Dzicy detektywi - Bolano Roberto - ebook + książka

Dzicy detektywi ebook

Bolano Roberto

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To jedna z najgłośniejszych powieści Chilijczyka Roberta Bolaño, napisana z wielkim rozmachem i swobodą. Sylwester 1975 roku, miasto Meksyk. Arturo Belano i Ulises Lima, liderzy młodzieńczego ruchu literackiego, który nazywają „bebechorealizmem”, opuszczają miasto, aby szukać zaginionej legendarnej poetki. W swoich utworach Bolaño ukazuje różne aspekty chilijskiej historii, miesza i postaci zdarzenia autentyczne z wymyślonymi. Dla bohaterów powieści Bolaño – najczęściej pisarzy – literatura jest wszystkim. Jego prozę tworzą niezależne sceny, ale wszystkie jego dzieła są w pewien sposób ze sobą powiązane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1032

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Kamil Rekosz

Na obwolucie

Sępniki czarne (urubu), akwaforta Williama Home’a Lizarsa

z Birds of America (1827) Johna Jamesa Audubona.

Z archiwum University of Pittsburgh

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Maria Braunstein (wyd. 1)

Maciej Libich (wyd. 2)

Korekta

Maciej Korbasiński, Piotr Królak,

Ryszarda Krzeska, Małgorzata Denys

LOS DETECTIVES SALVAJES

Copyright © 1998, Roberto Bolaño

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Pindel and Nina Pluta

Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie 2 (pierwsze PIW)

Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-883-6

I.MEKSYKANIE ZAGUBIENI W MEKSYKU(1975)

2 listopada

Zostałem serdecznie zaproszony do wstąpienia w szeregi bebechorealistów. Oczywiście zgodziłem się. Nie było ceremonii powitalnej. I dobrze.

3 listopada

Nie za bardzo wiem, na czym polega bebechorealizm. Mam siedemnaście lat, nazywam się Juan García Madero, jestem na pierwszym semestrze prawa. Nie chciałem studiować prawa, wolałem literaturę, ale mój wuj się uparł i musiałem ustąpić. Jestem sierotą. Będę adwokatem. Tak właśnie powiedziałem wujowi i ciotce, po czym zamknąłem się w pokoju i płakałem całą noc. W każdym razie część nocy. Potem, pozornie zrezygnowany, wkroczyłem na sławetny Wydział Prawa, ale po miesiącu zapisałem się na warsztaty poetyckie Julia Césara Álama, na Wydziale Filologicznym, i w ten sposób poznałem bebechorealistów, albo realistów bebechowych, albo trzewiorealistów, czy nawet bebechalistów, jak czasami lubią się nazywać. Do tej pory byłem na warsztatach cztery razy i nigdy nic się nie działo, to znaczy tak tylko mówię, bo jakby się przyjrzeć, to zawsze coś się dzieje: czytaliśmy wiersze i Álamo, w zależności od humoru, albo je chwalił, albo masakrował; ktoś czytał, Álamo krytykował, inny czytał, Álamo krytykował, jeszcze jeden czytał, Álamo krytykował. Chwilami Álamo się nudził i prosił nas (tych, którzy akurat nie czytali), żebyśmy też krytykowali, i wtedy zaczynaliśmy krytykować, a Álamo czytał sobie gazetę.

Była to idealna metoda, żeby nikt się z nikim nie zaprzyjaźnił albo żeby podstawą przyjaźni były choroba i złość.

Nie mogę też powiedzieć, żeby Álamo był dobrym krytykiem, choć ciągle gadał o krytyce. Teraz wydaje mi się, że mówił dla samego mówienia. Wiedział, co to jest peryfraza, nie za dobrze, ale wiedział. Natomiast nie miał pojęcia, co to jest pentapodia (co, jak wszyscy wiedzą, w klasycznej metryce oznacza pięciostopowy wers), nie wiedział też, co to wiersz nikarchejski (forma zbliżona do jedenastozgłoskowca falecejskiego) ani co to tetrastych (czyli strofa czterowersowa). Skąd wiem, że nie wiedział? Ponieważ pierwszego dnia warsztatów popełniłem ten błąd i go zapytałem. Właściwie nie wiem dlaczego. Jedynym meksykańskim poetą, który zna te wszystkie pojęcia na pamięć, jest Octavio Paz (nasz wielki przeciwnik), reszta nie ma pojęcia, w każdym razie tak mi powiedział Ulises Lima kilka minut po tym, jak dołączyłem do bebechorealistów i zostałem radośnie przyjęty w ich szeregi. Zadawanie takich pytań Álamowi stanowiło, o czym rychło się przekonałem, wielki nietakt z mojej strony. Z początku wydawało się, że adresowany do mnie uśmiech wyraża podziw. Potem zdałem sobie sprawę, że wyraża raczej pogardę. Meksykańscy poeci (podejrzewam, że poeci w ogóle) nienawidzą, kiedy im się unaocznia ich ignorancję. Ale nie dałem się zastraszyć i kiedy podczas drugiej sesji Álamo pastwił się nad kilkoma moimi wierszami, zapytałem, czy wie, co to jest rispetto. Myślał, że domagam się respektu dla swoich wierszy, i rozgadał się na temat krytyki obiektywnej (tak dla odmiany), stanowiącej istne pole minowe, przez które przejść musi każdy młody poeta itede, itepe, ale nie pozwoliłem mu tego ciągnąć i wyjaśniwszy, że nigdy nie domagałem się szacunku dla swoich nędznych wypocin, ponownie zadałem pytanie, tym razem starając się wysłowić jak najwyraźniej.

– Nie pierdolcie mi tu, García Madero – powiedział Álamo.

– Rispetto, szanowny mistrzu, to rodzaj poezji lirycznej, miłosnej, żeby być ścisłym, podobnej do strambotto, ma sześć albo osiem strof pisanych jedenastozgłoskowcem, pierwsze cztery w formie sirwentu, a następne ułożone w rymujące się pary. Na przykład... – i już miałem zaprezentować mu jeden czy dwa przykłady, Álamo jednak nagle wstał i uznał dyskusję za zakończoną. To, co nastąpiło potem, jawi mi się dość mgliście (choć mam dobrą pamięć): pamiętam śmiech Álama oraz śmiechy pozostałych czterech czy pięciu kolegów, pewnie cieszyli się z żartu moim kosztem.

Ktoś inny nie postawiłby więcej stopy na warsztatach, ale mimo tak nieprzyjemnych wspomnień (albo ich braku, w tym przypadku równie albo nawet bardziej nieprzyjemnego niż utrzymywanie ich w pamięci) w następnym tygodniu pojawiłem się jak zawsze punktualnie.

To chyba przeznaczenie sprawiło, że jednak wróciłem. To był mój piąty raz na warsztatach Álama (równie dobrze mógłby być ósmy albo dziewiąty, ostatnio zauważyłem, że czas zwija się albo rozciąga zupełnie dowolnie); w powietrzu utrzymywało się napięcie, ten prąd zmienny tragedii. Pierwsza rzecz jest taka, że pojawiliśmy się tam wszyscy, siedmioro kandydatów na poetów, którzy się na początku zapisali, co nigdy się nie wydarzyło podczas poprzednich sesji. Poza tym byliśmy zdenerwowani. Álamo, zazwyczaj tak spokojny, też był nie w sosie. Przez chwilę myślałem, że może coś się stało na uniwersytecie, jakaś strzelanina na kampusie, o której nie słyszałem, niespodziewany strajk, zabójstwo dziekana, porwanie profesora filozofii albo coś w tym guście. Jednak nic takiego nie zaszło i prawdę mówiąc, nikt nie miał powodów, by odczuwać tę nerwowość. Przynajmniej obiektywnie nie miał. Ale poezja (prawdziwa poezja) taka jest: unosi się w powietrzu, można ją przeczuć, jak trzęsienia ziemi przeczuwane przez niektóre zwierzęta o szczególnych zdolnościach. (Są to węże, robaki, szczury i niektóre ptaki). To, co zdarzyło się później, było gwałtowne, ale podszyte czymś, co – gdybym nie obawiał się popadnięcia w pretensjonalność – nazwałbym cudownością. Przyszło dwóch poetów bebechorealistów i Álamo, bardzo niechętnie, przedstawił nam ich, choć tylko jednego znał osobiście, a drugiego ze słyszenia, albo kojarzył nazwisko, albo ktoś mu o nim opowiadał, ale i tak ich przedstawił.

Nie wiem, czego tam szukali. Wizyta sprawiała wrażenie prowokacji, acz nie brakowało w niej tonu propagandy i prozelityzmu. Z początku bebechorealiści siedzieli w milczeniu. Z kolei Álamo przyjął postawę dyplomatyczną, z lekka ironiczną, wyczekiwał dalszego rozwoju wypadków, ale powolutku, wobec nieśmiałości przybyłych, coraz bardziej się ośmielał i po półgodzinie zajęć był już taki jak zawsze. Wtedy zaczęła się bitwa. Bebechorealiści zakwestionowali sensowność systemu krytycznego stosowanego przez Álama; on natomiast nazwał bebechorealistów marionetkowymi surrealistami i fałszywymi marksistami, w czym poparło go pięciu uczestników warsztatów, to znaczy wszyscy prócz jednego bardzo wychudzonego chłopaczka, co zawsze pojawiał się z książką Lewisa Carrolla pod pachą i prawie nigdy nie zabierał głosu, oraz mnie. Szczerze mówiąc, bardzo mnie to zaskoczyło, bo ci, którzy z takim zapałem popierali teraz Álama, wcześniej ze stoicyzmem znosili jego bezlitosną krytykę, a teraz okazali się (co wydało mi się przedziwne) jego najwierniejszymi obrońcami. W tym momencie postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze i zarzuciłem Álamowi, że nie ma pojęcia, co to jest rispetto; bebechorealiści przyznali otwarcie, że też nie mają pojęcia, ale moja uwaga wydała im się trafiona, co wyraźnie podkreślili; jeden z nich zapytał, ile mam lat, ja odpowiedziałem, że siedemnaście, i próbowałem po raz kolejny wyjaśnić, co to jest to rispetto; Álamo poczerwieniał z wściekłości; uczestnicy warsztatów oskarżyli mnie o przemądrzałość (jeden powiedział, że zachowuję się po akademicku); bebechorealiści mnie bronili; już dość poirytowany zapytałem Álama i resztę uczestników, czy chociaż przypominają sobie, co to jest wiersz nikarchejski albo tetrastych. I nikt nie potrafił odpowiedzieć.

Wbrew temu, czego się spodziewałem, dyskusja nie skończyła się nawalanką. Muszę przyznać, że byłbym takim finałem zachwycony. I choć jeden z uczestników warsztatów obiecał Ulisesowi Limie, że przywali mu w nos, ostatecznie nic się nie wydarzyło, to znaczy nic gwałtownego, choć ja zareagowałem na tę groźbę (skierowaną, powtarzam, nie do mnie), zapewniając grożącego, że jestem do jego dyspozycji w każdym miejscu kampusu, kiedy tylko sobie zażyczy.

