49,99 zł
Bo życie nabiera kolorów, kiedy odważysz się na więcej
Magda (50+), energiczna singielka, matka dorosłych dzieci, czuje, że wreszcie nadszedł jej czas – chce zaszaleć i wymyślić siebie na nowo. Los ma dla niej zgoła inny plan – na horyzoncie pojawia się prawdziwy dream team: mama, dwie ciotki i wuj. Gang upartych i niezależnych seniorów, którzy choć coraz słabiej radzą sobie z codziennością, nie chcą nawet słyszeć o przeprowadzce do domu opieki.
Co robi Magda? Zamiast zostać dochodzącą asystentką i pielęgniarką, stawia wszystko na jedną kartę i wszczyna rewolucję. Postanawia zorganizować wielopokoleniowy dom, w którym rządzić będą życzliwość, bliskość i humor w najlepszym wydaniu. Tylko czy starsze pokolenie da się przekonać do zamieszkania pod jednym dachem? I czy kierowniczka tego zamieszania odnajdzie w nim radość i dobre miejsce także dla siebie?
Małgorzata Kalicińska zaprasza do świata, w którym starość to nie koniec, ale nowy, pełen niespodzianek etap podróży!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 505
Rok wydania: 2025
„Córeńko,starość też po mnieodziedziczysz”
Moja Mama
Reni, Marynie i Maćkowi
JARZYNÓWKA Z PIEROGAMI
Kiedy wyłowiłam z talerza jarzynówki pieróg z truskawką, wiedziałam już, że z Firką jest coś nie tak. Obok siedziała Renia, moja ciotka, siostra Firki, czyli mojej mamy, i też patrzyła na tę dziwną zawartość talerza wielkimi oczami. Firka to daleko idące zdrobnienie od Kwiryny. Babcia miała fantazję, nadając dzieciom dziwne imiona. Choć dla niej imię Kwiryna nie brzmiało egzotycznie, bo spodobały jej się kiedyś Dziewczęta z Nowolipek, u wszystkich innych imię mamy powodowało chwilowy niedosłuch.
– Co proszę?
– Kwiryna – powtarzała cierpliwie, a osobom bliskim lub takim, z którymi się chciała bliżej poznać, wyjaśniała: – Zdrobniale Firka, tak do mnie mówią.
Tak więc moja mama zaprosiła nas na obiad – mnie i swoją siostrę Renię – i podała eintopf, danie jednogarnkowe, bo nie lubiła gotować. To była niedbale dosmaczona zupa jarzynowa z mrożonki Horteksu, z drugim daniem w środku, bo i Renia znalazła w swoim talerzu dwa pierogi z truskawkami.
– Mamo, co to jest? – spytałam zdziwiona.
Kwiryna popatrzyła na nas, potem pogrzebała w swojej zupie i znalazła następne dwa pierogi, też z truskawkami.
– O... A co to? – powiedziała zwyczajnie. – Pewnie mi się pomyliło. Nie rób scen.
Z Renią spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Renia, Renata, jest najmłodsza z rodzeństwa. Obecnie ma siedemdziesiąt osiem lat, mama ma osiemdziesiąt. Są jeszcze Eleonora, osiemdziesięciosześciolatka i brat Mateusz, zwany w rodzinie Maćkiem, lat osiemdziesiąt cztery. Moje najbliższe stare Grzyby!
Szymon, ich najstarszy brat, zmarł w idiotyczny sposób dziesięć lat temu. Jako całkiem dobrze trzymający się osiemdziesięciolatek pobiegł za odjeżdżającym autobusem, wywinął orła na lodzie i zakończył żywot w chwilę po upadku. Złamanie podstawy czaszki. Wujenka Ziuta, jego żona, odeszła rok po nim. Z rozpaczy i przygnębienia. Nie mieli wspólnych dzieci, lecz wuj Szymon miał syna z pierwszego małżeństwa. Julek zmarł gdzieś w Afryce, pracując jako opiekun w leprozorium. Więcej o nim nic nie wiem.
