Dom szkieletów i kłamstw - Alicja Bezdziel - ebook

Dom szkieletów i kłamstw ebook

Alicja Bezdziel

3,5

Opis

Nastoletnia Paulina przyjeżdża z rodzicami do Starych Wierzb, malowniczej warmińskiej miejscowości, gdzie mają nadzieję spędzić spokojne, rodzinne wakacje. Wkrótce Paulina dowiaduje się, że wakacyjny raj przed ponad stu laty był miejscem przerażających zbrodni dokonanych przez hrabinę Różę Miłęcką. Paulina wraz z nowo poznaną Hanią próbuje dowiedzieć się, co takiego wydarzyło się kiedyś, że po dziś dzień ma swoje konsekwencje. W warmińskiej miejscowości czeka na Paulinę również miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 739

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alicja Bezdziel

Dom szkieletów i kłamstw

© Alicja Bezdziel, 2018

Nastoletnia Paulina przyjeżdża z rodzicami do Starych Wierzb, malowniczej warmińskiej miejscowości, gdzie mają nadzieję spędzić spokojne, rodzinne wakacje. Wkrótce Paulina dowiaduje się, że wakacyjny raj przed ponad stu laty był miejscem przerażających zbrodni dokonanych przez hrabinę Różę Miłęcką. Paulina wraz z nowo poznaną Hanią próbuje dowiedzieć się, co takiego wydarzyło się kiedyś, że po dziś dzień ma swoje konsekwencje. W warmińskiej miejscowości czeka na Paulinę również miłość.

ISBN 978-83-8126-859-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Leżę martwo na ziemi, bezsensownie wdychając powietrze. Mam wysuszone usta, oczy spragnione życia, pusto patrzą w szarą ziemię. Blask słońca lekko oświetla moją bladą twarz, wiatr rozwiewa włosy. Chwila bezsensownej ciszy ogarnia moje serce, które i tak nie bije. Bo nie ma dla kogo. Mózg, wcześniej wyłączony, zaczyna pracować. Klatka piersiowa z trudem unosi się i opada. Wszystko to bez celu, bez sensu.

Widzę imię. Marcin, wyryte w kamieniu. Kwadratowym kawałku marmurowej płyty. Za chwilę dostrzegam taką cienką, świetlistą linię, nie mam pojęcia czy jest prawdziwa. Coś mi jednak podpowiada, że muszę za nią podążać. Wstaję z zimnej, szarej ziemi i powoli, nogami nieużywanymi od lat, idę przed siebie, a świetlista linia mnie prowadzi. Wkrótce docieram nad to piękne jezioro. Przypominam sobie, że jako dziecko bawiłem się tu ze swoim rodzeństwem. To było tak dawno, tak bardzo dawno…

Wtedy dostrzegam najpiękniejszą istotę na świecie, ciebie. Wygląda na to, że właśnie się wprowadzasz. Nie mogę oderwać od ciebie oczu. Moje serce zaczyna bić.

Bije, bo takie jest jego zadanie. Bije, bo ma dla kogo.

Rozdział 1. Hrabina

ROK 1905

Była noc. W wielkim, ponurym i zabytkowym domu panowała cisza. Chociaż pracownicy spali właśnie w najlepsze w swoich pokojach na parterze, właścicielka tego domu, hrabina Róża Miłęcka, nie mogła zmrużyć oka. W jej okazałej sypialni na drugim piętrze zjawiła się Joanna — zarządczyni budynku i przełożona służby.

— Już czas, moja droga — powiedziała Miłęcka, nie wyściubiając nosa spod pierzyny, którą była okryta. Jej głos był słaby, a ona sama wyglądała okropnie.

Joanna skinęła głową i bez ceregieli udała się na parter, do pokoju służek. Przez chwilę przyglądała się śpiącym dziewczętom, aż w końcu zbudziła Helenę, najmłodszą i najbardziej zwinną. Oszczędzając w słowach, wyjaśniła dziewczynie, co ma zrobić. Helena zrozumiała, że piękny sen, który przed chwilą śniła, zamienił się właśnie w najgorszy z możliwych koszmarów.

— To nie podlega dyskusji. — Reakcja Joanny nie pozostawiała wiele do życzenia. — Dziś hrabina bardzo niedomaga, więc ja iść nie mogę. Nasza pani potrzebuje należytej opieki.

Zwinnym ruchem zerwała derkę, którą Helena była okryta i pociągnęła dziewczynę za rękę, jak robią matki, gdy nieposłuszne dziecko nie chce wstać do szkoły. Płacz służącej nie robił na niej wrażenia. Zdaniem Joanny służba w ogóle nie powinna mieć prawa głosu, a najlepiej by było, gdyby wszystkim, co podobno wpływało na jakość pracy, obcięto języki.

— Jesteś młoda i zdrowa, masz szybkie nogi i z pewnością dobry zmysł orientacji. Na Boga dziewczyno! Przecież nie wyślę tam starej Agaty — Joanna przewróciła oczami — nie chcemy dzisiejszej nocy dwóch pogrzebów!

Słowa zarządczyni poruszyły Helenę. Kiedy Róża Miłęcka chorowała, zawsze ktoś szedł do lasu po lekarstwa dla niej, najczęściej była to Joanna. Z hrabiną musi być naprawdę źle, skoro to nie może poczekać do rana, a przynajmniej do świtu, gdy dzień przegoni mrok. Z drugiej strony wiedziała również, że stara Agata nie da sobie rady. Jest już prawie głucha, choruje na kurzą ślepotę, porusza się bardzo wolno. Kwestią czasu pozostaje jej obecność w tym domu, a może i na tym świecie.

— Za pięć minut czekam na ciebie pod główną bramą. Ubierz się ciepło, idzie mróz. — Joanna i jej kamienny wyraz twarzy opuściły skromną izbę.

Helena rozejrzała się po pokoiku. Zadrżała na myśl, że już tu nie wróci, a w ciągu tygodnia ktoś zajmie jej miejsce i przejmie w posiadanie jej skromne wyposażenie. Spociły się jej ręce i pojawiły odruchy wymiotne, gdy wyciągała ze skrzyni swój stary, prosty płaszcz.

Kiedy się ubierała, nie mogła opanować drżenia. I wcale nie było jej zimno. Mimo że nogi odmawiały dziewczynie posłuszeństwa, a zdrowy rozsądek nakazał zawracać, służąca zgodnie z obietnicą, zjawiła się pod bramą posiadłości, gdzie czekała już Joanna.

Zarządczyni wyjęła z kieszeni płaszcza pęk kluczy i otworzyła starą bramę z kutego żelaza. Nienaoliwione zawiasy skrzypiały przeraźliwie.

— Radzę ci wrócić przed północą — powiedziała, rzucając pospieszne spojrzenie najpierw w stronę lasu, a potem na służącą. Jej twarz nic jednak nie zdradzała. Służba między sobą opowiadała, że Joanna urodziła się pozbawiona emocji. W tym momencie Helena ponad wszelką miarę zazdrościła jej tego braku uczuć, chętnie pozbyłaby się wszechogarniającego ją przerażenia.

— Jeśli nie wrócisz na czas, pomyślimy, że uciekłaś i brama zostanie zamknięta.

Co? Niby gdzie miała uciekać? Kto jak kto, ale Joanna najlepiej wiedziała, że dziewczyna nie ma gdzie wracać.

Helena z trudem przełknęła ślinę, czując, jak w jej gardle zbiera się wielka gula. Gula żalu i bezsilności. Nagle przed jej oczami pojawiła się ta wizja: jak błąka się za bramą domostwa, ale nikt nie chce jej wpuścić, bo nie pojawiła się na czas. Za wszelką cenę musi zdążyć, bo nie ma dokąd pójść. Rodzina oddała ją na służbę, bo jej nie chciała. Nie znajdzie ich, nawet jeśli bardzo by tego pragnęła. Skończy się na tym, że pójdzie do miasta żebrać o jedzenie, ale i tak wróci tutaj, bo przecież nikt jej nic za darmo nie da. Szczęśliwego zakończenia w tej historii nie będzie, bo prawdopodobnie umrze z głodu lub zimna, albo jedno i drugie, pod bramą posiadłości Miłęckiej, a jej duch na wieki będzie się błąkał po okolicy i lesie.

Koszmarna wizja. Służąca z całych sił odrzuciła ją od siebie.

— Wiedźma już czeka. Specyfik powinien być gotowy, bo została powiadomiona o stanie zdrowia hrabiny. Dałam jej wyraźne instrukcje. Masz go tylko odebrać, zapłacić — Joanna wręczyła jej pobrzękującą sakwę — i natychmiast wracaj. Idź cały czas ścieżką, nie zbaczaj z niej. Radziłabym ci biec, dzięki temu będziesz miała przewagę nad zwierzętami. I najważniejsze: NIE ZATRZYMUJ SIĘ. Wtedy nic ci się nie stanie.

Spojrzała dziewczynie w jej osobliwe, różnokolorowe oczy. Łatwo mówić. To nie ona miała tam pójść. Helena zrobiłaby teraz wszystko, żeby tylko nie zbliżać się do tej piekielnej puszczy.

To nie był bezpieczny las. Wszyscy o tym wiedzieli. Spojrzała w jego stronę i się wzdrygnęła. Ludzie mówili o nim różne rzeczy, opowieści szerzyły się po okolicy, wędrując z ust do ust. Każdy wiedział, że po zmroku lepiej się tam nie zapuszczać. To tam był dom Wiedźmy, a ludzie jej unikali. Mówiono też o innych istotach i kreaturach, o potworach czających się w lesie, czyhających na nieszczęśników na tyle odważnych, żeby tu przyjść po zmroku. Dziewczyna często była świadkiem rozmów starych przekupek. Padały wtedy określenia typu wilkołaki,duchy, nimfy. Takie plotki musiały się przecież skądś brać, w przeciwnym razie mieszkańcy wsi nie obawialiby się tak bardzo lasu i tego, co mogło się w nim czaić. Chodziły legendy o ludziach, którzy zapuścili się do niego tak głęboko, że nigdy nie wrócili i nigdy nie odnaleziono ich ciał. Podobno ich niespokojne dusze wciąż, po dziś dzień, nawiedzają upiorny las.

Służąca ostatni raz obejrzała się za siebie, rzucając spojrzenie na Joannę, która bezpiecznie spędzi tę noc. Spoglądając jednocześnie na dom hrabiny Miłęckiej przeszło jej odruchowo przez myśl, że być może patrzy na niego po raz ostatni.

Skierowała swoje kroki w stronę lasu.

