Dom na głowie - Małgorzata Kalicińska - ebook + książka

Dom na głowie ebook

Małgorzata Kalicińska,

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Bo życie nabiera kolorów, kiedy odważysz się na więcej

 

Magda (50+), energiczna singielka, matka dorosłych dzieci, czuje, że wreszcie nadszedł jej czas – chce zaszaleć i wymyślić siebie na nowo. Los ma dla niej zgoła inny plan – na horyzoncie pojawia się prawdziwy dream team: mama, dwie ciotki i wuj. Gang upartych i niezależnych seniorów, którzy choć coraz słabiej radzą sobie z codziennością, nie chcą nawet słyszeć o przeprowadzce do domu opieki.

 

Co robi Magda? Zamiast zostać dochodzącą asystentką i pielęgniarką, stawia wszystko na jedną kartę i wszczyna rewolucję. Postanawia zorganizować wielopokoleniowy dom, w którym rządzić będą życzliwość, bliskość i humor w najlepszym wydaniu. Tylko czy starsze pokolenie da się przekonać do zamieszkania pod jednym dachem? I czy kierowniczka tego zamieszania odnajdzie w nim radość i dobre miejsce także dla siebie?

 

Małgorzata Kalicińska zaprasza do świata, w którym starość to nie koniec, ale nowy, pełen niespodzianek etap podróży!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 505

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Mał­go­rzata Ka­li­ciń­ska, 2025 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Po­rad­nia K, 2025
Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, MAG­DA­LENA JA­KU­SZEW
Pro­jekt okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI / ga­rasz.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-71-9
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Có­reńko,sta­rość też po mnieodzie­dzi­czysz”

Moja Mama

Reni, Ma­ry­nie i Mać­kowi

JA­RZY­NÓWKA Z PIE­RO­GAMI

Kiedy wy­ło­wi­łam z ta­le­rza ja­rzy­nówki pie­róg z tru­skawką, wie­dzia­łam już, że z Firką jest coś nie tak. Obok sie­działa Re­nia, moja ciotka, sio­stra Firki, czyli mo­jej mamy, i też pa­trzyła na tę dziwną za­war­tość ta­le­rza wiel­kimi oczami. Firka to da­leko idące zdrob­nie­nie od Kwi­ryny. Bab­cia miała fan­ta­zję, na­da­jąc dzie­ciom dziwne imiona. Choć dla niej imię Kwi­ryna nie brzmiało eg­zo­tycz­nie, bo spodo­bały jej się kie­dyś Dziew­częta z No­wo­li­pek, u wszyst­kich in­nych imię mamy po­wo­do­wało chwi­lowy nie­do­słuch.

– Co pro­szę?

– Kwi­ryna – po­wta­rzała cier­pli­wie, a oso­bom bli­skim lub ta­kim, z któ­rymi się chciała bli­żej po­znać, wy­ja­śniała: – Zdrob­niale Firka, tak do mnie mó­wią.

Tak więc moja mama za­pro­siła nas na obiad – mnie i swoją sio­strę Re­nię – i po­dała ein­topf, da­nie jed­no­garn­kowe, bo nie lu­biła go­to­wać. To była nie­dbale do­sma­czona zupa ja­rzy­nowa z mro­żonki Hor­teksu, z dru­gim da­niem w środku, bo i Re­nia zna­la­zła w swoim ta­le­rzu dwa pie­rogi z tru­skaw­kami.

– Mamo, co to jest? – spy­ta­łam zdzi­wiona.

Kwi­ryna po­pa­trzyła na nas, po­tem po­grze­bała w swo­jej zu­pie i zna­la­zła na­stępne dwa pie­rogi, też z tru­skaw­kami.

– O... A co to? – po­wie­działa zwy­czaj­nie. – Pew­nie mi się po­my­liło. Nie rób scen.