Finał wieczoru był zaskakujący. Álamo wezwał Ulisesa Limę, by przeczytał jeden ze swoich wierszy. Ów nie dał się długo prosić i wyjął z kieszeni kurtki kilka pomiętych i brudnych kartek. Co za koszmar, pomyślałem, facet na własne życzenie wpakował się do jaskini lwa. Chyba nawet zamknąłem oczy z zażenowania. Są chwile na recytowanie wierszy i są chwile na bijatyki. Dla mnie była to raczej ta druga. Zamknąłem oczy, jak mówię, i usłyszałem, że Lima odchrząkuje. Usłyszałem też (o ile to możliwe, w co wątpię) nieco krępującą ciszę, która gęstniała wokół niego. I wreszcie usłyszałem jego głos, czytał najpiękniejszy wiersz, jaki w życiu słyszałem. Potem Arturo Belano wstał i powiedział, że szukają poetów chętnych do współpracy z pismem, które zamierzają rozkręcić bebechorealiści. Wszyscy mieli ochotę się zapisać, ale po tej dyskusji było im trochę łyso i nikt się nie odezwał. Kiedy zajęcia dobiegły końca (później niż zwykle), poszedłem z nimi na przystanek autobusowy. Było późno. Autobusy już nie kursowały, więc postanowiliśmy wziąć razem busa na Paseo de la Reforma i stamtąd poszliśmy pieszo do baru na ulicy Bucareli, gdzie do rana gadaliśmy o poezji.

Tak w sumie to niewiele rozumiałem. Nazwa grupy w jakimś stopniu jest żartem, a z drugiej strony to coś najzupełniej serio. Zdaje się, że wiele lat temu istniała jakaś awangardowa grupa meksykańska o nazwie bebechorealiści, ale nie wiem, czy to byli pisarze, malarze, dziennikarze czy rewolucjoniści. Działali, choć i tego nie jestem pewien, w latach dwudziestych albo trzydziestych. Oczywiście nigdy o nich nie słyszałem, ale to kwestia mojej ignorancji w sprawach literackich (wszystkie książki świata czekają, żebym je przeczytał). Zdaniem Artura Belano bebechorealiści przepadli gdzieś na pustyni Sonora. Potem wspomnieli o jakiejś Cesárei Tinajero, albo Tinaja, już nie pamiętam, wykłócałem się chyba wtedy na cały głos z barmanem o flaszki z piwem, i mówili o Poezjach hrabiego Lautréamonta, o czymś, co w tych poezjach miało jakiś związek z tą Tinajero, a potem Lima wygłosił mistyczną uwagę. Jego zdaniem bebechorealiści szli tyłem.

– Jak to tyłem? – zapytałem.

– Plecami do przodu, patrząc w jeden punkt i oddalając się od niego, prosto w nieznane.

Powiedziałem, że ten sposób maszerowania wydaje mi się doskonały, ale tak naprawdę nic z tego nie zrozumiałem. Jakby się nad tym dobrze zastanowić, to jest to sposób najgorszy.

Później zjawili się inni poeci, niektórzy bebechoraliści, inni nie, i zamieszanie było wręcz nie do zniesienia. Przez chwilę wydawało mi się, że Belano i Lima zapomnieli o mnie, zajęci gadaniem z każdym dziwakiem, jaki podszedł do naszego stolika, ale kiedy zaczynało świtać, zapytali, czy chcę się przyłączyć do ich paczki. Nie powiedzieli „grupy” czy „ruchu”, tylko „paczki”, i to mi się spodobało. Oczywiście powiedziałem, że tak. Było to bardzo proste. Jeden z nich, Belano, podał mi rękę, powiedział, że jestem jednym z nich, a potem zaśpiewaliśmy jakąś rancherę. I tyle. Piosenka mówiła o zagubionych wioskach na północy i oczach kobiety. Zanim zwymiotowałem na ulicy, zapytałem ich, czy chodzi o oczy Cesárei Tinajero. Belano i Lima spojrzeli na mnie i stwierdzili, że bez dwóch zdań jestem bebechorealistą i że razem odmienimy poezję latynoamerykańską. O szóstej rano, tym razem sam, wsiadłem do innego busa, który zawiózł mnie do Lindavista, gdzie mieszkam. Dziś nie poszedłem na zajęcia. Cały dzień przesiedziałem w pokoju, pisząc wiersze.

4 listopada

Wróciłem do baru na ulicy Bucareli, ale bebechorealistów tam nie było. Czekając na nich, zacząłem czytać i pisać. Bywalcy knajpy – gromada milczących pijaków o dość zakazanym wyglądzie – nie spuszczali ze mnie oka.

Rezultat pięciu godzin czekania: cztery piwa, cztery tequile, talerz sopes, które dojadłem do połowy (były nadpsute), lektura ostatniego zbioru wierszy Álama (który zabrałem, żeby się z niego ponabijać z moimi nowymi kolegami), siedem tekstów napisanych w stylu Ulisesa Limy (pierwszy o sopes zalatujących jak z trumny, drugi o uniwersytecie: że został zupełnie zniszczony, trzeci o uniwersytecie: biegłem nagi przez tłum zombi, czwarty o księżycu nad miastem Meksyk, piąty o zmarłym piosenkarzu, szósty o tajemnym bractwie żyjącym w kanalizacji Chapultepec, siódmy, ostatni, o zgubionej książce i przyjaźni), a mówiąc dokładniej, w stylu jedynego wiersza Ulisesa Limy, który znałem i którego nawet nie czytałem, tylko usłyszałem, a także fizyczne i duchowe poczucie samotności.

Kilku pijaków próbowało mnie zaczepiać, ale mimo swojego wieku mam twardy charakter i umiem odpowiedzieć jak trzeba. Jedna kelnerka (nazywa się Brígida, jak się dowiedziałem; mówiła, że pamięta mnie z tamtej nocy, kiedy przyszedłem z Belanem i Limą) pogładziła mnie po włosach. Musnęła mnie dłonią tak po prostu, kiedy podchodziła do innego stolika. Potem przysiadła się do mnie na chwilę i powiedziała, że mam za długie włosy. Wydała mi się sympatyczna, ale wolałem nie odpowiadać. O trzeciej w nocy wróciłem do domu. Bebechorealiści się nie pojawili. Czy nigdy już ich nie zobaczę?

5 listopada

Bez wieści od kolegów. Od dwóch dni nie pokazuję się na wydziale. Nie zamierzam też wracać na warsztat Álama. Znów poszedłem do Drogi na Veracruz (bar na Bucareli), po bebechorealistach ani śladu. Dziwne: jak bardzo zmieniają się takie miejsca, jeśli odwiedzić je wieczorem, nocą, albo nawet rano. Można by powiedzieć, że to różne bary. Tego wieczora knajpa sprawiała wrażenie brudniejszej, niż jest w rzeczywistości. Zakazane typki jeszcze się nie pojawiły, klientela wydawała się, powiedzmy, bardziej niepewna, bardziej przejrzysta i spokojniejsza. Trzech urzędników niższej rangi, pewnie administracja państwowa, kompletnie zalani, sprzedawca żółwich jaj z pustym koszykiem, dwóch licealistów, siwawy pan siedzący za stołem i zajadający enchiladas. Kelnerki też jakieś inne. Trzech nie znałem, ale jedna podeszła do mnie i powiedziała: musisz być tym poetą. Poruszyło mnie to, ale też, przyznaję, połechtało.

– Tak, proszę pani, jestem poetą, ale skąd pani to wie?

– Brígida o tobie mówiła.

Kelnerka Brígida!

– A co konkretnie pani mówiła? – zapytałem, nie śmiejąc jeszcze przejść na ty.

– No, że piszesz bardzo ładne wiersze.

– Tego to ona wiedzieć nie może. Nic mojego nie czytała – powiedziałem nieco zarumieniony, ale coraz bardziej zadowolony z kierunku, w jakim zmierzała nasza rozmowa. Pomyślałem też, że właściwie Brígida mogła przeczytać coś mojego: zerkając mi przez ramię! To już mniej mi się spodobało.

Kelnerka (imieniem Rosario) zapytała, czy mógłbym jej wyświadczyć przysługę. Powinienem był odpowiedzieć: „Zależy”, jak mnie uczył (do znudzenia) wuj, ale jestem, jaki jestem, więc powiedziałem, że dobra, ale o co chodzi.

– Chciałabym, żebyś napisał mi jakiś wiersz – powiedziała.

– Załatwione. W ciągu najbliższych dni ci napiszę – powiedziałem, zwracając się do niej po raz pierwszy per ty, i rozochocony poprosiłem o następną tequilę.

– Ja stawiam – powiedziała. – Ale wiersz napisz mi teraz.

Próbowałem jej wytłumaczyć, że wierszy nie pisze się ot tak.

– A skąd ten pośpiech?

Jej odpowiedź była trochę niejasna; wychodziło na to, że złożyła jakąś obietnicę Matce Boskiej z Guadalupe, było to coś związanego ze zdrowiem członka rodziny, bardzo bliskiego i bardzo wytęsknionego, który zniknął i teraz znów się pojawił. Tylko co z tym wszystkim miał wspólnego wiersz? Przez chwilę myślałem sobie, że za dużo wypiłem, że nie jadłem od wielu godzin i że alkohol i głód odcięły mnie od rzeczywistości. Ale potem uznałem, że nie jest tak źle. Ostatecznie jedną z reguł pisania poezji głoszoną przez bebechorealizm, jeśli mnie pamięć nie zwodzi (acz, prawdę mówiąc, głowy bym nie dał), było chwilowe odłączanie się od pewnego rodzaju rzeczywistości. Tak czy inaczej, o tej porze klientów było mało, więc pozostałe kelnerki zbliżały się z wolna do mojego stolika i w końcu otoczyły mnie z pozoru niewinnie (naprawdę niewinnie), choć każdy przypadkowy obserwator, na przykład policjant, tak by tego nie postrzegał: student i trzy kobiety, które nad nim stoją, jedna opiera się o jego lewy bark i ramię prawym biodrem, pozostałe dwie udami napierają na krawędź stołu (na pewno zostały im ślady), wszyscy prowadzą niewinną rozmowę o literaturze, jednak scena widziana od drzwi mogła wyglądać na cokolwiek innego. Na przykład: alfons w trakcie pogawędki ze swoimi podopiecznymi. Na przykład: oporny student, który nie chce się dać uwieść.

Postanowiłem przerwać to, póki czas. Wstałem, zapłaciłem, poprosiłem o przekazanie serdecznych pozdrowień dla Brígidy i wyszedłem. Na ulicy na kilka sekund oślepiło mnie słońce.

6 listopada

Dziś też nie poszedłem na zajęcia. Wstałem bardzo wcześnie, wsiadłem do autobusu jadącego na Uniwersytet Autonomiczny, ale wysiadłem wcześniej i przez znaczną część poranka szwendałem się po centrum. Najpierw zajrzałem do księgarni Sótano i kupiłem sobie książkę Pierre’a Louÿsa, potem szedłem aleją Juárez, kupiłem bułkę z szynką i usiadłem na ławce w parku Alameda, żeby poczytać i zjeść. Opowieść Louÿsa, ale przede wszystkim ilustracje, przyprawiła mnie o końską erekcję. Próbowałem wstać i się przespacerować, ale z fiutem w takim stanie nie da się chodzić bez przyciągania spojrzeń, a co za tym idzie – bez wywoływania skandalu, i to nie tylko wśród spacerujących kobiet, ale wszystkich przechodniów. Tak więc znów usiadłem, zamknąłem książkę i otrzepałem kurtkę i spodnie z okruchów. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się czemuś, co wyglądało jak wiewiórka i przemieszczało się zwinnie po gałęziach. Dziesięć minut później (mniej więcej) zdałem sobie sprawę, że to nie wiewiórka, tylko szczur. Gigantyczny szczur! Przygnębiło mnie to. Siedzę, nie mogąc się ruszyć, a dwadzieścia metrów dalej, uczepiony gałęzi, czujny i wygłodniały szczur szuka ptasich jaj albo resztek jedzenia przeniesionych przez wiatr aż do koron drzew (mocno wątpliwe). Niepokój ścisnął mnie za gardło i dostałem mdłości. Zanim zwymiotowałem, zerwałem się i wybiegłem. Po pięciu minutach żwawego marszu erekcja ustąpiła.