Połowa listopada przyniosła niedawno wielkie opady deszczu — ściółka leśna pod jej stopami była podmokła, musiała uważać, żeby nie poślizgnąć się na mokrych liściach. Niosła ze sobą małą naftową lampę, którą dała jej Joanna. Ściskała ją jak najlepszą przyjaciółkę, będącą w tym momencie jej jedynym oparciem. Nakierowała strumień światła na ścieżkę, biegnącą do domu Wiedźmy. Strach, który odczuwała, był wszechogarniający, bała się wszystkiego: lasu, spotkania z Wiedźmą i nieoczekiwanej, nagłej, strasznej śmierci. Uczucie strachu potęgowało narastające w niej przygnębienie. Czuła się strasznie samotna i opuszczona.

Chwilę później rzuciła się do biegu, pamiętając o słowach zarządczyni. Oświetlała sobie drogę, żeby nie stracić z oczu ścieżki i starała się nie zgubić sakwy z pieniędzmi dla Wiedźmy. Biegła, robiąc zamaszyste kroki, żeby nie poślizgnąć się na podmokłej ziemi. Starała się nie zwracać uwagi na odgłosy dochodzące z różnych stron lasu i na drzewa, makabrycznie powykręcane pod wpływem starości i wilgoci. Musiała też uważać na bagna, w pobliżu domu Wiedźmy były one tak rozległe, że pochłonęły już niejedno życie.

Jej oddech ze zmęczenia zrobił się świszczący, czuła ciepłą krew spływającą po jej lewej nodze, po tym, jak zaczepiła się o jakieś zarośla. Trudno było panować nad emocjami: chciała krzyczeć, chciała płakać, chciała uciec stąd jak najdalej. Powstrzymywała się tylko dlatego, że jakikolwiek większy hałas mógłby przywołać do niej leśne potwory, gotowe pożreć ją żywcem.

Kiedy dostrzegła dym na tle ciemnego ponurego nieba, poczuła coś w rodzaju ulgi. To znak, że dom Wiedźmy był blisko. Wciąż jednak nie mogła czuć się bezpiecznie. Z samą Wiedźmą nie mogła czuć się bezpiecznie!

Ostatni raz upewniła się, że ma przy sobie sakiewkę, okryła się szczelniej płaszczem i oświetliła sobie dokładnie ostatnich kilka kroków. Skręciła razem ze ścieżką biegnącą ostro w dół, minęła straszne, stare drzewo i była na miejscu. Miała przed oczami chatę Wiedźmy.

Ewidentnie ktoś tu mieszkał, bo z dachu unosił się dym, choć trudno było to nazwać domem. I tylko ktoś tak straszny i tajemniczy jak prawdziwa czarownica mógł żyć w takich warunkach.

Była to kurna chata, tak stara, że uginała się pod ciężarem dachu ze słomy, w każdej chwili grożąc zawaleniem. W ścianach wycięte były kwadratowe dziury, tworzące prowizoryczne okna. Nie było w nich szyb. Nie było także komina, dym wychodził na zewnątrz poprzez szczeliny w dachu.

Zwykły śmiertelnik nie mógłby tu mieszkać. Nie w takich warunkach. Nie ktoś cywilizowany. Zwykły śmiertelnik zamarzłby tu na kość w zimę albo prędzej czy później umarł na jakąś chorobę. Ale nie Wiedźma. Ona umiała się przed tym obronić, bo nadal żyła i podobno już szmat czasu.

Nad domem wisiał księżyc, służąca z łatwością więc dotarła do ścieżki biegnącej wprost do chaty. Minęła ogródek warzywny, gdzie z całą stanowczością nie rosły warzywa i zapukała od razu do drzwi, żeby nie przedłużać swojej męki.

Miała wrażenie, że jej serce bije sto razy szybciej niż normalnie. Wzięła kilka głębokich oddechów, ale niewiele pomogły.

Zza drzwi dobiegł ją hałas, jakby ktoś ze złością cisnął czymś metalowym o ścianę. Potem usłyszała kroki, które stawały się coraz wyraźniejsze: wolne, przysadziste. Słyszała, że Wiedźma porusza się z trudem, bo zaczęła poważnie chorować.

Dziwne było w tym wszystkim to, że Wiedźma pomagała tak wielu ludziom, lecz sama sobie pomóc nie mogła. Oczywiście w pomocy innym miała swój własny interes.

Mieszkanka strasznej chaty poczęła walczyć z zasuwą, mrucząc coś upiornym, gardłowym głosem. Chwilę później drzwi lekko uchyliły się przed Heleną. Wiedźma, zachowując ostrożność, spojrzała przez szparę swoim zdrowym okiem.

— Czego? — warknęła niczym pies, który gryzie obcych. Sepleniła, bo ewidentnie brakowało jej kilku zębów.

— Przybywam od hrabiny Miłęckiej — wyjaśniła dziewczyna, zdenerwowana, bo Joanna zapewniała, że Wiedźmę poinformowano o jej przybyciu — Mam odebrać specyfik.

— Wara mi stąd! Nie znam cię! Zawsze przybywa ta stara z włosami jasnymi jak słoma!

— Joanna dziś nie mogła przybyć. Hrabina zachorowała i nasza zarządczyni opiekuje się nią. Dlatego to mnie wysłano.

Służąca czekała w napięciu. Wiedźma obserwowała ją jednym okiem dłuższą chwilę, jakby zastanawiając się, co to wszystko oznacza i czy ktoś nie postanowił z niej zadrwić.

— Tobie nic nie dam! Ma przyjść tamta. Z waszą hrabiną mam interesy, ale ciebie nie znam!

Helena zauważyła, że Wiedźma warczała w podobny sposób jak pies hrabiny Miłęckiej, Karabasz. I była tak samo brzydka, jak on. Jakby byli spokrewnieni.

— Joanna zapewniała mnie, że wie pani o wszystkim. Nie mogę wrócić z pustymi rękoma.

Służąca czuła, jak powoli ogarnia ją panika. Nie może się rozpłakać, bo to nic nie da.

— Proszę posłuchać, hrabina dziś ciężko niedomaga, nawet lekarze są bezradni. Tylko pani specyfiki mogą jej pomóc, jak pomagały do tej pory. Hrabina panią wynagrodzi sowicie, teraz jednak z nadzieją oczekuje na lekarstwo, które ją uleczy.

— Ja nic nie mam!

— Czy nikt nie powiadomił pani o chorobie hrabiny Miłęckiej? Czy nie było tu nikogo? Bo zarządczyni zapewniała, że specyfik będzie gotowy, kiedy po niego przyjdę.

— Ja nic nie mam! Nic nie wiem! Nie mam i nie wiem! Nie znam cię!

Helena zaczerpnęła głęboko powietrza. Była coraz bardziej rozdrażniona. Zrobiła się napięta jak struna. Nie wiedziała, która jest godzina. Jeśli nie zdąży przed północą, już po niej. W tym momencie to bezradność przytłaczała ją najbardziej.

Być może Wiedźma bawiła się z nią w kotka i myszkę? A może miała kłopoty z pamięcią, co w jej wieku mogło być prawdopodobne.

Dziewczyna postanowiła zacząć więc inaczej. Wyjęła zza pazuchy pokaźną sakiewkę pełną złotych monet i zamachała nią tuż przed garbatym nosem czarownicy. Widok ten i brzęk monet podziałały na Wiedźmę właśnie tak, jak chciała tego dziewczyna. Drzwi uchyliły się tym razem bardzo szeroko, a Helena ujrzała w okazałości wnętrze chaty, a także osobę stojącą u jej progu. Z trudem opanowywała drżenie. Nie chciała, by Wiedźma zauważyła, jak porusza ją ten widok. Była roztrzęsiona.

Ile lat mogła mieć, tego nikt nie wiedział. Może sto? Może dwieście? A może czterdzieści? Niezależnie od wieku wyglądała bardzo staro. Mała i chuda, wystawały jej wszędzie kości, skóra jej ciała była biała jak mleko i przez to prawie świeciła w ciemności. Twarz była żółta i pociągła, w szczęce brakowało połowy zębów. Jedno oko małe i wklęsłe jakby zapadnięte do czaszki; drugie nadzwyczaj ludzkie.

Widok był ciężki do zniesienia dla ludzi wrażliwych. No i jeszcze ten smród. Wyglądało na to, że Wiedźma od wieków nie zaznała kąpieli.

Ciało jej zdobiły liczne talizmany w postaci wisiorów wykonanych z ptasich dziobów oraz bransolety splecione ze szczurzych ogonów. Czarownice wierzyły, że ów talizmany zapewniają im bezpieczeństwo, oraz chronią przed innymi nadprzyrodzonymi mocami.

Ubrana była w popielate łachmany ni to szata, ni to płaszcz, ziejące ubytkami materiałów gdzie popadnie.

— Dawaj. — Wiedźma wyciągnęła przed siebie małą, brzydkokształtną dłoń.

— Najpierw specyfik — dziewczyna powiedziała twardo, lecz głos jej drżał. Nie mogła pozwolić dać się oszukać. Wiedźma zaśmiała się ochryple i wbiła w nią swoje oko.

— Niech i tak będzie. Muszę go przygotować. To potrwa.

— Ile?! — zawołała służąca, ale w tym momencie drzwi zatrzasnęły się przed nią.

— Ile?! — powtórzyła, waląc pięściami do drzwi. Odpowiedzi nie uzyskała, ale po hałasie poznała, że Wiedźma przystąpiła do pracy.

Nie liczyła na to, że ją wpuści. Spędzenie choć chwili w domu tak przerażającej kreatury podczas tak przerażającej pełni wydawało się Helenie groteskowe. Nie miała najmniejszej ochoty znaleźć się w tej chacie.

Przed domem stało kilka pustych, starych i okrągłych beczek. Służąca wybrała tę najmniej brudną i usiadła na niej. Tak postanowiła zaczekać.

Księżyc był w pełni. Gdzieś niedaleko wataha wilków szykowała się do nocnych łowów. A może to coś innego? — zastanawiała się służąca. Może to wcale nie wilki, ale zmiennokształtni, gotowi polować na istoty zakłócające im spokój? Jeśli tak było, wiedziała, że nie jest bezpieczna.

„Biegnij i się nie zatrzymuj, a nic ci się nie stanie”, tak powiedziała Joanna. Może była to rada na wagę złota? Przybiegła tu najszybciej jak umiała i może dzięki temu wciąż pozostawała w świecie żywych? Może leśne potwory tolerują jedynie ludzi, którzy się ich autentycznie boją i starają się nie zakłócać ich spokoju?