Z Re­nią spoj­rza­ły­śmy na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo. Re­nia, Re­nata, jest naj­młod­sza z ro­dzeń­stwa. Obec­nie ma sie­dem­dzie­siąt osiem lat, mama ma osiem­dzie­siąt. Są jesz­cze Ele­onora, osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­latka i brat Ma­te­usz, zwany w ro­dzi­nie Mać­kiem, lat osiem­dzie­siąt cztery. Moje naj­bliż­sze stare Grzyby!

Szy­mon, ich naj­star­szy brat, zmarł w idio­tyczny spo­sób dzie­sięć lat temu. Jako cał­kiem do­brze trzy­ma­jący się osiem­dzie­się­cio­la­tek po­biegł za od­jeż­dża­ją­cym au­to­bu­sem, wy­wi­nął orła na lo­dzie i za­koń­czył ży­wot w chwilę po upadku. Zła­ma­nie pod­stawy czaszki. Wu­jenka Ziuta, jego żona, ode­szła rok po nim. Z roz­pa­czy i przy­gnę­bie­nia. Nie mieli wspól­nych dzieci, lecz wuj Szy­mon miał syna z pierw­szego mał­żeń­stwa. Ju­lek zmarł gdzieś w Afryce, pra­cu­jąc jako opie­kun w le­pro­zo­rium. Wię­cej o nim nic nie wiem.

Kie­dyś mu­sia­łam usiąść i się na­bie­dzić zroz­su­pła­niem ro­dzin­nych ko­nek­sji, bo za młodu do wszyst­kich mó­wi­łam per cio­ciu albo wujku, i kom­plet­nie mnie nie in­te­re­so­wało, kto jest kim. Oni mieli ze sobą słaby kon­takt, a co do­piero ja – za­jęta wła­snym ży­ciem. Spo­ty­ka­łam ich spo­ra­dycz­nie i do­piero te­raz od­kry­łam, że cie­ka­wią mnie po­wią­za­nia mię­dzy nimi. A słow­nic­two swego czasu było bo­gate! On­giś każdy w ro­dzi­nie wie­dział, kim jest świe­kra, kim wu­jenka, kim stryj, no ale dzi­siaj nikt so­bie tym głowy nie za­prząta. „Ku­zyn” lub „ku­zynka” za­ła­twiają sprawę, te na­zwy dzia­łają jak wy­trych.

Wra­ca­jąc do wuja Szy­mona: kiedy by­ły­śmy w Płocku na jego po­grze­bie, moja mama, gdy już ode­szły­śmy od grobu, wes­tchnęła dość gło­śno: „Piękna śmierć!”, po czym za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. „Chyba zwa­rio­wa­łaś”, fuk­nęła Re­nia, a Ele­onora nic nie po­wie­działa, bo za­wsze była wy­nio­sła i ma­ło­mówna, nadto miesz­kała w Kra­ko­wie i spie­szyła się do sa­mo­chodu, aby wró­cić do sie­bie jesz­cze za dnia. Kom­plet­nie od­sta­wała od ro­dziny, jako że miała męża o kró­lew­skim na­zwi­sku, ro­do­wo­dzie i ma­nie­rach, w związku z czym uwie­rzyła, że ów splen­dor spły­nął na nią wraz z przy­sięgą mał­żeń­ską, a po­tem... Po­tem było jej tro­chę głu­pio, bo wuj Roch, jej mąż, iry­tu­jący ary­sto­krata, zmarł z pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia lat temu zu­peł­nie try­wial­nie, na za­wał. Zo­sta­wił cio­cię do­brze za­bez­pie­czoną fi­nan­sowo, w pięk­nym miesz­ka­niu przy ulicy ja­kie­goś świę­tego, zdaje się To­ma­sza. Wcze­śniej nas nie za­pra­szali. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela było, że wuj Roch zmarł u pew­nej pani w nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji, a że do­prawdy trudno było to ja­koś wy­ja­śnić, cio­cia ni­czym dys­tyn­go­wana dama uci­nała te­mat, kiedy sio­stry przy­pad­kowo się gdzieś spo­tkały – na ko­lej­nym we­selu lub po­grze­bie – i za­da­wały jej nie­zbyt wy­godne py­ta­nia. I ja to ro­zu­miem – niby taki ary­sto­krata i książę, a zmarł na ło­nie ho­żej freli ze Ślą­ska, pro­wa­dzą­cej ga­bi­net ko­sme­tyczny w No­wej Hu­cie.

