Drugie drzewo - Róża Lewanowicz - ebook
NOWOŚĆ

Drugie drzewo ebook

Róża Lewanowicz

4,5

Opis

Postapokaliptyczna powieść, której akcja dzieje się w Polsce

 

Dwie straszliwe epidemie uśmiercają większość mieszkańców planety. Sandra, młoda dziewczyna z Łodzi, odrzucana do tej pory przez otoczenie, nierozumiana przez najbliższych, zamknięta w świecie niezwykłego umysłu i ciasnym mieszkaniu starej kamienicy, postanawia pomimo czyhających niebezpieczeństw ruszyć przed siebie i rozpocząć nowe życie.

Podróżując przez wyludniony, zmieniony kraj na swojej drodze napotyka Darka – lekarza, poszukującego odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się plaga i pracującego nad okryciem szczepionki. 

Wspólnie docierają do Warszawy, zamienionej w specjalną Strefę, gdzie spora grupa ocalałych usiłuje przetrwać kolejny dzień. Sandra i Darek spotykają tu ludzi życzliwych, ale też wrogów, a nade wszystko przekonują się, że niezależnie od rozmiarów katastrofy, która spadła na Ziemię, natura ludzka pozostaje niezmienna.

Czy uda im się przetrwać w tym bezwzględnym świecie, nie zatracając własnego człowieczeństwa? 

Czy ludzkość znajdzie rozwiązanie zagadki i odkryje sekret stojący za pojawieniem się plagi? I wreszcie czym jest tytułowe drugie drzewo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
10
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MinuLuli

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie się czyta, ale historia zakrawa o plagiat The Last of Us.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka rewelacja. mimo ze nie przepadam za takim klimatem postapoliktyczym t9 jednak tap ozycjq wciągnęła mnie od początku do konca. dobra fabuła i akcja a smao zakonczenie sztos. ha ha
00
yoveek

Nie oderwiesz się od lektury

nie mogłam się oderwać. zabawna i pouczająca.
00
Katmis1998
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Przyzna, że z poczatku Sandra mega mnie denerwowała dopiero pozniej zostalo wyjasnione o co chodzi :) Czekam na drugą część!
00

Popularność




Ty­tuł: Dru­gie drzewo

Co­py­ri­ght © Róża Le­wa­no­wicz, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Marta Kładź-Ko­cot

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-600-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Cudny

Cudny miał dar uzdra­wia­nia. Dla­tego wo­łano na niego Cudny. Pro­blem po­le­gał na tym, że mało kto o tym wie­dział albo pa­mię­tał, a on sam bar­dzo chciał, by tak po­zo­stało. Nowi lu­dzie w jego no­wym ży­ciu do­mnie­my­wali, że to prze­zwi­sko wy­ni­kało z faktu, ja­koby był po pro­stu cu­dow­nym czło­wie­kiem, zbawcą, mę­żem opatrz­no­ścio­wym w ich nie­doli.

Ma­rek, bo ta­kie było jego praw­dziwe imię, nie­na­wi­dził swo­jego daru, który uwa­żał za prze­kleń­stwo i źró­dło nie­opi­sa­nych cier­pień. Czuł się przez niego jak dzi­wo­ląg. Od ósmego roku ży­cia wy­ty­kano go pal­cami, wy­śmie­wano albo prze­ciw­nie – ota­czano czcią. Oprócz tego za każde ule­cze­nie pła­cił wy­soką cenę: do­le­gli­wość, która zni­kała u cho­rego, po­ja­wiała się w jego ciele; co prawda na krótko, ale bar­dzo in­ten­syw­nie. Wy­da­wało mu się, że cho­roba czy ból prze­cho­dzą na niego, by w jego ciele do­ko­nać ży­wota.

Kiedy osią­gnął wiek osiem­na­stu lat, po­sta­no­wił skoń­czyć z uzdra­wia­niem, uciec od swo­jego prze­zna­cze­nia i spra­wić, by świat o nim za­po­mniał. W tym celu za­pi­sał się do se­mi­na­rium du­chow­nego. Chciał wto­pić się w jed­no­rodny tłum i upodob­nić do kon­kret­nej grupy spo­łeczno-za­wo­do­wej. Tam jed­nak stało się coś nie­ocze­ki­wa­nego, czego rzecz ja­sna nikt nie mógł prze­wi­dzieć. U Marka ujaw­nił się inny dar, po­zor­nie mniej kło­po­tliwy, lecz, co oczy­wi­ste, ścią­ga­jący uwagę oto­cze­nia: umie­jęt­ność do­wo­dze­nia grupą. Wy­star­czyło, by otwo­rzył usta, a nie było czło­wieka, który by go nie słu­chał. Prze­ło­żeni, na czele z oj­cem du­chow­nym, po­czuli się za­gro­żeni, więc uprzy­krzali mu ży­cie na każ­dym kroku. Tym ra­zem jed­nak Ma­rek nie uciekł. Po­do­bało mu się sta­wia­nie oporu, by­cie bun­tow­ni­kiem, bu­rze­nie raz usta­no­wio­nego po­rządku, nie­ma­ją­cego nic wspól­nego z po­rząd­kiem, a nade wszystko wy­ty­ka­nie błę­dów in­nym, ujaw­nia­nie ota­cza­ją­cej go hi­po­kry­zji, oczysz­cza­nie świata ze zła…

Kiedy na świat spa­dła jedna tra­ge­dia, a po­tem na­stępna, gdy lu­dzie umie­rali na jego oczach, a on nic nie mógł z tym zro­bić, po­jął, że wła­śnie te­raz może wy­ka­zać się na­prawdę i oczy­ścić zie­mię, na ja­kiej przy­szło mu żyć, z tego, co ją ska­ziło. Chciał chro­nić oca­la­łych, na­wet kosz­tem cier­pie­nia in­nych, dla któ­rych nie mo­gło już być na­dziei, bo to oni sta­no­wili źró­dło za­głady. Cena ich ży­cia też nie była za wy­soka.

– Je­śli nic nie zro­bię, bę­dzie tylko go­rzej – po­wta­rzał so­bie. – Nie mogę bier­nie pa­trzeć na to, co się dzieje.

Zrzu­cił su­tannę, bo nie było sensu dłu­żej uda­wać, że w coś wie­rzy. Nie mu­siał ukry­wać się w tłu­mie, w końcu mógł wyjść z niego z pod­nie­sioną głową i po­pro­wa­dzić tych, któ­rzy chcieli, ku ule­cze­niu. Chcą­cych było wielu, lecz on na sa­mym po­czątku mu­siał pod­jąć bar­dzo trudne de­cy­zje i usu­nąć spo­śród nich chore ele­menty, od­dzie­lić ziarna od plew, za­bić sła­bych…

Cudny nie lu­bił wra­cać my­ślą do tych bo­le­snych po­cząt­ków, bo nie chciał przy­znać, że po­peł­nił wiele błę­dów. Za­ło­żył bo­wiem, że dar uzdra­wia­nia po­zwoli mu roz­róż­nić cho­rego od zdro­wego, jak to miało miej­sce pod­czas pierw­szej epi­de­mii. Jed­nak z tą drugą było coś nie tak i gdyby był wie­rzący, uznałby, że to sam dia­beł po­mie­szał szyki. Ciała nie cho­ro­wały. Ow­szem, zmie­niały się w le­dwo za­uwa­żalny spo­sób, ale nie no­siły w so­bie śla­dów cho­roby czy roz­kładu. Jego za­da­nie było więc o wiele trud­niej­sze, a na­uka roz­po­zna­wa­nia plew za­jęła mu sporo czasu.

Gdy mi­nęło dwa i pół roku, uznał, że jest mi­strzem, nie tylko w prze­wo­dze­niu co­raz więk­szej gru­pie wy­znaw­ców, ale i w traf­nym sta­wia­niu dia­gnozy: ten jest za­ra­żony, a ten nie; tego na­leży od razu za­bić, a tego za­pro­sić do nas. Upro­ścił w ten spo­sób swoje ży­cie, przy­czy­nia­jąc się do ule­cze­nia świata. Był spo­kojny, syty, speł­niony. No i na­resz­cie miał po­czu­cie, że kon­tro­luje sy­tu­ację – pierw­szy raz od dnia na­ro­dzin.

Idąc do se­mi­na­rium, oszu­kał wszyst­kich oprócz sie­bie i paru kum­pli, któ­rzy znali go le­piej niż ro­dzice. Nie miał w so­bie wiary, nie znaj­do­wał też po­trzeby jej po­sia­da­nia. Ale po­do­bało mu się tam i do­piero po stwo­rze­niu swo­jej grupy zro­zu­miał, że lu­bił się uczyć. Oceny miał do­sko­nałe, je­śli nie li­czyć paru nie­istot­nych przed­mio­tów, a sie­dze­nie nad książ­kami nie mę­czyło go wcale. Znał ła­cinę i grekę, po­ro­zu­mie­wał się też po wło­sku; ko­chał hi­sto­rię, a na­wet li­tur­gikę; szybko opa­no­wał wszyst­kie moż­liwe ry­tu­ały, ge­sty czy mo­dli­twy, a gdy był na pią­tym roku, po­znał pew­nego księ­dza z War­szawy, który po­ka­zał mu, że wy­brał so­bie naj­lep­szy z moż­li­wych za­wo­dów.

– Je­steś sprytny, to się usta­wisz – szep­tał mu do ucha ksiądz Bog­dan w cza­sie prze­rwy na pa­pie­rosa. – Ja nie mam ta­kiej gadki jak ty, więc bę­dziesz w sta­nie owi­nąć so­bie wo­kół palca każ­dego, nie tylko pa­ra­fian, ale i sa­mego bi­skupa. Masz dziew­czynę?

Ma­rek spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Nie. A po­wi­nie­nem?

– Nie­ko­niecz­nie. – Bog­dan skrzy­wił się. – Jak nie masz, to i le­piej. Z ba­bami sam kło­pot. Kupa kasy na nie idzie i ła­two zła­pać punkty ujemne, nie mó­wiąc o ciąży. Po­tem jest pro­blem: skro­bać, nie skro­bać? Wy­sy­łać gdzieś da­lej czy trzy­mać pod no­sem i pil­no­wać? Gdy­byś miał lep­szą kon­dy­cję, można po­my­śleć o woj­sku. Ha! Ży­cie jak w Ma­dry­cie.

Bog­dan skoń­czył na­uki re­ko­lek­cyjne dla łódz­kich se­mi­na­rzy­stów i wró­cił do swo­jego ży­cia w Sto­licy, a Cudny miał o czym my­śleć. Jego świe­tlaną ka­rierę prze­rwał wy­buch pierw­szej epi­de­mii, która za­brała je­dyną osobę, na ja­kiej mu za­le­żało. Nie był w sta­nie po­móc wła­snej babci, nic nie da­wało kła­dze­nie rąk i sku­pia­nie się nad jej co­raz słab­szym cia­łem. Jedna z są­sia­dek, po­ma­ga­jąca mu w opiece nad sta­ruszką, po­wie­działa, że na Je­ho­wych to nie po­działa, bo mu­szą się naj­pierw na­wró­cić.

– Ja tam księ­dza babkę sza­nuję – mó­wiła, na­cią­ga­jąc czy­ste prze­ście­ra­dło na tap­czan. – Ale sekta jest sekta, a Bóg cho­robą daje nam szansę na za­sta­no­wie­nie się. Sam ksiądz naj­le­piej po­wi­nien o tym wie­dzieć.

Oczy­wi­ście Cudny nie prze­jął się tymi sło­wami, bo od dawna był od­porny na nie­to­le­ran­cję wo­bec swo­jej ro­dziny, od po­ko­leń na­le­żą­cej do Świad­ków Je­howy, co także ukrył przed prze­ło­żo­nymi se­mi­na­rium. Po raz pierw­szy jed­nak usły­szał tak zde­cy­do­wany po­gląd: że epi­de­mia jest szansą, a nie karą czy splo­tem przy­pad­ko­wych zda­rzeń. Uznał, że po­wi­nien za­cząć szu­kać mak­si­mum ko­rzy­ści tam, gdzie inni wi­dzą stratę.

Cudny wie­dział, że owieczki w jego pa­ra­fii nie roz­pro­szy­łyby się po wy­bu­chu epi­de­mii, gdyby z nimi zo­stał, lecz uległ po­ku­sie i błęd­nie za­ło­żył, że może zwią­zać się z piękną dziew­czyną i jed­no­cze­śnie prze­wo­dzić gru­pie no­wych wier­nych. Te­raz ża­ło­wał tej de­cy­zji, bo wi­dział, jak była na­iwna. Nie mu­siał wy­jeż­dżać z Ło­dzi, mógł na miej­scu uło­żyć so­bie ży­cie we­dług wła­snego upodo­ba­nia, za­miast tu­łać się po ca­łej Pol­sce, wal­cząc o prze­trwa­nie. Jego lu­dzie byli lo­jalni, ale naj­więk­sza na­wet lo­jal­ność pod­dana zo­staje pró­bie w ob­li­czu śmierci gło­do­wej, o in­nych za­gro­że­niach nie wspo­mi­na­jąc. Miał twardą rękę, która mu­siała mięk­nąć, gdy ro­biło się bar­dzo ciężko. Po­ży­wie­nia wo­koło wcale nie przy­by­wało, co nie było dziwne, bio­rąc pod uwagę fakt, że od po­nad dwóch lat mało kto upra­wiał rolę. Nie po­do­bało mu się, że pod­władni chcieli dzie­lić się na mniej­sze grupy, by było im ła­twiej szu­kać za­pa­sów. Kiedy ktoś się od­da­lał, Cudny za­czy­nał mieć obawy, że wy­mknie mu się spod kon­troli; jed­nakże wie­dział, że musi ustą­pić, by jego upór nie ob­ró­cił się prze­ciwko niemu. Wtedy też po­jął, że po­winni zna­leźć stałą lo­ka­li­za­cję, bez­pieczny ob­szar z wszel­kimi wy­go­dami i do­stę­pem do tego, co było lu­dziom po­trzebne każ­dego dnia.