Kiedyś musiałam usiąść i się nabiedzić zrozsupłaniem rodzinnych koneksji, bo za młodu do wszystkich mówiłam per ciociu albo wujku, i kompletnie mnie nie interesowało, kto jest kim. Oni mieli ze sobą słaby kontakt, a co dopiero ja – zajęta własnym życiem. Spotykałam ich sporadycznie i dopiero teraz odkryłam, że ciekawią mnie powiązania między nimi. A słownictwo swego czasu było bogate! Ongiś każdy w rodzinie wiedział, kim jest świekra, kim wujenka, kim stryj, no ale dzisiaj nikt sobie tym głowy nie zaprząta. „Kuzyn” lub „kuzynka” załatwiają sprawę, te nazwy działają jak wytrych.
Wracając do wuja Szymona: kiedy byłyśmy w Płocku na jego pogrzebie, moja mama, gdy już odeszłyśmy od grobu, westchnęła dość głośno: „Piękna śmierć!”, po czym zaciągnęła się papierosem. „Chyba zwariowałaś”, fuknęła Renia, a Eleonora nic nie powiedziała, bo zawsze była wyniosła i małomówna, nadto mieszkała w Krakowie i spieszyła się do samochodu, aby wrócić do siebie jeszcze za dnia. Kompletnie odstawała od rodziny, jako że miała męża o królewskim nazwisku, rodowodzie i manierach, w związku z czym uwierzyła, że ów splendor spłynął na nią wraz z przysięgą małżeńską, a potem... Potem było jej trochę głupio, bo wuj Roch, jej mąż, irytujący arystokrata, zmarł z piętnaście, dwadzieścia lat temu zupełnie trywialnie, na zawał. Zostawił ciocię dobrze zabezpieczoną finansowo, w pięknym mieszkaniu przy ulicy jakiegoś świętego, zdaje się Tomasza. Wcześniej nas nie zapraszali. Tajemnicą poliszynela było, że wuj Roch zmarł u pewnej pani w niedwuznacznej sytuacji, a że doprawdy trudno było to jakoś wyjaśnić, ciocia niczym dystyngowana dama ucinała temat, kiedy siostry przypadkowo się gdzieś spotkały – na kolejnym weselu lub pogrzebie – i zadawały jej niezbyt wygodne pytania. I ja to rozumiem – niby taki arystokrata i książę, a zmarł na łonie hożej freli ze Śląska, prowadzącej gabinet kosmetyczny w Nowej Hucie.
Prawda, że nie ma się czym chwalić?
Ciocia Nora, gdyż tak się zwracałam do Eleonory, była mi prawie obca, z siostrami nie utrzymywała właściwie żadnych kontaktów, bo uważała obie za skończone idiotki. Renię – ponieważ ta zamiast studiować, szalała za młodu i szlajała się po studenckich klubach, a moją matkę – bo wyszła za mąż za mojego biednego ojca, nauczyciela matematyki.
Z siedmiorga teraz zostało ich czworo. Najstarszy, Kazik, zmarł w niemowlęctwie, ponoć na gruźlicę. Była jeszcze urodzona po Kaziku Marta, która zmarła tuż po przyjściu na świat, bo babcia ciążę przenosiła. Dopiero reszcie się udało.
W przeciwieństwie do babci – o wiele mówiącym nazwisku Wielopolska – moja mama i ciotka Renia, a także ciocia Nora i wuj Mateusz sprawili sobie każde po jednym dziecku, i spokój.
Mam tylko dwoje rodzeństwa cioteczno-wujecznego, bo syn cioci Nory zmarł w dzieciństwie, więc jakby go nie było. Za brata ciotecznego mam syna Reni – Miśka, młodszego ode mnie o dobrych kilka lat, którego zawsze uważałam za smarkacza. Jest jeszcze siostra cioteczna Anka, córka Mateusza – zabawna, pulchna, ruda, w moim wieku kobieta, która od lat mieszka na Sycylii i jest, jak mi się wydaje, nieco ekscentryczna, ale to może po prostu dlatego, że żyje zupełnie inaczej, niż sądziłam.
Myślę, że jesteśmy bardzo przywiązani do pewnych schematów: dziecko robi maturę, potem idzie na studia, co łączy się z wyprowadzką do akademika albo czegoś wynajętego, często z psiapsiółą lub narzeczonym, po jakimś czasie odbywa się huczne przyjęcie z powodu obronionej magisterki, dalej ślub, dziecko, praca – i koło się zamyka. Anka i jej życiowe wybory odbiegają od nudy mojego i statystycznie prawidłowego życia. O niej jeszcze będzie. O Miśku też. I w ogóle o tej mojej rodzinie, i o pewnym pomyśle...