Helena pocierała dłońmi, próbując się ogrzać; temperatura tej nocy musiała już spaść poniżej zera. Swoje myśli kierowała na pozytywne tory, ale im zimniej się robiło, tym optymizm ją opuszczał. Zaczynała powoli drżeć. Starała się płaszczem zakryć światło naftowej lampy w obawie, że to przywoła do niej leśne potwory.

Miała wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, a jednocześnie biegł bardzo szybko i nie współpracował z nią. Zdawało jej się, że jest już dobrze po północy, kiedy wreszcie Wiedźma otworzyła drzwi swojej chaty. Wystawiła w jej stronę palec i przywołała ją do siebie.

— Bierz! — Wręczyła jej do rąk coś niewielkiego, zawiniętego w stare szmaty. Służąca rzuciła jej sakwę i w tym momencie drzwi się przed nią zatrzasnęły.

— Lepiej biegnij dziewczyno. Dzisiaj pełnia. A to pora wilkołaków! — Wiedźma zawołała przez drzwi swoim okropnym głosem.

— Zabobony i dyrdymały! — Helena odkrzyknęła w stronę drzwi i odeszła stamtąd prędko.

— Uważaj na słowa, które wypowiadasz! — Głos Wiedźmy był coraz bardziej złowieszczy.

Służąca ostatni raz popatrzyła w tamtą stronę, a następnie założyła na głowę kaptur płaszcza, na powrót wyjęła lampę, by oświetlić sobie ścieżkę i już więcej nie oglądając się za siebie, rzuciła się do biegu.

Las zdawał się przenikać ją swoją dziwną, mroczną aurą. Czuła mrowienie na całej skórze, dostawała gęsiej skórki. Powietrze było zimne i wilgotne, powykręcane drzewa stały w bezruchu, otulone szarawą, coraz gęstszą mgłą. Biegła ścieżką, starając się nie stracić jej z oczu, jednocześnie martwiąc się, by nie zgubić specyfiku dla hrabiny Miłęckiej i nie wpaść w bagna, których pełno było w tej okolicy.

Bagna ów, a od dawna krążyły o tym legendy i plotki, pochłonęły już niejedno życie. Dobrze znała historię stolarza Macieja, który zagłębił się w ten las wieki temu, szukając dobrego drewna i utonął w bagnie, walcząc przeraźliwie o życie, a krzyki jego słychać było w wiosce. Zanim ktokolwiek dotarł w to miejsce, bagno pochłonęło Macieja doszczętnie, a jego ciała nigdy nie wyłowiono. Zidentyfikowano go jedynie po małej siekierce leżącej w pobliżu mokradeł.

Historia stolarza Macieja była pierwszą z takich historii i zapoczątkowała wszelkie inne legendy, z których połowa była z pewnością nieprawdziwa albo mocno ukoloryzowana.

Od tego momentu wieś zaczęła bać się lasu i kreować niestworzone opowiastki. Zabroniono też oficjalnie wchodzenia do puszczy od jej nieznanej strony, a jeśli już ktoś się chciał tu zagłębiać, musiał uzyskać specjalne pozwolenie z wyjaśnieniem. Ale i tak ludzi ogarnęła panika; po historii z Maciejem nikt o takie pozwolenie nie wystąpił, a kto zakradł się do lasu bez zgody Rady czy burmistrza, zaginął bez śladu.

Część lasu, gdzie stał dom Wiedźmy, czyli jego niebezpieczna strefa, należała do hrabiny Miłęckiej. Przed laty ziemię tę kupił hrabia Edward Miłęcki. Po śmierci męża hrabina odziedziczyła, oprócz domu i bezpiecznej części lasu, również ten mroczny skrawek z bagnami i odseparowała od pozostałej części. Pozwalała mieszkać Wiedźmie na swoim terenie, bo tylko tak mogła odstraszyć ludzi od tej ziemi. Sama nie była tam dawno, Bóg jeden wie, co tam mogło mieszkać. Za to jej pracownicy mieli wstęp do puszczy, bo stamtąd brano opał na zimę, tam też zbierano zioła na drobne choroby, polowano na zwierzęta. Ale las ten pozostawał dla wszystkich jedną wielką tajemnicą.

Tej nocy nic mi nie sprzyja — myślała Helena, biegnąc przed siebie. Wszystko jest przeciwko mnie, nic ani nikt w tym lesie nie chce mi pomóc. Wszystko zdaje się złowieszcze — pogoda, drzewa, zwierzęta. Wszystko ma mnie za wroga.

Ujadanie wilków było coraz bliższe, starała się więc biec jak najszybciej. Droga wydawała się w tę stronę dłuższa, dziewczyna po jakimś czasie nie mogła zrozumieć już, jakim cudem jeszcze nie wyszła z zagajnika. Przecież już dawno powinien się skończyć!

Przystanęła na chwilę, by odsapnąć, a w tym oto momencie serce w niej zamarło. Zrozumiała, że zabłądziła. Była pewna, że już mijała to drzewo, było tak charakterystyczne, że nie mogła się mylić. Obejrzała się niespokojnie we wszystkie kierunki, a w tej chwili każdy najmniejszy hałas mógł przyprawić ją o zawał serca.

Czy tam, nieopodal, między drzewami, nie majaczy jakaś sylwetka? Czy to nie jakaś postać… — widziała coraz wyraźniej — … z siekierą?

Włosy jej się zjeżyły na głowie, kiedy zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie ukazało jej się widmo stolarza Macieja. Strach ją sparaliżował tak mocno, że nie mogła się ruszyć z miejsca. Było ciemno i mgliście, ale potrafiła odróżnić mgłę od ducha. Widmo wyłaniało się co chwila zza ciemnych drzew, sunąc wprost na nią, jakby unosząc się w powietrzu, nie dotykając ziemi. Dziewczyna doznała szoku na widok tak makabrycznego zjawiska.

Zrozumiała, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, ale nogi jak z ołowiu utrudniały jej ruchy. Miała ją w tym momencie spotkać nagła, brutalna i na wieki owiana tajemnicą śmierć. Śmierć z ręki kogoś lub czegoś, czym także miała się stać. Nie takiego losu sobie życzyła. Nie tak chciała umierać. I nie takie życie wieczne jej się należało. A co z zamążpójściem? Co z gromadką dzieci i małym domkiem z białym płotem?

— Nie tak będzie! — dziewczyna wrzasnęła, wkładając w ten krzyk całą swoją siłę woli i chęć życia. Świadomość brutalnej śmierci napełniła ją niespodziewaną energią i odwagą. Nie da się tak łatwo zabić. Nogi wcale nie zastygły jej w bezruchu. Może przecież biec. I znów do głowy wtargnęły jej słowa Joanny: „Biegnij, a nic ci nie będzie”. Czemu i tym razem miało nie zadziałać?

Już nie patrzyła na mglistą kreaturę. Nawet nie wiedziała, jak blisko jest i gdzie jest. Światłem lampy na powrót odnalazła zgubioną przed chwilą ścieżkę i rzuciła się do ucieczki. Drzewa rosły tu coraz rzadziej, musiała być więc już niedaleko. Nadal jednak nie odnajdywała wyjścia.

Ani razu nie stanęła, ale wyraźnie słyszała za sobą hałas. Widmo wciąż ją ścigało. Ale ona była szybsza, była żywa i to dawało jej przewagę. Nigdy nie powinna wątpić w to, że świat żywych jest słabszy od świata umarłych.

Biegła cały czas, być może w kółko, ale w ten sposób przecież mogła przechytrzyć upiora. Była tak ogłuszona ze zmęczenia, że wszelkie odgłosy zamierały wokół niej. A chwilę później już nic nie słyszała. Przedzierała się przez jakieś zarośla, łamiąc mniejsze gałązki. Już zapomniała, po co jest w tym lesie i dokąd zmierza. Pociemniało jej w oczach… Już wszystkiego zapomniała…

Wtem pojaśniało. Resztkami sił otworzyła oczy i myślała, że śni. Nie była już w lesie. Przed nią stał w całej swojej mrocznej okazałości dom hrabiny Miłęckiej. A więc udało się! Wydostała się z lasu!

Nerwowo obejrzała się jeszcze za siebie, ale wiedziała, że już nie ma się czego bać. Cokolwiek żyło w tym lesie, nigdy go nie opuszczało.

Przystanęła na chwilę, by złapać tchu, a potem pchnęła bramę. Była przygotowana, że się nie otworzy. Musiało być już po północy, a Joanna przeważnie dotrzymywała słowa. Jakież musiało być jej zdziwienie, gdy furtka otworzyła się bez trudu. I w tym oto momencie zrozumiała, że to była po prostu próba, test, albo coś innego. Joanna chciała mieć pewność, że służąca potraktuje zadanie poważnie i wykona je jak najszybciej. Tak naprawdę nigdy nie zamierzała zamykać bramy, dziewczyna niosła przecież lekarstwo dla hrabiny. To tak jakby była ze złota. Tak łatwo dała się oszukać! Ale mimo strachu i złości, jakie teraz odczuwała, czuła również niewyobrażalną ulgę. Niedługo znów będzie w swoim ciepłym łóżku i znów będzie mogła śnić.

Była już blisko. Serce biło jej jak oszalałe. Kątem oka spoglądała na zawiniątko trzymane nerwowo w dłoniach. Podarek od Wiedźmy dla pani.

Pani nie powinna mieć konszachtów z czarownicą, pomyślała przerażona. Ale była zwykłą, prostą służącą, bez prawa głosu i wygłaszania opinii. Najlepiej będzie, jeśli zaniesie pakunek jak najszybciej, przeprosi za spóźnienie, a może pozwolą jej szybko odejść i wrócić do łóżka. Być może czeka ją jeszcze szpicruta lub pejcz, ale przyjmie je bez słowa skargi. Musi po prostu wykonywać polecenia. Baty przyjmie w ciszy, z godnością. Może tym razem będzie ich mniej lub będą mniej bolały? Po prostu nie będzie zaciskała mięśni i pomyśli o czymś przyjemnym, jak miała zwyczaj zawsze robić, a prawie nie poczuje. Oby tylko pani lub Joanna nie celowały w stare, niezagojone rany. Ostatnim razem, gdy tak było, ból był nie do zniesienia i myślała, że umrze, a w najlepszym wypadku straci przytomność. Czuła się tak, jakby ktoś przypalał ją żywym ogniem, powodując niewyobrażalne odczucia. Jeśli znów oberwie w dół pleców, tuż nad pośladkami, rany już chyba nigdy się nie zagoją, albo w ich miejscu pojawią się obrzydliwe owrzodzone blizny.