– War­szawa – szep­nął, ba­wiąc się ko­lej­nym pa­pie­ro­sem, któ­rego chciał za­pa­lić. – Bo jak kraść, to mi­liony…

Po kraju szla­jało się mnó­stwo mniej lub bar­dziej zor­ga­ni­zo­wa­nych grup, wy­ma­chu­ją­cych bro­nią i ko­rzy­sta­ją­cych z cha­osu, jaki za­pa­no­wał. Ale nikt nie śmiał ude­rzyć w strefę, jaką miesz­kańcy Sto­licy zbu­do­wali po dru­giej epi­de­mii. Cudny wiele sły­szał o tym, jak są świet­nie zor­ga­ni­zo­wani, uzbro­jeni, a przede wszyst­kim za­opa­trzeni. Mó­wiono o ma­ga­zy­nach peł­nych je­dze­nia, le­ków, amu­ni­cji, ale i o su­ro­wych rzą­dach, zmu­sza­niu lu­dzi do pracy, wy­rzu­ca­niu cho­rych za mur ota­cza­jący wy­dzie­loną część mia­sta. W le­gendy ob­ro­sły hi­sto­rie o zbroj­nych pa­tro­lach jeż­dżą­cych wo­kół strefy, pil­nu­ją­cych, by ża­den in­truz nie do­stał się do środka i oczy­wi­ście za­bi­ja­ją­cych każ­dego, kto sta­no­wił za­gro­że­nie. Mó­wiono o po­dwój­nej bra­mie, wie­życz­kach straż­ni­czych, a ostat­nio o su­per­broni, uśmier­ca­ją­cej za­ka­żo­nych, choć wszy­scy wie­dzieli, że nie da się ich za­bić, chyba że przez de­ka­pi­ta­cję.

– Nie mamy szans – po­wie­dział Ro­bert, je­den z głów­nych przy­bocz­nych Cud­nego, kiedy usły­szał, że do­wódca pla­nuje szturm na War­szawę. – Nie chcę wyjść na two­jego an­ta­go­ni­stę, ale te wie­ści są nie­po­ko­jące…

Cudny wy­my­ślił więc, by jedna z grup wy­brała się na zwiady w oko­lice Sto­licy. I była to ko­lejna z jego nie­tra­fio­nych de­cy­zji.

Dzie­się­cio­oso­bowa ekipa zo­stała wy­pa­trzona kilka ki­lo­me­trów przed wjaz­dem do strefy. Mimo że zwia­dowcy mieli broń palną, a prze­ciw­nik – zgod­nie z re­la­cją oca­la­łych – tylko kije, po­rażka była sro­motna i pięć osób tra­fiło do nie­woli. Dwóch z tych, co wró­cili, od­nio­sło po­ważne ob­ra­że­nia i zmarło po ty­go­dniu z po­wodu za­ka­że­nia. Cudny nie był mi­strzem tak­tyki, ale wie­dział, że stało się tak tylko z po­wodu prze­wagi li­czeb­nej na­past­ni­ków. Tego, że jego lu­dzie nie po­tra­fią do­brze strze­lać, w ogóle nie wziął pod uwagę.

– Musi być nas wię­cej – oświad­czył pod­czas jed­nego ze swo­ich prze­mó­wień. – Trzeba ich oto­czyć z każ­dej strony i za­ata­ko­wać jed­no­cze­śnie. Niech wszyst­kie grupy, które są w te­re­nie, jadą na War­szawę.

– Ale te­raz? – Ktoś ze słu­cha­czy się za­nie­po­koił.

– Nie, nie te­raz. Prze­cież mu­simy się przy­go­to­wać. Wy­obraź­cie to so­bie: za­pasy je­dze­nia, leki, cie­płe domy i zero za­ka­żo­nych. Zero! Prze­cież wtedy do­piero mo­gli­by­śmy na po­waż­nie za­jąć się oczysz­cza­niem świata z za­razy. To trzeba zro­bić.

Prze­ko­nał ich. Choć nie wszyst­kich. Je­den z jego bli­skich współ­pra­cow­ni­ków, Ro­mek, uwa­żał, że po­mysł Cud­nego jest nie tylko głupi, ale i nie­bez­pieczny. Za­miast tego wo­lał, by za­częli szu­kać wła­snego schro­nie­nia, bez od­bie­ra­nia go siłą in­nym lu­dziom, w do­datku tak do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nym i groź­nym. We­dług niego było to sa­mo­bój­stwo i po­wie­dział o tym Cud­nemu pro­sto w oczy.

– Je­śli choć tro­chę za­leży ci na tych lu­dziach, na ich przy­szło­ści, nie rób tego – mó­wił zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Nas jest wię­cej – ode­zwał się Ro­bert.

– Tego nie wiesz. Za­py­taj zwia­dow­ców, któ­rym udało się wró­cić, co tam się działo.

– Prze­sa­dzają.

– A je­śli nie? Co po­wie­dzieli? Banda wście­kłych męż­czyzn i ko­biet rzu­ciła się na nich z ki­jami, ni­czym ja­ski­niowcy. Adam dość do­kład­nie opi­sał, jak wy­glą­dali, jaki obłęd mieli w oczach; oni chcieli za­bi­jać i spra­wiało im to przy­jem­ność. Nie mamy po­ję­cia, kto tak na­prawdę mieszka za tym mu­rem. A co z na­szymi, któ­rych wzięli do nie­woli? Uwa­żasz, że jesz­cze żyją? I jak my­ślisz – jaką mieli śmierć?

Tego dla Marka było za wiele. Wy­czuł, że je­żeli w tym mo­men­cie nie za­re­aguje, ar­gu­menty Ro­mana mogą ko­goś rze­czy­wi­ście prze­ko­nać. De­cy­zja za­pa­dła szybko: pu­bliczna eg­ze­ku­cja na­stęp­nego dnia w po­łu­dnie. Nikt nie dys­ku­to­wał, choć nie tylko ze stra­chu. Cudny był do­bry z hi­sto­rii, ale i z psy­cho­lo­gii – ro­zu­miał, że gdy jest za mało chleba, na­leży za­pew­nić wię­cej igrzysk.

Jed­nak eg­ze­ku­cja się nie od­była, po­nie­waż Ro­man uciekł w nocy, co nie było wcale dziwne, bo przed epi­de­mią słu­żył jako żoł­nierz jed­no­stek spe­cjal­nych; umiał wyjść cało z wielu opre­sji, a po­tem prze­trwać sa­memu w trud­nych wa­run­kach. Cudny za­rzą­dził po­szu­ki­wa­nia, po­łą­czone z dal­szym oczysz­cza­niem Ziemi z za­ka­żo­nych i zdo­by­wa­niem po­trzeb­nych za­pa­sów. Raz na­wet ja­kaś grupa była bli­sko jego zła­pa­nia, ale skoń­czyło się je­dy­nie spa­le­niem sto­ją­cego na ubo­czu do­mo­stwa z za­ka­żoną wła­ści­cielką w środku.

– Za­miast ją pa­lić żyw­cem, mo­gli wy­czy­ścić spi­żar­nie i szopy – mruk­nął Ro­bert. – Na za­bi­cie za­wsze jest pora.

– Trudno – mruk­nął Cudny. – Znaj­dziemy coś in­nego.

* * *

Sie­dze­nie w nocy przy ogni­sku było jed­nym z ele­men­tów jed­no­czą­cych spo­łecz­ność. Cudny nie lu­bił sen­ty­men­tal­nych zwie­rzeń, a tym bar­dziej uża­la­nia się nad sobą, ale po­zwa­lał na pod­trzy­my­wa­nie tego zwy­czaju ze wzglę­dów prak­tycz­nych – wię­cej zy­ski­wał jako li­der, niż tra­cił. Tej nocy człon­ko­wie jego grupy miała wy­jąt­kowo do­bre hu­mory, głów­nie dla­tego, że z ni­kim nie mu­sieli się bić, ale też z po­wodu swo­body, jaką po­czuli, pły­wa­jąc w je­zio­rze i ba­wiąc się ni­czym dzieci. Na chwilę za­po­mnieli o tra­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Cudny szybko zo­rien­to­wał się, że Ju­sta, jako jedna z nie­licz­nych, nie ma do­brego na­stroju. Był na­wet prze­ko­nany, że zra­nił ją i przez dłuż­szy czas bę­dzie bar­dzo nie­szczę­śliwa. Nie miał wy­rzu­tów su­mie­nia, ale zło­ścił się na sie­bie, że tak długo cią­gnął tę farsę, a kiedy ktoś za­gaił, że dziew­czyna chyba od nich odej­dzie, prych­nął z po­gardą:

– A kto by ją chciał?

Ju­sta była piękną ko­bietą, któ­rej urody nie znisz­czyły cięż­kie prze­ży­cia ani kiep­ska dieta. Wielu męż­czyzn wzdy­chało do niej po ci­chu, jed­nak ża­den nie od­wa­żyłby się ubie­gać o jej względy, na­wet wie­dząc, że zo­stała od­rzu­cona przez Cud­nego. W mnie­ma­niu ogółu dziew­czyna była wła­sno­ścią ich do­wódcy, więc w każ­dej chwili mógł się roz­my­ślić i znów ze­chcieć ją mieć dla sie­bie.

* * *

Tej nocy Ju­sta trzy­mała się z da­leka od reszty ekipy. Cudny przy­pusz­czał, że za­szyła się w naj­ciem­niej­szym ką­cie, może na Gol­go­cie, i pła­kała rzew­nymi łzami. Nie wie­dział, że pa­ko­wała się w po­śpie­chu, by nad ra­nem uciec da­leko od nich wszyst­kich.

Ju­sta nie chciała, by wi­dziano, jak upy­cha do ple­caka swoje rze­czy, a już tym bar­dziej by ktoś zła­pał ją na pod­kra­da­niu je­dze­nia. Za kra­dzież jed­nej puszki Cudny wy­da­wał nie­kiedy wy­roki śmierci. Kiedy jej torba była przy­go­to­wana i do­brze scho­wana, usia­dła w ciem­no­ści nie­opo­dal swo­jego na­miotu i za­częła ob­ser­wo­wać resztę grupy, roz­pra­wia­jącą o czymś we­soło przy ogni­sku. Bała się, ale wo­lała nie ucie­kać, do­póki więk­szość nie po­łoży się spać. Jeź­dziła z nimi na tyle długo, że wie­działa, kiedy są naj­mniej czujni i nie­chętni do dzia­łań. Mu­siała jed­nak sama bar­dzo uwa­żać na opa­da­jące po­wieki, by nie prze­ga­pić naj­do­god­niej­szego mo­mentu.

Był pra­wie wrze­sień, ale noce koń­czyły się szybko, za­nim jesz­cze słońce wy­szło zza ho­ry­zontu. Ogni­sko pra­wie zga­sło, a mimo to spora część grupy na­dal sie­działa wo­kół niego, jakby za­po­mniała o zmę­cze­niu. Ju­sta za­częła nie­po­koić się nie na żarty, kiedy na­gle Cudny po­de­rwał się z ziemi, po­wie­dział coś do ze­bra­nych i szyb­kim kro­kiem ru­szył ku ba­zy­lice. Po­zo­stali nie­śpiesz­nie pod­nie­śli się i po­szli do swo­ich na­mio­tów albo po­jaz­dów, w któ­rych uło­żyli się do snu. Dziew­czyna wie­działa, że to je­dyna chwila, kiedy może dzia­łać. Wy­grze­bała ple­cak spod sterty gra­tów i na mocno ugię­tych no­gach po­bie­gła w stronę po­mnika, by jak naj­szyb­ciej się za nim scho­wać i roz­po­cząć swój wła­sny exo­dus.

Nie za­uwa­żyli jej. Była tego pewna, ina­czej usły­sza­łaby gło­śny alarm. Nikt nie lu­bił brać wart o tej go­dzi­nie, bo ciału naj­trud­niej przy­cho­dziło za­cho­wa­nie czuj­no­ści. Po­dej­rze­wała, że straż­nicy przy­snęli, wiele ry­zy­ku­jąc, zwłasz­cza że Cudny był wciąż na no­gach. Uśmiech­nęła się pod no­sem na myśl o tym, co ich czeka, kiedy jej były chło­pak zo­rien­tuje się, że znik­nęła. Ode­rwała się od ka­mien­nej sta­tui i na­rzu­ciła ple­cak na ra­miona, od­dy­cha­jąc z ulgą. Przed nią ro­sły gę­ste krzaki, wy­star­czyło się przez nie prze­do­stać, by mieć jesz­cze więk­szą pew­ność, że bę­dzie da­lej szła nie­zau­wa­żona. Prze­dzie­rała się przez chasz­cze i prze­ska­ki­wała par­kany, za­dra­pu­jąc ręce i si­nia­cząc nogi, by w końcu zna­leźć się w ma­łym parku przy­klasz­tor­nym, z któ­rego wio­dła pro­sta droga do szosy. Każda ulica sta­no­wiła za­gro­że­nie, bo ła­twiej by­łoby ją ści­gać w po­jaz­dach, ale chciała prze­biec po niej cho­ciaż ka­wa­łek, by znów scho­wać się w krza­kach albo gę­stym le­sie. Z lasu tra­fi­łaby nad brzeg rzeki i mo­głaby dojść w ja­kieś sen­sowne miej­sce.

Brama na ulicę była otwarta, więc nie mu­siała po­ko­ny­wać muru. Prze­szła przez nią i ro­zej­rzała się na prawo i lewo, spraw­dza­jąc, czy ni­kogo nie ma.

– Nocna wy­cieczka? – ode­zwał się mę­ski głos, któ­rego źró­dła Ju­sta nie była w sta­nie zlo­ka­li­zo­wać. Za­częła krę­cić się w pa­nice wo­koło, do­póki go nie zo­ba­czyła.