Prawda, że nie ma się czym chwa­lić?

Cio­cia Nora, gdyż tak się zwra­ca­łam do Ele­onory, była mi pra­wie obca, z sio­strami nie utrzy­my­wała wła­ści­wie żad­nych kon­tak­tów, bo uwa­żała obie za skoń­czone idiotki. Re­nię – po­nie­waż ta za­miast stu­dio­wać, sza­lała za młodu i szla­jała się po stu­denc­kich klu­bach, a moją matkę – bo wy­szła za mąż za mo­jego bied­nego ojca, na­uczy­ciela ma­te­ma­tyki.

Z sied­miorga te­raz zo­stało ich czworo. Naj­star­szy, Ka­zik, zmarł w nie­mow­lęc­twie, po­noć na gruź­licę. Była jesz­cze uro­dzona po Ka­ziku Marta, która zmarła tuż po przyj­ściu na świat, bo bab­cia ciążę prze­no­siła. Do­piero resz­cie się udało.

W prze­ci­wień­stwie do babci – o wiele mó­wią­cym na­zwi­sku Wie­lo­pol­ska – moja mama i ciotka Re­nia, a także cio­cia Nora i wuj Ma­te­usz spra­wili so­bie każde po jed­nym dziecku, i spo­kój.

Mam tylko dwoje ro­dzeń­stwa cio­teczno-wu­jecz­nego, bo syn cioci Nory zmarł w dzie­ciń­stwie, więc jakby go nie było. Za brata cio­tecz­nego mam syna Reni – Miśka, młod­szego ode mnie o do­brych kilka lat, któ­rego za­wsze uwa­ża­łam za smar­ka­cza. Jest jesz­cze sio­stra cio­teczna Anka, córka Ma­te­usza – za­bawna, pulchna, ruda, w moim wieku ko­bieta, która od lat mieszka na Sy­cy­lii i jest, jak mi się wy­daje, nieco eks­cen­tryczna, ale to może po pro­stu dla­tego, że żyje zu­peł­nie ina­czej, niż są­dzi­łam.

My­ślę, że je­ste­śmy bar­dzo przy­wią­zani do pew­nych sche­ma­tów: dziecko robi ma­turę, po­tem idzie na stu­dia, co łą­czy się z wy­pro­wadzką do aka­de­mika albo cze­goś wy­na­ję­tego, czę­sto z psiap­siółą lub na­rze­czo­nym, po ja­kimś cza­sie od­bywa się huczne przy­ję­cie z po­wodu obro­nio­nej ma­gi­sterki, da­lej ślub, dziecko, praca – i koło się za­myka. Anka i jej ży­ciowe wy­bory od­bie­gają od nudy mo­jego i sta­ty­stycz­nie pra­wi­dło­wego ży­cia. O niej jesz­cze bę­dzie. O Miśku też. I w ogóle o tej mo­jej ro­dzi­nie, i o pew­nym po­my­śle...

Tyle ty­tu­łem wpro­wa­dze­nia, bo od­bie­głam od tru­skaw­ko­wych pie­ro­gów w ja­rzy­nówce.

– Firka, co to jest?! – Tym ra­zem zdzi­wiła się ciotka Re­nia i, jak to ona, ro­ze­śmiała się gło­śno, rzu­ca­jąc niby na we­soło: – Ty masz fik­sum-dyr­dum!

Mama na­dęła się i cał­kiem po­waż­nie oznaj­miła:

– Nic się nie stało. Pie­rogi miały być z mię­sem. Po­my­li­łam się, a ty mu­sisz od razu... Nie jedz, skoro ci nie pa­suje.

Nie by­ły­śmy spe­cjal­nie głodne, więc pie­rogi wy­lą­do­wały w ko­szu. Wod­ni­stą zupę do­pchnę­ły­śmy chle­bem z ma­słem. Po tym wy­ra­fi­no­wa­nym obie­dzie mama po­sta­wiła na stole ciastka ma­ślane ze sklepu i her­batę.