Odrzuciła szybko te myśli, bo znalazła się właśnie w odpowiednim korytarzu na drugim piętrze. Z daleka dostrzegła światło wylewające się szerokim strumieniem z komnaty hrabiny. Powoli zamierało w niej serce, lecz przyspieszyła kroku. Korytarz, którym szła, zdawał się nie mieć końca. Układała w głowie słowa przeprosin, kurczowo ściskając pakunek. Miała wrażenie, że bicie jej serca słychać w całym mieście.

Jutro będzie już po wszystkim, myślała gorączkowo, kierując ostatnie kroki. Wydawało jej się, że złowieszcza cisza otulająca dom, wraz z nią czekała na rozwój wydarzeń.

Drzwi były uchylone, ale mimo to dziewczyna zapukała. Pełna wewnętrznych obaw i lęków czekała w napięciu, aż ktoś po nią wyjdzie. Nie odważyłaby się wejść do komnaty hrabiny bez zaproszenia. To by ją kosztowało kolejne smagnięcia szpicruty.

Kiedy nikt się nie zjawiał, zapukała jeszcze raz. Tym razem głośniej. Być może hrabina nie słyszała? W jej wieku jest to możliwe. Za czasów swojej świetności, czyli kiedy była jeszcze zdrowa i pełna sił, Miłęcka miała słuch wybitny, niczym zwierzę na łowach. A służba musiała wszędzie się pilnować i zwracać uwagę na to, co mówi, bo być może pani czaiła się za rogiem ze swoją szpicrutą, gotowa do ataku.

Kiedy wreszcie pod drzwiami zadudniły kroki, dziewczyna poczuła namiastkę ulgi. Ale wchodziła do paszczy lwa, więc marne to było pocieszenie.

— No, nareszcie! — syknęła Joanna, stając na progu komnaty. — Wysłać gdzieś pospólstwo! Ja mówiłam mojej pani, że osobiście mogę się tym zająć. Ale nie! Ona woli tak ważne zlecenia powierzać… — zawahała się, gdy młoda służąca spojrzała na nią z urazą — … komuś nieodpowiedniemu — dokończyła, kładąc nacisk na ostatnie sylaby.

— To nie moja wina — służąca odezwała się z lękiem. — To Wiedźma.

— Nie mnie będziesz się tłumaczyć. — Joanna przerwała jej gestem otwartej dłoni i uchyliła szerzej drzwi, by dziewczyna mogła wejść.

Służąca znała Joannę od dziecka. Kiedy rodzice oddali ją na służbę hrabinie Miłęckiej, miała zaledwie siedem lat. Przez ostatnie dziewięć lat Joanna była dla niej kimś w rodzaju opiekunki. Matka to zdecydowanie za duże słowo, choć służąca łapała się często na tym, że myśli o niej w ten sposób. To Joanna, kobieta o pociągłej bladej twarzy, ze ściągniętymi ustami i zawsze z dokładnie upiętym kokiem, odbierała ją z rąk rodziców. To Joanna zabroniła jej się mazać, gdy prowadziła ją do izby, w której miała spać. To Joanna przyuczyła ją do pracy. To ona nauczyła ją wszystkiego. Chociaż Joanny nie charakteryzowały żadne matczyne uczucia, to w pewien sposób potrafiła zadbać o podwładnych. Była prawą ręką pani i reprezentantką pracowników domu. Jedni lubili Joannę — drudzy jej nienawidzili. Służyła wiernie hrabinie, najwierniej ze wszystkich, a jako zarządczyni budynku także dbała o jej interesy. Słowo hrabiny było dla niej święte.

Helena weszła do komnaty i sztywno stanęła w rogu pokoju. Pomieszczenie składało się z dwóch izb — większej i mniejszej. Pierwszy przedsionek stanowił salon hrabiny Miłęckiej — stały tutaj zabytkowe, ręcznie zdobione meble z czarnego bzu. W kominku płonął ogień, wszelkie zasłony były zasunięte, na stoliku nieopodal jarzyła się samotna lampa. Drugie pomieszczenie, sypialnia hrabiny, gdzie wstęp miała tylko Joanna, pogrążone było w ciemności. Służąca wytężyła wzrok, ale nic nie udało jej się dostrzec. Nawet przeszło jej przez myśl, że hrabina śpi. Wtedy oszczędzono by jej szpicruty.

— Daj mi to! — Joanna wyrwała jej pakunek z rąk i zniknęła służącej z oczu.

Dziewczyna stała nieruchomo pod ścianą. Wpatrywała się z przerażeniem w ciemność, która wylewała się z sypialni hrabiny. Brała głębokie oddechy i łapała się za pierś, bo serce biło jej jak szalone. Marzyła o śnie, był środek nocy, a do pracy służbę budzono o świcie. Bardziej jednak od swojego bezpiecznego łóżka pragnęła teraz uniknięcia kary. Nie zasłużyła na nią.

Za oknem królował księżyc. Pierwsza pełnia w tym miesiącu przyniosła chłodną noc, lecz usianą gwiazdami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie myślałby o tym, by w taką noc wypuszczać się na dwór. Nadal drżała na myśl swojej przeprawy przez Straszny Las. Nie wiedziała, jakim cudem przeżyła tę wyprawę. Nie dość, że Wiedźma kazała jej czekać za zewnątrz swej chaty w godzinę duchów, to w dodatku prawie spotkała ją śmierć z ręki przeraźliwego widma.

Teraz, stojąc w dusznej komnacie swej pani i czekając bez wątpienia na chłostę, myślała nad tym, czy nie wolała być nadal w lesie.

Napięła się jak struna na dźwięk kroków. Wróciła Joanna. Usta ściągnęła w wąską linijkę i założyła ręce. Jej postawa wyraźnie mówiła „No, teraz dostaniesz za swoje”.

— Pani cię oczekuje — powiedziała spokojnym, pewnym głosem.

— Mnie? — Służąca spojrzała po sobie. — Przecież ja nie mogę… — Miała na myśli fakt, że nikt nie wchodzi do pokoju hrabiny. Nikt oprócz Joanny. Ta jakby zdawała się czytać w jej myślach:

— Pani jest dziś wyjątkowo słaba. Byłoby inaczej, gdybyś przyszła na czas.

— Ale ja naprawdę …

— Dość. Idź tam i przyjmij to z godnością.

Godność. Zawsze wspominali o niej przed chłostą. Służba miała być godna swej kary i świadoma jej całkowicie. Jakby to miało w czymś pomóc.

Helena poczuła nieprzyjemne ukłucie w sercu i suchość w ustach. Jej nogi były jak z waty, gdy ze spuszczoną głową weszła do komnaty sypialnianej. Joanna zapaliła lampę, która dała nieco światła.

Sypialnia hrabiny była duża i urządzona z przepychem. Wywoływała ogromne wrażenie. Centralną część pokoju stanowiło stare dębowe łóżko z baldachimem z jedwabiu. Także jedwabna pościel była w kolorze purpury. W rogu stał zabytkowy niciak i toaletka we francuskim stylu. Podłogę przykrywał gruby, ręcznie tkany dywan, a ścianę pokrytą tapetą w kwiaty zdobił portret Elżbiety Bathory — podobno przodkini hrabiny. Wszystkie kotary były zasunięte; lampa rzucała złowieszczy cień na jedną ze ścian. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, potu i niemytego ciała.

Młoda służąca stanęła niepewnie przy łóżku. Dostrzegła zarys ludzkiej sylwetki pod pierzyną.

— Podejdź bliżej — przemówił ochrypły głos. Głos, który brzmiał, jakby nie pochodził z tego świata. Głos, który przywodził na myśl jakieś trudne do opisania okropieństwo.

Służąca zbliżyła się już naprawdę blisko; hrabina Róża mogła ją widzieć w całej okazałości, mimo że nie podniosła się z łóżka. Dziewczyna poczuła, jak delikatne włoski na jej rękach i karku podnoszą się i stają dęba. Słyszała, że hrabina ostatnio nie jest w najlepszej kondycji, że choruje i nie wychodzi z łóżka. Że jest karmiona i myta przez Joannę, bo chwilowo jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Ale patrząc teraz w twarz swojej pani, służąca Helena nie mogła oprzeć się wrażeniu, że posłuszeństwa odmówiło jej dosłownie wszystko.

Twarz się jakby zapadła; kości policzkowe sterczały niczym dwa gnaty wetknięte niezgrabnie w skórę twarzy. Blada cera, prawie przezroczysta z pewnością świeciła w ciemności. Oczy schowały się jakby do środka oczodołów, włosy hrabiny wyszły na przodzie głowy, ukazując łysą czaszkę. Zęby pani drastycznie pożółkły, a kilka z nich poczerniało i się ukruszyło.

Po raz pierwszy nie zdziwiło służącej to, że hrabina zwróciła się o pomoc do Wiedźmy. Podobno ta przed stuleciem podpisała pakt z diabłem, ale w mieście znana była ze swoich nadzwyczajnych umiejętności leczenia chorób.

Widać ewidentnie było, że hrabinie coś jest, coś wyniszczało od środka jej ciało, jakiś wirus, najwidoczniej dzieło szatana i jego pobratymców. Nic nie pozostało z dawnej urody arystokratki, w ciągu ostatnich tygodni zmieniła się nie do poznania. Co gorsza, hrabina nie chciała przyjmować lekarzy, tolerowała tylko rady i specyfiki Wiedźmy.

— Taka młoda, taka piękna… — Ton głosu hrabiny był pogardliwy, gdy przyglądała się służącej. — Powiedz mi dziecko, dlaczego zależy ci tak bardzo na moim nieszczęściu?

Helena uklękła przy posłaniu swej pani, złożone ręce oparła o brzeg łóżka i odważyła się na konfrontację twarzą w twarz. Choć oczy ją piekły od tego widoku, starała się patrzeć hrabinie prosto w oczy i ukryć to, jak bardzo jest przerażona.

— Służę pani od dziecka. Nie mieści mi się w głowie, że mogłabym w jakiś sposób hrabinę unieszczęśliwić — wyjaśniła cicho.

— To dlaczego do diabła mnie sabotujesz? — Hrabina warknęła przez zaciśnięte, żółtawe zęby. Pomimo słabego stanu zdrowia, w jakim się znajdowała, głos miała donośny i panowała nad sytuacją.

— Nie śmiałabym… — Służąca spuściła głowę nisko. Czuła się teraz strasznie mała. Wolałaby schować się pod pańskie łoże. Ale wiedziała, że nic nie uchroni jej przed karą. Żadna kryjówka nie okaże się wystarczająco bezpieczna.