Nocą zaszedłem na ulicę Corazón (równoległą do mojej) i oglądałem tam mecz. Grali moi koledzy z dzieciństwa, choć może wyrażenie „koledzy z dzieciństwa” jest przesadne. Większość wciąż siedzi w ogólniaku, a reszta rzuciła szkołę i pracuje z rodzicami albo nic nie robi. Kiedy dostałem się na studia, dzieląca nas przepaść gwałtownie się pogłębiła i teraz jest tak, jakbyśmy pochodzili z innych planet. Poprosiłem, żeby dali mi zagrać. Oświetlenie przy ulicy Corazón nie jest za dobre i piłkę ledwie było widać. Poza tym co chwilę przejeżdżały auta i musieliśmy przerywać. Dwa razy mnie kopnięto, a raz dostałem piłką w twarz. Wystarczy. Poczytam sobie jeszcze Pierre’a Louÿsa i zgaszę światło.

7 listopada

Miasto Meksyk liczy czternaście milionów mieszkańców. Nigdy już nie zobaczę bebechorealistów. Nie wrócę też na uniwersytet ani na warsztaty Álama. Jeszcze się zobaczy, jak to załatwię z wujostwem. Skończyłem książkę Louÿsa, Afrodytę, i czytam teraz nieżyjących meksykańskich poetów, moich przyszłych kolegów.

8 listopada

Trafiłem na cudowny wiersz. O jego autorze, Efrénie Rebolledo (1877–1929), nigdy niczego nie mówiono na lekcjach literatury. Przepisuję:

WAMPIR

Toczą się loki twe mroczne leniwie

po twoich kształtach łagodnych wciąż jeszcze,

a ja ciemnej rzeki ujście twej pieszczę,

róże całusów sadząc żarliwie.

Wsuwając w gęstwę pierścieni prawdziwie,

czuję twej ręki subtelne kleszcze

i chłód – i zaraz przechodzą mnie dreszcze

do szpiku kości, wręcz boleściwie.

Rozbłyska chaos i mrok twych źrenic,

gdy jęk wydaję, na wskroś udręczony,

i uratować już nie może mnie nic,

bo podczas gdy ja na łożu konam,

ty się wampirem stajesz złaknionym

i krew gorącą spijasz mi z łona.

Kiedy przeczytałem go po raz pierwszy (kilka godzin temu), nie mogłem się powstrzymać i zamknąłem się w pokoju na klucz, a potem masturbowałem, recytując go raz, drugi, trzeci, aż do dziesięciu, piętnastu razy, wyobrażając sobie Rosario, kelnerkę, na czworakach nade mną, jak prosi, żebym napisał wiersz dla tego kogoś bliskiego i bardzo wytęsknionego, albo jak błaga, żebym się w nią wbił moim rozżarzonym fiutem.

Jak już sobie ulżyłem, zacząłem rozmyślać nad wierszem.

„Ciemnej rzeki twej ujście”, jak sądzę, nie nastręcza wątpliwości interpretacyjnych. Inaczej jest jednak z pierwszym wersem drugiej strofy: „Wsuwając w gęstwę pierścieni”, bo może to równie dobrze odnosić się do „ciemnej rzeki twej ujścia”, czyli wsuwania w gęstwinę splotów, acz słowo „wsuwać” może tu mieć jakieś odmienne znaczenie.

„Gęstwa pierścieni” też wydaje mi się niejasna. Czy to poskręcane włosy łonowe, kędziory czupryny wampira, czy może różne otwory ludzkiego ciała? Jednym słowem: czy on ją posuwa od tyłu? Wciąż chyba jestem pod wrażeniem lektury Pierre’a Louÿsa.

9 listopada

Postanowiłem wrócić do Drogi na Veracruz. Nie żebym spodziewał się spotkać bebechorealistów – chciałem zobaczyć Rosario. Napisałem dla niej kilka wersów. Piszę tam o jej oczach i o bezkresnym meksykańskim horyzoncie, o opuszczonych kościołach i złudzeniach optycznych na drogach prowadzących do granicy. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że Rosario jest z Veracruz albo z Tabasco, albo nawet z Jukatanu. Może ona coś wspomniała. A może to tylko moja wyobraźnia. Niewykluczone, że to wszystko przez nazwę baru i Rosario nie pochodzi ani z Veracruz, ani z Jukatanu, tylko z miasta Meksyk. Tak czy inaczej, uznałem, że wiersz opiewający ziemie całkiem odmienne od jej rodzimych stron (przy założeniu, że jednak urodziła się w Veracruz, choć mam w tym względzie coraz poważniejsze wątpliwości) okaże się obiecujący, przynajmniej w kontekście celów, jakie sobie tutaj stawiam. Potem stanie się to, co ma się stać.

Tego ranka kręciłem się w okolicy Villi i rozmyślałem o swoim życiu. Przyszłość nie rysuje się zbyt różowo, zwłaszcza jeśli dalej będę opuszczał zajęcia. Ale tak naprawdę martwi mnie moja edukacja seksualna. Nie mogę całe życie walić konia. (Martwi mnie też edukacja poetycka, jednak lepiej nie mierzyć się z dwoma problemami naraz). Czy Rosario ma chłopaka? Jeśli ma, czy to zaborczy i zazdrosny typ? Jest za młoda, żeby być mężatką, ale całkiem tego wykluczyć nie można. Chyba się jej podobam, to raczej oczywiste.

10 listopada

Spotkałem bebechorealistów. Rosario jest z Veracruz. Wszyscy bebechorealiści dali mi swoje adresy, a ja wszystkim podałem swój. Spotykają się w kawiarni Quito, na Bucareli, kawałek od Drogi na Veracruz, oraz w domu Maríi Font, w dzielnicy Condesa, albo u malarki Cataliny O’Hary, w Coyoacán. (María Font, Catalina O’Hara, te imiona coś we mnie poruszają, ale jeszcze nie wiem co).

Poza tym wszystko skończyło się dobrze, choć niewiele brakowało, a byłaby tragedia.

Około ósmej wieczorem dotarłem do Drogi. Bar był wypełniony po brzegi – trudno wyobrazić sobie nędzniejsze, bardziej szemrane towarzystwo. W jednym kącie siedział nawet jakiś ślepiec, który przygrywał na akordeonie i śpiewał. Ja jednak zebrałem się na odwagę i wpakowałem w pierwszą lukę przy barze, którą znalazłem. Rosario nie było. Zapytałem o nią kelnerkę, która mnie obsługiwała, a ta nawrzucała mi od niezrównoważonych, przemądrzalców i kapryśników. Tyle że zrobiła to z uśmiechem. Szczerze mówiąc, nie wiem, co miała na myśli. Zapytałem, skąd jest Rosario, odpowiedziała, że z Veracruz. Zapytałem też, skąd ona jest. Z samej stolicy, powiedziała. A ty? Ja jestem jeźdźcem z Sonory, rzuciłem ni z gruszki, ni z pietruszki. Tak naprawdę nigdy nie byłem w Sonorze. Zaśmiała się i moglibyśmy tak gadać znacznie dłużej, ale musiała iść obsługiwać stoliki. Natomiast Brígida tym razem była na miejscu i kiedy zabierałem się do drugiej tequili, podeszła do mnie i zapytała, co słychać. Brígida jest kobietą o zatroskanej, melancholijnej i urażonej twarzy. Trochę inaczej ją pamiętałem, ale wtedy byłem pijany, a teraz nie. Odpowiedziałem, że co u ciebie, kopę lat. Usiłowałem sprawiać wrażenie wyluzowanego, nawet ucieszonego, choć nie mogę powiedzieć, żebym był bardzo rozradowany. Brígida wzięła mnie za rękę i przyłożyła ją sobie do serca. Aż podskoczyłem i w pierwszym odruchu chciałem się oddalić od lady, może nawet uciec z lokalu, ale się powstrzymałem.

– Czujesz? – zapytała.

– Co?

– Moje serce, matole, nie czujesz, jak bije?

Opuszkami palców zbadałem oferowaną mi przestrzeń: lniana bluzka i piersi Brígidy uwięzione w staniku, który wydał mi się za mały, żeby je pomieścić. Ale bicia ani śladu.

– Niczego nie czuję – powiedziałem z uśmiechem.

– Moje serce, chłopie, nie słyszysz jego bicia, nie czujesz, jak mi pęka powoli?

– No nie, przepraszam, ale nic nie słyszę.

– Przecież nie możesz słyszeć ręką, człowieku, proszę cię tylko, żebyś poczuł. Twoje palce niczego nie czują?

– Prawdę mówiąc... nie.

– Masz lodowatą dłoń – powiedziała Brígida. – Ale palce ładne, od razu widać, żeś się w życiu nie napracował.

Czułem się obserwowany, badany, prześwietlany. Szemranych pijaczków za barem zainteresowała ostatnia uwaga Brígidy. Wolałem się chwilowo nie stawiać i powiedziałem, że się myli, że przecież muszę pracować, żeby sobie opłacić studia. Brígida unieruchomiła mi rękę, tak jakby czytała moje linie życia. Podobało mi się to, więc przestałem się przejmować potencjalną publicznością.

– Nie zmyślaj – powiedziała. – Mnie nie musisz kłamać, znam cię. Jesteś synalkiem swojego tatusia, ale masz wielkie ambicje. I szczęście. Dojdziesz tam, dokąd zmierzasz. Choć widzę, że kilka razy zejdziesz na manowce, i to z własnej winy, bo nie wiesz, czego chcesz. Potrzebujesz kogoś, kto będzie z tobą na dobre i złe. Mylę się?

– Nie, mów dalej.

– Nie tutaj – powiedziała Brígida. – Ci plotkarze od siedmiu boleści nie muszą znać twojego przeznaczenia, prawda?

Po raz pierwszy odważyłem się rozejrzeć na boki. Czterech czy pięciu zakazanych moczymordów przysłuchiwało się słowom Brígidy, jeden nawet wpatrywał się w moją dłoń z nadprzyrodzoną uwagą, jakby to była jego ręka. Uśmiechnąłem się do wszystkich, żeby się nie obrazili, dając im w ten sposób do zrozumienia, że nie mam z tym wszystkim nic wspólnego. Brígida uszczypnęła mnie w dłoń. Jej oczy płonęły, jakby zaraz miała zacząć się z kimś bić albo wybuchnąć płaczem.

– Tu nie możemy rozmawiać, chodź.

Widziałem, jak coś do siebie szepczą z inną kelnerką, a potem kiwnęła na mnie. Droga na Veracruz była zatłoczona, a nad głowami klientów unosiła się chmura dymu i akordeonowa muzyka ślepca. Sprawdziłem godzinę, była prawie północ, czas, pomyślałem, leci jak szalony.