One obie, niby sio­stry, a tak różne od sie­bie, od­zna­czały się wspólną, dla mnie nie­zbyt wy­tłu­ma­czalną, mi­ło­ścią do her­baty. Piły ją co chwila, kie­dyś za­zwy­czaj w szklan­kach. Te­raz Re­nia uży­wała kubka, mama też miała swój, ale la­tami w szaf­kach brzę­czały szklanki – i to w ru­skich ko­szycz­kach. Mama do­stała kie­dyś od ra­dziec­kich to­wa­rzy­szy ta­kie rzeź­bione z mo­sią­dzu, z drew­nianą rączką. I sa­mo­war elek­tryczny, ale ten wy­wieźli z oj­cem na działkę. Tam chyba do­ko­nał ży­wota albo ktoś go ukradł, gdy tuż przed li­kwi­da­cją dzia­łek ja­cyś chętni i sprytni (może miej­scowa mło­dzież?) opędz­lo­wali im całą al­tankę, za­bie­ra­jąc sa­mo­war ra­zem z le­żanką i pięk­nym por­ce­la­no­wym noc­ni­kiem w sło­necz­niki, w któ­rym mama ro­biła wio­sną roz­sadę po­mi­do­rów.

Za te szklanki Re­nia mamę wy­śmie­wała, do­gry­za­jąc jej, że pije „po ru­sku”, ale sama miała w domu szklanki w ce­pe­liow­skich ocie­pla­czach. Mama na to od­po­wia­dała, że Re­nia się cze­pia, bo to po pro­stu wy­goda i her­bata mniej sty­gnie. Taki miały re­fren, po­wta­rzany dość czę­sto. Tak czy siak, upa­jały się tymi her­ba­tami, nie wie­dząc na­wet, jak do­brze to robi ich or­ga­ni­zmom, bo się na­wad­niały i czę­sto siu­siały, za co nerki były im wdzięczne. U Reni esen­cja za­wsze była w sta­ro­mod­nym im­bryczku, za­pa­rzana co rano, z mie­szanki her­bat ulung i as­sam, a moja mama z le­ni­stwa piła skar­pe­ciankę, czyli tę w sa­szet­kach, naj­tań­szą. Wszyst­kim nam wma­wiała, że „to świetna her­bata, tylko trzeba po­cze­kać, aż na­cią­gnie”.

Po tej nie­szczę­snej ja­rzy­nówce mama była mil­cząca i ob­ra­żona na Re­nię. To ob­ra­ża­nie się trwało całe ich ży­cie, obie ką­sały się, wy­zło­śli­wiały i wza­jem­nie so­bie do­ku­czały, a na­bz­dy­czały się na ja­kieś pół go­dziny do go­dziny. Gdy w po­bliżu był wuj Ma­te­usz, po­tra­fił je po­go­dzić szyb­ciej. No, ale te­raz go nie było. Mama mil­czała, Re­nia ga­piła się przez okno, a ja się za­sta­na­wia­łam, czy kie­dyś bę­dzie mię­dzy nimi nor­mal­nie. Za to wy­star­czyło, że mamę za­bo­lał pa­lec czy wy­sko­czył jej pryszcz, Re­nia go­towa była po­ru­szyć niebo i zie­mię, a nade wszystko na­tych­miast ser­wo­wała jej leki z wła­snej ap­teczki. No i oczy­wi­ście alar­mo­wała mnie, mó­wiąc: „Zda­niem two­jej mamy to jest pryszcz, ale to może być rak!”.

Sie­dzia­ły­śmy w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na Żo­li­bo­rzu, w któ­rym miesz­kała sa­mot­nie moja mama, owdo­wiała już ja­kiś czas temu, a kon­kret­nie przed pię­cioma laty. Tata na eme­ry­tu­rze bar­dzo szybko zde­men­ciał i zmarł. Tak po pro­stu.

