowanie jest wtedy, kiedy ptaki wlecą komuś do mózgu. I wywrócą wszystko w głowie do góry nogami. Tak że człowiek robi przez sen wszystko, czego pragnął lub o czym myślał na jawie. Nawet to, czego nie powinien robić. Chciałem wracać. Ale kiedy już, już miałem odwrócić się i odejść, stało się coś niespodziewanego. Zdarzenie, które zabrzęczało jak rozbita szklana butelka. Wujek Zhang uporał się z kolejną porcją pszenicy i ruszył po trzeci snop. Ale kiedy do niego podszedł, nagle zmienił zdanie i nie wiedzieć czemu, postąpił parę kroków dalej, znikając za stogiem. Niemal w tej samej chwili zza stogu wyskoczył nocny kot. Wskoczył mu na ramiona, odbił się i pomknął dalej. Możliwe, że drasnął go pazurem. Wujek Zhang instynktownie zasłonił twarz dłonią. Stał tak przez chwilę osłupiały niczym pień. Po chwili zaczął wydawać z siebie jakieś dźwięki, ni to mrucząc coś do siebie, ni to besztając się, głosem, w którym pobrzmiewało zdziwienie i wahanie.

– Co ja tu robię?

Odwrócił się, popatrzył wokół.

– To nasze klepisko. Skąd ja się tu wziąłem? Jak to się stało, że w środku nocy młócę pszenicę? Jak się tu znalazłem?

Obudził się. A przynajmniej tak się wydawało.

– Przecież spałem. To jakim cudem mogłem znaleźć się tutaj i dlaczego młócę zboże?

Wyglądało na to, że faktycznie się ocknął. Popatrzył w niebo. Na jego twarzy malowało się przerażenie i zagubienie, których oczywiście sam nie mógł zobaczyć. Odwrócił się i znów zaczął się za czymś rozglądać. Kiedy jego wzrok spoczął na drewnianej szufli, wydawało się, że nagle coś sobie przypomniał. Przykucnął gwałtownie. Wymierzył sobie otrzeźwiający policzek.

– Ale z ciebie idiota. Gdzie twoja godność? Żona cię zostawia dla innego, a ty dla niej, kurwa, po nocach pszenicę młócisz? Ona śpi z innym, a ty się martwisz o pszenicę dla niej?

I dalej uderzał się dłonią po twarzy, raz za razem, jakby walił w ścianę.

– Debil skończony. Za grosz honoru.

Bił się po twarzy i bił się też najwyraźniej z myślami.

– Ale to przecież nie dla niej. To dla dziecka. Kto by tam się poświęcał dla niej? Wszystko dla małego.

A potem przestał bić. I mówić też przestał. Przewrócił się jak worek z mąką. Poleżał chwilę, po czym zasnął oparty o stóg pszenicy. Jak ktoś, kto rozbudza się na chwilę, przewraca na drugi bok, by za moment z powrotem zapaść w sen. Jak gdyby ten moment świadomości był tylko muzycznym przerywnikiem w śnie. Piosenką, która rozbrzmiewa na chwilę i milknie, i wszystko na powrót pogrąża się w sennej ciszy. Przestraszyłem się. I to bardzo. Stałem tak przy nim, zupełnie jakbym oglądał odgrywane przez niego dla mnie przedstawienie. Nie wierzyłem w to jego zasypianie i przebudzanie się. Spróbowałem zbliżyć się do niego. Popchnąłem go leciutko ręką. Jakbym popychał kamienną kolumnę. Spróbowałem potrząsnąć nim dwoma rękami. Jakbym potrząsał wielkim bukłakiem z wodą. Jego ciało zakołysało się pod naporem moich rąk, ale za chwilę znowu wróciło do dawnej pozycji.

– Wujku Zhang, wujku Zhang! – krzyczałem. Jakbym próbował przywołać z zaświatów zmarłego. Tyle że on oddychał. Czasem nawet ze świstem.

– Twoja żona wróciła. Twoja żona tu jest.

Przestałem potrząsać. Nie zależało mi już, żeby go budzić. Wyglądał, jakby nie żył, jakby osunął się ze snu w śmierć. Jego ciało było już właściwie tylko zwłokami. A więc wołałem do tego ciała przypominającego zwłoki.

– Twoja żona wróciła. Wróciła razem z tamtym facetem. Kiedy spałeś, wróciła twoja żona z tamtym.

W jednej chwili wszystko się zmieniło.

Nic już nie było takie samo.

Jak gdyby w środku nocy rozbłysło słońce.