Poszedłem za nią.

Wleźliśmy do jakiejś piwniczki albo schowka, wąskiego i długiego, w którym piętrzyły się skrzynki z butelkami oraz środki czystości (detergenty, miotły, chlor, takie gumowe coś do mycia szyb, kolekcja plastikowych rękawiczek). W głębi stół i dwa krzesła. Brígida wskazała mi jedno z nich. Usiadłem. Stół był okrągły, a blat pokryty nacięciami i napisami, w większości nieczytelnymi. Kelnerka stała kilka centymetrów ode mnie, czujna jak jakaś bogini albo drapieżny ptak. Może czekała, aż ją poproszę, żeby usiadła. Wzruszony jej nieśmiałością, uczyniłem to. Ku mojemu zdziwieniu usiadła mi na kolanach. Sytuacja zrobiła się niezręczna, a po kilku sekundach z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że moja natura – porzucając intelekt, duszę tudzież moje najgorsze pragnienia – usztywnia mi fiuta do tego stopnia, że nie sposób tego zamaskować. Brígida bez wątpienia to zauważyła, bo wstała i przyjrzawszy mi się z góry, zaproponowała, że zrobi mi loda.

– Co...? – zapytałem.

– Loda, chcesz, to ci zrobię loda.

Patrzyłem na nią, nie wiedząc, o co chodzi, jednak prawda powoli przedzierała się przez czarne morze mojej ignorancji niczym samotny i wyczerpany pływak. Brígida spojrzała na mnie. Jej oczy były poważne i nieruchome. Spośród wszystkich znanych mi wówczas ludzi ona jedyna zawsze (w każdym miejscu, w każdej sytuacji, cokolwiek by się działo) patrzyła w oczy. Spojrzenie Brígidy, uznałem wtedy, może być nieznośne.

– Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałem.

– Że ci obciągnę, kotku.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, i może to nawet lepiej. Brígida, nie spuszczając ze mnie wzroku, uklękła, rozpięła mi rozporek i wzięła mojego fiuta w usta. Najpierw żołądź, którą trochę kąsała, i choć robiła to lekko, wzbudzało to we mnie niepokój, a potem całego i wydawało się, że wcale się nie zadławi. Jednocześnie prawą ręką dotykała mi podbrzusza, brzucha i piersi, podszczypując mnie co chwilę, do dziś mam ślady. Ból, który czułem, pewnie spotęgował przyjemność, ale zarazem sprawił, że nie wytrysnąłem. Od czasu do czasu Brígida podnosiła oczy znad swojej roboty, nie wypuszczając jednak mojego członka, i szukała mojego spojrzenia. Ja wtedy zamykałem powieki i recytowałem w pamięci pojedyncze wersy Wampira, które, jak się potem okazało, wcale nie były wersami Wampira, tylko jakąś diaboliczną mieszanką poezji różnego pochodzenia, proroczych zdań mojego wuja, wspomnień z dzieciństwa, twarzy aktorek, w których kiedyś się podkochiwałem (na przykład czarno-białe oblicze Angéliki Maríi) i pejzaży kręcących się wokół mnie jak wir. Z początku próbowałem bronić się przed uszczypnięciami, ale wobec nieskuteczności moich wysiłków zająłem się włosami Brígidy (farbowanymi na kolor jasnokasztanowy i niezbyt, jak stwierdziłem, czystymi) oraz jej uszami, drobnymi i mięsistymi, choć nadzwyczaj sztywnymi, jakby nie było w nich ani grama mięśni i tłuszczu, tylko chrząstka, plastik, nie, może lekko elastyczny metal; wisiały na nich wielkie koła z fałszywego srebra.

Kiedy finał był już bliski, a ja, hamując jęki, wysoko wznosiłem zaciśnięte pięści i wygrażałem niewidzialnej istocie pełzającej po ścianach piwniczki, nagle (acz cicho) otwarły się drzwi i pojawiła się głowa innej kelnerki. Powiedziała tylko:

– Uwaga.

Brígida natychmiast przerwała. Podniosła się, spojrzała mi w oczy z żalem i ciągnąc mnie za kurtkę, zaprowadziła do drzwi, których wcześniej nie zauważyłem.

– Do zobaczenia, słonko! – powiedziała bardziej ochrypłym głosem niż zwykle i wypchnęła mnie za drzwi.

Te trzasnęły i nagle znalazłem się w łazience: prostokątnym, długim, wąskim i mrocznym pomieszczeniu.

Przeszedłem niepewnie kilka kroków, wciąż oszołomiony tempem wypadków, do których właśnie doszło. W powietrzu unosił się zapach środka dezynfekującego, podłoga była mokra, gdzieniegdzie zostały całe kałuże. Oświetlenie słabe, właściwie żadne. Między dwiema sfatygowanymi umywalkami wypatrzyłem lustro; spojrzałem na siebie kątem oka; zwierciadło odpowiedziało odbiciem, od którego włosy stanęły mi dęba. Po cichu, starając się nie pluskać butami – po podłodze, co zobaczyłem w pewnym momencie, płynął potoczek z ubikacji – powodowany ciekawością, znów zbliżyłem się do lustra. Odbiło wąską twarz ciemnoczerwonej barwy, obficie skropioną potem. Odskoczyłem i o mało nie upadłem. W jednej z toalet ktoś siedział. Usłyszałem, jak złorzeczy i przeklina. Jakiś szemrany pijaczek, bez cienia wątpliwości. Wtedy ktoś odezwał się do mnie:

– Poeto García Madero.

Przy pisuarach zobaczyłem dwa cienie. Spowijała je chmura dymu. Dwa pedały, pomyślałem, dwa pedały, które znają moje nazwisko?

– Poeto García Madero, podejdź no tu, chłopie.

Choć logika i rozsądek nakazywały mi szukać drzwi i wynosić się w te pędy z Drogi, zrobiłem dwa kroki w stronę dymu. Dwie pary błyszczących oczu, niczym wilki podczas wichury (licentia poetica, bo nigdy nie widziałem wilków, wichurę to już owszem, ale nie miała nic wspólnego z tym słupem dymu, który spowijał dwóch typów), wbijały się we mnie. Usłyszałem śmiech. Hi, hi, hi. Zalatywali marihuaną. Uspokoiłem się.

– Poeto García Madero, instrument panu zwisa.

– Proszę?

– Hi, hi, hi.

– Fiut... Masz go na wierzchu.

Namacałem rozporek. Rzeczywiście, z tego pośpiechu i przerażenia nie zdążyłem schować małego. Zaczerwieniłem się, zamierzałem już nawymyślać im od takich i owakich synów, ale pohamowałem się, poprawiłem spodnie i zrobiłem kolejny krok w ich stronę. Wydali mi się znajomi i próbowałem przeniknąć ciemność, żeby rozpoznać twarze. Na próżno.

Wtedy z obłoku dymu wynurzyła się dłoń, a za nią ramię; zaoferowała mi skręta.

– Nie palę – odmówiłem.

– To trawka, poeto García Madero. Golden Acapulco.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie lubię – wyjaśniłem.

Przestraszył mnie hałas z pokoju obok. Ktoś mówił podniesionym głosem. Mężczyzna. Potem ktoś krzyczał. Kobieta. Brígida. Pomyślałem, że właściciel baru ją bije, i chciałem ruszyć jej na pomoc, choć prawdę mówiąc, Brígida niespecjalnie mnie obchodziła (w sumie to w ogóle mnie nie obchodziła). Kiedy już miałem obrócić się na pięcie i ruszyć do piwniczki, powstrzymały mnie dłonie nieznajomych. Wtedy zobaczyłem ich twarze wynurzające się z dymu. Byli to Ulises Lima i Arturo Belano.

Odetchnąłem z ulgą, niemal podskoczyłem z radości, powiedziałem, że szukam ich od wielu dni, a potem znów próbowałem ruszyć z pomocą krzyczącej kobiecie, ale nie puścili mnie.

– Nie pakuj się w tę aferę, oni zawsze tak się zachowują – powiedział Belano.

– Jacy oni?

– Kelnerka i jej szef.

– Ale on ją bije – powiedziałem, bo odgłos policzkowania dobiegał do nas wyraźnie. – Na to pozwolić nie możemy.

– Ach, ale z ciebie poeta, García Madero – stwierdził Ulises Lima.

– Pozwolić nie możemy, ale czasami odgłosy bywają mylące. Weź to pod uwagę i zaufaj mi – powiedział Belano.

Wydawało się, że sporo wiedzą o Drodze, i chciałem zadać im kilka pytań, ale nie zadałem, żeby nie sprawiać wrażenia wścibskiego.

Kiedy wyszliśmy z łazienki, oślepiło mnie światło baru. Wszyscy rozmawiali podniesionymi głosami albo śpiewali w takt melodyjki ślepca, bolero czy coś takiego, mowa była o rozpaczliwiej miłości, miłości, której nie stępił nawet upływ lat, acz zdołał zmienić ją w coś mniej szlachetnego, gorszego. Lima i Belano mieli przy sobie po trzy książki i wyglądali na studentów, tak samo jak ja. Podeszliśmy do baru, ramię w ramię, zamówiliśmy trzy tequile i wypiliśmy jednym haustem, a potem ze śmiechem wyszliśmy na ulicę. Opuszczając Drogę, po raz ostatni obejrzałem się za siebie w próżnej nadziei, że ujrzę w drzwiach Brígidę, ale tak się nie stało.

Oto książki, które niósł Ulises Lima:

Manifeste électrique aux paupières de jupes, autorzy: Michel Bulteau, Matthieu Messagier, Jean-Jacques Faussot, Jean-Jacques N’Guyen That, Gyl Bert-Ram-Soutrenom F.M. i inni poeci z Ruchu Elektrycznego, nasi bracia z Francji (jak sądzę).

Sang de satin Michela Bulteau.

Nord d’été naître opaque Matthieu Messagiera.

Książki, które niósł Arturo Belano:

Le parfait criminel Alaina Jouffroy.

Le pays où tout est permis Sophie Podolski.

Cent mille milliards de poèmes Raymonda Queneau.

(Ta ostatnia była skserowana i poziome rozcięcia stron oraz zużycie typowe dla książki nadmiernie wertowanej sprawiały, że wyglądała jak dziwaczny kwiat z papieru, o płatkach skierowanych w cztery strony świata).

Później spotkaliśmy się z Ernestem San Epifanio, który też miał przy sobie trzy książki. Poprosiłem, żeby pozwolił mi zapisać tytuły. Były to:

Little Johnny’s Confession Briana Pattena.

Tonight at Noon Adriana Henriego.

The Lost Fire Brigade Spike’a Hawkinsa.

11 listopada

Ulises Lima mieszka w pokoju na poddaszu na ulicy Anáhuac, nieopodal Insurgentes. Klitka jest malutka, trzy metry długości, dwa i pół szerokości, a wszędzie piętrzą się książki. Przez jedyne okno, malutkie jak bulaj, widać sąsiednie tarasy, gdzie, jak zdaniem Ulisesa Limy mówi Monsiváis, wciąż składa się ofiary z ludzi. W pokoiku na podłodze leży tylko materac, który Lima zwija na dzień albo kiedy ma gości i używa go jako sofy; jest też malutki stolik całkowicie zajęty przez maszynę do pisania, a obok jedyne krzesło. Rzecz jasna, goście muszą siadać na materacu albo na podłodze, albo stać. Dziś było nas pięciu: Lima, Belano, Rafael Barrios i Jacinto Requena; krzesło zajął Belano, materac Barrios i Requena, Lima stał (chwilami nawet kręcił się po pokoju), a ja siadłem na podłodze.