Tyle tytułem wprowadzenia, bo odbiegłam od truskawkowych pierogów w jarzynówce.
– Firka, co to jest?! – Tym razem zdziwiła się ciotka Renia i, jak to ona, roześmiała się głośno, rzucając niby na wesoło: – Ty masz fiksum-dyrdum!
Mama nadęła się i całkiem poważnie oznajmiła:
– Nic się nie stało. Pierogi miały być z mięsem. Pomyliłam się, a ty musisz od razu... Nie jedz, skoro ci nie pasuje.
Nie byłyśmy specjalnie głodne, więc pierogi wylądowały w koszu. Wodnistą zupę dopchnęłyśmy chlebem z masłem. Po tym wyrafinowanym obiedzie mama postawiła na stole ciastka maślane ze sklepu i herbatę.
One obie, niby siostry, a tak różne od siebie, odznaczały się wspólną, dla mnie niezbyt wytłumaczalną, miłością do herbaty. Piły ją co chwila, kiedyś zazwyczaj w szklankach. Teraz Renia używała kubka, mama też miała swój, ale latami w szafkach brzęczały szklanki – i to w ruskich koszyczkach. Mama dostała kiedyś od radzieckich towarzyszy takie rzeźbione z mosiądzu, z drewnianą rączką. I samowar elektryczny, ale ten wywieźli z ojcem na działkę. Tam chyba dokonał żywota albo ktoś go ukradł, gdy tuż przed likwidacją działek jacyś chętni i sprytni (może miejscowa młodzież?) opędzlowali im całą altankę, zabierając samowar razem z leżanką i pięknym porcelanowym nocnikiem w słoneczniki, w którym mama robiła wiosną rozsadę pomidorów.
Za te szklanki Renia mamę wyśmiewała, dogryzając jej, że pije „po rusku”, ale sama miała w domu szklanki w cepeliowskich ocieplaczach. Mama na to odpowiadała, że Renia się czepia, bo to po prostu wygoda i herbata mniej stygnie. Taki miały refren, powtarzany dość często. Tak czy siak, upajały się tymi herbatami, nie wiedząc nawet, jak dobrze to robi ich organizmom, bo się nawadniały i często siusiały, za co nerki były im wdzięczne. U Reni esencja zawsze była w staromodnym imbryczku, zaparzana co rano, z mieszanki herbat ulung i assam, a moja mama z lenistwa piła skarpeciankę, czyli tę w saszetkach, najtańszą. Wszystkim nam wmawiała, że „to świetna herbata, tylko trzeba poczekać, aż naciągnie”.
Po tej nieszczęsnej jarzynówce mama była milcząca i obrażona na Renię. To obrażanie się trwało całe ich życie, obie kąsały się, wyzłośliwiały i wzajemnie sobie dokuczały, a nabzdyczały się na jakieś pół godziny do godziny. Gdy w pobliżu był wuj Mateusz, potrafił je pogodzić szybciej. No, ale teraz go nie było. Mama milczała, Renia gapiła się przez okno, a ja się zastanawiałam, czy kiedyś będzie między nimi normalnie. Za to wystarczyło, że mamę zabolał palec czy wyskoczył jej pryszcz, Renia gotowa była poruszyć niebo i ziemię, a nade wszystko natychmiast serwowała jej leki z własnej apteczki. No i oczywiście alarmowała mnie, mówiąc: „Zdaniem twojej mamy to jest pryszcz, ale to może być rak!”.
Siedziałyśmy w trzypokojowym mieszkaniu na Żoliborzu, w którym mieszkała samotnie moja mama, owdowiała już jakiś czas temu, a konkretnie przed pięcioma laty. Tata na emeryturze bardzo szybko zdemenciał i zmarł. Tak po prostu.
Czy bardzo to przeżyłam? O dziwo, nie. Był świetnym ojcem, ale demencja i starość odebrały mi go wcześniej niż śmierć. Właściwie wraz z jego odejściem poczułam ulgę. Mama chyba też. Ostatni rok, gdy jej nie poznawał, był koszmarem.