Wyglądało to, jakby wujkowi Zhangowi nagle zapaliła się skóra. Gdy tak wołałem, jego twarz nieruchoma i sztywna dotąd jak cegła nagle drgnęła. Usiadł, policzki skręcały mu się w konwulsjach, cera zrobiła się jeszcze bardziej szara niż przedtem. Otworzył szeroko oczy i utkwił spojrzenie we mnie. Ale nie patrzył na mnie, tylko jak gdyby na drogę, która biegła za moimi plecami. Była ona jak rzeka płynąca z oddali. I wpływająca w dal. Od północy ku południu. A wszystkie odgłosy dochodzące ze wsi przypominały szum wody płynącej rzecznym korytem. Wujek Zhang wpatrywał się w punkt, w którym droga znikała za północnym horyzontem. Jego żona właśnie tą drogą wyjechała ze wsi. Do Luoyangu. Do Zhengzhou. A potem może dalej, do Pekinu i Kantonu. W każdym razie z mężczyzną z innej wioski, który umiał zarabiać pieniądze.

Pojechała w świat.

Cały czas z namaszczeniem wpatrywał się w prowadzącą w świat drogę. Przy świetle lamp na klepisku widać było, jak zagryza wargi. Słychać było zgrzytanie ocierających się o siebie górnych i dolnych zębów. Jak dwie ścierające się sinoszare kamienne płyty. Dźwięk był sinoszary. Noc była sinoszara. I do tego duszna. Od czasu do czasu zawiewał leciutki wiatr. Wówczas do ludzkich nozdrzy dochodziły ziarenka pszenicznego zapachu. Drapały w gardle. Osadzały się w płucach i żołądkach. Drogą z południa na północ przejechał samochód. Światła przecięły mrok jak noże. I zniknęły w oddali. Wujek Zhang wpatrywał się w nie do końca. Wpatrywał się w niknący w dali samochód. Nie zgrzytał już zębami, lecz zaciskał je z całej siły. Ze szczeliny między górnym a dolnym uzębieniem dochodził sinoszary dźwięk, jak szron na liściach, które nie opadły na zimę z drzewa.

Liście te falowały w powietrzu. Pohuśtały się chwilę, po czym oderwały się od gałęzi i zawirowały na wietrze. Zimnym jak jego spojrzenie. Jak odgłos wydobywający się spomiędzy jego zębów.

Nagle wstał. Jakby pociągnął go za sobą ten samochód, który właśnie przemknął drogą. Wyprostowany nadal spoglądał w kierunku, w którym odjechało auto. Mięśnie na jego policzkach napinały się, tworząc wyraźne wypukłości i wklęsłości. Spomiędzy zębów zaś wciąż jeszcze wydobywał się głuchy zgrzyt. Kiedy tak stał, wydawało się, że z jego stawów zaraz eksploduje jakaś potężna siła. Nic nie mówił. Stał się nagle kimś innym. Nie był już człowiekiem, który drży o to, że pszenica zgnije mu na polu. Nie był człowiekiem, który obawia się, że jego żona wróci i nie będzie miała co jeść. Był kimś zupełnie innym.

Postał tak przez chwilę. Nie patrzył na mnie. Nie patrzył na świat. Wzrokiem przewiercał jakąś rzeczywistość, do której ja nie miałem dostępu. Jakiś inny obiekt w jakimś innym świecie. To coś w tym gdzieś musiało pochodzić z jego snu i chorego urojenia. Przewiercał to wzrokiem na wskroś. Na wylot. Do cna. Rozpracował do najmniejszego szczegółu. To coś sprawiło, że jego twarz stała się najpierw sinozielona, a potem ziemistoszara. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Nikt nie wiedział, co zobaczył, kiedy ponownie pogrążył się w letargu. Co napotkał w sennym świecie. Albo co się tam wydarzyło. Nic nie mówił. Milczał. Zaciskał zęby. Na szyi pulsowała mu niebieska żyłka. Jakby maleńki wąż pełzający po jego skórze.

A potem pojawiła się jeszcze jedna żyłka.

Dwie żyłki były jak dwa węże pełzające mu po szyi.

Po chwili zrobiło się tych wężyków całe stadko.

Oddalił się od stogu. Ruszył w kierunku metalowej konstrukcji służącej do wytrząsania ziaren. Kopnął leżącą na ziemi szuflę, jakby chciał usunąć tarasującą drogę gałąź albo suche badyle. Przewędrował w inny sen. Zupełnie inny od tego pierwszego. W tym nowym śnie podszedł do metalowej ramy, nachylił się i uniósł leżący obok pręt grubości kciuka. Zważył go w dłoni. Wypróbował. Po czym ruszył przed siebie i opuścił klepisko.

Pręt miał długość około dwóch chi. Wydawało się, że czekał tam na niego od tysięcy lat. Aż w końcu doczekał się bycia podniesionym przez niego. I w jego silnej dłoni, niesiony na jego silnych nogach, sprężystym krokiem podążył w stronę wsi.