Młody, bar­dzo szczu­pły męż­czy­zna sie­dział okra­kiem na mu­rze tuż obok niej i ma­chał we­soło no­gami. Uśmie­chał się, ale był uzbro­jony, więc Ju­sta od­ru­chowo zro­biła krok w tył. Chciała zrzu­cić ple­cak, by mieć więk­sze szanse na ucieczkę, ale prze­cież i tak by ją za­strze­lił, nie mu­siałby jej na­wet go­nić.

– Nie po­do­bało ci się z nimi? – Nie­zna­jomy wska­zał ka­ra­bi­nem w stronę Ba­zy­liki.

Nie od­po­wie­działa. Była zbyt prze­ra­żona.

Prze­ło­żył nogę i ze­sko­czył z muru, sta­jąc twa­rzą w twarz z Ju­stą.

– Jak masz na imię? – za­py­tał, nie­zra­żony jej mil­cze­niem. – Ja je­stem Da­wid.

– Yyy… We­ro­nika – szep­nęła ci­cho, z wra­że­nia za­po­mi­na­jąc, jak nie­na­wi­dzi tego imie­nia.

„We­ro­nika w majtki sika!” – usły­szała w swo­jej gło­wie głosy z dzie­ciń­stwa.

– Bar­dzo ład­nie… We­ro­niko – od­parł Da­wid. – Mu­szę nie­stety po­krzy­żo­wać twoje plany i za­brać cię ze sobą. Z nami. – Wska­zał ręką w prze­ciw­le­gły kra­niec ulicy.

Obej­rzała się i zo­ba­czyła, że znaj­dują się tam dwa opan­ce­rzone wozy, na któ­rych sie­działo wię­cej osób. Po­pa­trzyła w twarz Da­wida i do­piero wtedy zro­zu­miała.

– O, Boże! Ty je­steś za­ka­żony.

Uśmiech­nął się.

– Wszy­scy je­ste­śmy.

* * *

Cudny wi­dział Ju­stę z da­leka, jak sie­działa przed na­mio­tem. Mimo wszystko po­czuł ulgę, bo wo­lał nie or­ga­ni­zo­wać po­szu­ki­wań ko­lej­nej osoby. Uwa­żał, że za parę dni sy­tu­acja usta­bi­li­zuje się i każdy przy­wyk­nie do jego wol­nego stanu, a sama Ju­sta prze­sta­nie się ma­zać jak przed­szko­lak.

O pią­tej ko­lumna pię­ciu po­jaz­dów z dwu­dzie­stoma czte­rema du­szami ru­szyła aleją, kie­ru­jąc się na po­łu­dnie. Cudny już wie­dział, że Ju­sta na­prawdę ucie­kła, ale to była ostat­nia rzecz, jaką był w sta­nie się przej­mo­wać. Wy­czu­wał, że jego lu­dzie nie wie­rzą w za­gro­że­nie, w to, że kto­kol­wiek ich wi­dział albo chciał skrzyw­dzić. Oni my­śleli, że ktoś przed nimi ogra­bił sank­tu­arium i od­je­chał w swoją stronę, tak jak sami pew­nie by zro­bili. Zmie­nili jed­nak zda­nie, kiedy na swo­jej dro­dze uj­rzeli ja­kąś po­stać. Cała ko­lumna za­trzy­mała się.

– Cudny! Zo­bacz to! – Sie­dzący na da­chu po­jazdu Ro­bert o mało nie wci­snął lor­netki w czaszkę.

Ma­rek pod­niósł się i usiadł obok niego. Wziął lor­netkę, spoj­rzał przez nią i po­my­ślał, że zwa­rio­wał.

– To za­kon­nica – po­wie­dział ci­cho.

– My­ślisz, że z tego klasz­toru?

– Tu byli oj­co­wie, a nie sio­stry. Poza tym to kar­me­li­tanka, są­dząc po ha­bi­cie. Nie, to na pewno jest kar­me­li­tanka.

– Co ona tu robi? – Ro­bert nie wie­dział, czy jest to po­wód do obaw.

– Trzyma w ręku ja­kiś kosz, jakby z je­dze­niem – od­parł Cudny, marsz­cząc brwi. – Za­strzel­cie ją.

– Co?!

– Rób, co po­wie­dzia­łem! Niech lu­dzie z pierw­szego wozu ją za­strzelą.

– Ale wy­gląda, jakby miała po­ko­jowe za­miary. – Ro­bert po raz pierw­szy po­czuł żywą nie­chęć do Cud­nego.

– Zmie­niły się za­sady gry – wy­ce­dził Cudny. – Ma­cie ją za­bić.

Sie­dzący za kie­row­nicą męż­czy­zna ski­nął głową i prze­ka­zał przez ra­dio jego po­le­ce­nie. Po chwili padł strzał, ko­bieta zła­pała się za brzuch i upa­dła na trawę. Cudny roz­ka­zał, by je­chać da­lej, a kiedy mi­jali zwłoki, na­wet nie spoj­rzał w ich kie­runku. Nie uje­chali jed­nak da­leko, bo przed ko­lumną po­ja­wiła się inna po­stać – tym ra­zem or­to­dok­syj­nego żyda z pej­sami i w cha­ła­cie.

– To chyba ja­kiś żart – prych­nął Cudny, czu­jąc, że ktoś się z nimi po pro­stu bawi. Już chciał wy­dać ko­lejny roz­kaz za­strze­le­nia ob­cego, kiedy żyd roz­wi­nął duży trans­pa­rent, na któ­rym było na­pi­sane: „Spójrz na ta­ras z pra­wej strony”.

– Mamy strze­lać? – za­py­tał przez ra­dio chło­pak z pierw­szego po­jazdu.

– Cze­kaj! – Cudny ści­snął lor­netkę tak mocno, że zbie­lały mu dło­nie. Ob­ró­cił się o sto osiem­dzie­siąt stopni i po­pa­trzył na ta­ras ba­zy­liki. Po­cząt­kowo nie był w sta­nie ni­czego do­strzec, tak był zde­ner­wo­wany, ale po chwili uj­rzał dwie po­sta­cie. Jedna z nich na pewno miała przy po­liczku ka­ra­bin snaj­per­ski. – Kurwa! – za­klął. Jego lu­dzie zro­zu­mieli, że sy­tu­acja jest po­ważna.

„Może ble­fują?” – po­my­ślał, choć wo­lał nie spraw­dzać tego w prak­tyce.

– Przy­go­tuj­cie broń – wy­szep­tał do Ro­berta, da­jąc znać, by prze­ka­zał jego roz­kaz po­zo­sta­łym. – Nie damy się zła­pać żyw­cem tym bła­znom.

Jego grupa wy­zna­wała za­sadę „Cudny albo śmierć”, dla­tego wszy­scy na­tych­miast opu­ścili wozy i byli go­towi do walki. Wów­czas żyd w pej­sach, ry­zy­ku­jąc bez­po­śred­nią na­paść, pod­szedł do po­jazdu Cud­nego z za­ło­żo­nymi z tyłu rę­kami i za­darł głowę, przy­my­ka­jąc jedno oko.

– Po­patrz jesz­cze raz – po­wie­dział z ob­cym ak­cen­tem.

– Daj mi lep­szą lor­netkę. – Ma­rek szarp­nął rę­kaw Ro­berta.

Ro­bert po­dał mu lu­netę, która kie­dyś była czę­ścią ka­ra­binu. W tym sa­mym mo­men­cie coś in­nego przy­kuło jego uwagę.

– Cudny… Ta… ta za­kon­nica.

Za­strze­lona ko­bieta na­gle za­częła pod­no­sić się z trawy, wy­wo­łu­jąc wiel­kie po­ru­sze­nie wśród zbroj­nych Cud­nego. Sta­nęła na pro­stych no­gach i obej­rzała wi­szący na brzu­chu za­krwa­wiony szka­plerz, po czym po­zbie­rała roz­sy­pane pro­dukty i wrzu­ciła je do ko­szyka. Żyd pod­szedł do niej i uśmiech­nął się do Marka, wska­zu­jąc pal­cem na ba­zy­likę.

Lu­neta plus co­raz ja­śniej­sze niebo dały Cud­nemu do­sko­nały ob­raz tego, co działo się na ta­ra­sie. Po­stać bez ka­ra­binu oka­zała się być wy­chu­dzo­nym do nie­moż­li­wo­ści stwo­rze­niem, które kie­dyś było czło­wie­kiem. Ru­szało się, ale na pewno nie było za­in­te­re­so­wane uzbro­jo­nym męż­czy­zną obok. Snaj­per de­mon­stra­cyj­nie się­gnął do kie­szeni w kurtce i wy­jął z niej na­bój. Uniósł go w górę, a na­stęp­nie wsu­nął do ust, po­śli­nił i za­ła­do­wał nim ka­ra­bin.

Ma­rek opu­ścił lu­netę, czu­jąc, że za­raz zwy­mio­tuje.

– Mamy prze­srane – oznaj­mił swoim lu­dziom.

* * *

Na­ło­żyli mu na głowę czarny kap­tur, więc nie wi­dział wozu, do któ­rego go wsa­dzili. Zdzi­wiło go, dla­czego nikt nie zo­stał za­bity ani na­wet nie był tor­tu­ro­wany. Wy­da­wało się, że po­ry­wa­cze po pro­stu chcieli ich wszyst­kich za­brać ze sobą, ale nie wia­domo było, w ja­kim celu.

– Cudny, ich jest cał­kiem sporo – usły­szał szept Ro­berta obok swo­jego ucha. – Zła­pali też Ju­stę i za­bie­rają na­sze rze­czy.

– A mó­wili coś? – za­py­tał, także szep­tem.

– Nie­wiele. Nie mam po­ję­cia, do­kąd nas za­bie­rają. Po­wiedz mi… co tam zo­ba­czy­łeś? Na tym ta­ra­sie.

– Ro­bert, to są za­ka­żeni.

Męż­czy­zna za­nie­mó­wił na mo­ment.

– Ale… wszy­scy?

– Tak. Sam wi­dzia­łeś, że ta za­kon­nica jest nie­śmier­telna.

– Ja pier­dolę! – Ro­bert za­czął szyb­ciej od­dy­chać. – Po­rwali nas za­ka­żeni? Po co?

– Pew­nie po to, żeby nas zjeść.

– Ko­niec roz­mów! – za­rzą­dził mę­ski głos. – Ra­dzę wy­ko­rzy­stać czas po­dróży na od­po­czy­nek. Po­tem może być róż­nie.

Drzwi od po­jazdu zo­stały za­trza­śnięte, a sil­nik od­pa­lony. Kiedy ru­szyli, Cudny zro­zu­miał, że znaj­duje się we wnę­trzu woj­sko­wego wozu bo­jo­wego, bo sie­dział bo­kiem do kie­runku jazdy.

– Pier­do­lone mu­tanty – ję­czał Ro­bert, ła­miąc roz­kaz ich po­ry­wa­cza. – Ze­żrą nas, na sto pro­cent. Ze­żrą i będą żyli wiecz­nie.

– Prze­stań! – syk­nął Cudny. – Skup się. Może coś usły­szymy.

Ale po­ry­wa­cze nie roz­ma­wiali ze sobą wcale. Na­gle w tle dało się sły­szeć dźwięki mu­zyki. Cudny na­sta­wił uszu, by po chwili stwier­dzić, że w gło­śni­kach nada­wany jest trzeci kon­cert bran­den­bur­ski Jana Se­ba­stiana Ba­cha, je­den z jego ulu­bio­nych kla­sycz­nych utwo­rów. Cała ta sy­tu­acja wy­dała mu się jesz­cze bar­dziej gro­te­skowa, choć pły­nące z niej wnio­ski były prze­ra­ża­jące. Oto bo­wiem uj­rzał stu­pro­cen­towo zmie­nio­nych za­ka­żo­nych, któ­rzy mieli pełną świa­do­mość, za­cho­wu­jąc się jak lu­dzie przy zdro­wych zmy­słach. Ide­al­nie gładka skóra, lśniące oczy, nie­moż­li­wie chude ciała i ja­sna, ma­li­nowa krew na ha­bi­cie za­bi­tej za­kon­nicy sta­no­wiły żywy do­wód, że po­rwali ich ci, z któ­rymi Cudny po­przy­siągł wal­czyć do końca swo­ich dni. Sęk w tym, że istoty tak bar­dzo zmie­nione nie były już ludźmi i nie prze­ja­wiały ludz­kich cech – na pewno nie mó­wiły, nie pro­wa­dziły sa­mo­chodu i nie po­ry­wały ni­kogo, pla­nu­jąc to z każ­dym de­ta­lem.

Wie­dział, że cała ta ak­cja mu­siała być pla­no­wana od dawna. Po­ry­wa­cze byli zbyt opa­no­wani i pewni sie­bie jak na spon­ta­niczny zryw. A w do­datku mieli wy­ra­fi­no­wane gu­sta, je­śli szło o wy­bór mu­zyki, co prze­ra­żało go jesz­cze bar­dziej. Cudny po­my­ślał, że mają do czy­nie­nia z grupą ka­ni­bali, któ­rzy, ni­czym Han­ni­bal Lec­ter, za­pro­sili ich na ucztę, z nimi sa­mymi w roli głów­nego da­nia. Po­ru­szył skrę­po­wa­nymi dłońmi, ale po­czuł tylko więk­szy ból. Kap­tur na jego gło­wie unie­moż­li­wiał zo­ba­cze­nie cze­go­kol­wiek, lecz po­zwa­lał mu od­dy­chać.

„Wszystko, by­leby się mięso nie ze­psuło. Praw­dziwi ko­ne­se­rzy”.