Mieszkanie na Krajewskiego, przy Cytadeli, jest stare i niepiękne. Z przydziału wojskowego, bo mama pracowała w wojskowości. Potem również ojciec wykładał na Wojskowej Akademii Technicznej. Teraz przyjeżdżam do mamy, kiedy mnie potrzebuje. Od dawna mam swoje życie i choć się tu wychowałam, to tak naprawdę nie lubię tego mieszkania. Wolałam wcześniejsze, jeszcze sprzed przeprowadzki, gdy mieszkaliśmy w starej willi na Elsterskiej, w wynajmowanym lokalu. Miałam tam kolegów i koleżanki, przeprowadzka wyrwała mnie stamtąd i już nic nie było takie miłe i rozpoznane, a i nowych znajomych na Krajewskiego nie znalazłam.
Renia przyjechała na obiad z Muranowa, gdzie mieszka przy Andersa, w równie sporym mieszkaniu, na czwartym piętrze, też sama, bo owdowiała, jak i moja mama, lata temu. Znaczy, najpierw się rozwiedli, ona i wuj Alek, zwany Alikiem, a potem on po kilku latach szczęśliwego pożycia z o połowę od siebie młodszą Tulą zmarł nagle w jej domu.
Za jego życia Renia długo nie chciała mu dać rozwodu. Jak mówiła nam bez zbędnego certolenia: „Nie, bo nie”, czyli ze złośliwości, bo nie kochała już męża, ale bardzo nie lubiła być sama. Potulny Alik był zawsze koło niej i do tego przywykła. Tula pokazała Alikowi miłość i czułość w całym tych słów znaczeniu. Z nią był naprawdę szczęśliwy.
Wreszcie Renia rzuciła mężowi rozwód jak ochłap, ale potem nie mówiła o sobie jako o rozwódce, właściwie też nie zaakceptowała ożenku Alika, jednak od chwili jego śmierci twierdziła, że jest... wdową. Wydawało jej się, że to dodaje dostojeństwa, bo dostojna bardzo chciała być, ale jej się to nigdy nie udawało.
Starsze rodzeństwo traktowało ją z pobłażaniem, nawet kiedy się zestarzała. „Reniuśka, dziecko, daj spokój”, mawiali i opędzali się od niej jak od rozbrykanej czterolatki.
Po śmierci taty mamą zainteresował się jego serdeczny przyjaciel Lutek. Pamiętam go jako stałego gościa u nas, grającego z ojcem w szachy i całującego mamę w dłonie za „pyszne kanapeczki”, które robiłyśmy we dwie w kuchni z bułki paryskiej, margaryny Maja, żółtego sera tylżyckiego i z plastrem pomidora latem, a zimą z plastrem kiszonego ogórka. Uwielbiałby je, nawet gdyby były z piachem i liściem chrzanu. Lutek był starym kawalerem mieszkającym całe życie z mamusią, miał wielką łysinę i ohydną zaczeskę. Był inteligentny, więc się zorientował, że z uwiedzenia mamy nic nie będzie. Mama nie grała w szachy i przestała robić owe kanapki, więc Lutek przestał nas nachodzić. A kiedy podczas pogrzebu ich wspólnej koleżanki mama dała mu zdecydowanego kosza, wycofał się całkiem.
W tym czasie wpadał już do mamy wysoki i chudy profesor chemii z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie wiem, skąd go mama wytrzasnęła, ale bywał, bywał, cholewki smalił, chyba się nawet mamie podobał, ale wziął i zmarł. Nie wiem na co, ale wykonał to zejście w pociągu, nagle. Był trochę jak wychudzony, podniszczony pajac – marionetka, taka na sznurkach. Miał śmieszne kręcone włosy. Siwiał.
Może i byli jeszcze jacyś starający się, ale mama mi nigdy nic o tym nie mówiła, a ja już się wyprowadziłam i nasz kontakt się ograniczył do rzadkich niedzielnych obiadów i świąt, choć i te wkrótce zaczęłam spędzać z kolegami i koleżankami na nartach. Na Wielkanoc przychodziłam, bo odwiedzali ją też Renia z Miśkiem i było jakoś... normalnie. Nieśmiertelny faszerowany kurczak w sosie własnym, ziemniaki i ogórek konserwowy – oto wykwintne danie z kuchni mamy. Renia przynosiła kupne ciastka i zapraszała do siebie w lany poniedziałek na roladki ze schabu ze śliwką i boczkiem w środku, równie nieśmiertelne danie jak ów kurak mamy według przepisu wyczytanego kiedyś w „Przyjaciółce”. Ponieważ za pierwszym razem wszystko się udało, ciotka do dziś robi te same roladki. Wysublimowanym deserem w wykonaniu mojej mamy bywał budyń z dżemem malinowym. W pucharkach wyjmowanych na tę okazję z wysokiej szafki kuchennej, do której wracały po zmywaniu i miały spokój do następnych świąt.