— Moja pani, to Wiedźma… Najdroższa hrabino, gdzież bym śmiała, ja, prosta służąca… Przysięgam na swoje imię…

— Milcz! Co jest warte twoje imię?! — Hrabina wymierzyła jej policzek. Policzek, który przypalił ją jak ogień. W oczach dziewczyny stanęły łzy, ale za wszelką cenę starała się nie rozpłakać. Każdy płacz wytrąciłby hrabinę z równowagi jeszcze bardziej i prawdopodobnie zwiększył karę. I mimo że ściskało ją serce, a policzek płonął, wstrzymywała szloch.

— Masz szczęście, że opadam dziś z sił. To Joanna się tobą zajmie. Twoja bezczelność zasługuje na srogą karę. Wiedz jednak, że cały czas będę miała na ciebie oko, służko. Nie pozwolę, by ktoś sabotował mnie w tak nędzny sposób. Joanno! — Hrabina zakaszlała ochryple, opluwając poduszki krwią i flegmą, a potem opadła na posłanie bezsilna. Joanna szybkim krokiem weszła do sypialni i znalazła się przy swojej pani.

Było coś dziwnego w zachowaniu zarządczyni, zauważyła Helena. Tak oddana i posłuszna, starała się nie patrzeć na Różę Miłęcką, gdy poprawiała jej poduszki. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że jej mina niewiele różniła się od tej, którą sama zrobiła na widok hrabiny. A to oznaczało, że nawet Joanna, oddana i wierna, czuła obrzydzenie. I mimo że starała się to ukryć, bo czujne oko hrabiny wyczuje wszystko, to jednak dziewczyna to dostrzegła. Takie zachowanie zarządczyni zdumiało ją.

Joanna odnosiła się do wszystkiego z wielką rezerwą, rzadko okazywała uczucia. Z jej twarzy można było odczytać jedynie zdenerwowanie i złość. Nigdy się nie uśmiechała, nigdy nie żartowała. Zawsze poważna i spięta. A ciasno upięte jasne włosy pasowały idealnie do jej charakteru.

— Chodź. — Joanna pomogła służce się podnieść i wskazała jej drugą komnatę.

— Chcę popatrzeć — zakomunikowała hrabina.

— Nie chcesz, moja pani. — Joanna dotknęła dłoń chorej. Nie wzdrygnęła się, choć miała na to ogromną ochotę. Potrafiła zachować pozory. — Jesteś hrabino dość słaba. Jeszcze trzeba zażyć lekarstwo. Skończę z nią i zaraz przyjdę. Potem, droga pani, będziesz mogła udać się na spoczynek.

— Niech tak będzie. — Hrabina uniosła rękę, zgadzając się. Znów zakaszlała i przymknęła oczy. Starając się zapanować nad bólem, odwróciła głowę w stronę okna.

Joanna wraz ze służką znalazły się na powrót w pierwszej komnacie.

— Klękaj — rozkazała zarządczyni, wskazując dziewczynie miejsce obok bujanego krzesła.

W kominku wesoło trzaskał ogień, gdy dziewczyna klękała na podłodze w podobny sposób, w jaki robiła to wieczorami, podczas modlitwy. Pomyślała w tym momencie, że to właśnie jeden z takich wieczorów, a ona nie robi nic innego, jak powierza Bogu swoje myśli. Modlitwa zawsze pomaga.

Joanna stanęła tuż nad dziewczyną. Twarz miała stężałą, a usta ściągnięte. Z prawej ręki zwisał jej pejcz ze skóry. Była to dziecięca zabawka w porównaniu z ulubionym narzędziem tortur hrabiny, czyli szpicrutą. Helena raz nią oberwała i nie spieszno jej było do tego wracać.

Ów pejcz był wykonany ze splecionych mocno rzemieni, kończył się metalowym uchwytem. To właśnie to metalowe zakończenie przecinało skórę.

Służąca wiedziała, że proszenie na nic się zda. Joanna potrafiła być bardziej bezwzględna niż sama hrabina. Żeby nie po twarzy, myślała gorączkowo. — Ale też nie po starych ranach. To się nigdy nie zagoi lub będzie goiło się tygodniami. Chyba że znowu oberwę.

Helena złożyła ręce jak do modlitwy i oparła je na krześle, a po chwili położyła na nich głowę. Odpięta z tyłu sukienka opadła i zatrzymała się na wysokości jej bioder.

Pierwszy cios trafił dokładnie w stare rany. Zdążyła pomyśleć, że Joanna celuje bardzo precyzyjnie. Drugi cios spadł w to samo miejsce. Był niemal dokładnie taki sam. Helena krzyczała przy każdym uderzeniu, a krzyk ten, długi i głośny sprawiał hrabinie Miłęckiej nieopisaną radość. W jej chorym umyśle taki krzyk dźwięczał niczym najpiękniejsza, najczarowniejsza muzyka.

Służąca płakała w bólu, ale egzekucja trwała krótko. Raptem pięć smagnięć pejczem. W samym środku bólu wydawało się, że ukojenie nigdy nie nadejdzie, ale jednak się skończyło. Nastała krótka cisza. Joanna odrzuciła pejcz i pomogła służce się podnieść, a następnie włożyć sukienkę. Dziewczyna oddychała ciężko, z trudem łapała oddech. Szlochała cicho, by mimo wszystko nie zakłócić spokoju swej pani. Ledwo stała o własnych siłach.

— Zmykaj. Idź spać. Przed snem natrzyj to liśćmi pokrzywy. — Joanna wskazała na drzwi.

Kiedy służąca opuszczała komnatę hrabiny, zarządczyni zamknęła za nią drzwi. Skóra na plecach paliła dziewczynę żywym ogniem, gdy na palcach biegła do izby.

Joanna pospiesznym, mechanicznym krokiem weszła do sypialni hrabiny.

— Moja pani, czas na lekarstwo — poinformowała zduszonym głosem i podeszła, by poprawić chorej poduszkę. Hrabina Miłęcka podniosła się na łokciach, oddychając przy tym płytko. Joannie zdawało się, że pani przy najmniejszym ruchu wyzionie ducha.

Fizycznie hrabina postarzała się bardzo w ciągu ostatnich kilku tygodni, zauważyła Joanna. Jej rysy znacznie się wyostrzyły, bo twarz wychudła i jakby zapadła się w sobie. Czaszka przypominała trupią, jako że hrabina straciła sporo włosów, a ubytki świeciły łysiną na całej głowie. Szczupłe palce wyglądały jak u nieboszczyka, a białe były jak kreda.

Joanna podeszła do nocnej szafki swej pani i zaczęła rozpakowywać zawiniątko, podarunek od Wiedźmy. Podarunek, zawsze tak to nazywano, choć nigdy nie pojawiał się tu za darmo.

Było to coś, co hrabina powinna dostać już dawno temu. Joanna ujęła w swoje kościste dłonie pierwsze pudełeczko, a następnie bezszelestnie otworzyła je i koniuszkami palców wyciągnęła ze środka małą, czarną pigułkę.

— Jestem tak bardzo zmęczona — powiedziała hrabina, gdy zarządczyni podała jej tabletkę wraz ze szklanką wody.

— Proszę, moja pani. To końska dawka. Powinno pomóc. — Hrabina przechyliła głowę do tyłu i połknęła tabletkę. Kaszlnęła lekko i odstawiła szklankę na szafkę. Następnie podniosła się jeszcze bardziej, a Joanna odpięła dwa guziki jej nocnej koszuli, co pozwoliło obnażyć biust arystokratki.

Rzeczywiście, nic nie pozostało z dawnej urody hrabiny. Piersi, niegdyś okrągłe i jędrne, teraz niesmacznie zwisały, a pełno na nich było czerwonych żyłek i brzydkich podskórnych przebarwień.

Joanna po mistrzowsku zamaskowała obrzydzenie, jakie ją naszło. Pod tym względem była niedościgniona.

Drugie pudełko od Wiedźmy zawierało oślizgłą i wyjątkowo cuchnącą maść, o niewiadomym składzie. Joanna usiadła na brzegu łóżka i bez słowa zanurzyła palce prawej ręki w słoiku z mazią. A potem wysmarowała nią twarz i dekolt hrabiny. Maść pachniała wyjątkowo podle ale twarz Miłęckiej nie wyraziła żadnej dezaprobaty. Róża, w pełni ufna swej prawej ręce, poddała się temu zabiegowi. Chciała przecież poczuć się lepiej, a specyfiki Wiedźmy nigdy jej nie zawiodły. Co prawda, były coraz droższe, ale rosnące koszty jej nie przeszkadzały. Pragnęła na powrót być zdrowa i sprawna.

— Teraz proszę się przespać. Rano poczujesz się pani zdecydowanie lepiej.

Joanna pomogła położyć się hrabinie, a potem zapięła guziki koszuli i okryła ją szczelnie pierzyną. Podeszła jeszcze, by zgasić lampę i opuściła sypialnię, zamykając za sobą drzwi.

W drugim pomieszczeniu zajęła swój ulubiony fotel na biegunach i do rana dziergała na drutach. To była noc czuwania. Joanna musiała być w pobliżu na wypadek, gdyby hrabina ją wezwała. Przez krótką chwilę w ciągu tej długiej nocy zapadła w urywaną drzemkę, ale obudziła się, gdy za oknem rozpętała się wichura. Poszła dołożyć do kominka i ogień wesoło trzaskał, kiedy na zewnątrz przeraźliwie wiało.

Świtało, gdy Joanna usłyszała słabe wołanie swojego imienia dochodzące z komnaty sypialnianej. Poderwała się z fotela, prostując zdrętwiałe ciało. Szybkimi, zamaszystymi krokami skierowała się w tamtą stronę. Sądziła, a wręcz była przekonana, że hrabinie się pogorszyło, jej głos był ledwie dosłyszalny w ciszy tego domu. Ale kiedy weszła do sypialni, musiała przetrzeć oczy ze zdumienia. I przymknąć je, choć na chwilę, gdy oślepiło ją światło.

Wszystkie zasłony były porozsuwane, a okna pootwierane. Do środka sączyło się światło poranka, wschodzącego słońca. Hrabina natomiast pierwszy raz od wielu dni stała na własnych nogach i to z dala od swojego łóżka.

— Witaj Joanno. — Z uśmiechem żółtych zębów przywitała swoją ulubioną służącą. A Joanna musiała sama przed sobą przyznać, że Wiedźma miała rację.