Rozmawialiśmy o poezji. Nikt z nich nie czytał w życiu nawet jednego mojego wiersza, ale traktują mnie jak bebechorealistę. Poczucie braterstwa jest tu spontaniczne i wspaniałe!

Około dziewiątej wieczorem zjawił się Felipe Müller, który ma osiemnaście lat – dopóki się nie pojawiłem, był najmłodszym członkiem grupy. Potem poszliśmy wszyscy na kolację do chińskiej knajpy i do trzeciej nad ranem łaziliśmy i rozmawialiśmy o literaturze. Zgadzaliśmy się w pełni, że trzeba odmienić meksykańską poezję. Nasza sytuacja (z tego, co zrozumiałem) jest nie do przyjęcia: uwięzieni między imperium Octavia Paza a imperium Pabla Nerudy. Między młotem a kowadłem.

Zapytałem, gdzie można kupić książki, które mieli wczoraj. Odpowiedź mnie nie zdziwiła: kradną je z Księgarni Francuskiej w Zona Rosa i z Księgarni Baudelaire’a na ulicy General Martínez, niedaleko ulicy Horacio, w Polanco. Chciałem się też czegoś dowiedzieć o autorach, opowiadali mi więc wspólnie (to, co przeczyta jeden bebechorealista, czytają zaraz pozostali) o życiu i dziele Elektrycznych, o Raymondzie Queneau, Sophie Podolski, Alainie Jouffroy.

Felipe Müller zapytał mnie, chyba trochę urażony, czy znam francuski. Powiedziałem, że z pomocą słownika jakoś sobie radzę. Spytałem go o to samo. A ty mówisz po francusku, bracie? Odpowiedź była przecząca.

12 listopada

Spotkanie w barze Quito z Jacintem Requeną, Rafaelem Barriosem i Panchem Rodríguezem. Zobaczyłem ich około dziewiątej wieczorem i pomachałem do nich ze stolika, przy którym od trzech godzin oddawałem się pisaniu i czytaniu. Przedstawiono mnie Pancho Rodríguezowi. Jest niziutki jak Barrios, do tego ma twarz dwunastolatka, choć skończył już dwadzieścia dwa lata. Od razu zapałaliśmy do siebie sympatią. Pancho Rodríguez gada jak katarynka. Powiedział mi, że zanim pojawili się Belano i Müller (którzy zjechali do Meksyku po zamachu Pinocheta i dlatego nie należą do grupy założycielskiej), Ulises Lima wydawał pismo z wierszami Maríi Font, Angéliki Font, Laury Damián, Barriosa, San Epifania, niejakiego Marcela Roblesa (o którym wcześniej nie słyszałem) oraz braci Rodríguez, Pancha i Moctezumy. Zdaniem Pancha jednym z dwóch najlepszych poetów meksykańskich młodego pokolenia jest on sam, a drugim Ulises Lima, którego mieni się najlepszym przyjacielem. Pismo (dwa numery, oba w 1974 roku) nazywało się „Lee Harvey Oswald” i finansował je w całości Lima. Requena (który wtedy jeszcze nie należał do grupy) i Barrios potwierdzali słowa Pancha Rodrígueza. To tam tkwi zalążek bebechorealizmu, mówi Barrios. Pancho Rodríguez ma inne zdanie. Według niego „Lee Harvey Oswald” powinien wychodzić dalej, przerwali w najciekawszym momencie, kiedy ludzie zaczynali ich już kojarzyć, twierdzi. Jacy ludzie? No, inni poeci, rzecz jasna, studenci z Wydziału Filologii, panienki pisujące wiersze i uczęszczające na setki warsztatów, co jak kwiatki plenią się po całym mieście Meksyk. Barrios i Requena nie zgadzali się z Panchem, ale o piśmie mówili z nostalgią.

– Dużo jest literatek?

– „Literatki” nie brzmi najlepiej – powiedział Pancho.

– Lepiej nazywać je poetkami – stwierdził Barrios.

– Ale dużo ich?

– Jak nigdy wcześniej w historii Meksyku – oznajmił Pancho. – Podnosisz kamień i od razu znajdujesz pod nim jakąś panienkę piszącą o swoich uczuciach.

– A jakim cudem Lima mógł sam sfinansować „Lee Harveya Oswalda”? – zapytałem.

Uznałem, że rozsądnie będzie nie drążyć na razie tematu poetek.

– Ech, poeto García Madero, osobnik w stylu Ulisesa Limy dla poezji gotów jest zrobić wszystko – powiedział Barrios marzycielsko.

Potem rozmawialiśmy o tytule pisma, który wydał mi się genialny.

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Poeci, zdaniem Ulisesa Limy, są jak Lee Harvey Oswald, tak?

– Mniej więcej – przyznał Pancho Rodríguez. – Ja proponowałem „Bękarty Siostry Juany”, bo to bardziej meksykańskie, ale nasz kolega przepada za jankesami.

– Tak naprawdę Ulises Lima myślał, że istnieje już wydawnictwo o takiej nazwie, ale się mylił, i kiedy zdał sobie z tego sprawę, postanowił ochrzcić tak czasopismo – wyjaśnił Barrios.

– Jakie wydawnictwo?

– P.J. Oswald z Paryża, to, które wydało książkę Matthieu Messagiera.

– I ten ciemniak Ulises myślał, że francuskie wydawnictwo nosi imię Oswalda, zabójcy Kennedy’ego. Ale to było Pe Jot Oswald, a nie El Ha Oswald, więc któregoś dnia się połapał.

– Imię tego Francuza to pewnie Pierre-Jacques – stwierdził Requena.

– Albo Paul-Jean Oswald.

– Jego rodzina jest zamożna? – spytałem.

– Nie, są raczej bez pieniędzy – odparł Requena. – Tak naprawdę Ulises Lima ma tylko matkę, nie? Ja w każdym razie nie znam nikogo więcej.

– Ja znam całą jego rodzinę – powiedział Pancho. – Poznałem Ulisesa Limę o wiele wcześniej niż wy, o wiele wcześniej niż Belana, rzeczywiście ma tylko matkę. I zapewniam was, u nich w domu nie ma nawet prądu.

– To jakim cudem sfinansował dwa numery pisma?

– Sprzedawał marychę – odpowiedział Pancho. Pozostali dwaj nie odzywali się, ale też nie zaprzeczyli.

– Nie wierzę – powiedziałem.

– No, ale tak jest. Wszystko dzięki marihuanie.

– Kurde.

– Jeździ po towar do Acapulco i potem rozprowadza wśród klientów w stolicy.

– Cicho siedź, Pancho – przerwał mu Barrios.

– Czemu mam być cicho? Przecież ten chłopak to bebechorealista, tak? No to czemu mam siedzieć cicho, co?

13 listopada

Cały dzień spędziłem z Limą i Belanem. Spacerowaliśmy, jeździliśmy metrem, autobusami, busem, potem znowu szliśmy i przez cały ten czas nie przestawaliśmy gadać. Oni od czasu do czasu zatrzymywali się i wchodzili do czyichś domów, a ja wtedy musiałem czekać na ulicy. Kiedy zapytałem, co właściwie robią, odpowiedzieli, że prowadzą śledztwo. Ale jak na mój gust roznosili marihuanę. Kiedy tak chodziliśmy, przeczytałem im parę swoich wierszy, jedenaście czy dwanaście, i sądzę, że im się spodobały.

14 listopada

Dziś poszedłem z Panchem Rodríguezem do domu sióstr Font.

Siedziałem jakieś cztery godziny w barze Quito, wypiłem już trzy kawy z mlekiem i mój zapał do lektury i pisania zaczynał słabnąć, kiedy nagle zjawił się Pancho i poprosił, żebym mu towarzyszył. Przystałem ochoczo.

Siostry Font mieszkają w dzielnicy Condesa, w eleganckim, ładnym dwupiętrowym domu z ogrodem i tylnym patiem, przy ulicy Colima.

Ogród nie jest jakiś nadzwyczajny, kilka rachitycznych drzewek i nieporządnie koszony trawnik, ale tylne patio to co innego: rosną tam wielkie drzewa, pełno wybujałych roślin o liściach tak intensywnie zielonych, że aż się wydają czarne, poidło porośnięte bluszczem (w tym poidle, nie śmiem nazywać go źródełkiem, nie ma wprawdzie ryb, jest za to łódź podwodna na baterie, własność Jorgita Fonta, młodszego brata) i domek, zupełnie niezależny od dużego domu; kiedyś pewnie był oborą albo stajnią, a obecnie mieszkają tam siostry Font.

Po drodze Pancho mnie uprzedził:

– Tata Angéliki jest trochę szurnięty. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, nie przejmuj się, rób to samo co ja i po sprawie. A gdyby robił problemy, to go stukniemy i załatwione.

– Stukniemy go? – zapytałem, nie wiedząc, o co mu chodzi. – My we dwóch? W jego własnym domu?

– Jego żona byłaby nam dozgonnie wdzięczna. Facet jest kompletnie odjechany. Jakiś rok temu odsiedział już trochę u czubków. Tylko nie mów tego siostrom Font, w każdym razie nie mów, że ja ci powiedziałem.

– Czyli wariat – podsumowałem.

– Wariat i bankrut. Do niedawna mieli dwa auta, trzy służące i wyprawiali przyjęcia że hej. Ale coś się biedakowi pod czerepem poprzestawiało i któregoś dnia kompletnie mu odbiło. Teraz jest zrujnowany.

– Utrzymanie takiego domu musi sporo kosztować.

– To ich własność, tylko tyle im zostało.

– Czym się zajmował pan Font, zanim zwariował? – zapytałem.

– Był architektem, ale kiepściutkim. To on zaprojektował oba numery „Lee Harveya Oswalda”.

– Kurczę.

Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi, otworzył nam łysawy, wąsaty gość o obłąkanym wyglądzie.

– To ojciec Angéliki – szepnął Pancho.

– Domyśliłem się – odpowiedziałem.

Facet podszedł do bramy, stawiając wielkie kroki, i spojrzał na nas wzrokiem tak pełnym nienawiści, że aż się ucieszyłem, że stoję z drugiej strony kraty. Po kilkusekundowym wahaniu, jakby zastanawiając się, co robić, otworzył drzwi i ruszył w naszą stronę. Ja odskoczyłem, ale Pancho rozłożył ramiona i przywitał się wylewnie. Mężczyzna przystanął i niepewnie wyciągnął do nas dłoń, po czym wpuścił nas do środka. Pancho ruszył żwawo na tyły domu, a ja poszedłem za nim. Ojciec sióstr Font wrócił do wielkiego domu, gadając do siebie. Kiedy wkroczyliśmy do porośniętego kwiatami przejścia łączącego ogród frontowy z tylnym, Pancho wyjaśnił mi, że jednym z powodów rozstroju nieszczęsnego pana Fonta była jego córka Angélica.

– María już straciła cnotę – powiedział – Angélica wciąż nie, choć niewiele brakuje, a stary o tym wie i to go doprowadza do szału.

– Skąd niby wie?