Ja i mama nie miałyśmy zwyczaju zwierzać się sobie.
Wyrzucała mi:
– Najwięcej się o tobie dowiaduję, gdy jest Reńka i ty się jej opowiadasz! Jej, a nie mnie!
– Bo ona mnie pyta! Interesuje się!
– Ale ja jestem dyskretna i nie chcę oraz nie umiem wypytywać! Powinnaś sama...
Sama z siebie mam w kuchni albo przy deserze opowiadać mamie, jak było rozrywkowo w Białce na nartach?! Jak się chcieliśmy upić w ostatki, ale się nie dało, bo pobliska knajpa z pysznym żarciem należała do baptystki i ani kropli alkoholu tam nie było? Albo o tym, w jakich trudnych warunkach spędziłam wyjazd wakacyjny pod namiotem, gdy nam, to jest mnie i mojemu ówczesnemu chłopakowi, dokooptowano koleżankę, bo jej się podarł namiot? I z seksu nici... Czy o tym, jak byłam na szalonej prywatce w Świdrze, w uroczym starym świdermajerze, gdzie nieco ululana całowałam się z narzeczoną kolegi i już kombinowałyśmy, jak tu się urwać na pięterko? Narzeczony w porę wparował do pokoju z tańcami i nasz pocałunek, jeden z najfajniejszych w moim życiu, przerwał krótkim: „Upiłaś się, Aśka. Idziemy!”. Miałam o tym wszystkim mówić mamie?!
Ciotka była bardziej otwarta nawet na takie historie. W przypływie szczerości nawet o pieszczotach z Aśką jej opowiedziałam, spodziewając się żachnięcia, ale Renia tylko się roześmiała. „Też miałam taką przygodę z koleżanką w akademiku. Kiedyś ci opowiem!”, skomentowała, ale później indagowana wymawiała się niepamięcią.
Chyba zawiodłam mamę tym, że nie jestem chłopcem. Mówiła o tym kiedyś, siedząc w pokoju z Renią. Tamta ją zbeształa, a ja podsłuchiwałam ich rozmowę ze swojego dziecięcego pokoju, a potem płakałam. Miałam czternaście lat. Opowiedziałam o tym tacie, a on mi wyjaśnił, że się przesłyszałam i że on mnie kocha jak nie wiem co, i gdybym nawet była małpą z Madagaskaru, to też by mnie kochał. To wyznanie wywołało u mnie śmiech nie do opanowania, więc w depresję ani kompleksy nie wpadłam. Ale nigdy między nami, mną i mamą, nie było szczególnej więzi.
Z tatą też nie rozmawiałam za często. Był wiecznie zapracowany, stale na wykładach i zebraniach, a jak nie grał z Lutkiem w szachy, to oglądał z mamą telewizję, a miłość ojcowską załatwiał stówką wciskaną mi do rąk („Kup sobie, co tam potrzebujesz, córuś, szminkę czy co”) i rzadkimi spacerami do parku koło Cytadeli, podczas których rozmawialiśmy kapitalnie. Tylko rzadko! Kupowałam sobie modne buty, szminkę, torebkę... Pamiętam, jak Lutek go spytał, co studiuję, a on nawet nie potrafił powiedzieć. Za to wiedział, że uwielbiałam jazdę na łyżwach, bo był kilka razy ze mną na Torwarze, gdy chodziłam do szkółki łyżwiarskiej. Szybko zakończyłam tę zabawę, gdyż poznałam kolejnego cud chłopaka i wolałam z nim łazić po dusznych kawiarniach.
Między ojcem a mamą nie widziałam czułości. No tak, całował ją w rękę, czasem obejmował w trakcie składania życzeń, a mama wtedy sztywniała. W sumie to ciekawe, jakie było ich życie seksualne. Bo chyba niezbyt bujne.