Po­jazdy w końcu za­trzy­mały się. Cudny nie był w sta­nie okre­ślić, jak długo je­chali, bo mimo wszystko udało się mu za­snąć na ja­kiś czas. Usły­szał do­cho­dzące z ze­wnątrz roz­mowy, na­stęp­nie od­głos otwie­ra­nej bramy, a po­tem ko­lej­nej…

– Nie­moż­liwe – wy­szep­tał.

– Co mó­wi­łeś? – za­py­tał Ro­bert przez ści­śnięte gar­dło.

– Przy­wieźli nas do strefy.

– Gdzie?

– Do War­szawy.

Ro­bert nie od­po­wie­dział, bo wozy znów ru­szyły, by za­trzy­mać się po uje­cha­niu kil­ku­set me­trów. Drzwi z tyłu zo­stały otwo­rzone, dzięki czemu Cudny mógł się prze­ko­nać, że jed­nak da się coś zo­ba­czyć przez kap­tur.

– Po co mu ten kap­tur? – za­py­tał mę­ski głos z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

– Że­by­śmy go od­róż­nili od po­zo­sta­łych – wy­ja­śnił inny, na pewno na­le­żący do Po­laka. – To ich do­wódca.

– Aha. Ro­zu­miem.

– Wy­cho­dzić! – roz­ka­zał Po­lak. – Oprócz Cud­nego.

* * *

Przez kilka do­brych mi­nut nie do­cie­rało do niego, gdzie zo­stał przy­pro­wa­dzony. Wy­siadł z wozu, a po­tem wcho­dził po scho­dach, mi­nął ja­kieś drzwi, które za nim za­mknięto, by prze­pro­wa­dzić pewną od­le­głość po ka­mien­nej po­sadzce i w końcu po­sa­dzić na czymś twar­dym i zim­nym. Kiedy zdjęto mu kap­tur, sze­roko otwo­rzył oczy ze zdu­mie­nia.

Sie­dział w pierw­szej ławce ja­kie­goś wiel­kiego ko­ścioła, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział. Było w nim dość ciemno, ale ten fakt go aku­rat nie zdzi­wił. W tych cza­sach prąd był do­brem luk­su­so­wym i na pewno nikt by go nie uży­wał do oświe­tla­nia świą­tyni. Wo­kół niego krę­ciły się różne po­sta­cie o trud­nej do okre­śle­nia płci. Szep­tano, szu­rano no­gami, ge­sty­ku­lo­wano. Co ja­kiś czas sły­chać było trza­ski, cha­rak­te­ry­styczne dla pra­cu­ją­cych prze­no­śnych ra­dio­sta­cji. Na ra­zie nikt spe­cjal­nie się nim nie przej­mo­wał.

Cudny chciał ogar­nąć umy­słem to, co go spo­tkało; zro­zu­mieć, co się dzieje i dla­czego ci lu­dzi się nim in­te­re­so­wali. Na­ra­stała w nim obawa, że ta wy­ma­rzona strefa, którą chciał na­je­chać i prze­jąć, opa­no­wana była w ca­ło­ści przez świa­do­mych, czyli jak by nie było nowy, straszny ga­tu­nek czło­wieka, więc on i jego lu­dzie byli zwie­rzyną łowną, ide­alną do kon­sump­cji. Tylko nie ro­zu­miał, z ja­kiego po­wodu tamci mie­liby je­chać po nich aż w oko­lice Ko­nina. Czyżby za­pasy zdro­wych lu­dzi wy­czer­py­wały się? Żadna jesz­cze gor­sza myśl nie zdo­łała prze­mknąć mu przez głowę, bo po­de­szły do niego trzy osoby.

– O, Jezu! – jęk­nął je­den z nich. – Czy mo­gli­by­ście na chwilę za­pa­lić świa­tło? Ciemno jak w du­pie…

– Ma­te­usz! – skar­cił go obu­rzony ko­biecy głos.

– Prze­pra­szam, sio­stro. Wy­rwało mi się.

Ko­ściół zo­stał oświe­tlony i Cudny uj­rzał przed sobą twarz star­szego księ­dza, nieco młod­szej za­kon­nicy i cał­kiem mło­dego mun­du­ro­wego z ka­ra­bi­nem w dłoni. Pa­trzyli na niego, jakby był rzad­kim oka­zem w zoo.

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus – za­częła sio­stra z uśmie­chem.

Cudny o mało nie ze­mdlał. Je­den rzut oka po­wie­dział mu, że stoją przed nim trzy zu­peł­nie zdrowe osoby, bez śladu za­ka­że­nia.

„Za­ka­żeni ze zdro­wymi?!” – krzy­czał w środku, na ze­wnątrz za­cho­wu­jąc ka­mienną twarz.

– Jest ksiądz głodny? – za­py­tała sio­stra z mat­czyną tro­ską w gło­sie. – Mamy zupkę.

„Kar­me­li­tanka!” – za­uwa­żył, ro­zu­mie­jąc, że za­kon­nica, którą ka­zał za­strze­lić, nie­ko­niecz­nie była prze­bie­rań­cem.

– Mu­simy go naj­pierw prze­słu­chać – po­wie­dział mun­du­rowy.

– Na głod­nego? – obu­rzył się ksiądz. – Z pu­stym żo­łąd­kiem czło­wiek agre­sywny się robi.

– To ja pójdę po tę zupkę – oświad­czyła sio­stra i ru­szyła w stronę za­kry­stii.

– Dla­czego u was tylko mło­dzi są w gru­pie? – Mun­du­rowy trą­cił nie­uprzej­mie Cud­nego. – Gdzie są starsi albo cho­rzy?

– Pew­nie ich od­strze­lili – po­wie­dział ktoś sto­jący nieco da­lej w cie­niu. – Tak jak na­szą sio­strę. Cho­lerni ban­dyci.

– Synu! – Tym ra­zem ksiądz grał rolę obu­rzo­nego, choć w mało prze­ko­nu­jący spo­sób.

Cudny upar­cie mil­czał, choć chęt­nie opo­wie­działby tym dur­niom o tym, jak to jest za­brać ze sobą star­szych i cho­rych lu­dzi, a po­tem pa­trzeć na ich śmierć. Uwa­żał, że w tych cza­sach prze­trwa­nie na­le­żało za­pew­nić tylko sil­nym jed­nost­kom. To było we­dług niego lo­giczne.

Za­kon­nica wy­pa­dła z za­kry­stii, nio­sąc mi­skę dy­mią­cej zupy, któ­rej za­pach roz­niósł się po ca­łej świą­tyni. Żo­łą­dek Cud­nego wy­ko­nał nie­miłą ewo­lu­cję, wy­da­jąc bar­dzo zna­czący od­głos. Nie­któ­rzy mun­du­rowi ro­ze­śmiali się, choć ksiądz wy­glą­dał na zmar­twio­nego.

– Ojej! Ksiądz pew­nie bar­dzo głodny. Daj, ma­tuś, tę mi­skę. Ja po­kar­mię, bo go na ra­zie nie po­zwa­lają roz­wią­zać.

– No to masz. – Sio­stra wrę­czyła mu mi­skę i wy­po­le­ro­waną łyżkę. – Pójdę zo­ba­czyć, czy ja­kieś placki nie zo­stały w punk­cie.

– Chce­cie mu da­wać placki z ziem­nia­ków Ja­dwigi? – Ma­te­usz, który wy­da­wał się być głów­no­do­wo­dzą­cym, pod­parł się pod boki i po­pa­trzył na nich z wy­rzu­tem. – Oni ją chcieli żyw­cem spa­lić.

Cudny był tak zszo­ko­wany, że z wra­że­nia otwo­rzył usta, w które ksiądz na­tych­miast wsu­nął łyżkę z zupą.

– Ja­dwiga ma złote serce – stwier­dziła sta­now­czo za­kon­nica. – Nie chowa urazy.

– Ale my cho­wamy – za­wo­łał Ma­te­usz, choć sio­stry już nie było w ko­ściele. – Za­gło­dził­bym skur­wiela. Na śmierć.

Stary ka­płan kar­mił Cud­nego, który pró­bo­wał wy­chwy­cić jak naj­wię­cej szcze­gó­łów z tego, co działo się wo­kół niego. Jego usta same się otwie­rały, po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy kosz­tu­jąc nor­mal­nego je­dze­nia, lecz po­zo­stałe zmy­sły sku­pione były na oto­cze­niu. Kiedy mi­ska z zupą była pu­sta, stwier­dził ze zło­ścią, że nie ma po­ję­cia, o co cho­dzi z tymi ludźmi i miej­scem, do któ­rego tra­fił. Mun­du­rowi roz­ma­wiali o dziw­nych spra­wach, cza­sem ktoś mó­wił do nich o czymś przez ra­dio, wspo­mi­na­jąc ja­kie­goś le­ka­rza albo księ­dza. Pa­dały ta­kie słowa jak „sekta”, „na­wie­dzeni”, „pa­ski do li­za­nia”, „ul­tra­fio­let”, „kwa­ran­tanna”, ale on nie mógł ich do­pa­so­wać do ja­kiej­kol­wiek rze­czy­wi­sto­ści, którą znał. W pew­nym mo­men­cie zo­sta­wili go sa­mego, naj­wy­raź­niej nie bo­jąc się, że uciek­nie. Ksiądz prze­bą­ki­wał coś o swoim pod­opiecz­nym, a mun­du­rowi o na­ra­dzie z do­wódcą. Cudny chciał krzyk­nąć: „Ja tu je­stem je­dy­nym praw­dzi­wym do­wódcą”, ale czuł, że nikt by go nie słu­chał. Część świa­teł w ko­ściele zga­sła i wtedy za­uwa­żył, że obok ta­ber­na­ku­lum pali się świeczka, za­stę­pu­jąca elek­tryczną wieczną lampę, co zna­czyło, że był to czynny ko­ściół rzym­sko­ka­to­licki i że praw­do­po­dob­nie od­pra­wiano w nim re­gu­lar­nie na­bo­żeń­stwa.

Ude­rzyła w niego miesz­kanka nie­ocze­ki­wa­nych emo­cji. Wspo­mnie­nia z cza­sów, kiedy było mu do­brze na wi­ka­ria­cie, zmie­szały się z po­czu­ciem osa­mot­nie­nia. Mimo że bał się tro­chę tych lu­dzi, któ­rzy za­cho­wy­wali się i mó­wili jak idioci, chciał, by wró­cili i w końcu po­wie­dzieli, o co im cho­dzi. Czy chcą go od­dać w ręce krwio­żer­czych za­ka­żo­nych, czy może mają inne plany? A może po­trze­bują li­dera? On chęt­nie by usłu­żył w tej roli. Naj­gor­sza wy­da­wała się nie­pew­ność.

W końcu usły­szał, że ktoś zja­wił się w za­kry­stii, zmie­rza­jąc w stronę ko­ścioła, ale osoba, którą uj­rzał, była ostat­nią, ja­kiej mógłby się spo­dzie­wać.

– Bog­dan? – Za­mru­gał po­wie­kami. – To ty?

Wy­soki męż­czy­zna, z da­leka wy­glą­da­jący jak ksiądz Bog­dan, który swego czasu udzie­lał mu bez­cen­nych po­rad, zbli­żał się do Cud­nego, nieco chwie­jąc się na boki. Cudny wy­stra­szył się, że jest za­ka­żony, ale jego dawny zna­jomy pod­szedł, oparł mu dło­nie na ra­mio­nach i po­wie­dział:

– Dru­gie drzewo!

Cudny ode­tchnął. Skoro mó­wił i wy­glą­dał nor­mal­nie, to nie był chory, choć z jego umy­słem nie­ko­niecz­nie wszystko było w po­rządku.

– Bog­dan, to ja, Ma­rek. Pa­mię­tasz mnie?

– Dru­gie drzewo? – za­py­tał.

– Nie ro­zu­miem, co mó­wisz. O co ci cho­dzi?

– Dru-u-gie drzewo – od­parł Bog­dan, kle­piąc go po po­liczku.

– O, tu jest! – za­wo­łał star­szy ksiądz od drzwi za­kry­stii. – Ależ się wy­stra­szy­łem. – Ka­płan pod­biegł do Bog­dana i zła­pał go za ra­miona. – Bo­guś, mu­simy iść. Czas na drzemkę. Ksiądz wy­ba­czy – zwró­cił się do Cud­nego. – Le­dwo się od­wró­ci­łem i go nie było. Nie wiem, co mu się stało.

– Dru­gie drzewo, dru­gie drzewo – stwier­dził Bog­dan, ak­cen­tu­jąc każde słowo w inny spo­sób.

– Tak, tak, wszystko mu wy­ja­śnimy – uspo­koił go ksiądz. – A te­raz chodź.

Ale Bog­dan nie chciał ustą­pić. Się­gnął ręką za plecy, wy­cią­ga­jąc zza pa­ska od spodni eg­zem­plarz Pi­sma Świę­tego, który pod­niósł w górę, jakby miał za­miar wy­gło­sić ka­za­nie, po czym mach­nął nim Cud­nemu przed głową, za­ha­cza­jąc o jego szyję.

– Bo­guś! Co ty wy­pra­wiasz? Ska­le­czy­łeś kartką księ­dza Marka. – Biedny ka­płan nie wie­dział, czy ma biec na ra­tu­nek Cud­nemu, czy po­wstrzy­my­wać Bog­dana, który naj­wy­raź­niej miał coś waż­nego do po­wie­dze­nia.

Cudny nie po­czuł ska­le­cze­nia, ale mina księ­dza pod­po­wie­działa, że przy­głupi Bog­dan na­prawdę coś mu zro­bił.

W świą­tyni po­ja­wił się mun­du­rowy Ma­te­usz i kilku jego lu­dzi, więc ksiądz po­pro­sił, by mu po­mo­gli.

– Bog­dan, chcia­łeś skró­cić o głowę na­szego go­ścia? – za­py­tał ze śmie­chem Ma­te­usz. – Krwawi jak pro­siak.