– Tajemnice ojcostwa, jak sądzę. W każdym razie cały dzień rozmyśla, który to bydlak rozdziewiczy mu córkę, a to za dużo jak na jednego faceta. W głębi duszy go rozumiem, na jego miejscu pewnie przeżywałbym to samo.

– Ma kogoś na oku czy podejrzewa wszystkich?

– Wszystkich podejrzewa, oczywiście, choć jest dwoje, może troje wykluczonych: pedały i jej siostra. Facet głupi nie jest.

Nic z tego nie rozumiałem.

– W zeszłym roku Angélica dostała nagrodę poetycką imienia Laury Damián, czujesz? A ma dopiero szesnaście lat.

W życiu o tej nagrodzie nie słyszałem. Pancho opowiadał później, że Laura Damián była poetką, która umarła w 1972 roku, zanim skończyła dwadzieścia lat, a jej rodzice ufundowali nagrodę na jej cześć. Zdaniem Pancha nagroda imienia Laury Damián jest jedną z najwyżej cenionych przez szczególnych ludzi z Meksyku. Popatrzyłem na niego, jakbym pytał „Co z ciebie za imbecyl, Pancho”, ale on, czego się zresztą spodziewałem, zignorował to. Uniosłem wzrok ku niebu i wydało mi się, że jedna z zasłon na drugim piętrze jakby drgnęła. Może był to tylko podmuch wiatru, ale czułem się obserwowany, dopóki nie przekroczyłem progu domu sióstr Font.

Była tam tylko María.

María jest wysoka, ciemnej karnacji, ma włosy czarne i bardzo gładkie, nos prosty (bardzo prosty) i delikatne usta. Zdaje się, że ma dobry charakter, aczkolwiek łatwo sobie wyobrazić, że jak się obrazi, to na długo i na poważnie. Stała pośrodku pokoju, ćwiczyła taneczne kroki, czytała siostrę Juanę Inés de la Cruz, słuchała płyty Billie Holiday i jakby mimochodem malowała akwarelę przedstawiającą dwie kobiety, które trzymają się pod rękę u stóp wulkanu, otoczone potokami lawy. Z początku przyjęła nas chłodno, jakby obecność Pancha była jej niezbyt miła, ale tolerowała ją przez wzgląd na siostrę – w końcu domek należał do obydwu. Na mnie nawet nie spojrzała.

W dodatku pozwoliłem sobie na dość banalny komentarz na temat siostry Juany, co jeszcze wyraźniej ją do mnie zniechęciło (niezbyt fortunna uwaga dotycząca tych supersłynnych wersów: „Niecni mężczyźni, co oskarżacie / bez żadnej racji niewieści ród, / bo miast to czynić, winniście wprzód / przyznać, że wy zły wpływ na nas macie”, którą potem na próżno usiłowałem przyćmić innym cytatem: „Wstrzymaj się, dobra mego zbiegły cieniu, / wizjo czarowna najbardziej wielbiona, / złudo, dla której umrę pocieszona, / fikcjo, dla której żyję w utrapieniu”1).

Tak więc znaleźliśmy się tam we troje, pogrążeni w milczeniu. María Font nawet na nas nie patrzyła, chociaż ja od czasu do czasu spoglądałem na nią lub na jej akwarelę (czy też, mówiąc ściślej, podglądałem ją i akwarelę), a Pancho Rodríguez, który wydawał się niewzruszony wrogością Maríi oraz jej ojca, przeglądał książki, pogwizdując jakąś piosenkę, która na moje ucho nie miała nic wspólnego z Billie Holiday, aż w końcu pojawiła się Angélica i wtedy zrozumiałem Pancha (on również próbował rozdziewiczyć Angélicę!), a nawet niemal ojca sióstr Font, choć dla mnie, muszę przyznać, dziewictwo nie ma żadnego znaczenia (sam przecież, żeby daleko nie szukać, jestem prawiczkiem. Chyba że uznamy przerwanego loda w wykonaniu Brígidy za rozdziewiczenie. Ale czy to można nazwać uprawianiem miłości? Czy nie powinienem jednocześnie lizać jej szparki, żeby uznać to za stosunek? Żeby mężczyzna przestał być prawiczkiem, musi wsadzić penisa w pochwę, a nie w usta, odbyt czy pachę? Żeby uznać, że nie jestem prawiczkiem, muszę wytrysnąć? Wszystko to takie skomplikowane).

Ale wróćmy do tematu. Pojawiła się Angélica i to, jak przywitała się z Panchem, było – przynajmniej dla mnie – wyraźnym znakiem, że ma on pewne romantyczne szanse u nagrodzonej literatki. Zostałem jej mimochodem przedstawiony i zaraz znów zostawili mnie samemu sobie.

Rozstawili parawan dzielący pomieszczenie na pół, usiedli na łóżku i słyszałem, że coś do siebie szepczą.

Podszedłem do Maríi i wygłosiłem kilka uwag dotyczących jej akwareli. Nawet nie rzuciła na mnie okiem. Obrałem więc inną taktykę: opowiadałem o bebechorealizmie, o Ulisesie Limie i Arturze Belano. Uznałem wreszcie (odważnie: szepty zza parawanu wprowadzały mnie w stan coraz większej nerwowości), że akwarela stanowi dzieło bebechorealistyczne. María Font spojrzała na mnie po raz pierwszy i uśmiechnęła się:

– Gówno mnie obchodzą bebechorealiści.

– Myślałem, że należysz do grupy, to znaczy do ruchu.

– Jeszcze nie zwariowałam. Gdyby przynajmniej wymyślili mniej obrzydliwą nazwę... Jestem wegetarianką. Wszystko, co kojarzy się z flakami, przyprawia mnie o mdłości.

– A ty jaką dałabyś im nazwę?

– No nie wiem. Może Meksykańska Sekcja Surrealistyczna.

– Wydaje mi się, że istnieje już Meksykańska Sekcja Surrealistyczna, w Cuernavace. Poza tym naszym celem jest zorganizowanie ruchu na skalę latynoamerykańską.

– Na skalę latynoamerykańską? Nie rozśmieszaj mnie.

– No wiesz, na dalszą metę tego właśnie chcemy, jeśli dobrze wszystko kumam.

– A ty skąd się wziąłeś?

– Jestem znajomym Limy i Belana.

– To dlaczego nigdy wcześniej cię tu nie widziałam?

– Poznałem ich niedawno...

– Ty jesteś tym chłopakiem z warsztatów Álama, tak?

Zaczerwieniłem się, choć prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego. Przyznałem, że to tam się poznaliśmy.

– Czyli istnieje już Meksykańska Sekcja Surrealistyczna – zamyśliła się María. – Może powinnam wynieść się do Cuernavaki.

– Wyczytałem to w „Excélsiorze”. To grupka staruszków zajmujących się malarstwem. Chyba turyści.

– W Cuernavace mieszka Leonora Carrington – powiedziała María. – Nie o niej mówisz przypadkiem?

– Nieee – odparłem. – Nie mam bladego pojęcia, kim jest Leonora Carrington.

Usłyszeliśmy wtedy jęk. I to nie jęk przyjemności, od razu poznałem, tylko bólu. Zdałem sobie sprawę, że od dobrej chwili zza parawanu nie było nic słychać.

– Wszystko w porządku, Angélica? – zapytała María.

– Pewnie, że tak. Wyjdź no może na spacer i zabierz ze sobą tego gościa, dobra? – odpowiedziała stłamszonym głosem Angélica Font.

Poirytowana María z niechęcią rzuciła pędzle na podłogę. Plamy farby na płytkach kazały sądzić, że nie pierwszy raz siostra prosi ją o nieco intymności.

– Chodź.

Poszedłem za nią do oddalonego zakątka patia, obok wysokiego muru porośniętego bluszczem, gdzie stały stół i pięć metalowych krzeseł.

– Myślisz, że oni tam...? – zacząłem, ale szybko pożałowałem, że zdradzam się z taką ciekawością. Na szczęście María była zbyt urażona, żeby zwrócić na to uwagę.

– Bzykają się? Nie, w życiu.

Przez chwilę siedzieliśmy bez słowa. María stukała palcami po blacie, a ja założyłem lewą nogę na prawą, a potem na odwrót, i zacząłem studiować tutejszą florę.

– No, na co czekasz, poczytaj mi swoje wiersze – powiedziała.

Czytałem i czytałem, aż mi noga zdrętwiała. Kiedy skończyłem, nie odważyłem się zapytać, czy się jej spodobały. Potem María zaprosiła mnie na kawę do głównego domu.

W kuchni zastaliśmy jej matkę i ojca w trakcie gotowania. Oboje wyglądali na szczęśliwych. Przedstawiła mi ich. Ojciec nie sprawiał już wrażenia niezrównoważonego i zachowywał się wobec mnie bardzo sympatycznie; pytał, co studiuję, czy daję radę łączyć prawo z poezją, jak się miewa poczciwy Álamo (wygląda na to, że się znają, może byli kolegami w młodości). Matka mówiła o błahostkach, które ledwie pamiętam: chyba wspominała coś o sesji spirytystycznej w Coyoacán, niedawno brała w niej udział, wywołano pokutującą duszę jakiegoś piosenkarza z lat czterdziestych, wyspecjalizowanego w rancheras. Nie wiem, czy mówiła serio.

Przed telewizorem zastaliśmy Jorgita Fonta; María nie odezwała się do niego, nawet mnie nie przedstawiła. Ma dwanaście lat, długie włosy i ubiera się jak żebrak. Do wszystkich zwraca się per naco albo naca. Do matki mówi słuchaj no, naca, nie będę tego robił, do ojca te, naco, do siostry moja dobra naca albo moja cierpliwa naca, a do mnie powiedział siema, naco.

Nacos, z tego, co wiem, to miejscy Indianie, tacy zurbanizowani, ale dla Jorgita ma to wyraźnie inne znacznie.

15 listopada

Dziś znowu u Fontów.

Wszystko, z niewielkimi zmianami, przebiegło dokładnie tak jak wczoraj.

Spotkaliśmy się z Panchem w chińskiej knajpie Lotos z Quintana Roo, blisko Glorieta de Insurgentes, wypiliśmy kilka kaw z mlekiem i parę konkretniejszych napitków (ja płaciłem), po czym ruszyliśmy w stronę dzielnicy Condesa.

Ponownie otworzył nam pan Font, a jego stan wcale się od wczoraj nie poprawił, przeciwnie, facet wielkimi krokami zbliżał się do szaleństwa. Oczy wychodziły mu z orbit, kiedy uścisnął rękę Pancha, jowialnego i bezczelnego; mnie zdawał się w ogóle nie poznawać.

Na patiu była tylko María: malowała tę samą akwarelę co wczoraj i w lewej ręce trzymała tę samą książkę co wczoraj, ale na adapterze kręciła się tym razem płyta Olgi Guillot, a nie Billie Holiday.

Przywitała się równie chłodno.

Z kolei Pancho zrobił dokładnie to samo co wczoraj, czyli usiadł w wiklinowym fotelu, czekając na Angélicę.