Hrabina wyglądała inaczej. Oznaki choroby zniknęły, a i znacznie się poprawiło. Zanikła bladość i niedołężność pani, a zamiast tego tryskała energią i humorem. Istny cud!

Wyglądała młodziej i świeżej. Nawet zdawało się, jakby w znaczny sposób przybrała na wadze, choć było to zupełnie niemożliwe.

— Wygląda pani bardzo dobrze — Joanna pochwaliła hrabinę.

— I tak się czuję. Proszę Joanno, trzeba tu trochę posprzątać.

— Oczywiście — służąca dygnęła i skinęła głową — zaraz się tym zajmę.

— Tylko nie to — rzekła hrabina i wskazała na obraz wiszący na północnej ścianie — Chcę sama się nim zająć.

Joanna podążyła za wzrokiem Róży Miłęckiej i patrzyła teraz na portret węgierskiej damy, Elżbiety Bathory. Była to hrabina, która skończyła marnie, ale do Róży Miłęckiej zdawało się to w ogóle nie docierać. Hrabina twierdziła jakoby była prapraprawnuczką Elżbiety. W rzeczywistości nie łączyły ich żadne więzy krwi. Mimo to Róża utrzymywała wszem wobec jakoby była spokrewniona z węgierską damą, znaną z wiecznej urody i mądrości, ale rozsławionej także przez swoje okrutne czyny.

Joanną wstrząsnął dreszcz niepokoju, kiedy jej pani z uwielbieniem i oddaniem dotknęła portretu.

Rozdział 2. Paulina

CZASY WSPÓŁCZESNE

Wyprowadzenie z równowagi Pauliny Marcinkiewicz graniczyło z cudem. Zawsze cierpliwa i spokojna, umiała panować nad swoimi emocjami. Nie raz, dzięki tej umiejętności, uniknęła wielu przykrych sytuacji. Powtarzała sobie, że tylko w ten oto sposób udowodni rodzicom, jaka jest dojrzała i odpowiedzialna. Że to jedyna metoda, by wreszcie zaczęli traktować ją jak osobę dorosłą.

Była więc okropnie zła na siebie, gdy tego ranka dała się tak podpuścić. Dała się wyprowadzić z równowagi!

— Będziesz teraz, tak po prostu blokować ruch? — Paulina najpierw wzięła się pod boki, a potem krzywo popatrzyła na matkę. Starała się, by to spojrzenie wyrażało jak najwięcej pogardy.

— Nie odzywaj się w ten sposób! Wracaj natychmiast do samochodu!

— Nigdzie z tobą nie jadę! Jedź sobie, gdzie chcesz! Nigdy nie słuchasz tego, co mam do powiedzenia, więc ja nie będę słuchać ciebie! — Paulina była zdenerwowana i gotowa do ataku. Piekliła się ze złości, a krew buzowała w jej żyłach. Dotychczas unikała tego typu zachowań, tym bardziej na środku najbardziej ruchliwej ulicy w mieście. Ale tym razem zwyczajnie się nie dało, wybuchła niczym uśpiony wulkan.

Przypadkowi przechodnie uznali kłótnię matki i córki za coś godnego uwagi, bo wielu z nich zatrzymywało się i z żywym zainteresowaniem przyglądało z drugiej strony ulicy, co miało chyba być wyrazem taktu. Z minuty na minutę widownia robiła się coraz większa.

— Wracaj do samochodu! Nie będę tu o tym z tobą rozmawiać! Jak wrócisz do domu, poczekamy na ojca…

— To ty wracaj do środka. Nie wiem, czy wiesz mamo, ale stoisz w niedozwolonej strefie. To twój samochód i w żaden sposób nie próbuj mnie winić, jak dostaniesz mandat!

— Paulino… — Postawa Agnieszki Marcinkiewicz przybrała nieoczekiwanie inny obrót. Mała żyłka na jej czole zaczęła drgać, co znaczyło, że denerwuje się znacznie bardziej niż córka. — Czy nie możemy porozmawiać po drodze?

— Ale o czym tu jeszcze rozmawiać? — Paulina się nachmurzyła. Ze złości była już purpurowa. W tej chwili matka była dla niej czerwoną płachtą, ona zaś była rozwścieczonym, grzebiącym kopytem w ziemi bykiem. — Skoro nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? Jak postanowiliście, tak ma być!

— Na miłość boską, wsiądź do tego samochodu!

— Nie chcę wsiadać, tutaj mi dobrze. — Paulina popatrzyła na matkę spode łba. — Cholera, gdzie moja dorosłość? — wyrzucała sobie w myślach. — Ale tym razem tak łatwo jej ze mną nie pójdzie.

Agnieszka Marcinkiewicz otarła pot z czoła. Żar lał się tego dnia z nieba. Do tego jeszcze to zachowanie Pauliny. Co zrobić? Czy zostać tu i próbować nakłonić córkę do zmiany postępowania, ryzykując mandatem i spóźnieniem do pracy, a w najgorszym przypadku jakimś stadium nerwicy? W sumie Paulina jest już dorosła, nie ma dziesięciu lat, kiedy to trzeba było robić wszystko, by nie wpadła w histerię. Skoro tak się zachowuje, nie będzie litości. Nic tu po niej.

— Jak chcesz — powiedziała w końcu. — Ja muszę jechać do pracy, nie mam czasu na twoje humory. — Ruszyła w stronę auta.

— A ja na twoje — odparowała Paulina, co wprawiło jej matkę w osłupienie. Wiedziała jednak, że kłótnia w środku miasta na nic się zda. Obrzuciła ją tylko lodowatym spojrzeniem, które było dla Pauliny jednoznaczne — porozmawiamy w domu i wsiadła do samochodu.

Dziewczyna obserwowała przez chwilę, jak matka trzaska drzwiami auta, a potem odpala silnik, a jej samochód oddala się pospiesznie, rozdmuchując przy tym zbiegowisko gapiów. Za samochodem uniósł się obłok kurzu, Paulina cofnęła się gwałtownie by nie ubrudzić sukienki. Wprawdzie dostała ją od matki i w tym momencie z chęcią porwałaby ją na strzępy, ale musiała przecież w czymś stawić się na zakończenie roku szkolnego.

Podniosła z ziemi torebkę, która upadła, gdy wyskoczyła z samochodu. Dobrze, że w tym czasie auto zatrzymało się na światłach, bo nie odważyłaby się zrobić tego podczas jazdy. I tym samym dałaby matce tę satysfakcję zawiezienia jej do szkoły. Nic z tego! Była tak na nią zła, na oboje rodziców, że wzięła sobie za punkt honoru, by udowodnić im, że nic od nich nie chce.

Przemierzając ulice Gdańska, w piękny słoneczny poranek, miała chwilę, żeby zastanowić się nad swoim zachowaniem. Czemu wciąż próbuje udowodnić, jaka jest dorosła, kiedy jej zachowanie mówi zupełnie coś innego? Czemu tak łatwo daje ponieść się chwilowej złości i przestaje panować nad negatywnymi emocjami? Wprawdzie rodzice postąpili z nią źle, ale czy to powód by okazywać im brak szacunku?

To prawda, miała wyrzuty sumienia i w chwili zwątpienia wyciągała już telefon z torebki, by zadzwonić do mamy z przeprosinami. Ale zaraz przypominała sobie wszystko, co dziś rano Agnieszka jej zrobiła i złość powróciła z podwójną siłą. Była wściekła. Nie wiedziała, czy bardziej na rodziców, czy na swoje zachowanie.

Moje postępowanie da się wytłumaczyć — starała usprawiedliwić się w myślach — ale oni posunęli się za daleko.

Nagle zobaczyła swoje odbicie w sklepowej wystawie jednej z sieciówek i przystanęła na chwilę. W swoich niebiesko — brązowych oczach mogła czytać jak w otwartej księdze. I wyrażały one dokładnie to, co mówił jej nastrój — wściekłość, ale również smutek i głęboki żal.

Stała tak przez chwilę, przyglądając się swojemu odbiciu. I kiedy pierwsza złość minęła, zdała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej.

Przecież nie mogę tak się pokazać w ostatnim dniu szkoły. Nie mogą zobaczyć mnie w takim stanie, pomyślała, sięgając po swoją małą torebkę z materiału i wyciągając z niej szczotkę do włosów, tusz do rzęs i bezbarwną pomadkę do ust. Miała w nosie ludzi, którzy przyglądali jej się ze zdziwieniem lub konsternacją. Najchętniej powiedziałaby parę słów tym obserwatorom, ale tylko ugryzła się w język.

Kiedy wreszcie zapanowała nad wyglądem, spojrzała w swoje odbicie po raz ostatni.

— Co ty wyprawiasz Paula? — spytała sama siebie. — To do ciebie niepodobne.

Odbicie nie odpowiedziało. Patrzyło tylko na nią strapionymi oczami.

Proste, kruczoczarne włosy sięgały jej już prawie do pasa. Była z nich szczególnie dumna. Drobna, symetryczna twarz, mały zadarty nos i pełne usta, czyniły z niej klasyczną piękność, choć sama tak o sobie nie myślała. Wiedziała, że jest ładna, ale ładnych dziewcząt w szkole było na pęczki. A ona w ostatnim czasie strasznie wychudła — wszystko przez stres związany z nauką w przedmaturalnej klasie. Nie cierpiała swoich kościstych ramion i sterczących łopatek. Ale z całego serca nienawidziła swoich oczu — choć według mamy to sprawiało, że była niezwykła.

Uśmiechnęła się blado do swojego odbicia i poszła dalej. Czy wszystko nagle obróciło się przeciwko niej i to ma być najgorszy dzień jej życia? W tej samej chwili przypomniała sobie rozmowę z matką w samochodzie. Okropnie ją to zdołowało.

Wakacje z rodzicami. To gorsze niż coroczne zjazdy rodzinne. To wydaje się gorsze od wszystkiego. Przecież nigdy nigdzie nie wyjeżdżali! Co im strzeliło do głowy?!

Matka nie powinna się jej dziwić, że zareagowała tak ostro. Powinna wiedzieć jaki wybuch to spowoduje. Przecież znała ją. Co ona sobie właściwie myślała? Czy zdawała sobie sprawę, że psuje tym samym jej plany wakacyjne, że marzenia prysną jak bańka mydlana?

Wszystko skrupulatnie zaplanowała z przyjaciółmi, wszystko było dopięte na ostatni guzik, każdy szczegół: miejsce, koszty, pobyt — dokładnie rozplanowane. Pozostawał tylko jeden maleńki drobiazg — powiedzieć o wszystkim rodzicom. Czekała na ostatnią chwilę, bo sądziła, że tak będzie lepiej — ona przyniesie do domu czerwony pasek, a rodzice w chwili euforii zgodzą się na wszystko.