– Nie śmiej­cie się, tylko zrób­cie coś – po­wie­dział ksiądz.

Ma­te­usz zła­pał Bog­dana za łok­cie, unie­moż­li­wia­jąc mu ma­cha­nie rę­kami.

– Nim ksiądz sam się musi za­jąć – oznaj­mił, wska­zu­jąc głową na Cud­nego. – Ja tego ścierwa nie będę do­ty­kał.

Ksiądz po­krę­cił głową i na­chy­lił się nad Mar­kiem.

– To trzeba opa­trzyć. Może ja­kąś pie­lę­gniarkę po­pro­sić…

– Nie do­ty­kaj mnie, głupi kle­cho! – Cudny od­chy­lił głowę z od­razą. Do­piero wtedy po­czuł pie­cze­nie na szyi.

Ma­te­usz ro­ze­śmiał się szy­der­czo.

– No! I to by było na tyle, je­śli cho­dzi o wa­sze plany.

Cudny po­czuł nie­po­kój.

– Ja­kie plany? Co wy chce­cie zro­bić? – do­py­ty­wał, pa­trząc na każ­dego z osobna.

– Dru­gie drzewo – od­parł Bog­dan.

Stary ksiądz za­śmiał się i ski­nął głową.

– Do­kład­nie! Po­trze­bu­jemy księ­dza.

– Ale ja nie je­stem księ­dzem! – krzyk­nął Cudny. – Ja na­wet nie je­stem ochrzczony. Moja ro­dzina na­le­żała do Świad­ków Je­howy.

Na ni­kim jego słowa nie zro­biły wra­że­nia.

– Je­steś ochrzczony – stwier­dził Ma­te­usz. – Twoja babka ze strony matki po­ta­jem­nie za­nio­sła cię do ko­ścioła, co zo­stało od­no­to­wane w księ­gach pa­ra­fial­nych. Ina­czej nie mógł­byś skła­dać pa­pie­rów do se­mi­na­rium. Wiemy o wszyst­kim.

– To ja­kiś nie­smaczny żart. – Cudny wy­glą­dał na zde­gu­sto­wa­nego. – Nikt mnie do ni­czego nie zmusi. Żą­dam wi­dze­nia z mo­imi ludźmi!

– Dru­gie. Drzewo – brzmiała zde­cy­do­wana od­po­wiedź Bog­dana.

– Nie ma żad­nych two­ich lu­dzi – po­wie­dział Ma­te­usz nieco znu­dzo­nym gło­sem. – Już wszy­scy zo­stali po­wia­do­mieni, że je­steś tu­taj i nie masz za­miaru wra­cać.

Cudny za­po­wie­trzył się. Myśl, że po­zo­stałe grupy, li­czące w su­mie kil­ka­set osób, nie przyjdą mu z od­sie­czą, prze­ra­ziła go bar­dziej niż wi­zja by­cia zje­dzo­nym przez za­ka­żo­nych. To po pro­stu nie mie­ściło mu się w gło­wie. Ja­kim cu­dem mie­liby ich po­wia­da­miać? To ja­kaś wielka ściema…

– Uży­li­śmy ra­dio­sta­cji – wy­ja­śnił Ma­te­usz, naj­wy­raź­niej ro­zu­mie­jący jego wąt­pli­wo­ści. – Bar­dzo uła­twiło nam to, że ich nie ko­do­wa­li­ście, do­wódco od sied­miu bo­le­ści.

– Adam­ski! – Tam­temu dru­giemu księ­dzu się to nie spodo­bało. – Nie znie­chę­caj go. Wszystko jest w po­rządku i lu­dzie księ­dza na pewno tu przy­jadą.

– Nie mów do mnie „ksiądz”. – Cudny skrzy­wił się. – Co wy so­bie wy­obra­ża­cie?

– No, do­brze. – Ka­płan sap­nął. – Nic na siłę. Za­pro­wa­dzę Bog­dana na ple­ba­nię, bo czas na jego drzemkę. Prze­ory­sza pro­siła, że­bym im dziś nie­szpory po­pro­wa­dził, więc nie zja­wię się w wie­żowcu.

– Ok. – Ma­te­usz ski­nął głową. – Ja nie­stety mu­szę tam być. No i za­bie­ramy tego oszo­łoma ze sobą – po­in­for­mo­wał, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą.

Kap­tur wró­cił na głowę Cud­nego. Po­pra­wiono więzy na jego nad­garst­kach, igno­ru­jąc co­raz bar­dziej pie­kącą ranę na szyi, i wy­pro­wa­dzono z ko­ścioła. Ma­rek wy­czuł, że wy­cho­dzą in­nymi drzwiami, być może przez za­kry­stię, ale nikt nie tłu­ma­czył, do­kąd idą i w ja­kim celu.

Li­ta­nia nie­koń­czą­cych się py­tań zo­stała prze­rwana w chwili, gdy zdjęto mu kap­tur. Znów sie­dział, tym ra­zem na zwy­kłym krze­śle, a wi­dok przed jego oczami sta­no­wił od­po­wiedź na każde py­ta­nie:

„Je­stem w pie­kle”.

San­dra

(osiem­na­ście mie­sięcy wcze­śniej)

„Coś jest nie tak…” – po­my­ślała San­dra, roz­glą­da­jąc się po po­koju. Opu­ściła książkę na ko­lana i na­słu­chi­wała uważ­nie.

Już od ja­kie­goś czasu miała dziwne po­czu­cie, że z ota­cza­ją­cym ją świa­tem coś jest bar­dzo nie w po­rządku. To zna­czy świat dla niej za­wsze był miej­scem od­py­cha­ją­cym, wro­gim, dzia­ła­ją­cym na za­sa­dach prze­czą­cych lo­gice, któ­rych to za­sad ni­gdy nie po­znała i nie zro­zu­miała. Tym ra­zem jed­nak coś po­psuło się bar­dziej, choć jesz­cze nie wie­działa, w czym rzecz.

Po dwóch mi­nu­tach bez­owoc­nych roz­my­ślań po­wró­ciła do lek­tury.

Pa­ra­doks czasu Zim­bardo nie po­rwał jej w naj­mniej­szym stop­niu. Kilka razy chciała rzu­cić książką o ścianę, ale po­wstrzy­my­wała ją świa­do­mość, że był to eg­zem­plarz z miej­skiej bi­blio­teki, który na­le­żało od­dać w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

San­dra zer­k­nęła na pię­trzący się obok na sto­liku sto­sik i uśmiech­nęła się do sie­bie z za­do­wo­le­niem. Po­tem jej wzrok po­wę­dro­wał w stronę re­gału, gdzie le­żały książki prze­czy­tane, więc jej na­strój nieco się po­gor­szył. Trzeba było je od­nieść do wy­po­ży­czalni, a to po­cią­gało za sobą ko­niecz­ność wyj­ścia z miesz­ka­nia, wyj­ścia z ka­mie­nicy…

Wes­tchnęła ci­cho, od­su­wa­jąc od sie­bie nie­przy­jemną myśl, od­rzu­ciła koc i po­szła do kuchni, szu­ra­jąc za­dep­ta­nymi kap­ciami.

Ja­dła cią­gle to samo: roz­go­to­wany ryż lub roz­go­to­waną ka­szę, lub roz­go­to­wany ma­ka­ron. Ziem­niaki skoń­czyły bar­dzo dawno temu – już pra­wie za­po­mniała ich smaku. Otwo­rzyła szafkę i z lek­kim nie­po­ko­jem od­no­to­wała koń­czący się za­pas ryżu.

– Nie­do­brze – mruk­nęła, dra­piąc się po bro­dzie.

Ryż lu­biła naj­bar­dziej, mimo że jako za­py­chacz dzia­łał naj­sła­biej. Po chwili wa­ha­nia nie zde­cy­do­wała się na ugo­to­wa­nie peł­no­ziar­ni­stego ma­ka­ronu z dys­kontu, ale się­gnęła po wy­peł­nioną do po­łowy białą to­rebkę, którą po­trzą­snęła z za­do­wo­le­niem jak grze­chotką.

„Jak pójdę do bi­blio­teki, wstą­pię do ja­kie­goś sklepu” – przy­szła jej do głowy po­krze­pia­jąca myśl.

Z kranu tego dnia pły­nęła woda, ale na wszelki wy­pa­dek San­dra trzy­mała na pod­ło­dze w kuchni kilka mi­sek i garn­ków wy­peł­nio­nych po brzegi. Prze­rwy w do­sta­wie wody wy­ni­kały praw­do­po­dob­nie – tak jak więk­szość kło­po­tów w ciągu mi­nio­nych dwóch lat – z epi­de­mii sal­mo­nelli, dzie­siąt­ku­ją­cej po­pu­la­cję w ca­łej Eu­ro­pie. Cho­roba z nie­zwy­kłą re­gu­lar­no­ścią przy­cho­dziła i od­cho­dziła, jak przy­pływy i od­pływy oce­anu, za­bi­ja­jąc bądź osła­bia­jąc duże grupy lu­dzi. San­dry to nie ob­cho­dziło, tak samo jak nie ob­cho­dziło jej wiele in­nych spraw, zwią­za­nych z tym, co działo się poza ob­rę­bem jej miesz­ka­nia i jej umy­słu. Sama też cho­ro­wała kilka mie­sięcy temu, ale nie miała do końca pew­no­ści, czy to na pewno z po­wodu sal­mo­nelli, bo nie była ani razu u le­ka­rza i nie ro­biła żad­nych ba­dań. To wła­śnie od tam­tego czasu jej dieta ogra­ni­czyła się do przy­sło­wio­wej mi­ski ryżu, moc­nej czar­nej her­baty i kilku in­nych pro­duk­tów, które trak­to­wała jak to­wary luk­su­sowe, spo­ży­wane od wiel­kiego święta. Przy­wy­kła jed­no­cze­śnie do tego, że cza­sem nie było wody albo prądu, po­grzeby są­sia­dów od­by­wały się nieco czę­ściej niż zwy­kle, a lu­dzie, kiedy jesz­cze z nimi roz­ma­wiała, mó­wili o wiele dziw­niej­sze niż zwy­kle rze­czy.

Ten wie­czór nie róż­nił się od in­nych ni­czym szcze­gól­nym. Zja­dła, ogar­nęła lekki nie­ład w kuchni, umyła się i z naj­więk­szą ra­do­ścią wró­ciła do czy­ta­nia. Po­ło­żyła się spać po dzie­sią­tej i choć nie ro­biła nic for­su­ją­cego, za­snęła szybko, znu­żona, jak po wy­czer­pu­ją­cym dniu.

Obu­dziło ją obez­wład­nia­jące prze­świad­cze­nie, że jest sama. Usia­dła na łóżku i zer­k­nęła na tar­czę du­żego ze­gara ścien­nego na ba­te­rie. Była pierw­sza dwa­dzie­ścia. Ro­zej­rzała się wo­koło zdzi­wiona, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, dla­czego mia­łaby przej­mo­wać się czymś, co jest oczy­wi­ste od dawna. San­dra za­wsze była sama, na­wet je­śli miała ko­goś obok sie­bie. Ja­kość jej re­la­cji z ro­dziną i zna­jo­mymi oka­zała się tak kiep­ska, że nie miała po­czu­cia funk­cjo­no­wa­nia jako peł­no­prawny czło­nek spo­łe­czeń­stwa.

„Może te­raz za­częło mi to prze­szka­dzać?” – po­my­ślała i wstała z łóżka, czu­jąc, że ten wnio­sek wcale jej się nie po­doba.

Wyj­rzała przez okno. Na ulicy do­strze­gła kilka osób krę­cą­cych się bez sensu, jakby były pi­jane albo na­ćpane. Nic szcze­gól­nego – w końcu to samo cen­trum Ło­dzi. Brak oświe­tle­nia także San­dry nie zdzi­wił. Co in­nego ją za­nie­po­ko­iło i po­trze­bo­wała dłuż­szej chwili, by po­jąć, w czym jest pro­blem.

Było bar­dzo ci­cho. Za ci­cho jak na to miej­sce, jak na krę­cą­cych się pod oknem pi­jacz­ków, jak na ulicę Zie­loną w Ło­dzi. Do­piero wtedy San­dra zdała so­bie sprawę z tego, że od dłuż­szego czasu nie sły­szała od­gło­sów prze­jeż­dża­ją­cego tram­waju, a od strony Ło­dzi Fa­brycz­nej nie do­bie­gały dźwięki przy­po­mi­na­jące o tym, że jest tam dwo­rzec ko­le­jowy.

Za­sę­piła się. Lu­dzie za­wsze ją iry­to­wali, mę­czyli, spra­wiali wiele przy­kro­ści sa­mym swoim ist­nie­niem, ale ni­gdy nie za­sta­na­wiała się nad tym, co by się stało, gdyby ich upier­dliwa obec­ność za­mie­niła się w ko­jącą ci­szę.

– By­łoby cu­dow­nie – szep­nęła po chwili na­my­słu i wró­ciła pod koł­drę.

Do­piero rano zro­zu­miała, że jesz­cze jedna rzecz w tym ob­ra­zie wy­gląda ina­czej. Po wielu ty­go­dniach po raz pierw­szy włą­czyła swój te­le­fon. Spoj­rzała na wy­świe­tlacz ko­mórki i stwier­dziła, że nie od­biera sy­gnału żad­nej sieci. Wtedy pod­jęła de­cy­zję, że wyj­dzie z miesz­ka­nia i spraw­dzi, co się dzieje.