Tym razem powstrzymałem się od krytycznych komentarzy na temat siostry Juany i zająłem się oglądaniem książek, a następnie, zachowując rozsądny dystans względem Maríi, przypatrywałem się akwareli. Pojawiły się zasadnicze zmiany. Dwie kobiety u stóp wulkanu, które, jak zapamiętałem, stały w majestatycznej pozie, w każdym razie bardzo poważnej, teraz szczypały się w ręce; jedna z nich się śmiała albo udawała, że się śmieje; druga płakała albo symulowała płacz; w potokach lawy (wciąż były purpurowe albo czerwone) pływały opakowania po mydle do prania, łyse lalki i wiklinowe koszyki pełne szczurów; ubrania kobiet były potargane i łatane; na niebie (a w każdym razie w górnej części akwareli) zaczynała szaleć burza; na dole María przepisała prognozę pogody dla stolicy.

Obraz był koszmarny.

Potem zjawiła się Angélica, promienna, i razem z Panchem rozstawili parawan. Przez chwilę, gdy María malowała, ja rozmyślałem – nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że Pancho ciągnie mnie do Fontów, żebym czymś ją zajmował, podczas gdy on i Angélica oddają się swoim sprawom. Nie wydawało mi się to zbyt sprawiedliwe. Wcześniej, w chińskiej knajpie, pytałem go, czy uważa się za bebechorealistę. Jego odpowiedź była rozwlekła i wieloznaczna. Mówił o klasie robotniczej, o narkotykach, o braciach Flores Magón, o kilku wybitnych postaciach rewolucji meksykańskiej. Potem powiedział, że jego wiersze z pewnością ukażą się w piśmie szykowanym przez Limę i Belana. A jeśli mnie nie opublikują, srał ich pies, stwierdził. Mam wrażenie, że jedyne, co obchodzi Pancha, to żeby przespać się z Angélicą.

– Wszystko w porządku, Angélica? – zapytała María, kiedy znów, dokładnie jak wczoraj, dobiegły nas pojękiwania z bólu.

– Tak, tak, w porządku. Możesz iść na spacer?

– Jasne – odpowiedziała María.

Kolejny raz usadowiliśmy się zrezygnowani za metalowym stolikiem, pod bluszczem. Ja, bez wyraźnego powodu, miałem rozdarte serce. María zaczęła opowiadać mi historie ze swojego dzieciństwa i z dzieciństwa Angéliki – historie zdecydowanie nudne – i widać było, że opowiada je tylko dla zabicia czasu, a ja udawałem, że mnie interesują. Szkoła, pierwsze imprezy, liceum, miłość, jaką obie czuły do poezji, marzenia o podróżach, o zwiedzaniu innych krajów, „Lee Harvey Oswald”, w którym obie publikowały, nagroda imienia Laury Damián, którą dostała Angélica... Wtedy, nie wiem dlaczego, może przez to, że María na chwilę zamilkła, zapytałem, kim była ta Laura Damián. Czysta intuicja. María powiedziała:

– Poetka, która młodo zmarła.

– Tyle to już wiem. Miała dwadzieścia lat. Ale kim była? Dlaczego nigdy niczego jej nie czytałem?

– Czytałeś Lautréamonta, García Madero? – zapytała María.

– Nie.

– No to nic dziwnego, że niczego nie wiesz o Laurze Damián.

– Wiem, że jestem ignorantem, przepraszam.

– Nie to chciałam powiedzieć. Tylko że jesteś bardzo młody. Poza tym jedyna wydana książka Laury, Źródło muz, ukazała się w niekomercyjnym wydawnictwie. To pośmiertne wydanie sfinansowali jej rodzice, którzy bardzo ją kochali i byli jej pierwszymi czytelnikami.

– Muszą mieć kupę kasy.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Jeśli są w stanie finansować z własnej kieszeni coroczną nagrodę poetycką, to znaczy, że biedni nie są.

– No, bez przesady. Angélica wiele nie dostała. Nagroda ma znaczenie prestiżowe, nie ekonomiczne. I nie jest to zresztą jakiś przesadny prestiż. Nie zapominaj, że to nagroda przyznawana tylko poetom poniżej dwudziestki.

– Bo tyle miała Laura Damián, kiedy umarła. Ciarki przechodzą.

– Żadne tam ciarki, to smutne po prostu.

– Byłaś na wręczeniu nagrody? Rodzice robią to osobiście?

– Jasne.

– U nich w domu?

– Nie, na uniwersytecie.

– Gdzie dokładnie?

– Na Wydziale Filologicznym. Laura tam studiowała.

– Kurde, strasznie mroczne.

– Nie widzę w tym nic mrocznego. Wydaje mi się, że to ty jesteś mroczny, García Madero.

– Wiesz co? Wkurwia mnie, że zwracasz się do mnie García Madero. To tak jakbym do ciebie mówił Font.

– Wszyscy tak się do ciebie zwracają, nie wiem, dlaczego miałabym mówić inaczej.

– Dobra, wszystko jedno, opowiedz mi jeszcze o Laurze Damián. Ty nie starałaś się o tę nagrodę?

– Starałam, ale dostała ją Angélica.

– A wcześniej?

– Jakaś panienka z Aguascalientes, która studiuje medycynę na UNAM.

– A jeszcze wcześniej?

– Przedtem nikt nagrody nie dostał, bo nie istniała. W przyszłym roku może znów się zgłoszę, a może nie.

– I co zrobisz z pieniędzmi, jeśli wygrasz?

– Wyjadę do Europy, rzecz jasna.

Przez kilka sekund milczeliśmy. María Font myślała pewnie o odległych krajach, a ja o wszystkich nieznanych mi mężczyznach, którzy będą się z nią kochać. Przestraszyło mnie to. Czyżbym się zakochiwał w Maríi?

– Jak zmarła Laura Damián?

– Potrącił ją samochód w Tlalpan. Była jedynaczką, rodziców to przygniotło, matka chyba próbowała się zabić. To musi być strasznie smutne, umrzeć tak młodo.

– Musi być koszmarnie smutne – powiedziałem, wyobrażając sobie Maríę Font w ramionach dwumetrowego Anglika, prawie białowłosego, który wsuwa swój długi i różowy język między jej delikatne wargi.

– Wiesz, kogo powinieneś pytać o Laurę Damián?

– Nie, kogo?

– Ulisesa Limę. Przyjaźnili się.

– Ulises Lima?

– Tak, prawie się nie rozstawali, razem się uczyli, razem chodzili do kina, pożyczali sobie książki, no, słowem, byli bardzo bliskimi przyjaciółmi.

– Nie miałem pojęcia – powiedziałem.

Usłyszeliśmy jakiś hałas z domku i przez chwilę milczeliśmy wyczekująco.

– Ile lat miał Ulises Lima, kiedy zmarła Laura Damián?

María chwilę zwlekała z odpowiedzią.

– Ulises Lima nie nazywa się Ulises Lima – powiedziała zachrypłym głosem.

– Chcesz powiedzieć, że to pseudonim literacki?

María przytaknęła, jej spojrzenie ginęło w zawiłych ornamentach bluszczu.

– To jak się naprawdę nazywa?

– Alfredo Martínez czy jakoś tak. Zapomniałam już. Ale kiedy go poznałam, nie nazywał się Ulises Lima. To Laura Damián tak go nazwała.

– Kurde, a to nowina.

– Wszyscy twierdzili, że się kocha w Laurze. Ale ja sądzę, że nigdy nie poszli do łóżka. Jestem przekonana, że Laura umarła jako dziewica.

– Mając dwadzieścia lat?

– Jasne, dlaczego nie?

– Nie no, jasne, w porządku.

– Smutne, prawda?

– Pewnie, że smutne. To ile lat miał wtedy Ulises albo Alfredo Martínez?

– Rok mniej, czyli dziewiętnaście albo osiemnaście.

– To pewnie śmierć Laury strasznie go zabolała, nie?

– Rozchorował się. Mówią, że był o krok od śmierci. Lekarze nie mieli pojęcia, co mu dolega, wiedzieli tylko, że się im wymyka na tamten świat. Poszłam go odwiedzić w szpitalu i marnie wyglądał. Ale pewnego dnia się pozbierał i wszystko się skończyło równie tajemniczo, jak się zaczęło. Potem Ulises zostawił uniwersytet i założył pismo, ale to wiesz, nie?

– „Lee Harvey Oswald”, tak, znam – skłamałem. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego Ulises Lima nie pokazał mi choćby jednego numeru, kiedy byłem u niego na poddaszu, przynajmniej bym sobie przekartkował.

– Koszmarny tytuł jak na czasopismo poetyckie.

– Mnie się podoba, całkiem w porządku.

– Fatalny wybór.

– A ty jak byś je nazwała?

– Nie wiem. Może Meksykańska Sekcja Surrealistyczna.

– Ciekawe.

– Wiesz, że to mój ojciec zrobił skład całego pisma?

– Tak, Pancho mi mówił.

– To jest najlepsza część pisma, projekt graficzny. Teraz wszyscy nienawidzą mojego taty.

– Wszyscy? Wszyscy bebechorealiści? A dlaczego mieliby go nienawidzić? Chyba powinno być na odwrót?

– Nie, nie bebechorealiści, inni architekci ze studia. Pewnie zazdroszczą mu, że ma taką renomę u młodych. W każdym razie nie trawią go i teraz musi za to płacić. Z powodu tego pisma.

– Z powodu „Lee Harveya Oswalda”?

– Jasne. Ponieważ tata zaprojektował je w studiu, teraz zrzucają na niego odpowiedzialność za to, co się może stać.

– Ale co się może stać?

– Tysiąc różnych rzeczy, widać, że nie znasz Ulisesa Limy.

– No, nie znam – przyznałem – ale zaczynam sobie wyobrażać.

– To bomba zegarowa – stwierdziła María.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że zapadł zmrok i że już się nie widzimy, tylko słyszymy.

– Słuchaj, muszę ci się przyznać: przed chwilą cię okłamałem. Nigdy nie widziałem żadnego numeru tego pisma, a cholernie bym chciał nawet rzucić okiem. Pożyczysz mi?

– Pewnie, mogę ci dać w prezencie, mam po kilka egzemplarzy.

– A Lautréamonta też mi możesz pożyczyć?

– Tak, ale musisz mi oddać, to jeden z moich ulubionych poetów.

– Obiecuję – powiedziałem.

María weszła do dużego domu. Zostałem na patiu sam i przez chwilę wydawało mi się niemożliwe, że tam, na zewnątrz, jest miasto Meksyk. Potem usłyszałem głosy z domku sióstr Font i zapaliło się światło. Pomyślałem, że to Angélica i Pancho i że za chwilę Pancho wyjdzie po mnie na patio, ale nic się nie działo. Kiedy María wróciła z dwoma numerami pisma i Pieśniami Maldorora, też zauważyła, że w domku zapalono światło, i na chwilę stanęła wyczekująco. Nagle, kiedy najmniej się tego spodziewałem, zapytała, czy jestem jeszcze prawiczkiem.

– Nie, pewnie, że nie – skłamałem drugi raz tego wieczora.

– I ciężko ci było stracić dziewictwo?

– Trochę – odpowiedziałem po chwili namysłu.

Zauważyłem, że jej głos zrobił się trochę ochrypły.

– Masz dziewczynę?

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedziałem.

– No to w takim razie z kim to zrobiłeś? Z dziwką?

– Nie, z taką dziewczyną z Sonory, poznałem ją w zeszłym roku – wyjaśniłem. – Widywaliśmy się tylko przez trzy dni.

– I z nikim więcej tego nie robiłeś?