Nie szedł tą samą trasą, którą przybył. Wędrował przez inny sen. Szedł wąską alejką w stronę jakiegoś miejsca, które widział we śnie. Zrobiłem parę kroków za nim. Zawołałem parę razy „wujku”. Ale widząc, że dalej mnie ignoruje, przystanąłem. Patrzyłem, jak wchodzi do wioski. Aż wreszcie zniknął za rogiem któregoś z domów.

A ja wróciłem główną drogą, kierując się na południe, do swojego domu.

TOM IIGeng 2. Część pierwsza: Ptaki fruwają jak oszalałe

21.00 – 21.20

W naszym Nowym Świecie również nie obyło się bez lunatykowania.

Lunatykowała moja mama.

Kiedy wychodziłem, leżała z wykręconą głową, a przed nią rozrzucone skrawki kolorowego papieru. Nożyczki upadły jej pod nogi. Na ulicach wszystko wyglądało jeszcze dość zwyczajnie. Księżyc świecił jasno. Latarnie rzucały błotnistożółty blask. Zmieszane razem błotnistość i jasność wyglądały jak woda po gotowaniu wlana do czystej wody. Tak że niebawem czysta woda także zmętniała.

Wszędzie panowała cisza. Martwa cisza.

Cicho i martwo. Martwo i cicho.

Tuż po zmierzchu w nocnym powietrzu zaczął rozchodzić się odgłos świńskiego pochrapywania. Gorący, brudny i lepki. Zalatujący potem. Zapach potu dobiegał zresztą ze wszystkich domostw. Jego opary dochodzące zza drzwi i bram, zmieszane w jedno, współtworzyły specyficzną woń letniej wiejskiej nocy.

Pośród tego zapachu letniej wiejskiej nocy niektórzy spali przy drodze. Inni siedzieli w drzwiach swoich sklepików, zakładów czy warsztatów i popijali herbatkę, wachlując się wachlarzami z liści pałki wodnej. Ktoś wyniósł z domu wentylator elektryczny i ustawił w progu. Obracające się szybko skrzydła jak noże szatkowały dostające się pomiędzy nie przynoszone przez wiatr liście. A ludzie siedzieli i rozmawiali. Na ulicach wszystko było jak wcześniej. Na świecie również nic się nie zmieniło.

A jednak nie był on już taki jak dawniej.

Oto rozpoczęło się Wielkie Lunatykowanie. Stopniowo opanowywało naszą wioskę. Nasze miasteczko. Naszą gminę. Ziemia pogrążała się w sennej zadumie i chaosie. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, że Wielkie Lunatykowanie rozsnuwa się już nad ich głowami gęstymi cumulonimbusami. Byli przekonani, że to po prostu zwyczajne letnie zachmurzenie. Wydawało im się, że to noc jak każda. Osamotniony wróciłem z pola do miasteczka. Widząc wszechobecny spokój, słysząc pochrapywanie, również myślałem, że wszystko jest jak dawniej. Po prostu pojawiło się kilku całkiem zwyczajnych lunatyków. Zerknąłem na ulicę Wschodnią, która była centrum aktywności miasteczka. Popatrzyłem na rozległe nocne niebo. Po czym wróciłem do Nowego Świata. Przy wejściu stał zaparkowany samochód. Przyjechał mój wujek, starszy brat mamy. Stanął w drzwiach sklepu, jak lekarz staje w drzwiach domu chorego.

– Siadaj, proszę.

Ale wujek nie zwracał uwagi na słowa taty, rozglądał się tylko po sklepie.

Wujek miał metr osiemdziesiąt wzrostu. Tata tylko metr pięćdziesiąt. Wujek ubrany był w jedwabną koszulę, w stylu, jaki lubili bogacze w okresie republikańskim. Tata z kolei miał nagie plecy i krótkie spodenki. Trudno było nazwać go szczupłym, ale przy wujku wyglądał na szczupłego. Był jak małe drzewko rosnące przy dużym drzewie. Jak krewny chorego przy lekarzu. Tata obok wujka wyglądał jak dziecko chorego człowieka, które podchodzi do rosłego doktora, błagając, by pomógł rodzicowi. Mama tymczasem siedziała w miejscu, w którym wcześniej zasnęła. Ale nie wyglądała już na śpiącą. Siedziała na stołku, na którym zwykle sadowiła się do robienia wycinanek. Na stołku tym leżała brudna i niezbyt miękka poduszka. Twarz mamy nie przypominała starych miejskich murów. Raczej zabrudzony kawałek materiału. Albo starą gazetę. Na nikogo nie spoglądała, tylko pomrukiwała do siebie:

PRZYPISY

Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

1 Geng – „straż”, tradycyjna miara czasu w nocy, odpowiada w przybliżeniu dwóm godzinom.