Czy bar­dzo to prze­ży­łam? O dziwo, nie. Był świet­nym oj­cem, ale de­men­cja i sta­rość ode­brały mi go wcze­śniej niż śmierć. Wła­ści­wie wraz z jego odej­ściem po­czu­łam ulgę. Mama chyba też. Ostatni rok, gdy jej nie po­zna­wał, był kosz­ma­rem.

Miesz­ka­nie na Kra­jew­skiego, przy Cy­ta­deli, jest stare i nie­piękne. Z przy­działu woj­sko­wego, bo mama pra­co­wała w woj­sko­wo­ści. Po­tem rów­nież oj­ciec wy­kła­dał na Woj­sko­wej Aka­de­mii Tech­nicz­nej. Te­raz przy­jeż­dżam do mamy, kiedy mnie po­trze­buje. Od dawna mam swoje ży­cie i choć się tu wy­cho­wa­łam, to tak na­prawdę nie lu­bię tego miesz­ka­nia. Wo­la­łam wcze­śniej­sze, jesz­cze sprzed prze­pro­wadzki, gdy miesz­ka­li­śmy w sta­rej willi na El­ster­skiej, w wy­naj­mo­wa­nym lo­kalu. Mia­łam tam ko­le­gów i ko­le­żanki, prze­pro­wadzka wy­rwała mnie stam­tąd i już nic nie było ta­kie miłe i roz­po­znane, a i no­wych zna­jo­mych na Kra­jew­skiego nie zna­la­złam.

Re­nia przy­je­chała na obiad z Mu­ra­nowa, gdzie mieszka przy An­dersa, w rów­nie spo­rym miesz­ka­niu, na czwar­tym pię­trze, też sama, bo owdo­wiała, jak i moja mama, lata temu. Zna­czy, naj­pierw się roz­wie­dli, ona i wuj Alek, zwany Ali­kiem, a po­tem on po kilku la­tach szczę­śli­wego po­ży­cia z o po­łowę od sie­bie młod­szą Tulą zmarł na­gle w jej domu.

Za jego ży­cia Re­nia długo nie chciała mu dać roz­wodu. Jak mó­wiła nam bez zbęd­nego cer­to­le­nia: „Nie, bo nie”, czyli ze zło­śli­wo­ści, bo nie ko­chała już męża, ale bar­dzo nie lu­biła być sama. Po­tulny Alik był za­wsze koło niej i do tego przy­wy­kła. Tula po­ka­zała Ali­kowi mi­łość i czu­łość w ca­łym tych słów zna­cze­niu. Z nią był na­prawdę szczę­śliwy.

Wresz­cie Re­nia rzu­ciła mę­żowi roz­wód jak ochłap, ale po­tem nie mó­wiła o so­bie jako o roz­wódce, wła­ści­wie też nie za­ak­cep­to­wała ożenku Alika, jed­nak od chwili jego śmierci twier­dziła, że jest... wdową. Wy­da­wało jej się, że to do­daje do­sto­jeń­stwa, bo do­stojna bar­dzo chciała być, ale jej się to ni­gdy nie uda­wało.

Star­sze ro­dzeń­stwo trak­to­wało ją z po­bła­ża­niem, na­wet kiedy się ze­sta­rzała. „Re­niuśka, dziecko, daj spo­kój”, ma­wiali i opę­dzali się od niej jak od roz­bry­ka­nej czte­ro­latki.

Po śmierci taty mamą za­in­te­re­so­wał się jego ser­deczny przy­ja­ciel Lu­tek. Pa­mię­tam go jako sta­łego go­ścia u nas, gra­ją­cego z oj­cem w sza­chy i ca­łu­ją­cego mamę w dło­nie za „pyszne ka­na­peczki”, które ro­bi­ły­śmy we dwie w kuchni z bułki pa­ry­skiej, mar­ga­ryny Maja, żół­tego sera tyl­życ­kiego i z pla­strem po­mi­dora la­tem, a zimą z pla­strem ki­szo­nego ogórka. Uwiel­białby je, na­wet gdyby były z pia­chem i li­ściem chrzanu. Lu­tek był sta­rym ka­wa­le­rem miesz­ka­ją­cym całe ży­cie z ma­mu­sią, miał wielką ły­sinę i ohydną za­cze­skę. Był in­te­li­gentny, więc się zo­rien­to­wał, że z uwie­dze­nia mamy nic nie bę­dzie. Mama nie grała w sza­chy i prze­stała ro­bić owe ka­napki, więc Lu­tek prze­stał nas na­cho­dzić. A kiedy pod­czas po­grzebu ich wspól­nej ko­le­żanki mama dała mu zde­cy­do­wa­nego ko­sza, wy­co­fał się cał­kiem.