Kusiło mnie, żeby opowiedzieć o przygodzie z Brígidą, ale ostatecznie uznałem, że lepiej nie.

– Nie, z nikim – odparłem i poczułem się fatalnie.

16 listopada

Zadzwoniłem do Maríi Font. Powiedziałem, że chciałbym się z nią spotkać. Błagałem o spotkanie. Umówiliśmy się w barze Quito. Kiedy około siódmej wieczorem zjawiła się na miejscu, kilku typów wodziło za nią spojrzeniami, odkąd tylko przekroczyła próg, aż do chwili, gdy usiadła za stolikiem, przy którym czekałem.

Wyglądała świetnie. Miała bluzkę z Oaxaki, bardzo obcisłe dżinsy i skórzane sandałki. Na ramieniu – ciemnobrązową torbę z kremowymi konikami na krawędziach, pełną książek i papierów.

Poprosiłem, żeby mi przeczytała wiersz.

– Nie bądź namolny, García Madero – odpowiedziała.

Nie wiem dlaczego, ale jej odpowiedź mnie zasmuciła. Miałem potrzebę, chyba wręcz fizyczną, by usłyszeć z jej ust chociaż jeden z jej wierszy. Ale być może atmosfera nie była odpowiednia, bar Quito kipi od głosów, krzyków i śmiechów. Oddałem jej książkę Lautréamonta.

– Już przeczytałeś? – zdziwiła się María.

– Jasne – odparłem. – Całą noc oka nie zmrużyłem, przeczytałem też „Lee Harveya Oswalda”, genialne pismo, szkoda, że już nie wychodzi. Twoje teksty mnie zachwyciły.

– I wciąż jeszcze nie spałeś?

– Jeszcze nie, ale czuję się dobrze, zupełnie przytomny.

María Font spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Podeszła kelnerka i zapytała, co zamawiamy. Nic, odparła María, właśnie się zbieramy. Na ulicy zapytałem, czy ma coś do roboty, na co odpowiedziała, że nie, tylko że niespecjalnie przepada za barem Quito. Szliśmy ulicą Bucareli w stronę Paseo de la Reforma, przeszliśmy na drugą stronę i ruszyliśmy dalej aleją Guerrero.

– To jest dzielnica burdeli – powiedziała María.

– Nie wiedziałem.

– Weź mnie pod rękę, żeby się nikt nie pomylił.

Prawdę mówiąc, z początku nie dostrzegłem, czym różni się ta ulica od pozostałych, którymi szliśmy. Ruch był tak samo gęsty, a tłum na chodnikach wyglądał tak samo jak ten, który płynął ulicą Bucareli. Ale później (być może pod wpływem uwagi Maríi) zacząłem zauważać pewne oznaki. Po pierwsze, oświetlenie. Latarnie uliczne na Bucareli są białe, a na alei Guerrero – jakby bursztynowe. Samochody: na Bucareli z rzadka spotykało się auta zaparkowane na chodniku, a na Guerrero było ich pełno. Bary i kawiarnie na Bucareli były rozświetlone i otwarte, a na Guerrero, choć się od nich roiło, wydawały się bardziej zamknięte, bez witryn wychodzących na ulicę, tajemne i dyskretne. I wreszcie muzyka. Na Bucareli jej nie było, dochodziły tylko hałasy maszyn i ludzi, a na Guerrero, im głębiej człowiek się zapuszczał, zwłaszcza między skrzyżowaniem z Violeta i Magnolia, muzyka coraz bardziej zawłaszczała ulicę, dobiegała z knajp i zaparkowanych samochodów, z przenośnych aparatów radiowych i z oświetlonych okien w ciemnych fasadach.

– Podoba mi się ta ulica, kiedyś tu zamieszkam – powiedziała María.

Grupka nastoletnich kurewek stała obok starego cadillaca zaparkowanego na krawężniku. María przystanęła i przywitała się z jedną:

– Cześć, Lupe, fajnie cię spotkać.

Lupe była szczupła i krótko obcięta. Wydała mi się równie ładna jak María.

– María! Kurna, kopę lat, stara! – odpowiedziała Lupe i wzięła Maríę w ramiona.

Dziewczyny towarzyszące Lupe nadal opierały się o maskę cadillaca i przypatrywały wnikliwie Maríi. Na mnie prawie nie zważały.

– Myślałam, że umarłaś – oświadczyła María prosto z mostu. Aż mi krew zmroziło od brutalności tego stwierdzenia. María ma takie narowy.

– No, ale żyję i dobrze się mam. Choć mało brakowało. Prawda, Carmencita?

Dziewczyna nazwana „Carmencitą” powiedziała „racja” i dalej przyglądała się Maríi.

– Natomiast Gloria nie wydoliła, znałaś ją, nie? Przesrane, ale i tak nikt tej kurwy nie lubił.

– Nie, nie znałam jej – powiedziała María z uśmiechem.

– Gliniarze ją zgnoili – stwierdziła Carmencita.

– Nie dało się nic zrobić? – zapytała María.

– Dzietam – odparła Carmencita. – Bo niby co? Laska miała niezły odpał z tymi swoimi sekretami. Przefajnowała i po zabawie.

– Strasznie to smutne – stwierdziła María.

– A tobie jak leci na uniwerku? – zapytała Lupe.

– A jakoś tam.

– Wciąż się do ciebie przystawia ten byczek?

María zaśmiała się i spojrzała na mnie.

– To moja kumpela tancerka – odezwała się Lupe do koleżanek. – Poznałyśmy się na tańcu nowoczesnym, w takiej szkole na Donceles.

– Ta, jasne, w kulki se lecisz – mruknęła Carmencita.

– Serio, Lupe chodziła do Szkoły Tańca – potwierdziła María.

– No to dlaczego teraz siedzi w tym gównie? – zdziwiła się jedna z tych, które się dotąd nie odzywały, najniższa, prawie karlica.

María spojrzała na nią i wzruszyła ramionami.

– Skoczysz z nami na kawę? – zapytała.

Lupe zerknęła na zegarek, który miała na prawym nadgarstku, a potem na koleżanki.

– Ale w robocie jestem.

– Tylko na chwilkę, zaraz wrócisz – przekonywała ją María.

– A srał pies tę robotę, będę za chwilę – powiedziała Lupe i ruszyła za Maríą. Ja poszedłem za nimi.

Skręciliśmy w ulicę Magnolii, w lewo, w stronę alei Jesúsa Garcíi. Potem szliśmy dalej na południe, aż do Héroes Revolucionarios Ferrocarrileros, i weszliśmy do jakiejś knajpy.

– To twój obecny facet? – usłyszałem, jak Lupe pyta Maríę.

María znów się zaśmiała.

– To tylko kolega – wyjaśniła, po czym zwróciła się do mnie: – Jak tu się pojawi alfons Lupe, będziesz musiał bronić nas obu, García Madero.

Myślałem, że żartuje. Potem zacząłem rozważać, czy jednak nie mówi poważnie, i sytuacja wydała mi się od razu całkiem atrakcyjna. W tamtej chwili miałem wrażenie, że nie może być lepszej okazji, bym zaprezentował się dobrze przed Maríą. Byłem szczęśliwy, mieliśmy całą noc do dyspozycji.

– Mój facet jest dość ostry – powiedziała Lupe. – Nie lubi, jak się kręcę po okolicy z nieznajomymi. – Po raz pierwszy zwróciła się bezpośrednio do mnie.

– Ale ja nie jestem żadną nieznajomą – oponowała María.

– Nie no, stara, ty nie.

– Wiesz, jak poznałam Lupe? – zapytała mnie María.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem.

– W Szkole Tańca. Lupe przyjaźniła się z Paco Duartem, hiszpańskim tancerzem. Był dyrektorem tej szkoły.

– Odwiedzałam go raz w tygodniu – uściśliła Lupe.

– Nie wiedziałem, że uczysz się tańca – powiedziałem.

– Niczego się nie uczyłam, ja tam tylko zaglądałam – wyjaśniła Lupe.

– Mówiłem nie do ciebie, tylko do Maríi – sprostowałem.

– Od czternastego roku życia – powiedziała María. – Za późno, żeby zostać dobrą tancerką. Ale co poradzić.

– Przecież ty super tańczysz, stara! Dość dziwacznie w sumie, ale tam to wszyscy są trochę stuknięci. Widziałeś, jak ona tańczy? – Odparłem, że nie. – Oczu byś nie mógł oderwać.

María zaprzeczyła ruchem głowy. Kiedy zjawiła się kelnerka, zamówiliśmy trzy kawy z mlekiem, a Lupe poprosiła do tego bułkę z serem, ale bez fasoli.

– Ciężko mi siada na żołądku – wyjaśniła.

– A jak tam twój żołądek? – zapytała María.

– Różnie, czasem bardzo boli, a czasem zapominam, że istnieje. To nerwy. Kiedy nie mogę wytrzymać, biorę proszek i po sprawie. A ty jak? Nie chodzisz już do Szkoły Tańca?

– Rzadziej niż kiedyś – powiedziała María.

– Ta wariatka przydybała mnie kiedyś w gabinecie Paca Duarte – przypomniała Lupe.

– Prawie umarłam ze śmiechu – mówiła María. – W sumie to nie wiem, dlaczego tak się śmiałam. Może podkochiwałam się w Paco i tak naprawdę był to atak histerii.

– Oj, nie sądzę, stara, ten gościu nie był w twoim typie.

– A co ty tam robiłaś z tym Paco Duartem? – zainteresowałem się.

– W sumie to nic. Poznałam go kiedyś na ulicy, on nie miał jak do mnie przychodzić, a ja nie mogłam do niego do domu, był ochajtany, i to z jakąś jankeską, więc bywałam u niego w Szkole Tańca. Poza tym bydlakowi chyba się to bardzo podobało. Że posuwa mnie w swoim gabinecie.

– I twój alfons puszczał cię tak daleko od twojej strefy? – pytałem.

– A skąd wiesz, jaką ja mam strefę, co? Skąd wiesz, czy mam alfonsa, czy nie?

– Nie no, przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale María przed chwilą mówiła, że ten twój jest jakiś gwałtowny...

– Ja nie mam żadnego alfonsa, koleś. Co ty se wyobrażasz, że to, że ze mną rozmawiasz, daje ci prawo, żeby mnie obrażać?

– Spokojnie, Lupe, nikt cię nie obraża – powiedziała María.

– Ten fagas obraził mojego faceta – oburzała się Lupe. – Jakby cię usłyszał, toby ci dał wycisk, koleś, rozwaliłby cię raz-dwa. Na pewno by ci się spodobała faja mojego faceta.

– Ej, ja nie jestem żadnym gejem!

– Wszyscy kumple Maríi to pedały, wiadomo.

– Lupe, nie czepiaj się moich znajomych. Kiedy chorowała – María zwróciła się do mnie – razem z Ernestem zabraliśmy ją do szpitala, żeby ją postawili na nogi. Niektórzy to szybko zapominają, że im się pomogło.

– Z Ernestem San Epifanio? – zapytałem.

– Tak – potwierdziła María.

– On też się uczy tańca?

– Uczył.

– Ech, Ernesto, bardzo miło go wspominam. Pamiętam, że on, sam jeden, wziął mnie na ręce i wpakował do taksówki. Ernesto to pedał – uściśliła Lupe – ale silny.

– To nie Ernesto wsadził cię do taksówki, stara, to byłam ja – zaprotestowała María.