* * *

Miesz­ka­nie San­dry znaj­do­wało się na ostat­nim pię­trze ka­mie­nicy i są­sia­do­wało z dwoma in­nymi lo­ka­lami o po­dob­nym me­trażu. Tuż obok miesz­kało bez­dzietne mał­żeń­stwo Łu­ka­si­ków, a na­prze­ciwko ro­dzina Sło­ni­nów. Ich trzej sy­no­wie sku­tecz­nie uprzy­krzali ży­cie po­zo­sta­łym są­sia­dom i po­ło­wie dziel­nicy. Kiedy San­dra wy­szła na ko­ry­tarz z ple­ca­kiem wy­peł­nio­nym książ­kami, spo­tkała naj­młod­szego z nich, De­nisa, sto­ją­cego nie­mal nie­ru­chomo przy drew­nia­nej ba­lu­stra­dzie. Był wy­chu­dzony, a oczy miał lekko przy­mknięte. Dziew­czyna po­my­ślała, że mu­siał cho­ro­wać na sal­mo­nellę, która wy­mę­czyła jego ciało, bo umysł od dawna po­że­rały nar­ko­tyki albo klej. Nie miała za­miaru się z nim wi­tać ani mó­wić cze­go­kol­wiek mi­łego bądź przy­krego. Chciała zejść szybko na dół, nie­zau­wa­żona, za­ła­twić, co trzeba, wró­cić do domu i mieć wy­prawę z głowy.

De­nis, no­szący imię po bo­ha­te­rze któ­rejś z ame­ry­kań­skich ko­me­dii, po­pu­lar­nych w chwili jego na­ro­dzin, zda­wał się jej nie do­strze­gać, ale gdy prze­krę­ciła klucz w zamku, ob­ró­cił się po­wol­nym ru­chem i spoj­rzał na nią. Mo­gła przy­siąc, że jego noz­drza roz­sze­rzyły się na­gle, jak u psa wie­trzą­cego smaczne je­dze­nie. Za­marła na kilka se­kund, nie wie­dząc, co jej są­siad z kry­mi­nalną prze­szło­ścią może zro­bić, jed­nak on naj­wy­raź­niej nie był za­in­te­re­so­wany za­cze­pia­niem jej, bo po­wieki znów mu opa­dły i wy­da­wało się, że za­padł w coś w ro­dzaju le­targu.

„Mu­siało go nie­źle spo­nie­wie­rać” – prze­szło San­drze przez myśl, kiedy zbie­gała po scho­dach. – „Albo znów się na­wą­chał bu­ta­prenu”.

Wy­szła na ulicę i od razu zro­zu­miała, że wnio­ski do­ty­czące tram­wa­jów były jak naj­bar­dziej słuszne. To­ro­wi­sko za­czy­nało za­ra­stać trawą, która po pro­stu prze­bi­jała się przez as­falt, jakby była to naj­lep­szej ja­ko­ści gleba, zaś szyny cał­kiem za­rdze­wiały. San­dra nie umiała so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio wi­działa bądź sły­szała prze­jeż­dża­jący pod jej oknem tram­waj, ale kiedy ro­zej­rzała się wo­koło, po­jęła, że sa­mo­chody także nie jeź­dziły tą trasą zbyt czę­sto. Trawa, wa­la­jące się wszę­dzie śmieci, dwa po­rzu­cone ro­wery, je­den mo­tor i auta no­szące ślady wła­ma­nia – wszystko to po­wie­działo jej do­bit­nie, że nie wy­cho­dziła z domu na­prawdę długo. Do­szła do Piotr­kow­skiej, nie spo­ty­ka­jąc ani jed­nego czło­wieka, ale za to roz­bo­lały ją nogi.

„Nie mam kon­dy­cji” – skon­sta­to­wała, mi­ja­jąc mło­dego męż­czy­znę w kasz­kie­cie, który wiózł ja­kieś pa­kunki na rik­szy. Ob­rzu­cił ją prze­lot­nym spoj­rze­niem i moc­niej na­dep­nął na pe­dały, jakby bał się, że go za­czepi. – „Gdy­bym była nor­malna, za­cze­pi­ła­bym. Ale ja nie je­stem nor­malna…”

Piotr­kow­ska była ci­cha i wy­lud­niona. Do­piero na Placu Wol­no­ści San­dra za­uwa­żyła kilka osób, ale nie pod­cho­dziła do nich, choć wcale nie z tego po­wodu, że wy­glą­dały nie le­piej niż De­nis Sło­nina na jej klatce scho­do­wej. Ona po pro­stu nie roz­ma­wiała z ludźmi, chyba że za­cho­dziła wyż­sza ko­niecz­ność.

Kiedy do­szła pod drzwi bi­blio­teki pu­blicz­nej, obej­rzała się za sie­bie. Mia­sto przy­po­mi­nało ob­razy, ja­kie można było zo­ba­czyć w fil­mach po­sta­po­ka­lip­tycz­nych, przed­sta­wia­ją­cych świat po za­gła­dzie albo wiel­kiej epi­de­mii. Cóż, naj­wy­raź­niej sal­mo­nella ze­brała więk­sze żniwo, niż można było się spo­dzie­wać. San­dry to spe­cjal­nie nie po­ru­szyło. Z mi­nuty na mi­nutę do­cho­dziła do wnio­sku, że za­czyna jej się to co­raz bar­dziej po­do­bać. Do­póki nie zo­ba­czyła na drzwiach bi­blio­teki kartki z na­pi­sem „Nie­czynne”.

– Och, nie! – jęk­nęła pełna za­wodu i ze zło­ścią ude­rzyła w klamkę. Efekt był za­ska­ku­jący, bo drzwi otwo­rzyły się sze­roko przed zdez­o­rien­to­waną czy­tel­niczką, która od­waż­nie we­szła do środka, gdzie za­pach ksią­żek mie­szał się ze smro­dem psu­ją­cego się mięsa. San­dra go jed­nak nie po­czuła i po­szła na po­szu­ki­wa­nie ja­kie­goś pra­cow­nika.

Obok biurka w czy­telni, przy któ­rym za­wsze ktoś dy­żu­ro­wał, stała wy­chu­dzona ko­bieta. San­dra po­trze­bo­wała dłuż­szej chwili, żeby w pół­mroku roz­po­znać do­brze znaną bi­blio­te­karkę o nie­zna­nym imie­niu.

– Dzień do­bry – po­wie­działa ci­cho, przy­glą­da­jąc się z uwagą dziw­nie za­cho­wu­ją­cej się oso­bie pod ścianą.

Bi­blio­te­karka ubrana była w to, co zwy­kle miała na so­bie w cza­sie pracy, ale po­szcze­gólne czę­ści gar­de­roby wy­da­wały się znisz­czone, jakby od dawna nie wi­działy pralki i że­lazka, a ich wła­ści­cielka prze­dzie­rała się przez chasz­cze i błota. Ko­bieta stała nie­mal nie­ru­chomo, a na wi­dok San­dry pod­nio­sła po­woli po­wieki i roz­sze­rzyła noz­drza – zu­peł­nie tak samo, jak zro­bił to De­nis. Przez uła­mek se­kundy wy­da­wało się, że za­cznie iść w stronę nie­spo­dzie­wa­nego go­ścia, wy­cią­gnęła na­wet ręce przed sie­bie, ale za­raz po­tem je opu­ściła i znów za­sty­gła w tej sa­mej po­zie.

– Chcia­łam od­dać książki – po­wie­działa San­dra, czu­jąc, że za­cho­wuje się zu­peł­nie bez­sen­sow­nie. – I… i wy­po­ży­czyć nowe.

Ko­bieta nie od­po­wie­działa, więc San­dra otwo­rzyła ple­cak i wy­cią­gnęła książki, które po­ło­żyła na biurku, nie wie­rząc w to, by osoba pod ścianą zro­biła z nimi co­kol­wiek sen­sow­nego. Po­tem po­szła w stronę re­ga­łów.

Bez względu na to, jak wielka epi­de­mia czy inny ko­niec świata miał do­paść ten ludzki pa­dół, miej­sca ta­kie jak bi­blio­teki wy­da­wały się być cał­kiem bez­pieczne. No, chyba żeby ktoś chciał uży­wać ksią­żek jako opału, co San­dra wi­działa na jed­nym fil­mie ka­ta­stro­ficz­nym. Na szczę­ście nic nie wska­zy­wało na to, by do­szło do ta­kiej sy­tu­acji, bo na dwo­rze była już wio­sna i ni­kogo naj­wy­raź­niej nie in­te­re­so­wało ani pa­le­nie, ani tym bar­dziej czy­ta­nie ksią­żek. Poza San­drą, która z ra­do­ścią za­uwa­żyła, że re­gały stały nie­na­ru­szone i że pa­no­wał na nich zwy­kły po­rzą­dek; było może tylko tro­chę wię­cej ku­rzu. Epi­de­mia epi­de­mią, za­głada za­gładą – ona chciała tylko czy­tać, uciec do świata, gdzie była bez­pieczna. Kiedy mysz­ko­wała po­mię­dzy pół­kami, za­sta­na­wiała się, co tak na­prawdę mo­gło się wy­da­rzyć w cza­sie, gdy sie­działa za­mknięta w domu. Nie mar­twiło jej to, że być może ludz­kość wła­śnie prze­ży­wała swoje ostat­nie chwile. Może po pro­stu wszy­scy mieli ciężką grypę i nie byli na si­łach, by wyjść z miesz­kań albo, jak jej są­siad czy bi­blio­te­karka, stali gdzieś, do­go­ry­wa­jąc? Może po­sta­no­wili po­peł­nić zbio­rowe sa­mo­bój­stwo, je­dząc wbrew za­ka­zom za­ka­żone sal­mo­nellą kur­czaki? A może po pro­stu Łódź w końcu się wy­lud­niła, bo ostatni miesz­ka­niec wy­je­chał w po­szu­ki­wa­niu pracy i lep­szego losu gdzie in­dziej?

Miała wielką ochotę za­brać ze sobą wię­cej ksią­żek, ale ogra­ni­czała ją wiel­kość ple­caka, słabe nogi i po­trzeba zro­bie­nia za­ku­pów. Tak, po­zo­stał jesz­cze pro­blem zna­le­zie­nia ja­kie­goś otwar­tego sklepu.

Pie­nią­dze miała w kie­szeni spodni, przy­go­to­wane na za­pła­ce­nie kary za prze­trzy­ma­nie ksią­żek, ale wąt­piła, by na wiele jej się zdały. Na­brała ta­kiego prze­ko­na­nia, gdy po­de­szła do naj­bliż­szego dys­kontu spo­żyw­czego. Sklep był otwarty, jed­nak w środku nie pa­liło się świa­tło, bo są­dząc po smro­dzie, do­cho­dzą­cym z lo­dó­wek, nie było w nim w ogóle prądu. San­dra za­wa­hała się, za­nim we­szła głę­biej, gdzie było też o wiele ciem­niej. Ktoś tam był i cze­goś ener­gicz­nie szu­kał.

Zaj­rzała ostroż­nie zza sto­iska z psu­ją­cymi się owo­cami. Młody męż­czy­zna zgar­niał ner­wowo ja­kieś opa­ko­wa­nia z re­gału, ale nie wy­glą­dał na groź­nego, tylko bar­dzo ze­stre­so­wa­nego. San­dra po­de­szła do niego, bo po­my­ślała, że może do­wie się cze­goś wię­cej na te­mat sy­tu­acji w mie­ście.

– Prze­pra­szam pana…

Czło­wiek od­sko­czył gwał­tow­nie, zrzu­ca­jąc na pod­łogę kar­to­nowe opa­ko­wa­nia i puszki. Wtedy San­dra za­uwa­żyła, że było to mleko w proszku dla nie­mow­ląt, zaś kiedy pod­nio­sła wzrok, w dłoni męż­czy­zny do­strze­gła długą ma­czetę.

– Odejdź! – wark­nął, ma­cha­jąc swoją bro­nią. – Odejdź, sły­szysz?

– Chcia­łam tylko ryż – po­wie­działa ci­cho. – Cho­ciaż paczkę. Skoń­czył mi się…

Dłoń z ma­czetą opa­dła ni­sko. Męż­czy­zna przy­glą­dał się jej w pół­mroku z lek­kim nie­do­wie­rza­niem.

– Ryż? – upew­nił się, nieco uspo­ko­jony. – Je­steś chora?

– Co? Ja… Nie, nic mi nie jest. Ja nie wiem, co się…

– Nie cho­ru­jesz? – prze­rwał jej gwał­tow­nie, pod­no­sząc znów ma­czetę.

– Nie. Chcia­łam tylko ryż.

– Do­bra. Bierz. Tylko się do mnie nie zbli­żaj.

San­dra stra­ciła ochotę na za­da­wa­nie py­tań. Po­szła szu­kać re­gału z ry­żem, po­ty­ka­jąc się o le­żące wszę­dzie pu­dełka i śmieci. Kiedy mi­jała półkę z pa­pie­rem to­a­le­to­wym, na­dep­nęła na coś mięk­kiego. Po­my­ślała, że to może ludz­kie zwłoki, bo to było za duże na ja­kie­kol­wiek zwie­rzę, ale nie pa­trzyła już pod nogi.

Chciało jej się pła­kać. Nie wie­działa dla­czego, ale było jej strasz­nie smutno. Je­śli tam na­prawdę le­żało czy­jeś mar­twe ciało, to sy­tu­acja mo­gła być na­prawdę bar­dzo, bar­dzo zła. W ja­kimś prze­bły­sku lo­gicz­nego my­śle­nia zro­zu­miała, że skoro świat zmie­rza do końca – tego z ludźmi w roli głów­nej – a ona wciąż żyje, to za ja­kiś czas skoń­czą się za­pasy ryżu, ka­szy, ma­ka­ro­nów i in­nych rze­czy. A San­dra nie miała po­ję­cia, jak to wszystko zdo­być ina­czej niż po­przez wyj­ście do naj­bliż­szego dys­kontu spo­żyw­czego.