W tym cza­sie wpa­dał już do mamy wy­soki i chudy pro­fe­sor che­mii z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Nie wiem, skąd go mama wy­trza­snęła, ale by­wał, by­wał, cho­lewki sma­lił, chyba się na­wet ma­mie po­do­bał, ale wziął i zmarł. Nie wiem na co, ale wy­ko­nał to zej­ście w po­ciągu, na­gle. Był tro­chę jak wy­chu­dzony, pod­nisz­czony pa­jac – ma­rio­netka, taka na sznur­kach. Miał śmieszne krę­cone włosy. Si­wiał.

Może i byli jesz­cze ja­cyś sta­ra­jący się, ale mama mi ni­gdy nic o tym nie mó­wiła, a ja już się wy­pro­wa­dzi­łam i nasz kon­takt się ogra­ni­czył do rzad­kich nie­dziel­nych obia­dów i świąt, choć i te wkrótce za­czę­łam spę­dzać z ko­le­gami i ko­le­żan­kami na nar­tach. Na Wiel­ka­noc przy­cho­dzi­łam, bo od­wie­dzali ją też Re­nia z Miś­kiem i było ja­koś... nor­mal­nie. Nie­śmier­telny fa­sze­ro­wany kur­czak w so­sie wła­snym, ziem­niaki i ogó­rek kon­ser­wowy – oto wy­kwintne da­nie z kuchni mamy. Re­nia przy­no­siła kupne ciastka i za­pra­szała do sie­bie w lany po­nie­dzia­łek na ro­ladki ze schabu ze śliwką i bocz­kiem w środku, rów­nie nie­śmier­telne da­nie jak ów ku­rak mamy we­dług prze­pisu wy­czy­ta­nego kie­dyś w „Przy­ja­ciółce”. Po­nie­waż za pierw­szym ra­zem wszystko się udało, ciotka do dziś robi te same ro­ladki. Wy­su­bli­mo­wa­nym de­se­rem w wy­ko­na­niu mo­jej mamy by­wał bu­dyń z dże­mem ma­li­no­wym. W pu­char­kach wyj­mo­wa­nych na tę oka­zję z wy­so­kiej szafki ku­chen­nej, do któ­rej wra­cały po zmy­wa­niu i miały spo­kój do na­stęp­nych świąt.

Ja i mama nie mia­ły­śmy zwy­czaju zwie­rzać się so­bie.

Wy­rzu­cała mi:

– Naj­wię­cej się o to­bie do­wia­duję, gdy jest Reńka i ty się jej opo­wia­dasz! Jej, a nie mnie!

– Bo ona mnie pyta! In­te­re­suje się!

– Ale ja je­stem dys­kretna i nie chcę oraz nie umiem wy­py­ty­wać! Po­win­naś sama...