Teraz czerwony pasek stracił na znaczeniu, był nic niewart. Wiedziała, że jest za późno. Cokolwiek by teraz powiedziała, rodzice dojdą do wniosku, że ich sabotuje, albo chce zrobić im na złość. Wszystko do kitu. A dzień zapowiadał się tak cudownie. Było doprawdy idealnie, zanim mama wyjechała z tym jeziorem. Wszystko legło w gruzach. Dzięki, kochani rodzice!

Zaciskała nerwowo pięści. Przez ostatnich kilka miesięcy myślała o tej rozmowie, teraz jednak czekało ją starcie z przyjaciółmi, a to było chyba jeszcze gorsze. I na pewno bardziej przykre. Jak ma im powiedzieć, że nie jedzie, jak ma się do tego przyznać? Już oczami wyobraźni widziała ich zawiedzione i pełne żalu miny. Nie obejdzie się bez pretensji. Bo czemu zwlekała tak długo? Ich rodzice od dawna wiedzieli o wszystkim. Na początku był szok, oczywiście, ale potem każdy z nich miał szansę udowodnić, że jest na tyle odpowiedzialny, iż może wyjechać sam na wakacje.

Paulina takiej szansy nie miała. Trzymając wszystko na ostatnią chwilę, utraciła okazję. A sposobności było wiele. Tylko odwagi brakowało.

Jęknęła, gdy wchodziła przez główną bramę. Liceum Ogólnokształcące imienia Księcia Józefa Poniatowskiego miało dziś zakończenie roku szkolnego.

Wygładziła sukienkę tuż nad kolanami i poprawiła torebkę na ramieniu. Na podwórzu szkolnym, wielkim placu okalanym starannie przyciętym żywopłotem, był tłok. Uczniowie liceum gromadzili się przed budynkiem szkoły w swoich galowych strojach, przeważnie czarno-białych, a kiedy wreszcie nauczyciele poprosili wszystkich do środka, jak jeden mąż, gwara rozpoczęła natarcie prosto na drzwi.

Paulina rozejrzała się wokół siebie, a kiedy nie dostrzegła znajomych jej twarzy, ruszyła za tłumem.

Uroczystość zakończenia roku szkolnego odbywała się, tradycyjnie, na dużej auli. Miejsce to wyglądało inaczej niż zazwyczaj. Ktoś usunął wszystkie ławki, a zamiast nich ustawił rząd krzeseł od jednej ściany do drugiej, zostawiając jedynie ścieżkę między prawą a lewą stroną. Małe podium udekorowano barwami narodowymi i godłem szkoły.

Dochodziła dziewiąta, ale uroczystość się jeszcze nie rozpoczęła. Paulina dostrzegła swoich przyjaciół, którzy zajęli miejsca w czwartym rzędzie. Kiedy kierowała się w ich stronę, przewróciło jej się w żołądku.

Pierwsza zauważyła ją Julia i to ona do niej zamachała, wskazując przy tym wolne miejsce obok nich. Miała na sobie modny beżowy kostium, a jej ciało od stóp do głów ozdabiały drogie dodatki. Była o głowę niższa od Pauliny, miała dość wąskie ramiona i szerokie biodra, a od ponad roku nosiła krótkie, ufarbowane na mocną czerń, włosy. Paulina przyjaźniła się z Julią, od kiedy sięgała pamięcią.

— Hej. — Julia wstała, by przepuścić Paulinę. — I wreszcie mamy wakacje! — Była nabuzowana, entuzjazm bił od niej na kilometr. Za to Paulinie nie było do śmiechu.

— Wakacje jak wakacje — burknęła.

— Ej, a ty co taka nie w sosie? — spytała Majka, buntowniczka. Co roku miała inny kolor włosów — tym razem była to ognista czerwień. Poza tym była tak szczupła i tak wysoka, że bez trudu mogłaby zrobić karierę modelki. Majka wolała jednak trwonić swój czas, grywając w garażowych zespołach.

— Lepiej nie pytajcie… Jestem na siebie strasznie zła, a bezsilność mnie przytłacza. Będziecie okropnie źli…

— Mów wreszcie co się stało, nie denerwuj nas jeszcze bardziej. — Michał posłał jej przyjazny uśmiech, kiedy wreszcie usiadła obok niego.

Michał, jedyny chłopak w ich paczce i z najkrótszym stażem tutaj, był dla nich wielkim skarbem. Zawsze spokojny, odpowiedzialny, a przy tym wyluzowany, pewny siebie i piekielnie inteligentny — jako jedyny był lepszy w klasie od Pauliny. Michał był po prostu fajnym gościem. A Julia miała szczęście.

Cała trójka spojrzała uważnie na Paulinę. A ona rozpoznała w tych spojrzeniach coś w rodzaju rozczarowania. Jakby już wiedzieli lub przynajmniej się domyślali. Julia, dobroć wcielona, Majka, wieczna buntowniczka w glanach (nawet na zakończeniu roku szkolnego — nie uszło uwadze Pauliny), no i Michał, inteligentny luzak i chłopak Julii — trójka jej najlepszych, najserdeczniejszych przyjaciół — a ona miała ich właśnie zawieść i rozczarować na całej linii. Jak podłym trzeba być, żeby tak postąpić?

Nie, nie jestem podła — Paulina broniła się w myślach — to moi rodzice są podli. A ja jestem głupia. Głupia, bo zwlekałam za długo. I na pewno mi to wypomnicie. Przyjmę to z godnością i nie będę zaprzeczać. Tylko błagam, nie miejcie mi za złe!

— Słuchajcie — zaczęła, starając się, by głos jej się nie łamał i próbując ogarnąć wzrokiem wszystkich troje — moi rodzice wymyślili jakoś ostatnio… — głęboki wdech — jakieś durne jezioro i nie ma mowy, żebym z nimi nie jechała. Znacie ich, znacie mnie, więc wiecie… ja pasuję. Przykro mi, naprawdę. Pewnie i tak by się nie zgodzili.

— Co ty mówisz? — Majka podniosła głos, jakby źle usłyszała. — Nie zgodzili się? Dlaczego? Powiedzieli dlaczego? Wyjaśniłaś wszystko?

— Nawet o niczym nie zdążyłam powiedzieć. Zamierzałam dziś w samochodzie, bo mama miała od rana dobry humor — po którym ślad minął bezpowrotnie — pomyślała — ale nim to się stało, ona wyjechała z tym pomysłem.

— To trzeba było powiedzieć co mieliśmy w planach! — Julia powiedziała to takim tonem, jakby miała do Pauliny pretensje, że ta nie starała się zbyt mocno.

— Przecież znacie moich rodziców! Nie udawajcie, że tak nie jest. Kiedy się na coś uprą, nie ma zmiłuj.

Zgromadzeni na sali uczniowie podnieśli się z krzeseł i stanęli na baczność, a czwórka przyjaciół pospiesznie zrobiła to samo. Paulina i jej przyjaciele przegapili moment rozpoczęcia uroczystości. Pochłonięci rozmową nie spostrzegli, jak dyrektorka zaczęła przemawiać i poprosiła o powstanie.

Z głośników zaczął wydobywać się hymn narodowy. Kiedy go odśpiewano, wszyscy na powrót usiedli, a Paulina zniżyła głos prawie do szeptu. Nie chciała czekać do końca uroczystości. Musiała rozmawiać teraz. Strasznie jej to ciążyło, ze zdenerwowania zrobiła się czerwona. Nienawidziła takich sytuacji.

— Ja jakoś to przeboleję, wy też musicie.

— Nie ma mowy! — Był to szept Julii, która wykonała dziwny gest zaciśniętą pięścią. W normalnych okolicznościach wydzierałaby się na całego. Temperament i dobroć. Taka była jej Julia. Paulinie aż ciepło się robiło na myśl, że ma kogoś takiego, kto tak łatwo nie odpuszcza. — My z nimi pogadamy! Weźmiemy ich szturmem, przyciśniemy do muru, będziemy więzić w piwnicy, jeśli to będzie konieczne! Posiądziemy wszelką moc i wszelkie argumenty i damy im radę!

— No jasne, Paula — to był Michał — nas na pewno wysłuchają. Zobaczą, że to nie takie straszne.

Wtedy Paulina zrobiła minę, która miała oznaczać „Dobra, wiecie, że tak nie będzie. Prawdę powiedziawszy, nic z tego nie będzie”.

— Ale Paula… — Majka jeszcze chciała coś dodać, ale uciszyła ją pani Radomska, wuefistka, która pojawiła się nagle znikąd.

— Dość — szepnęła — poplotkujecie sobie później. Gdzie was wychowano?

Kiedy odchodziła, Michał pokazał jej język. Zaśmiali się, co jednak nie rozładowało napięcia. Co gorsza, Paulina do końca uroczystości siedziała jak na szpilkach, nie mogąc się na niczym skupić, nie zwracając kompletnie uwagi na to, co się dzieje wokół. Kiedy wyczytano jej nazwisko, nie mogła połapać się co ma zrobić. Popatrzyła bezradnie na Julię, która śmiałym gestem wypchnęła ją z krzesła.

— Idź, nagrody dla najlepszych uczniów.

No tak, zapomniała. Czerwony pasek i nagroda. Coś, na co ciężko pracowała przez ostatni rok. Coś, co miało być jej kartą przetargową. Coś, co teraz straciło na znaczeniu.

Weszła na podest i odebrała z rąk dyrektorki swoje świadectwo oraz kopertę, bo w ich szkole za najlepsze wyniki w nauce otrzymywało się pieniądze. Ale po co jej one teraz? Planowała przeznaczyć je na wyjazd. One też jej nie cieszyły.

Starała się robić dobrą minę do złej gry, uśmiechała się do swoich nauczycieli, kiedy mijała ich rząd. I oni się do niej uśmiechali. Lecz w jej rzędzie brakowało uśmiechów.

***

Uroczystość dobiegła końca, a po ponownym odśpiewaniu hymnu wszyscy zerwali się tak nagle i tak szybko, że Paulinę prawie ją stratowano. I na dodatek nikt na nią nie zaczekał. Mogli być źli, ale chciała jeszcze z nimi pogadać.

Wytężała wzrok ponad gromadą czarno-białych uczniów, ale nie dostrzegła nikogo z całej trójki. Może chcieli ją w ten sposób ukarać? Nie pożegnać się przed wakacjami? I na dodatek nie odezwać się przez całe lato?

— Tylko nie to — jęknęła i ruszyła do drzwi.

Poczuła ogromną ulgę, kiedy dostrzegła całą trójkę na szkolnym parkingu. Nigdzie nie odjeżdżali, stali tam i czekali na nią. Michał opierał się o maskę starej Toyoty swojego ojca i chronił oczy przed słońcem w ciemnych okularach, ale uśmiechał się w jej stronę. Julia i Majka przerwały na moment swoją burzliwą rozmowę, żeby przywitać ją z rozprostowanymi ramionami. Paulina podeszła pospiesznym, zdecydowanym krokiem w ich stronę i opadła w ramiona przyjaciółek.

— I co my bez ciebie zrobimy? — Majka pogłaskała ją po włosach. Ton jej głosu był pełen zawodu, ale miał coś z czułości. — Kto nas będzie rozśmieszał? — Podniosła jej brodę i popatrzyła w oczy.

— A kto nas będzie denerwował? — dodał Michał i wszyscy zaśmiali się szczerze.

— Nie jestem samolubna — odezwała się Paulina, patrząc na nich poważnie — nie powinniście czuć żadnych wyrzutów, jadąc beze mnie, serio. Ja w końcu też się będę nieźle bawić, nie?

Sama nie wierzyła w to, co mówi. Ale po co ich bardziej dołować? I tak musiało im być przykro. Chociaż jej było stokroć bardziej. Powiedziała to, aby po prostu nie przejmowali się jej sytuacją i nie współczuli jej, ani w żadnym stopniu nie było im smutno. Powiedziała to, choć jej serce niemal krzyczało „Nie zostawiajcie mnie!”. Ale to byłoby przecież okropnie egoistyczne. To, że ona nie mogła jechać, wcale nie znaczyło, że jej przyjaciele mają zrezygnować z wakacji marzeń.

— Nie przejmujcie się — spojrzała na ich zmieszane i zatroskane miny — nic mi nie będzie. Kiedyś się jeszcze uda, słowo. — Starała się nie rozpłakać, kiedy dodała: — Może tam, gdzie jadę, też będzie całkiem fajnie?

— Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Wakacje z rodzicami? To nigdy nie jest fajne.- Michał zdjął swoje okulary i przyjrzał jej się uważnie, jakby uznał, że Paulina majaczy.

— Oj przestań, nie dołuj jej jeszcze bardziej — skarciła go Julia. — Kto wie, jak tam będzie? Może spotkasz tam fajnych ludzi? Przecież nie musi przez cały czas siedzieć z rodzicami, no nie?

— Pewnie, że nie musi — dodała Majka i z matczynymi uczuciami przytuliła Paulinę. — Będziemy w stałym i częstym kontakcie, prawda? Codzienne SMS-y?

— Z wami zawsze. — Paulina uśmiechnęła się po raz pierwszy szczerze. — Codzienne sprawozdania?

— Oczywiście. — Julia też się śmiała.

Paulinie ulżyło. Posiadanie tak wspaniałych przyjaciół rekompensowało wszystko.

— No i odpuść rodzicom, bo jeśli nadal będziesz się wściekać, te wakacje staną się koszmarem, bo i oni tobie nie odpuszczą — poradził Michał, ściskając serdecznie przyjaciółkę. — Przynajmniej niech cię puszczą na ognisko.

— Ognisko — powtórzyła Paulina i uderzyła się w czoło. — Prawie zapomniałam. Teraz wątpię, by po tym porannym incydencie rodzice się zgodzili.

— No co ty! To pożegnalne ognisko! Koniec szkoły, halo? — Majka wbiła w nią wzrok. — Niech uznają to za rekompensatę za pomysł z jeziorem. Po prostu już się na nich nie wściekaj i nie pogarszaj wszystkiego.

— Postaram się. — Paulina westchnęła, wiedząc, że czeka ją ciężka próba sił.

***

Kiedy o wpół do piątej skrzypnęły drzwi, stała już w gotowości. Przez cały dzień chodziła jak na szpilkach, bardzo się starała, jakby zależało od tego wszystko. Zajrzała do piekarnika i uśmiechnęła się sama do siebie, bo kurczak był już gotowy. Zapach pysznego pieczonego mięsa rozszedł się po całym domu, co nie uszło uwadze jej matki, która właśnie wróciła z pracy.

— A co to za niebiańskie zapachy? — zawołała od progu. — Andrzej, jesteś już w domu?

— Taty jeszcze nie ma. — Paulina zjawiła się w holu. — Za to jestem ja. I zrobiłam obiad.

Matka spojrzała na nią podejrzliwie, a oczy robiły jej się coraz większe.

— Co ty znowu kombinujesz? — Agnieszka Marcinkiewicz odstawiła swoją torebkę na szafkę w przedpokoju i dała się córce poprowadzić do kuchni.

Stół nakryty był dla trzech osób — Paulina wyjęła najlepszy obrus, a także prostą, elegancką zastawę. Uchylony piekarnik bawił żołądek, a na stole stała miska tłuczonych ziemniaków oraz dzbanek soku pomarańczowego.

— Spójrz jeszcze na to. — Paulina podała matce swoje świadectwo, prosząc jednocześnie, by mu się przyjrzała. — Tak jak mówiłam, same piątki — powiedziała zadowolona. W tym czasie wyjęła kurczaka z pieca i postawiła na stole.

— Obiad gotowy, voila — oznajmiła. — Tata powinien być lada chwila. Jeśli jesteś głodna, możemy zacząć bez niego.

— O co tu chodzi? — Matka spojrzała na nią surowo i podejrzliwie. — Co to wszystko ma znaczyć? — powtórzyła pytanie. — Dziś rano byłaś nieznośna, a teraz to. Myślałam, że dałam ci jasno do zrozumienia, że jedziemy nad jezioro. Wiesz, że zdania nie zmienię i cokolwiek byś nie robiła, pojedziesz z nami.

Paulina też usiadła. Patrzyła teraz uważnie na matkę.

— Wszystko przemyślałam, mamo — zaczęła skruszona — i chciałabym przeprosić za dzisiejsze zachowanie. Chociaż nie powinnaś się dziwić, że byłam zła. Tak na ostatnią chwilę… — Pokręciła znacząco głową.

— No już dobrze. — Matka westchnęła. — Świadectwo masz cudne. — Popatrzyła na papier trzymany w dłoniach. — Ale zarówno on, jak i ten wykwintny obiad… Co chciałaś tym udowodnić? Do czego to miało nas przekonać?

— Bo widzisz mamo, nie będę już miała za złe tego jeziora, pojadę, oczywiście, przecież nie mam wyjścia. Sęk w tym… a nóż, może też się będę dobrze bawić? — Starała się robić dobrą minę do złej gry. A potem powiedziała otwarcie, bez owijania w bawełnę: — Mamo, dzisiaj jest pożegnalne ognisko…

— No tak, jak co roku — powiedziała matka. — Przecież wiesz, że możesz pójść. Tylko nie do późna.

— Tego właśnie się obawiałam — jęknęła Paulina — że będę musiała wcześnie wrócić. Nie róbmy z tego tak wielkiej tragedii, mamo… Pójdźmy na drobne ustępstwa, co? Obiecuję, że nie będę już więcej miała do was pretensji o to jezioro, w zamian pozwólcie mi zostać dłużej, chociaż do północy? — Spojrzała na matkę wzrokiem ukochanej córeczki. Starała się włożyć w to spojrzenie cały swój urok osobisty. Matka przez chwilę milczała, przyglądając jej się uważnie, jakby ważąc w myślach tę propozycję.

— Myślę, że można by się nad tym zastanowić — powiedziała to takim tonem, jakby dawała córce nadzieję. Paulina dostrzegła nawet cień uśmiechu na jej ustach — Ale zaczekajmy, co powie tata.

— Myślisz, że obiad go przekona?

***

Dwa dni później, kiedy wsiadając do samochodu, Paulina wspominała pożegnalne ognisko, nie mogła się do siebie nie uśmiechnąć. Wspomnienie to postanowiła zachować głęboko w sercu na resztę wakacji i miało ono jej przypominać, że są jeszcze w życiu chwile, dla których warto żyć.

Miała cudownych przyjaciół, wspaniałych młodych ludzi, którzy zawsze i wszędzie służyli jej dobrą radą i słowem, którzy nigdy jej nie ignorowali, którzy gotowi byli do poświęceń, za których oddałaby życie. Lepiej trafić nie mogła. Ani słowem nie wspomnieli o swoim wypadzie, byli taktowni aż do bólu, a Paulina miała wrażenie, że przez cały wieczór starali się jej wmówić, że jej wakacje będą tak świetne, jak wycieczka do Disneylandu. Prawie sama zaczęła w to wierzyć.

Sama impreza przebiegła znakomicie i bez najmniejszych zakłóceń. Nikt się nie upił, nikt nie narozrabiał. Wróciła do domu na czas i rodzice byli zadowoleni. Kładła się spać z mieszanymi uczuciami. Ale w głębi ducha wierzyła, że wszystko będzie dobrze. Coś jej podpowiadało, że nie zapomni tych wakacji do końca życia.

Nie oznaczało to jednak, że pogodziła się z losem. Przez pół podróży przeklinała rodziców za to, że wleką ją na jakieś pustkowie. Gotowało się w niej przez chwilę, przez moment chciała też głośno krzyczeć. Tak głośno, aby usłyszał ją cały świat. Do czego to doszło, że nie mogła wyrazić tego, co czuje? Jeszcze tliła się w niej niewielka rozpacz, coraz bardziej przygaszana radością rodziców, co, stwierdziła to ze zdziwieniem, napawało ją radością. Czasem nie mogła pojąć, ile było w niej złości, ile negatywnej energii, ile przykrych słów cisnęło jej się na usta… Ale zdołała się opanować. Tak bardzo nie chciała popsuć rodzicom tych wakacji.

Podróż w samochodzie z popsutą klimatyzacją, zmęczyła Paulinę. Chciało jej się spać, a kiedy zasypiała i budziła się co rusz, czuła się zmęczona jeszcze bardziej. Bolały ją stawy od niewygodnej, trwałej pozycji, jako że ojciec rzadko robił postoje. Po jakimś czasie miała już przez to zły humor i musiała się opanowywać, by nie powiedzieć czegoś głupiego. Rodzice rozmawiali wesoło i sprawiali wrażenie, jakby ich nic nie bolało i jakby od wieków tryskali świetnym humorem. Znowu prawie zapomniała, że tego dnia miała ich nienawidzić.