„A może to wszystko wcale nie zmie­rza ku za­gła­dzie? Może to tylko przej­ściowe i skoń­czy się za kilka ty­go­dni?” – my­ślała, wy­cie­ra­jąc dło­nią łzy, gdy wra­cała opu­sto­szałą Piotr­kow­ską do domu. Czuła się roz­darta – nie cier­piała lu­dzi i świat bez nich nie wy­da­wał się wcale taki przy­kry, a jed­nak byli jej cza­sem do cze­goś po­trzebni. Gdyby miało ich za­brak­nąć, mu­sia­łaby szybko wy­my­ślić, jak zor­ga­ni­zo­wać swoje ży­cie na nowo, tak by móc czy­tać książki i mieć za­wsze pod do­stat­kiem ryżu i her­baty.

Za­nim do­szła pod drzwi swo­jej ka­mie­nicy, miała w gło­wie za­rys planu awa­ryj­nego. Do jego re­ali­za­cji bra­ko­wało je­dy­nie jed­nego ele­mentu…

– Vo­lvo! – szep­nęła na wi­dok dumy są­siada Łu­ka­sika.

Ol­gierd miał fioła na punk­cie swo­jego sa­mo­chodu. Było to przy­czyną nie­koń­czą­cych się kon­flik­tów z jego żoną Ewą i punk­tem za­pal­nym dla wo­jen z są­sia­dami, zwłasz­cza Sło­ni­no­wymi sy­nami. Nikt nie wie­dział, skąd Łu­ka­sik wziął pie­nią­dze na cacko za po­nad sto ty­sięcy zło­tych, skoro nie stać go było na za­kup czy dzier­żawę ga­rażu dla niego, a na­wet wy­na­ję­cie lep­szego miesz­ka­nia. Do­mo­wym spo­so­bem za­mon­to­wał w au­cie in­sta­la­cję ga­zową, nie wy­ku­pił żad­nego ubez­pie­cze­nia i dniem i nocą prze­sia­dy­wał w oknie, spraw­dza­jąc, czy ktoś nie chce go ukraść, a gdy kto­kol­wiek zbli­żał się do sa­mo­chodu na od­le­głość mniej­szą niż metr, wy­chy­lał się i wy­dzie­rał na całe po­dwórko, rzu­ca­jąc obe­lgami i groź­bami.

Te­raz wóz Łu­ka­sika stał na po­dwórku, nie­da­leko trze­paka, cał­kiem opusz­czony i za­po­mniany. San­dra od­ru­chowo pod­nio­sła wzrok w stronę okna Ol­gierda, ale ni­kogo w nim nie zo­ba­czyła. Obe­szła vo­lvo dwa razy do­okoła, za­glą­da­jąc przez za­ku­rzone szyby i spraw­dza­jąc stan opon. Nie za­uwa­żyła, żeby w sta­cyjce były klu­czyki, próba otwar­cia drzwi też nic nie dała. Po­dra­pała się swoim zwy­cza­jem po bro­dzie i po chwili na­my­słu po­szła w stronę klatki.

Gdy wcho­dziła po scho­dach, zdała so­bie sprawę, że w wy­glą­dzie ka­mie­nicy sporo się zmie­niło. Było nie tylko ci­cho, ale bar­dzo brudno. Tę klatkę, po­dob­nie jak wiele in­nych w oko­licy, trudno było na­zwać czy­stą, jed­nak San­dra nie wi­działa ni­gdy wcze­śniej, by było tu aż tyle ku­rzu, który świad­czył o tym, że nikt dawno tam­tędy nie szedł. Na­ci­snęła na włącz­nik świa­tła, nie bar­dzo wie­rząc, że coś to da, ale ża­rówka pod peł­nym pa­ję­czyn su­fi­tem się za­pa­liła. Do­strze­gła wtedy, że na scho­dach są tylko ślady po­zo­sta­wione przez jej buty, te które zro­biła, idąc dwie go­dziny wcze­śniej na dół. Wcho­dziła po­woli na górę, oglą­da­jąc uważ­nie każde z drzwi i na­słu­chu­jąc, czy od strony miesz­kań nie do­cho­dzą ja­kieś dźwięki. Na­gle za­marła. Usły­szała wy­raź­nie, że ktoś scho­dzi po scho­dach. Chwy­ciła się kur­czowo po­rę­czy i spoj­rzała w górę. Kroki nie były zbyt po­śpieszne, ale mia­rowe i zde­cy­do­wane. San­drze trudno było zła­pać od­dech z wra­że­nia.

„Kto to może być? Łu­ka­sik zo­ba­czył mnie, jak szar­pię się z jego sa­mo­cho­dem? A może Mar­lena wró­ciła ja­kimś cu­dem od chło­paka?”

Na­pię­cie na­ra­stało w niej z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem, ale nie była w sta­nie wy­ko­nać żad­nego ru­chu. Cie­ka­wość rów­no­wa­żyła lęk.

Na pół­pię­trze, mię­dzy dru­gim a trze­cim pię­trem, po­ja­wiła się wy­chu­dzona po­stać De­nisa, który na wi­dok San­dry za­trzy­mał się i lekko za­chwiał. Ko­bieta od­nio­sła wra­że­nie, że spo­dzie­wał się uj­rzeć ko­goś in­nego – być może cze­kał na matkę, a może na któ­re­goś z braci – ale jego twarz nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji. Po pro­stu sta­nął i przy­mknął po­wieki, tak jak zro­bił to wcze­śniej. San­dra nie­pew­nie za­częła wcho­dzić na górę, mi­ja­jąc są­siada tak du­żym łu­kiem, na jaki po­zwa­lała jej prze­strzeń pół­pię­tra. Resztę drogi po­ko­nała nie­mal bie­giem. Kiedy mi­jała trze­cie pię­tro, mo­gła przy­siąc, że za któ­ry­miś drzwiami usły­szała ja­kieś po­ru­sze­nie, ale nie za­trzy­my­wała się i nie spraw­dzała tego.

W miesz­ka­niu zrzu­ciła ple­cak i od razu po­szła pod drzwi Łu­ka­si­ków. Sta­rała się uło­żyć so­bie w gło­wie, co może po­wie­dzieć Ewie, pa­mię­tała bo­wiem, jak jej sio­stra tuż przed swoim odej­ściem mó­wiła, że Ol­gierd umarł na sal­mo­nel­lozę. Mimo że słabo znała się z są­siadką, miała trudne do wy­ja­śnie­nia prze­ko­na­nie, że ta po­zwo­li­łaby jej po­ży­czyć… albo za­brać znie­na­wi­dzony sa­mo­chód męża.

Za­pu­kała ci­cho, czu­jąc, jak na­ra­sta w niej zde­ner­wo­wa­nie. To była wła­śnie ta „wyż­sza ko­niecz­ność”, któ­rej tak nie­na­wi­dziła. Mu­siała z kimś roz­ma­wiać, wy­sło­wić swoje my­śli, pro­sić o coś…

Za drzwiami na­stą­piło ja­kieś po­ru­sze­nie. San­dra przy­ło­żyła ucho do drzwi, ale nie była w sta­nie stwier­dzić, co się tam działo. Sły­szała stłu­miony od­głos, jakby ude­rza­nia cze­goś mięk­kiego o ścianę. Kiedy jed­nak nikt nie zja­wiał się, by otwo­rzyć, zde­cy­do­wała się na­ci­snąć na klamkę. I we­szła do miesz­ka­nia.

* * *

O są­siadce Ewie, z pew­no­ścią można było po­wie­dzieć, że nie żyła. Trudno prze­żyć dłu­żej niż kilka chwil z tak wiel­kimi ra­nami brzu­cha i szyi, w któ­rych za­lę­gły się już ro­baki.

Od­głos ude­rza­nia, który San­dra sły­szała wcze­śniej, po­cho­dził zza drzwi ła­zienki. Nie otwie­rała ich, ale mo­gła przy­siąc, że stoi za nimi Ol­gierd, na­wet je­śli Mar­lena twier­dziła kilka mie­sięcy wcze­śniej, że był mar­twy. Ktoś, być może wła­śnie ja­kimś cu­dem oca­lały są­siad, na­cie­rał cia­łem na drzwi, pró­bu­jąc wy­do­stać się na ze­wnątrz. Nie wy­da­wał przy tym żad­nych od­gło­sów.

Cała ta sy­tu­acja – roz­kła­da­jące się zwłoki w tak du­żej bli­sko­ści jej miesz­ka­nia i dziwny czło­wiek w ła­zience – po­winna cał­ko­wi­cie roz­stroić nerwy San­dry, która w pierw­szym od­ru­chu chciała ucie­kać, krzy­cząc przy tym gło­śno. Jed­nak wi­dok klu­czy­ków z lo­giem vo­lvo, le­żą­cych na sto­liku obok łóżka, na któ­rym spo­czy­wała mar­twa Ewa, cał­ko­wi­cie zmie­nił jej po­gląd na za­staną rze­czy­wi­stość.

Nie tylko za­brała klu­czyki do sa­mo­chodu (drżąc przy tym, że mar­twa są­siadka w ostat­niej chwili chwyci ją za rękę, jak to się działo w nie­któ­rych hor­ro­rach), ale w nie­po­ję­tym prze­bły­sku lo­gicz­nego my­śle­nia zdjęła także z ha­czyka przy wej­ściu klu­cze do miesz­ka­nia, które za­mknęła z wielką do­kład­no­ścią, chcąc jak naj­bar­dziej od­dzie­lić się od ha­ła­su­ją­cej w ła­zience istoty.

Pa­ko­wała się bar­dzo szybko. Za­nim jed­nak wy­cią­gnęła starą wy­słu­żoną wa­lizkę z paw­la­cza, na­sta­wiła na ku­chence ryż i ka­szę do go­to­wa­nia. Kiedy prze­szu­ki­wała kuch­nię, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, gdzie mogą być po­jem­niki na żyw­ność, prze­żyła chwilę za­wa­ha­nia. Spoj­rzała na swoje łóżko, na któ­rym od mie­sięcy ko­czo­wała, przy­kryta ko­cem i oto­czona książ­kami, i po­czuła ści­ska­nie w żo­łądku.

Po co zo­sta­wiać ten bez­pieczny kąt? Może wszystko się ja­koś ułoży? Może lu­dzie za­czną zdro­wieć, otwo­rzą sklepy, znów będą upier­dliwi i mę­czący…

Za­pach przy­pa­la­nego ryżu wy­rwał ją z za­my­śle­nia. Zdjęła gar­nek z ku­chenki i za­wi­nęła go w far­tuch ku­chenny. Wró­ciła do pa­ko­wa­nia ubrań, od­kła­da­jąc szu­ka­nie po­jem­ni­ków na po­tem.

Do sa­mo­chodu Ol­gierda znio­sła dwie torby i ple­cak wy­pchany szczel­nie książ­kami. Mi­nęła po dro­dze De­nisa, który za­cho­wał się do­kład­nie tak samo, jak po­przed­nio: ob­ró­cił się w jej stronę, otwo­rzył oczy, na­brał po­wie­trza przez roz­sze­rzone noz­drza, po czym opu­ścił po­wieki i znów za­stygł w bez­ru­chu.

Do­piero na po­dwórku San­dra zdała so­bie sprawę z tego, że ni­g­dzie nie po­je­dzie, bo praw­do­po­dob­nie aku­mu­la­tor jest nie­sprawny, skoro auto od tak dawna stało. Próba otwar­cia drzwi pi­lo­tem nic nie dała, na szczę­ście można je było otwo­rzyć klu­czy­kiem. Wsia­dła do środka i spró­bo­wała od­pa­lić sil­nik. Sa­mo­chód ani drgnął.

– Chyba ci się to nie uda.

San­dra krzyk­nęła, sły­sząc głos nad swoim uchem. Obok auta stał Ze­nek Go­łę­biow­ski z są­sied­niej klatki, nie­for­malny do­zorca, któ­remu pła­ciło się drobne sumy za od­śnie­ża­nie i utrzy­my­wa­nie jako ta­kiego po­rządku. Nie wy­glą­dał groź­nie. Jak zwy­kle no­sił starą czapkę z dasz­kiem, mocno na­ci­śniętą na czoło. Dło­nie trzy­mał w kie­sze­niach ro­bo­czego far­tu­cha. Gdyby nie to, że był bar­dzo chudy i blady, można by po­my­śleć, że jak co dzień za­miata po­dwórko. Uśmie­chał się przy­jaź­nie, ki­wa­jąc lekko głową.

– Gdzie chcia­łaś je­chać? – za­py­tał.

– Ja… yyy…

– Nie mu­sisz mi się tłu­ma­czyć. Ale je­śli chcesz gdzieś tym wy­ru­szyć, mu­sisz mieć na­ła­do­wany aku­mu­la­tor. Chodź. – Zro­bił za­chę­ca­jący gest dło­nią. – Po­de­pniemy mo­jego grata.

San­dra wy­sia­dła z wozu i po­szła za Zen­kiem, który otwo­rzył klapę ja­kie­goś za­byt­ko­wego fiata 125p, sto­ją­cego przy bra­mie.

– Nie jest mój – wy­ja­śnił Ze­nek. – Zna­la­złem go przy Za­chod­niej. Był otwarty i cał­kiem sprawny, więc go so­bie wzią­łem, żeby nie bie­gać po mie­ście na no­gach. Tylko ta­kim umiem jeź­dzić, bo mi na po­czątku lad dzie­więć­dzie­sią­tych prawo jazdy za­brali za pro­wa­dze­nie pod wpły­wem. Mój fart, że go mam.

– A jego wła­ści­ciel?

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie.

– A jak my­ślisz?

– Nie wiem. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Pew­nie umarł.

– Pew­nie tak. – Ze­nek ob­ró­cił czapkę dasz­kiem do tyłu i otwo­rzył tylne drzwi auta. – Wie­dzia­łem, że w ta­kich cza­sach naj­waż­niej­szą sprawą jest za­bez­pie­czyć się na każdą oka­zję. Dla­tego za­wsze mam przy so­bie to. – Pod­niósł w górę ka­ble do ła­do­wa­nia aku­mu­la­to­rów. – Weź je. Ja pod­jadę bli­żej two­jego.

– Nie jest mój – po­wie­działa San­dra, za­nim zdą­żyła się nad tym za­sta­no­wić.

Ze­nek wy­szcze­rzył się i pu­ścił do niej oko.

– Te­raz chyba jest.

Kiedy aku­mu­la­tor już się ła­do­wał, są­siad przy­niósł w wia­derku wodę, żeby nieco umyć sa­mo­chód.

– Ochlap go so­bie tro­chę. Nic przez te szyby nie zo­ba­czysz. Ja ci tro­chę pod­pom­puję koła.

– Dzię­kuję – mruk­nęła, nieco onie­śmie­lona jego życz­li­wo­ścią. – Czemu mi pan po­maga?

– A dla­czego nie? – od­parł ze smut­kiem w gło­sie. – Co mi in­nego zo­stało?

San­dra nie wie­działa, co od­po­wie­dzieć, więc za­brała się za my­cie sa­mo­chodu.

– Ty je­steś ta naj­młod­sza od Ci­sków, prawda? – za­py­tał Ze­nek, oglą­da­jąc opony sa­mo­chodu.

– Ci­sa­ków – po­pra­wiła go. Za­wsze czuła się nie­swojo, je­śli roz­po­zna­wali ją lu­dzie, któ­rych sama nie znała za do­brze albo wcale.

– No tak… Pew­nie Sło­niny nie­źle da­wali po­pa­lić, co?

– Tro­chę… Ja… ni­gdy się nie wtrą­ca­łam.

– I słusz­nie. Kto by chciał ga­dać z ta­kimi ob­wie­siami? Ja tam też święty nie by­łem, ale oni to dia­bły wcie­lone. Nie wiesz, co się z nimi stało?

San­dra prze­rwała my­cie auta i po­pa­trzyła na Zenka lekko wy­stra­szo­nym wzro­kiem.

– No co? – wy­pro­sto­wał się i zmru­żył oczy.

– De­nis jest tam – po­ka­zała ręką na okno klatki scho­do­wej, w któ­rym można było do­strzec za­rys po­staci są­siada.

Ze­nek ob­rzu­cił De­nisa krót­kim spoj­rze­niem i wró­cił do pom­po­wa­nia koła.

– A reszta?

– Nie wiem. On… De­nis za­cho­wuje się tro­chę dziw­nie.

Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się ci­cho.

– A wi­dzia­łaś dziś ko­goś, kto za­cho­wy­wałby się nor­mal­nie?

– Nie bar­dzo.

– Ata­ko­wał cię?

– Kto?

– No, Sło­nina.

– Nie.

Mina Zenka po­wie­działa San­drze, że ta­kiej od­po­wie­dzi się nie spo­dzie­wał.

– Cho­ru­jesz?

– Na co?

Go­łę­biow­ski wy­glą­dał na zszo­ko­wa­nego.

– Na to, co wszy­scy. Co z tobą, dziew­czyno? Nie wiesz, co się dzieje na tym świe­cie?

Po­krę­ciła głową.

– A… no chyba że tak – mruk­nął i po­dra­pał się po gło­wie.

– A pan cho­ruje na… to coś, co wszy­scy?

– Nie. Chyba nie. Nie wy­daje mi się.

– Ale jest pan bar­dzo chudy… To zna­czy… chud­szy niż kie­dyś.

– Bo mia­łem sal­mo­nel­lozę. Ja, moja żona, nasz syn.

– I co się z nimi stało?

– Umarli.

– Ale pan nie.

– Każdy kie­dyś umrze. Je­den szyb­ciej, inni póź­niej… No, chyba że się za­cho­ruje. Wtedy się nie umrze.

San­dra po­czuła się zdez­o­rien­to­wana, ale nie zdą­żyła za­dać żad­nego py­ta­nia, bo Ze­nek z ra­do­ścią kla­snął w dło­nie.

– No, sprawdźmy, czy się to srebrne pu­de­łeczko na­ła­do­wało. Wsia­daj i od­pa­laj.

Nie są­dziła ni­gdy, że można się tak ucie­szyć na wi­dok za­pa­la­ją­cych się kon­tro­lek na de­sce roz­dziel­czej.

– Wy­gląda, że wszystko działa – po­wie­działa z uśmie­chem.

– Do­bry wó­zek so­bie wy­bra­łaś. Masz gaz i ben­zynę do wy­boru, a vo­lviaki nie psują się tak czę­sto. Nie wiem, do­kąd je­dziesz, ale po­win­naś do­je­chać.

– Wi­dzia­łam wcze­śniej przy Piotr­kow­skiej po­rzu­cony sku­ter, ale auto chyba bę­dzie lep­sze.

– Sku­ter?! Daj spo­kój. W tym to się na­wet prze­śpisz, jak bę­dzie trzeba. Jedź stąd, dziew­czyno, szkoda two­jego ży­cia na to okropne miej­sce. Jedź jak naj­da­lej. Gdzieś są na pewno ja­cyś lu­dzie.

Nie od­po­wie­działa od razu. Nie chciała tłu­ma­czyć, że wo­la­łaby od­je­chać jak naj­da­lej od lu­dzi. Ze­nek na pewno nie na­le­żał do osób, które by to zro­zu­miały.

– Bar­dzo panu dzię­kuję. A pan… pan nie chce szu­kać lu­dzi?

– Nie – po­krę­cił głową ze śmie­chem. – Wszystko, co mia­łem, było tu­taj. Wiesz, że je­stem pi­ja­kiem, prawda?

Trudno było od­po­wie­dzieć na ta­kie py­ta­nie, więc San­dra mil­czała.

– Je­stem pi­ja­kiem w wy­mar­łym mie­ście, w któ­rym mam nie­ogra­ni­czony do­stęp do al­ko­holu. Nie wi­dzę po­wodu, by się gdzie­kol­wiek ru­szać z ta­kiego pi­jac­kiego raju.

– Dla mnie to też był raj – wy­rwało się San­drze.

– To? – Ze­nek wska­zał na jej ka­mie­nicę. – Ja­kim to cu­dem?

– Mia­łam książki, koc, spo­kój…

– Hmm… A jed­nak zde­cy­do­wa­łaś się gdzieś po­je­chać. Więc jedź! Książki można czy­tać w o wiele lep­szych miej­scach. Cze­kaj. Włożę jesz­cze twoje torby do ba­gaż­nika i przy­niosę ci w ter­mo­sie go­rą­cej her­baty. A po­tem mo­żesz zro­bić ze swoim ży­ciem, co tylko bę­dziesz chciała.

* * *

San­dra nie miała ni­gdy prawa jazdy i do­piero gdy zna­la­zła się na Za­chod­niej, do­tarło do niej, że wpa­dła na po­mysł, by wy­je­chać sa­mo­cho­dem Ol­gierda, tylko dla­tego, że nie bała się żad­nej kon­troli w tym wy­mar­łym mie­ście. Kilka lat wcze­śniej za­częła ro­bić kurs na­uki jazdy, ale prze­rwała go przez po­wodu braku pie­nię­dzy, któ­rych tak na­prawdę ni­gdy nie było pod do­stat­kiem. Czuła żal z tego po­wodu i na­wet próby wy­ja­śnia­nia so­bie, że nie po­trze­buje pa­pieru, skoro i tak nie ma sa­mo­chodu, nie po­ma­gały jej w ni­czym. Mar­lena do­stała po­trzebne fun­du­sze, kiedy przy­szedł czas, po­dob­nie ich brat, który miał prawko od sie­dem­na­stego roku ży­cia. Ale San­dra nie była dla swo­ich ro­dzi­ców kimś po­kroju Mar­leny czy Grześka, nie za­słu­gi­wała na wię­cej uwagi i tro­ski z ich strony, bo nie speł­niała ich cią­gle zmie­nia­ją­cych się ocze­ki­wań.

Po­cząt­kowo je­chało się jej ciężko. Pusz­czała za szybko sprzę­gło, my­liła biegi albo zbyt gwał­tow­nie na­ci­skała ha­mu­lec. Ale za­nim do­tarła do strefy eko­no­micz­nej, po­czuła się na­prawdę za­do­wo­lona z tego po­my­słu. Była swo­bodna, nie mu­siała mar­twić się ru­chem na uli­cach, kon­tro­lami po­li­cji czy straży miej­skiej. W baku było sporo pa­liwa, ale i tak nie­po­ko­iła się nieco, czy zdoła zna­leźć ja­kąś sta­cję, gdzie bę­dzie mo­gła za­tan­ko­wać, choć Ze­nek twier­dził z prze­ko­na­niem, że to nie po­wi­nien być pro­blem, bo on swo­jego fiata tan­ko­wał bez py­ta­nia, gdzie tylko chciał.

Jed­nego San­dra nie prze­wi­działa: snu­ją­cych się wszę­dzie lu­dzi, wy­chu­dzo­nych, otę­pia­łych, z twa­rzami po­zba­wio­nymi emo­cji i na wpół przy­mknię­tymi oczami. Za­uwa­żyła, że re­agują na dźwięk i gdy raz za­trą­biła na ja­kie­goś ma­ru­dera sto­ją­cego bez ru­chu na Za­chod­niej, on za­miast się od­su­nąć, ru­szył w jej stronę. Po­dob­nie uczy­niło kilka in­nych osób. Z tru­dem ma­new­ro­wała au­tem tak, by żad­nego nie po­trą­cić, o mało się przy tym nie roz­bi­ja­jąc na la­tarni. Kiedy po­tem po­pa­trzyła w lu­sterko, zo­ba­czyła, że dość spora grupa wy­chu­dzo­nych po­staci idzie za nią. Na szczę­ście ja­dąc sa­mo­cho­dem była o wiele szyb­sza i mo­gła za­raz stra­cić ich z oczu.

Mi­nęła po dro­dze jed­nego ro­we­rzy­stę, znów na rik­szy, i dwa sa­mo­chody, ale nikt się nie za­trzy­my­wał, żeby ją za­cze­piać. W sa­mej stre­fie było ci­cho i pu­sto. Za­par­ko­wała nie­zbyt ele­gancko przed wej­ściem i wy­sia­dła z auta. Zwró­ciła uwagę na to, że nad jej głową lata bar­dzo dużo gaw­ro­nów z wiel­kimi dzio­bami, kra­czą­cych zło­wrogo.

Usły­szała za ple­cami ja­kieś po­ru­sze­nie i gwał­tow­nie ob­ró­ciła się w tamtą stronę.

– La­tają tak, bo mają ła­twy żer – wy­ja­śnił ochro­niarz Wie­siek, wska­zu­jąc na niebo.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się grzecz­nie San­dra.

– Dla kogo do­bry, dla tego do­bry – od­parł z nutą sar­ka­zmu w gło­sie. – Chodźmy do środka, bo się za­raz zejdą.

San­dra chciała za­py­tać, kto się zej­dzie i po co, ale nie zdą­żyła, bo męż­czy­zna znik­nął w bu­dynku. Po­szła za nim.

Ochro­niarz za­jął miej­sce za kon­tu­arem i za­ło­żył ręce na brzu­chu. Nie za­pro­po­no­wał San­drze żad­nego krze­sła, więc stała przed nim w sto­sow­nej od­le­gło­ści.

– Co pa­nią tu spro­wa­dza? My­śla­łem, że się pani już nie zjawi. Długo pani nie było.

– By­łam… za­jęta. – Chciała po­wie­dzieć, że cho­ro­wała, ale uznała, że może to nie być wcale taki do­bry po­mysł. – Przy­je­cha­łam za­py­tać, czy pani Marta Ogrod­nik jest może w pracy… tu­taj.

Wie­siek ro­ze­śmiał się i po­krę­cił głową.

– W pracy? A kto by pra­co­wał? Po co?

– Pan tu jest – za­uwa­żyła.

– Je­stem – przy­znał. – Przy­naj­mniej udaję nor­mal­ność. – Do­tknął dło­nią na­szywki na służ­bo­wym mun­durku.

– Pan też cho­ro­wał?

Spoj­rzał na nią z gnie­wem.

– Co? Czy ja wy­glą­dam na cho­rego?

– Cho­dzi mi o sal­mo­nellę – wy­ja­śniła, do­my­śla­jąc się, że mó­wią o dwóch róż­nych przy­pa­dło­ściach, tyle że ona wciąż nie wie­działa, czym jest ta druga.

– A… To. Nie, ja nie cho­ro­wa­łem. Za­wsze ja­dłem tylko wie­przo­winę. Mo­głem jeść scha­bowe na śnia­da­nie, obiad i ko­la­cję. Cały czas. Kur­czaki są dla mię­cza­ków.

– Aha… Czyli że… pani Marty nie ma, tak?

– Nie. Dawno jej nie wi­dzia­łem. Nie wiem, co z nią… A czego pani od niej chciała?

– Och, pew­nie nie bę­dzie pan wie­dział, skoro jada pan tylko wie­przo­winę.

Wie­siek po­pa­trzył na nią lekko zdez­o­rien­to­wany.

– Co to zna­czy?

– Kiedy tu pra­co­wa­łam, pani Marta za­trud­niała mnie też u sie­bie w domu. Raz w ty­go­dniu sprzą­ta­łam u niej w Zgie­rzu. I ona cza­sami nie pła­ciła mi pie­niędzmi, tylko ku­rami i jaj­kami, które przy­wo­ziła ze wsi.

Wie­siek mruk­nął coś do sie­bie, naj­wy­raź­niej sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, co usły­szał.

– I co? Za­cho­ro­wała pani przez ten drób?

– Nie… To zna­czy… Nie o to mi cho­dzi. Ja po pro­stu chcę się do­wie­dzieć, skąd przy­wo­ziła mi te rze­czy, z ja­kiej wsi.

– Z Li­piec – po­wie­dział ochro­niarz, za­nim San­dra do­koń­czyła zda­nie.

– Słu­cham?