Sama z sie­bie mam w kuchni albo przy de­se­rze opo­wia­dać ma­mie, jak było roz­ryw­kowo w Białce na nar­tach?! Jak się chcie­li­śmy upić w ostatki, ale się nie dało, bo po­bli­ska knajpa z pysz­nym żar­ciem na­le­żała do bap­tystki i ani kro­pli al­ko­holu tam nie było? Albo o tym, w ja­kich trud­nych wa­run­kach spę­dzi­łam wy­jazd wa­ka­cyjny pod na­mio­tem, gdy nam, to jest mnie i mo­jemu ów­cze­snemu chło­pa­kowi, do­ko­op­to­wano ko­le­żankę, bo jej się po­darł na­miot? I z seksu nici... Czy o tym, jak by­łam na sza­lo­nej pry­watce w Świ­drze, w uro­czym sta­rym świ­der­ma­je­rze, gdzie nieco ulu­lana ca­ło­wa­łam się z na­rze­czoną ko­legi i już kom­bi­no­wa­ły­śmy, jak tu się urwać na pię­terko? Na­rze­czony w porę wpa­ro­wał do po­koju z tań­cami i nasz po­ca­łu­nek, je­den z naj­faj­niej­szych w moim ży­ciu, prze­rwał krót­kim: „Upi­łaś się, Aśka. Idziemy!”. Mia­łam o tym wszyst­kim mó­wić ma­mie?!

Ciotka była bar­dziej otwarta na­wet na ta­kie hi­sto­rie. W przy­pły­wie szcze­ro­ści na­wet o piesz­czo­tach z Aśką jej opo­wie­dzia­łam, spo­dzie­wa­jąc się żach­nię­cia, ale Re­nia tylko się ro­ze­śmiała. „Też mia­łam taką przy­godę z ko­le­żanką w aka­de­miku. Kie­dyś ci opo­wiem!”, sko­men­to­wała, ale póź­niej in­da­go­wana wy­ma­wiała się nie­pa­mię­cią.

Chyba za­wio­dłam mamę tym, że nie je­stem chłop­cem. Mó­wiła o tym kie­dyś, sie­dząc w po­koju z Re­nią. Tamta ją zbesz­tała, a ja pod­słu­chi­wa­łam ich roz­mowę ze swo­jego dzie­cię­cego po­koju, a po­tem pła­ka­łam. Mia­łam czter­na­ście lat. Opo­wie­dzia­łam o tym ta­cie, a on mi wy­ja­śnił, że się prze­sły­sza­łam i że on mnie ko­cha jak nie wiem co, i gdy­bym na­wet była małpą z Ma­da­ga­skaru, to też by mnie ko­chał. To wy­zna­nie wy­wo­łało u mnie śmiech nie do opa­no­wa­nia, więc w de­pre­sję ani kom­pleksy nie wpa­dłam. Ale ni­gdy mię­dzy nami, mną i mamą, nie było szcze­gól­nej więzi.

Z tatą też nie roz­ma­wia­łam za czę­sto. Był wiecz­nie za­pra­co­wany, stale na wy­kła­dach i ze­bra­niach, a jak nie grał z Lut­kiem w sza­chy, to oglą­dał z mamą te­le­wi­zję, a mi­łość oj­cow­ską za­ła­twiał stówką wci­skaną mi do rąk („Kup so­bie, co tam po­trze­bu­jesz, có­ruś, szminkę czy co”) i rzad­kimi spa­ce­rami do parku koło Cy­ta­deli, pod­czas któ­rych roz­ma­wia­li­śmy ka­pi­tal­nie. Tylko rzadko! Ku­po­wa­łam so­bie modne buty, szminkę, to­rebkę... Pa­mię­tam, jak Lu­tek go spy­tał, co stu­diuję, a on na­wet nie po­tra­fił po­wie­dzieć. Za to wie­dział, że uwiel­bia­łam jazdę na łyż­wach, bo był kilka razy ze mną na Tor­wa­rze, gdy cho­dzi­łam do szkółki łyż­wiar­skiej. Szybko za­koń­czy­łam tę za­bawę, gdyż po­zna­łam ko­lej­nego cud chło­paka i wo­la­łam z nim ła­zić po dusz­nych ka­wiar­niach.

Mię­dzy oj­cem a mamą nie wi­dzia­łam czu­ło­ści. No tak, ca­ło­wał ją w rękę, cza­sem obej­mo­wał w trak­cie skła­da­nia ży­czeń, a mama wtedy sztyw­niała. W su­mie to cie­kawe, ja­kie było ich ży­cie sek­su­alne. Bo chyba nie­zbyt bujne.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki