Dobrzy sąsiedzi. Kiedy zło mieszka tuż obok ciebie - Langan Sarah - ebook + audiobook
BESTSELLER

Dobrzy sąsiedzi. Kiedy zło mieszka tuż obok ciebie ebook i audiobook

Langan Sarah

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Szaleńczo straszna, dziko ciekawa i ostra jak brzytwa książka” - Gillian Flynn, autorka Zaginionej dziewczyny i Ostrych przedmiotów "Książka niezwykle mi się podobała – każde słowo, każda strona, każdy ostry zwrot akcji” – Sarah Jessica Parker Oto Maple Street, urocze i bezpieczne miejsce, gdzie w eleganckich, przytulnych domach mieszkają szczęśliwi dorośli i ich wesołe dzieci. Za idealną fasadą kryją się jednak mroczne tajemnice – kłamstwa, intrygi, latami skrywane frustracje i uzależnienia, a także przemoc i zbrodnie. Gdy w dramatycznych okolicznościach ginie jedna z dziewczynek, spod perfekcyjnie nałożonego makijażu zaczyna prześwitywać prawdziwe oblicze Maple Street, a „dobrzy sąsiedzi” przestają maskować swoje szaleństwo i mordercze instynkty. Karuzela zdarzeń zaczyna kręcić się coraz szybciej, a my, docierając do ostatniej strony, zdajemy sobie sprawę, że wstrzymywaliśmy oddech… Sarah Langan z precyzją chirurga pokazuje nam, jak łatwo – zbyt łatwo – zapominamy o sile tkwiącego w każdym z nas mroku, który w najbardziej nieoczekiwanej chwili może doprowadzić do zbrodni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 20 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
3,5 (473 oceny)
103
154
133
63
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie polecam

Dawno już nie czytałam książki którą chciałbym odłożyć przed ukończeniem czytania. Pierwsza część jest bardzo męcząca. Akcja powieści toczy się 2035 roku. Autorka ukazała swoją wizję świata, a właściwie jednej ulicy, na której wiele rzeczy szwankuje. Są naturalne wyrwy a mieszkańcy chodzą pokryci błotem bitumicznym. Czemu służy ten przeskok czasowy? Nie wiem. Niby normalni ludzie mieszkający na jednej z ekskluzywnych dzielnic, a jednak ich zachowania przeczom zasadom dobrego sąsiedztwa. Brak akceptacji jednej z rodzin wzbudza agresję. Książka jest przykładem na to jak nie powinien wyglądać thriller. Zabrakło mi tu napięcia, czy dreszczyku emocji jaki najczęściej towarzyszy mi podczas czytania powieści tego gatunku. Bohaterowie bez wyrazu i mało wiarygodni. Niestety nie polecam.
51
umka1

Z braku laku…

Pomysł dobry, ale te dialogi dzieci...? Jakie dwunastoletnie dzieci omawiają swoje problemy językiem dojrzałych czterdziestolatek z dyplomem z psychologii?
30
kasiafoss

Dobrze spędzony czas

Byłoby 5 gwiazdek, ale nie spodobało mi się umieszczenie akcji w 2027 roku i całe to gadanie, że za zwykłą ludzka podłością stoją zmiany klimatyczne.
31
zdzisia63

Nie oderwiesz się od lektury

polecam książkę jest napisana z taką intensywnością zdarzeń że zarwiecie nie jedną noc spędzoną nad książką
20
Ruda969

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca opowieść
10

Popularność




Obcy

Obcy

4 lipca 2027

Mapka Maple Street według stanu z 4 lipca 2027 r.

Spis rodzin zamiesz­ka­łych przy Maple Street, stan na 4 lipca 2027 r.

Spis rodzin zamiesz­ka­łych przy Maple Street, stan na 4 lipca 2027 r.

100 Grady – Lenora (47), Mike (45), Kipp (11), Larry (10)

102 Mul­le­ro­wie – John (39), Hazel (36), Made­line (4), Emily (6 mie­sięcy)

104 Sin­gho­wie i Kau­ro­wie – Sai (47), Nikita (36), Pra­nav (16), Michelle (14), Sam (13), Sarah (9), John (7)

106 Pul­ley­no­wie – Brenda (38), Dan (37), Wal­lace (8), Roger (6)

108 Lom­bar­do­wie – Hank (38), Lucille (38), Mary (2), Whit­man (1)

110 Hestio­wie – Rich (51), Cat (48), Helen (17), Lainee (14)

112 Glu­ski­no­wie – Evan (38), Anna (38), Nata­lie (6), Judd (4)

114 Wal­sho­wie – Sally (49), Mar­gie (46), Char­lie (13)

116 Wilde’owie – Arlo (39), Ger­tie (31), Julia (12), Larry (8)

118 Schro­ede­ro­wie – Fritz (62), Rhea (53), FJ (19), Shelly (13), Ella (9)

120 Ben­chley­owie – Robert (78), Kate (74), Peter (39)

122 Che­ono­wie – Chri­stina (44), Michael (42), Madi­son (10)

124 Har­ri­so­no­wie – Timo­thy (46), Jane (45), Adam (16), Dave (14)

126 Ponti – Ste­ven (52), Jill (48), Marco (20), Richard (16)

128 Otto­ma­nelli – Domi­nick (44), Linda (44), Mark (12), Michael (12)

130 Atla­so­wie – Bethany (37), Fred (30)

132 Simp­so­no­wie – Daniel (33), Ellis (33), Kay­lee (2), Michelle (2), Lau­ren (2)

134 Calie­ro­wie – Louis (49), Eva (42), Hugo (24), Anais (22)

Łącz­nie: 72 osoby

Maple Street 116

Maple Street 116

4 lipca, nie­dziela

To impreza? Zapro­sili nas? – zapy­tał Larry Wilde.

Nie byli zapro­szeni. Ger­tie Wilde wie­działa, że nie, ale za nic by się do tego nie przy­znała. Przyj­rzała się za to tłum­kowi przez okno , licząc, ile osób przy­szło.

Ger­tie i jej rodzina wpro­wa­dzili się na Maple Street 116 mniej wię­cej przed rokiem. Kupili tanio dom do remontu. Zamie­rzali go odno­wić. Wymie­nić dach i zamon­to­wać nowe rynny, zerwać wykła­dzinę z dłu­gim wło­siem, a w jej miej­sce przy­bić bam­bu­sowe maty. W naj­gor­szym razie obsiać plac­ko­waty traw­nik. Róż­nie się jed­nak w życiu układa. Tak albo siak.

Wnę­trze domu numer sto szes­na­ście też było mocno przy­pad­kowe. Moż­liwe, że gdy w dzie­ciń­stwie bywa­łeś w takich domo­stwach, odwie­dza­jąc kole­gów, odbie­ra­łeś nie­ład jako coś faj­nego, ale też jako pewien chaos. Noco­wa­nie tam spra­wiało ci frajdę. Nie musia­łeś się przej­mo­wać tym wszyst­kim, czego wyma­gano u cie­bie w domu: ście­le­niem łóżka, roz­wie­sza­niem wil­got­nego ręcz­nika, odno­sze­niem brud­nych naczyń do zlewu. Ale też szybko chcia­łeś wra­cać do sie­bie, bo nawet pośród wybu­chów śmie­chu cały ten bała­gan jakoś zaczy­nał cię draż­nić. Nabie­ra­łeś poczu­cia, że nikt tu nad niczym nie panuje.

Maple Street sta­no­wiła zwarty ciąg domów, przy­le­ga­jący łukiem do dwóch i pół hek­tara parku. Ludzie stam­tąd w dni robo­cze pre­fe­ro­wali swo­bod­niej­szy styl biz­ne­sowy. Prak­tycz­nymi samo­cho­dami jeź­dzili speł­niać się w prak­tycz­nych pro­fe­sjach. Zawsze w pośpie­chu, nawet jeśli cho­dziło o zakupy w mar­ke­cie spo­żyw­czym czy o wyj­ście do kościoła. Raczej nie nękały ich nato­miast kre­dyty hipo­teczne. Jeśli mieli cho­rych rodzi­ców bądź nie ukła­dało im się w mał­żeń­stwie, nie wspo­mi­nali o tym nawet sło­wem. Nie­po­koje te, jak wszel­kie inne, prze­no­sili na swoje dzieci.

Roz­ma­wiali o zaję­ciach pozasz­kol­nych i spor­to­wych; o tym, któ­rzy nauczy­ciele z miej­sco­wej eli­tar­nej szkoły publicz­nej doko­nują ist­nych cudów, a któ­rym brak umie­jęt­no­ści kształ­ce­nia poprzez budo­wa­nie więzi spo­łeczno-emo­cjo­nal­nej. Mieli obse­sję na punk­cie stu­diów, zwłasz­cza na Harvar­dzie.

Wilde’owie byli inni. Nie mając wiel­kich pie­nię­dzy, Ger­tie i Arlo nie byli w sta­nie obse­syj­nie przej­mo­wać się swo­imi dziećmi, a gdyby nawet zna­leźli na to czas i prze­strzeń men­talną, to prze­cież nikt nie wpoił im wie­dzy o kre­atyw­nym ucze­niu się, inte­li­gen­cji emo­cjo­nal­nej, pozy­tyw­nej dys­cy­plinie i kon­se­kwent­nych ogra­ni­cze­niach. Nie wie­dzie­liby, od czego zacząć.

Ich dzieci, Julia i Larry, publicz­nie uda­wały, że pusz­czają bąki, a cza­sem rze­czy­wi­ście je pusz­czały. Julia była szybka. Już w nie­spełna mie­siąc po prze­pro­wadzce zwi­nęła ojcu papie­rosy i nauczyła miej­scową Ekipę wypusz­cza­nia dymu nosem. Larry zali­czał się do tych dziw­nych. Uni­kał kon­taktu wzro­ko­wego i miał zdia­gno­zo­wane spły­ce­nie afektu. Kiedy wyda­wało mu się, że inne dzieci nie patrzą, pako­wał ręce w spodnie.

Wilde’owie wie­dzieli, że od chwili wpro­wa­dze­nia się na Maple Street łamią nie­pi­sane reguły. Nie mieli jed­nak poję­cia jakie. Arlo, były rock­man, zwykł na póź­no­wie­czorne wypa­le­nie par­lia­menta wycho­dzić na ganek. Nie wie­dział, że na przed­mie­ściach palisz wyłącz­nie za domem, tym bar­dziej gdy masz tatu­aże i zero przy­ja­ciół z dzie­ciń­stwa, goto­wych się za tobą wsta­wić. Ina­czej, pusz­cza­jąc dymka samot­nie i na widoku, wycho­dzisz na bun­tow­nika. Ema­nu­jesz agre­sją.

Była też Ger­tie. Gdy w Atlan­tic City Conven­tion Cen­ter poznała Arla, gita­rzy­stę pro­wa­dzą­cego w tam­tej­szej kapeli, miała za sobą zwy­cię­stwa w trzy­dzie­stu dwóch regio­nal­nych kon­kur­sach pięk­no­ści. Niczym oży­wiona lalka Bar­bie wciąż jesz­cze robiła to, co na nich wyćwi­czyła: uśmie­chała się sztucz­nie, robiła wiel­kie oczy i udzie­lała banal­nych odpo­wie­dzi na pyta­nia zasłu­gu­jące na szcze­rość. Sąsiadki, które pró­bo­wały poznać ją bli­żej, prze­waż­nie dawały za wygraną, myl­nie uzna­jąc, że pod blond fry­zurą roz­ciąga się pustka. Co gor­sza, nikt ni­gdy nie powie­dział Ger­tie, że głę­boki dekolt jest nie­fajny. Nie wie­działa, że skoro nosi topy bez ramią­czek, a mię­dzy jej pier­siami dynda naszyj­nik z malo­wa­nych na złoto ogni­wek, to tak, jakby pod­su­wała innym żonom pod nos trans­pa­rent: NIE­STA­BILNA ZDZIRA, GOTOWA ODBIĆ CI MĘŻA, A W OCZACH TWO­ICH DZIECI ZAWSTY­DZIĆ CIĘ TYM, ŻE NIE JESTEŚ BLON­D­WŁOSĄ WAL­KI­RIĄ METR SIE­DEM­DZIE­SIĄT OSIEM O IDE­AL­NEJ CERZE.

Letni skwar w roku zapa­dli­ska nie miał sobie rów­nych. Ponie­waż śro­dek Long Island był wklę­sły jak czer­wona krwinka, upału nie łago­dził żaden wiatr. Do tego komary, świersz­cze i różne śpie­wa­jące stwo­rze­nia. Pach­niało wodą mor­ską, prze­fil­tro­waną przez prze­kwi­tłe bego­nie.

Wilde’owie wła­śnie skoń­czyli kola­cję (tosty z serem popi­jane wodą gazo­waną, a na deser mro­żone wiśnie z Tra­der Joe’s). Sły­szeli, że na zewnątrz są ludzie, ale nie zwra­cali na to uwagi, dopóki zza okna nie dole­ciały dźwięki pio­senki Nirvany.

Nie jestem jak oni, lecz mogę uda­wać.

– To impreza? Zapro­sili nas? – zapy­tał Larry Wilde, lat osiem. Pod­niósł leżą­cego na jego kola­nach robot­boya. Nikomu nie wolno było nazy­wać go lalką, żeby nie zawsty­dzać chłopca.

Ger­tie pode­szła do okna i roz­su­nęła cien­kie zasłony. Była w dwu­dzie­stym czwar­tym tygo­dniu ciąży, toteż wszystko, co robiła, zabie­rało jej kilka sekund wię­cej niż zwy­kle, zwłasz­cza w tym upale.

Była dokład­nie siódma, a wszy­scy na zewnątrz dostali zapewne to samo powia­do­mie­nie, bo nie­śli popa­ko­waną w pojem­niki sałatkę z komosą ryżową, chipsy z salsą lub sze­ścio­paki rze­mieśl­ni­czego piwa. Ger­tie szybko odli­czyła: Calie­ro­wie, Lom­bar­do­wie, Simp­so­no­wie, Grady, Glu­ski­no­wie, Mul­le­ro­wie, Che­ono­wie, Har­ri­so­no­wie, Sin­gho­wie i Kau­ro­wie, Pul­ley­no­wie, Wal­sho­wie, Hestio­wie, Schro­ede­ro­wie, Ben­chley­owie, Otto­ma­nelli, Atla­so­wie i Ponti. Ścią­gnięto wszyst­kie rodziny z Maple Street, poza tą spod sto szes­na­stego. Poza Wilde’ami.

– Gdyby miała się odbyć impreza, Rhea Schro­eder powie­dzia­łaby mi o tym – mruk­nęła Ger­tie.

Julia Wilde, lat dwa­na­ście, unio­sła jedną, jasną brew. Nie była tak ładna jak mama, wcze­śnie więc posta­no­wiła pod­kre­ślać ten kon­trast byciem zabawną.

– To wyy­y­gląda na festyn. Jeeedzie festy­nem…

Arlo też wpa­ko­wał głowę w okno i teraz oboje z Ger­tie wyglą­dali na zewnątrz. On miał na sobie T-shirt Hanes i kurtkę dżin­sową Levi’s, po obcię­ciu ręka­wów odsła­nia­jącą dziary na ramio­nach. Na lewym: Mon­strum Fran­ken­ste­ina i jego Narze­czoną. Na pra­wym: Wil­ko­łaka i Mumię.

Ger­tie zwra­ca­nie się do innych wycho­dziło słabo. Pro­sze­nie też. On jed­nak zawsze wyczu­wał, kiedy potrze­bo­wała wspar­cia. Poca­ło­wał ją w czu­bek głowy.

– Faj­nie – stwier­dził. – Idziemy?

– Mam ochotę na drugą kola­cję – przy­znała. – Zdaje się, że Gupi­kowi rosną kości.

– Nie rozu­miem. Jak to nie impreza? – zawo­łał za ich ple­cami Larry.

– Sły­y­y­y­chać, że impreza – dorzu­ciła Julia.

Bo to jest impreza, powie­działa sobie wresz­cie Ger­tie. Tylko dla­czego nikt o nim nie napi­sał na gru­pie Maple Street? Czyżby czymś pod­pa­dła Rhei Schro­eder? To prawda, że ostat­nio kon­takt mię­dzy nimi się urwał, ale to dla­tego, że Ger­tie wie­czo­rami zwy­kle leciała z nóg. To trze­cie dziecko dawało jej orga­ni­zmowi do wiwatu. Rhea zresztą miała na gło­wie let­nie kursy i na doda­tek czwórkę wła­snych dzieci. To na pewno przy­pa­dek, że jej nie zapro­siła! Rhea nie zro­bi­łaby cze­goś takiego celowo.

Ona sama powinna się spo­dzie­wać, że Czwar­tego Lipca będzie impreza! Nale­żało popy­tać. O ile wie­działa, sąsie­dzi wyszli z tym pomy­słem dopiero tego ranka. Nie mieli czasu wsta­wić info. Zresztą na święto ulicy nie trzeba pisem­nych zapro­szeń…

A może?

Pod ich domem wła­śnie prze­cho­dziła Rhea Schro­eder, kró­lowa tutej­szej spo­łecz­no­ści we wła­snej oso­bie. Wystro­iła się w szy­kowny płó­cienny gar­ni­tur od Eileen Fisher, biały i nie­ska­zi­telny.

– Rhea! – zawo­łała Ger­tie przez otwarte okno, a jej sce­niczny głos odbił się echem na całej ulicy, idąc w głąb roz­le­głego parku. – Cześć, kochana! Jak tam? – I poma­chała. Sze­ro­kim gestem zwy­cięż­czyni kon­kur­sów pięk­no­ści.

Rhea patrzyła pro­sto w okno Ger­tie – w jej oczy. Mię­dzy nimi dwiema coś było jed­nak nie tak. Jakby wtyczka tra­fiła w nie­wła­ściwe gniazdko i pole­ciały iskry. Przez krótką chwilę Ger­tie czuła prze­ra­że­nie.

Rhea się odwró­ciła.

– Dom? Steve? Ktoś zadbał o kur­czaki, czy czeka mnie kurs do Whole Foods? – W miarę jak zanu­rzała się w park, jej głos cichł.

– To było dziwne – zauwa­żył Arlo.

– Za dużo na gło­wie. Mądrzy ludzie tak mają. Praw­do­po­dob­nie mnie nie widziała – odparła Ger­tie.

– Powinna zba­dać sobie oczy – zażar­to­wał.

– Leci w kulki. Cała jej rodzina tak ma. W kulki lecą – rzu­ciła Julia.

Ger­tie odwró­ciła się, opie­ra­jąc ręce na cią­żo­wym brzuszku jak na półce.

– Okrop­nie tak mówić, Julia. Mamy szczę­ście, że tacy ludzie jak Schro­ede­ro­wie w ogóle z nami roz­ma­wiają. Rhea uczy w szkole poma­tu­ral­nej! Chyba nie doku­czasz małej Shelly, co? Jest na to za wraż­liwa.

– Wraż­liwa? To pie­przona świ­ru­ska! – obu­rzyła się Julia.

– Nawet tak nie mów! – skon­tro­wała Ger­tie. – Okno jest otwarte. Usły­szą!

Julia zwie­siła głowę, eks­po­nu­jąc silne ramiona, nazna­czone mło­dzień­czym trą­dzi­kiem.

– Prze­pra­szam.

– Tak lepiej – stwier­dził Arlo. – Nie możemy wojo­wać z wcie­le­niami ame­ry­kań­sko­ści. Masz być miła dla tych ludzi. Posta­raj się. Dla wła­snego dobra.

– No wła­śnie – poparła go Ger­tie. – Powiesz nam, o co ci cho­dzi?

– Nie. Jest za gorąco. Już prę­dzej posie­dzimy z Lar­rym w piw­nicy, zże­ra­jąc farbę ze ścian, jak smętne, zanie­dby­wane dzieci – odpo­wie­działa Julia.

– Farba z oło­wiem sma­kuje słodko! Dla­tego dzieci ją jedzą! – oznaj­mił Larry.

– Tu nie ma takiej opcji jak farba – odrzekł Arlo, gdy Ger­tie, z myślą o zebra­nych w parku, ruszyła do kuchni po do połowy zje­dzoną paczkę chip­sów ziem­nia­cza­nych. Potem nachy­lił się nad sto­łem, zni­ża­jąc głos do szeptu. Nie brzmiało to groź­nie, ale i nie cał­kiem niegroź­nie. – Nie ma żad­nej innej opcji. Rusz­cie więc dupy i uśmiech na twarz.

– Czyli mamy iść? – upew­niła się Ger­tie.

– Wia­domka! – potwier­dził Arlo, gło­sem już łagod­nym i miłym, skoro wró­ciła Ger­tie. Otwo­rzył drzwi wej­ściowe. Wilde’owie rodzice poszli przo­dem, a za nimi, bar­dzo bli­sko, dzieci. Może to był przy­pa­dek, a może nie. W każ­dym razie, gdy odda­lili się o parę metrów od domu, ktoś prze­łą­czył muzykę na pio­senkę w tona­cji molo­wej. Leciało Ken­ne­dys in the River, sin­giel Arla z 2012 roku, osiem­na­ste miej­sce na liście prze­bo­jów „Bil­l­bo­ardu”.

Ja tam nie wiem, czym jest miłość,Lecz mnie jakoś to nie ciśnie,Bo mam jesz­cze całe sześć dychI marze­nie, co nie pry­śnie.

Arlo aż się zaczer­wie­nił. Słu­cha­nie wła­snej muzy to skom­pli­ko­wana sprawa. Jego rodzina wie­działa o tym. To dla­tego Larry i Julia szli wol­niej, jakby ich nogom cią­żyły kaj­dany na krót­kich łań­cu­chach. Zaci­śnięte w uśmie­chu usta Ger­tie przy­wo­dziły na myśl zamek bły­ska­wiczny. Krok za kro­kiem dowle­kli się do Parku Ster­linga.

Sai Singh i Nikita Kaur ode­rwali wzrok od pale­ni­ska. Przy­mu­lony oksy­ko­do­nem wete­ran wojny w Iraku, Peter Ben­chley, prze­su­nął pal­cami po wraż­li­wych kra­wę­dziach kiku­tów swo­ich koń­czyn. Banda dzie­cia­ków, nazy­wa­jąca sie­bie Ekipą, prze­rwała pod­ska­ki­wa­nie na wiel­kiej tram­po­li­nie, którą ktoś przy­ho­lo­wał na śro­dek parku. Shelly Schro­eder, krzy­cząc coś nie­sły­szal­nego z racji odle­gło­ści, wyce­lo­wała palec w Julię.

Nastroje nie były wro­gie. Po latach przy­go­to­wań do kon­kur­sów pięk­no­ści Ger­tie dobrze wyczu­wała widow­nię i to odbie­rała. Od poprzed­niego grilla, w Dzień Pamięci Naro­do­wej, coś jed­nak się zmie­niło, bo przy­chylne też nie były.

Spró­bo­wała nawią­zać kon­takt wzro­kowy z Rheą, ale ta była zajęta roz­mowa z Lindą Otto­ma­nelli. Wszę­dzie byli ludzie i Ger­tie do każ­dego mogłaby podejść, ale odkąd zamiesz­kała przy Maple Street, swo­bod­nie czuła się tylko w towa­rzy­stwie Rhei.

Ty mi jed­nak jakoś cią­żysz,Dziw­nie tak się poro­biło.Pła­kać się chce na cmen­ta­rzach,Chyba więc to miłość.

Pio­senka Arlo leciała i leciała. Wilde’owie, ze zwie­szo­nymi ramio­nami, stali się nie­wol­ni­kami tej kiep­skiej opo­wiastki, od któ­rej nie było ucieczki:

Jak­bym widział swego ojca,Cały jego pot i znój.Mała, dajmy razem w długą.Zostawmy ten gnój.

Wresz­cie Fred Atlas i jego chora żona Bethany zdo­byli się na powolną prze­prawę przez tłu­mek, żeby ich powi­tać.

– Stary! Dotar­li­ście! – zawo­łał Fred, waląc Arla w plecy. Potem zro­bili kum­pel­skiego misia. Bethany, wątłe chu­cherko, posłała Ger­tie ujmu­jący uśmiech. Ralph, wzięty ze schro­ni­ska owcza­rek nie­miecki Atla­sów, obiegł całą gro­madkę, dla bez­pie­czeń­stwa zaga­nia­jąc ich w jedno miej­sce.

– Fred, jesteś prze­me­ga­śny. Ty też, Bethany – odparł Arlo. Potem ode­brali z Fre­dem zamó­wie­nia i prze­szli do stołu z napo­jami. Od Ekipy odłą­czył się Dave Har­ri­son. Zje­chał z tram­po­liny i pod­biegł do Julii oraz Larry’ego, żeby wrę­czyć im zimne ognie. Gdy je zapa­lili, Julia swoim wypi­sała w powie­trzu słowo pierd, a jej brat kre­ślił kółka.

– Dostanę ham­bur­gera? – zapy­tała Ger­tie Lindę Otto­ma­nelli. Na stole wyło­żono wyka­łaczki z minia­tur­kami flagi ame­ry­kań­skiej, żeby ludzie wbi­jali je sobie w bułki z seza­mem.

Linda, wpa­trzona w bur­gery, chwilę zwle­kała z odpo­wie­dzią, cho­ciaż bez wąt­pie­nia sły­szała pyta­nie. Ger­tie cze­kała, nie­wzru­sze­nie i dum­nie. Zasta­na­wiała się, czy nie nale­żało przy­kryć dekoltu sza­lem. Tyle że jedy­nie w ciąży mogła nosić miseczkę D. Faj­nie było się pochwa­lić dużymi cyc­kami.

– Z serem czy zwy­czaj­nie? – spy­tała wresz­cie Linda.

– Zwy­czaj­nie? Zwy­czaj­nie to ci powiem, że dzielna jesteś, sma­żąc w takim skwa­rze.

– Nic na to nie pora­dzę. Uwiel­biam uszczę­śli­wiać ludzi. Już taka jestem. Mogłoby być ponad sześć­dzie­siąt stopni, a ja i tak bym to robiła. Taka moja natura. Jestem za miła.

– Zauwa­ży­łam – zapew­niła ją Ger­tie, nie­zgod­nie z prawdą. U Lindy Otto­ma­nelli zauwa­żyła jedy­nie to, że nale­żała ona do tych kobiet, które na zakupy cho­dzą z saszetką na pasku, a poglądy poli­tyczne czer­pią z mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Resztę opi­nii o Lin­dzie zawdzię­czała Rhei Schro­eder, któ­rej słowa przyj­mo­wała niczym obja­wione.

Linda wydała z sie­bie wes­tchnie­nie męczen­nicy.

– Pew­nie jesteś głodna. Mnie w ciąży non stop chciało się jeść. W końcu nosi­łam bliź­niaki! Cho­ciaż ty może nie czu­jesz głodu, taka jesteś szczu­pła. Aż cię za to nie­na­wi­dzę! Jak ty to robisz, że nie tyjesz? Chyba jesteś kosmitką!

Ger­tie wgry­zła się w bur­gera. Sok pociekł jej po bro­dzie i spły­nął na dekolt.

– Jeśli nie liczyć dziecka, jestem śred­nio szczu­pła. Kie­dyś byłam mega­zgrabna, ale to za trudne. Trzeba zapo­mnieć o chle­bie.

Po twa­rzy Lindy prze­mknął uśmiech.

– Raz wyeli­mi­no­wa­łam i węglo­wo­dany, i nabiał, do tego mocny tre­ning inter­wa­łowy. Też mogła­byś popró­bo­wać, jeśli chcesz. Mam jesz­cze parę ksią­żek na ten temat.

– Dzięki – odparła Linda.

Na tram­po­li­nie Julia i Larry zaczy­nali już ska­kać z resztą Ekipy, a przy stole z napo­jami Arlo bawił męskie towa­rzy­stwo opo­wie­ścią. Histo­rią kasjera z mar­ketu 7-Ele­ven, który tak sobie nie radził z wyda­wa­niem reszty, że przez niego wszy­scy spóź­niali się na pociąg.

– Zwy­czaj­nie odpu­ści­łem. Powie­dzia­łem: „A weź ją sobie, dziany dra­niu!” – zakoń­czył, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski, po czym wsa­dził w kącik ust par­lia­menta light i wyko­nał dobitny wymach pię­ścią. Jego głos prze­bi­jał się przez pozo­stałe, a wszy­scy, nawet Fred, cof­nęli się poza zasięg chmury dymu.

Nie­długo potem całe towa­rzy­stwo, roze­śmiane po pierw­szym piwie lub kubku wina, pokle­py­wało się nawza­jem i przy­wo­ły­wało histo­rie z pracy lub o tym, jakimi to pomy­słami ich lato­ro­śle wpra­wiły w zdu­mie­nie nauczy­cieli z zerówki. Grady, Mul­le­ro­wie, Pul­ley­no­wie i Glu­ski­no­wie pla­no­wali wypad do Mon­tauk. Mar­gie i Sally Walsh tłu­ma­czyły, że sub­aru to nie ulu­biona marka les­bi­jek, a po pro­stu prak­tyczne samo­chody. Męż­czyźni z rodziny Ponti porów­ny­wali roz­miary bicep­sów. Przy­szli pro­sto z piw­nego zamknię­cia sezonu lokal­nej ligi bejs­bo­lo­wej. W prze­bo­jo­wych nastro­jach.

W ruch poszło jedze­nie i następna kolejka napo­jów. Skwar nie ustę­po­wał. Ger­tie w końcu zdo­była się na odwagę. Zna­la­zła Rheę Schro­eder przy jej sław­nej nie­miec­kiej sałatce ziem­nia­cza­nej, któ­rej sekre­tem, nawia­sem mówiąc, był przy­sy­łany przez teściową z Mona­chium majo­nez Miracle Whip.

– Cześć – zaga­iła Ger­tie. – Widzia­łam cię wcze­śniej, ale ty mnie chyba nie. Dla­tego jesz­cze raz cześć.

Rhea się skrzy­wiła. Ostat­nio czę­sto jej się to zda­rzało. Spra­wiała wra­że­nie zestre­so­wa­nej. Któż by nie był, mając czworo dzieci i pracę na peł­nym eta­cie?

– Od wio­sny minęło już tyle czasu… Bra­kuje mi naszych roz­mów. – Ger­tie zmu­siła się do spoj­rze­nia w oczy Rhei. – Może wpa­dła­byś w przy­szłym tygo­dniu? Arlo zrobi kur­czaka w pesto. Pamię­tam, jak ci sma­ko­wał.

Wyglą­dało na to, że Rhea się zasta­na­wia, ale powie­działa:

– Za bar­dzo jestem zajęta pracą. Beze mnie sobie nie radzą. Prak­tycz­nie sama mam na gło­wie cały wydział angli­styki. Do tego pla­no­wa­nie imprez takich jak ta. Gril­lów. Nie mam ani chwili wol­nego.

Ger­tie pode­szła bli­żej, choć było to wbrew jej natu­rze – wolała mieć sporo prze­strzeni wokół sie­bie. A jed­nak, ze względu na to nowe życie, w które oboje z Arlem usil­nie sta­rali się wejść, a także mając na uwa­dze przy­jaźń z tą mądrą i wesołą kobietą, wyszła poza swoją strefę kom­fortu. Głos jej zadrżał.

– Zro­bi­łam coś nie tak? Wiem, że bez planu u cie­bie ani rusz. To na pewno przy­pa­dek, że nas nie zapro­si­łaś, prawda?

Rhea udała zdu­mie­nie.

– Przy­pa­dek? Żaden przy­pa­dek! – Potem ode­szła, sze­lesz­cząc bia­łymi nogaw­kami, falu­ją­cymi nad obca­sami na tyle wysoko, by nie pobru­dziła ich trawa.

Ger­tie, zesztyw­niała i z zasty­głym na twa­rzy uśmie­chem, obser­wo­wała, jak Rhea wta­pia się w tłum. Impreza trwała. A to było głu­pie. Hor­mony cią­żowe. Ale i tak musiała prze­je­chać pal­cami wska­zu­ją­cymi pod oczami, żeby zapo­biec spły­wa­niu tuszu. Wła­śnie wtedy się to stało.

Muzyka prze­szła w trza­ski. Zako­ły­sała się zie­mia. Przy­kryty obru­sem w biało-czer­woną kratkę sto­lik pik­ni­kowy Lindy, z ham­bur­ge­rami na bla­cie, zaczął się trząść. Ger­tie czuła wibra­cje, prze­ni­ka­jące od jej stóp aż po zęby.

Przed­wcze­śnie odpa­lone fajer­werki?… Trzę­sie­nie ziemi?… Strze­lają?

Nie było czasu, by to spraw­dzać. Ger­tie pospiesz­nie rozej­rzała się po parku; wychwy­ciła wzrok Arla. Szybko ruszyli, z prze­ciw­nych stron, po dzieci. Zbie­gli się wszy­scy czworo w jed­nym punk­cie jak przy­cią­ga­jące się magnesy.

– Ulica? – zapy­tała Ger­tie.

– Dom! – krzyk­nął Arlo.

Tra­tu­jąc gęstą koni­czynę i mniszki, prze­ga­lo­po­wali za tram­po­linę i murek ze zle­pień­ców oka­la­jący park. Ger­tie, z uwagi na ciążę i pewne pro­blemy z nogami, bie­gła ostat­nia.

Nie widziała otwie­ra­ją­cego się zapa­dli­ska. Zoba­czyła je póź­niej, na fil­mach nagra­nych tele­fo­nami. Wtedy naj­bar­dziej rzu­ciło jej się w oczy to, jak bar­dzo było wygłod­niałe. Wle­ciał w nie stół pik­ni­kowy ze wszyst­kimi ham­bur­ge­rami. Po nim grill. Owcza­rek nie­miecki Ralph, oddzie­lony od Bethany i Freda, prze­chy­lił się w stronę coraz bar­dziej roz­dzia­wio­nej gęby zapa­dli­ska.

Jęk zdu­mie­nia i było po Ral­phie.

Kiedy Ger­tie się obej­rzała, Maple Street zawarła już nie­ła­twą ugodę z tym lejem. Prze­stał się roz­ra­stać, zosta­wia­jąc ludzi w spo­koju. Część ucie­kła, inni stali jak spa­ra­li­żo­wani. Nie­któ­rzy, cał­kiem zdez­o­rien­to­wani, szli nawet w stronę tego roz­sze­rza­ją­cego się wiru.

Była tam też Rhea Schro­eder. Znie­ru­cho­miała, stała tyłem do swo­jej rodziny, którą wcze­śniej spraw­nie uchro­niła i zebrała po dru­giej stro­nie zapa­dli­ska. Nie gła­dziła dzieci po gło­wach ani nie poro­zu­mie­wała się wzro­kiem ze współ­mał­żon­kiem, jak robiło to teraz wiele innych osób. Nie zano­siła się pła­czem, nie wytrzesz­czała oczu w zdu­mie­niu ani nie się­gała po tele­fon. Nie.

Wpa­try­wała się pro­sto w Ger­tie, z wyszcze­rzo­nymi zębami.

Kąśliwy dym roz­dzie­lił je zasłoną. Niósł ze sobą obcą che­miczną woń, jakby coś wła­śnie wycho­dziło na jaw.

Śli­zgawka

Śli­zgawka

5–9 lipca

Mapka Maple Street według stanu z 5 lipca 2027 r.

Spis rodzin zamiesz­ka­łych przy Maple Street, stan na 5 lipca 2027 r.

Spis rodzin zamiesz­ka­łych przy Maple Street, stan na 5 lipca 2027 r.

100 Grady – Lenora (47), Mike (45), Kipp (11), Larry (10)

102 PUSTY

104 Sin­gho­wie i Kau­ro­wie – Sai (47), Nikita (36), Pra­nav (16), Michelle (14), Sam (13), Sarah (9), John (7)

106 Pul­ley­no­wie – Brenda (38), Dan (37), Wal­lace (8), Roger (6)

108 PUSTY

110 Hestio­wie – Rich (51), Cat (48), Helen (17), Lainee (14)

112 PUSTY

114 Wal­sho­wie – Sally (49), Mar­gie (46), Char­lie (13)

116 Wilde’owie – Arlo (39), Ger­tie (31), Julia (12), Larry (8)

118 Schro­ede­ro­wie – Fritz (62), Rhea (53), FJ (19), Shelly (13), Ella (9)

120 Ben­chley­owie – Robert (78), Kate (74), Peter (39)

122 Che­ono­wie – Chri­stina (44), Michael (42), Madi­son (10)

124 Har­ri­so­no­wie – Timo­thy (46), Jane (45), Adam (16), Dave (14)

126 Ponti – Ste­ven (52), Jill (48), Marco (20), Richard (16)

128 Otto­ma­nelli – Domi­nick (44), Linda (44), Mark (12), Michael (12)

130 Atla­so­wie – Bethany (37), Fred (30)

132 Simp­so­no­wie – Daniel (33), Ellis (33), Kay­lee (2), Michelle (2), Lau­ren (2)

134 Calie­ro­wie – Louis (49), Eva (42), Hugo (24), Anais (22)

Łącz­nie: 60 osób

„News­day” z 5 lipca 2027 r., s. 1

„News­day” z 5 lipca 2027 r., s. 1 Zapa­dli­sko przy Maple Street

W dniu wczo­raj­szym na Long Island doszło do nagłego otwo­rze­nia się szcze­gól­nie głę­bo­kiego leju kra­so­wego. Tym razem w Parku Ster­linga w Gar­den City, w trak­cie trwa­ją­cego tam świą­tecz­nego festynu. Do zapa­dli­ska o śred­nicy 60 m wpadł owcza­rek nie­miecki i jak dotąd nie udało się go ura­to­wać. Innych ofiar nie odno­to­wano.

To już trzeci lej kra­sowy na Long Island w ciągu trzech lat. Eks­perci ostrze­gają, że należy się spo­dzie­wać kolej­nych. Według Toma Bry­mera, pro­fe­sora geo­lo­gii z Uni­wer­sy­tetu Hofstra, „do powo­dów powsta­wa­nia lejów kra­sowych zali­cza się cią­głe wyko­rzy­sty­wa­nie sta­rych sieci wodo­cią­go­wych, nad­mierną eks­plo­ata­cję naj­niż­szych pozio­mów wód grun­to­wych oraz zwięk­sza­nie się czę­sto­tli­wo­ści okre­sów powo­dzio­wych i eks­tre­mal­nych upa­łów” (zob. dia­gram na s. 31).

Nowo­jor­ska Agen­cja Ochrony Śro­do­wi­ska (NYEPA) w uzgod­nie­niu z Nowo­jor­skim Depar­ta­men­tem Rol­nic­twa (NYDOA) ogło­siła wczo­raj, że war­stwy wodo­no­śne Long Island nie ule­gły ska­że­niu. Miesz­kańcy na­dal mogą pić nie­prze­go­to­waną wodę.

NYDOA zamknęła Park Ster­linga i przy­le­ga­jące do niego ulice dla ruchu dro­go­wego osób postron­nych na czas napraw­czych prac ziem­nych, zapla­no­wa­nych od 7 czerwca do 18 lipca. Zamknięty będzie rów­nież pobli­ski basen. Wię­cej na temat zapa­dli­ska na stro­nach 2–11.

Zagu­bione dzieci z Maple Street

Za: Mark Real­muto,Zagu­bione dzieci z Maple Street, „New Yor­ker” z 19 paź­dzier­nika 2037

Trudno sobie wyobra­zić, że Ger­tie Wilde i Rhea Schro­eder kie­dyś się przy­jaź­niły. Jesz­cze bar­dziej nie­do­rzeczne wydaje się, że ta przy­jaźń prze­ro­dziła się w urazę pro­wa­dzącą do zabójstw.

Con­nolly i Schiff w Ludz­kiej fali, prze­ło­mo­wej pracy na temat men­tal­no­ści tłumu, zało­żyli, że Rhea lito­wała się nad Wilde’ami. Chciała pomóc im się zaakli­ma­ty­zo­wać. Bliż­sze przyj­rze­nie się spra­wie prze­czy jed­nak tej teo­rii. Kiedy w ciągu wcze­śniej­szych pię­ciu lat na Maple Street wpro­wa­dzali się Che­ono­wie, Simp­so­no­wie i Atla­so­wie, Rhea nie pró­bo­wała się tak do nich zbli­żyć. Wpraw­dzie witała te rodziny cze­ko­lad­kami i per­fu­mami, ale ich zda­niem bił od niej chłód. „Według mnie się wystra­szyła”, stwier­dziła Chri­stina Cheon. „Jestem leka­rzem. Kon­ku­ren­cja w dzie­dzi­nie naj­le­piej wykształ­co­nej miesz­kanki tej ulicy nie była jej na rękę”. „Wszy­scy tutaj mogli liczyć na to, że inne rodziny im pomogą”, dodała Ellis Simp­son. To po to czło­wiek wypro­wa­dza się na przed­mie­ścia. Żeby mieć dar­mową opieką dla dzieci. Bo prze­cież na pewno nie ze względu na dozna­nia kul­tu­ralne. A Wilde’owie byli osa­mot­nieni. Myślę, że to dla­tego Rhea przy­ssała się do Ger­tie. Tyrani szu­kają podat­nych na ranie­nie. A wiesz, co jesz­cze robią tyrani? Roz­bu­dzają w słabo zorien­to­wa­nych oso­bach prze­ko­na­nie, że są ważni”.

Cał­kiem więc moż­liwe, że Rhea od początku wzięła Ger­tie na celow­nik.

Maple Street 118

Maple Street 118

9 lipca, pią­tek

Dzisiaj jest wie­czór szczot­ko­wa­nia wło­sów – zawo­łała Rhea Schro­eder w górę scho­dów do swo­jej córki Shelly. – Nie zapo­mnij nało­żyć wię­cej odżywki. Nie cier­pię tej two­jej miny, gdy tra­fiam na koł­tun.

Cze­kała na pół­pię­trze. Sły­szała sze­lest na górze. Miała czworo dzieci. Troje z nich na­dal z nią miesz­kało. Był też mąż, jego jed­nak widy­wała rzadko. To wbrew natu­rze być przez ponad dwa­dzie­ścia lat jedy­nym doro­słym domow­ni­kiem. Czło­wiek mówi sam do sie­bie. Kręci się w kółko.

– Sły­szysz?

– Ta! – odkrzyk­nęła Shelly. – SŁY­SZĘ!

Rhea wró­ciła do stołu w jadalni. Spró­bo­wała sku­pić uwagę na pra­cach z zajęć wyrów­naw­czych z angiel­skiego, które miała oce­nić. Pierw­sza z wierz­chu przed­sta­wiała erup­cje popio­łów wul­ka­nicz­nych jako naj­tań­sze i naj­spryt­niej­sze roz­wią­za­nie kwe­stii glo­bal­nego ocie­ple­nia. Na doda­tek, zachody słońca byłyby już tylko bajeczne! Uczyła w szkole poli­ce­al­nej i zda­niem więk­szo­ści Maple Street miała świetną pracę. Ci ludzie się mylili. Nie pro­sto­wała tego, ale abso­lut­nie, w stu pro­cen­tach, byli w błę­dzie.

Odsu­nęła stertę papie­rów. Upiła łyk z pierw­szego tego wie­czoru kie­liszka wina mal­bec, pod­nio­sła się i popa­trzyła na chaos za oknem.

Samego zapa­dli­ska nie widziała. Znaj­do­wało się prze­cież w środku parku, nie­spełna sie­dem­set pięć­dzie­siąt metrów od niej. Widziała za to ota­cza­jące je pachołki i wywrotki pełne pia­chu, goto­wego do wysy­pa­nia. Cho­ciaż dro­go­wcy zakryli sklejką tę dziurę, liczącą pra­wie dwa metry kwa­dra­towe, wypły­nął z niej kle­isty szlam, oble­pia­jący sko­rupą kra­wę­dzie. Był to bitum, paliwo kopalne, zale­ga­jące w głę­bo­kich kie­sze­niach pod całą Long Island. Prze­ci­skał się na zewnątrz wąskimi pokła­dami i w obrę­bie parku raczej nie dawał o sobie znać, za to miej­scami się­gał pod chod­niki, wpy­cha­jąc się z impe­tem do sąsiedz­kich ogród­ków. Ma to swoje naukowe wytłu­ma­cze­nie, podobno cho­dzi o bie­gu­no­wość i zawar­tość metali. O glo­balne ocie­ple­nie i spie­czoną glebę. Nie pamię­tała dokład­nie w czym rzecz, ale czyn­niki, które spo­wo­do­wały zapa­dli­sko, pobu­dziły rów­nież bitum z Long Island do połą­cze­nia się w tym aku­rat punk­cie.

Wła­śnie dla­tego Park Ster­linga przy­po­mi­nał teraz ropie­jącą ranę.

Owczarka nie­miec­kiego nie udało się odna­leźć. Powstała teo­ria, że porwał go silny prąd w war­stwie wodo­no­śnej. Przy­rów­nano to do wpad­nię­cia do prze­rę­bla i próby dopły­nię­cia do niego pod lodem.

Mógł być teraz gdzie­kol­wiek. Nawet pod jej sto­pami. Dzi­waczna myśl.

Tego wie­czoru na łuku przy parku pano­wał szcze­gólny spo­kój. Kilka rodzin wyje­chało z mia­sta na waka­cje albo żeby uciec przed wonią let­niego przy­smaku, kan­dy­zo­wa­nych jabłek na patyku. Te, które pozo­stały w mie­ście, o ile już były w domu, raczej go nie opusz­czały.

I oto, pod sto szes­na­stym, z garażu wła­śnie wyszła śliczna Ger­tie Wilde. Nio­sła szlauch ogro­dowy zwi­nięty tak nie­dbale, że jego luźny koniec zwi­sał niczym jelita wypchnięte prze­pu­kliną. Bujne włosy Ger­tie były ufry­zo­wane, a meta­licz­nie srebrny cień do powiek tak lśniący, że Rhea widziała go z trzy­dzie­stu metrów. Po doj­ściu do ogrodu przed domem sąsiadka zatrzy­mała się, wciąż z wężem w ręce.

Puls Rhei pod­sko­czył.

Ger­tie wpa­try­wała się w jej okno, dokład­nie tam, gdzie stała Rhea. Wyda­wała się tam zalęk­niona i malutka, jak dziecko z zepsutą zabawką, a Rhea nagle pojęła dla­czego – u Ger­tie nie było zewnętrz­nego kranu, na któ­rym mogłaby zamo­co­wać szlauch. Musiała popro­sić kogoś o udo­stęp­nie­nie kranu, mając jed­nak w pamięci zacho­wa­nie Rhei Czwar­tego Lipca, bała się zwró­cić z tą prośbą do niej.

Rhea poczuła dreszcz emo­cji.

Wszystko schrza­niła Mar­gie Walsh. Wyszła z domu po prze­ciw­nej stro­nie i szybko ruszyła w kie­runku Ger­tie. Wśród macha­nia i uśmie­chów. Wymiany zdań Rhea nie sły­szała, za to widziała, jak się śmieją. Z początku było to grzecz­no­ściowe, potem pełen luz. Przy­krę­ciły szlauch i roz­wi­nęły zwój żół­tego pla­stiku, roz­cią­ga­jąc go przez ogródki Wal­shów i Wilde’ów. Lunęła struga, bry­znęło kro­plami. Śli­zgawka wodna. Przy tem­pe­ra­tu­rze prze­kra­cza­ją­cej 42 stop­nie Cel­sju­sza ten mokry szlak wyda­wał się oazą na pustyni.

Nie­mal w mgnie­niu oka z domów wyszły też dzieci Mar­gie oraz Ger­tie. Nie­ustra­szona Julia Wilde wzięła trzy­me­trowy roz­bieg, po czym rzu­ciła się na pla­stik i prze­je­chała całą jego dłu­gość, lądu­jąc na tra­wie. Char­lie Walsh poszedł w jej ślady. Zanim prze­ko­nali opor­nego Larry’ego, każde z nich zali­czyło po kilka śli­zgów. W końcu i on się na to zdo­był. Tyle że Larry, przez brak koor­dy­na­cji rucho­wej i robot­boya, nie nabrał odpo­wied­niego impetu. Skoń­czył ślizg w poło­wie.

Roz­ryli traw­niki. Dzieci, uty­tłane w bło­cie, spłu­kały się wodą ze szlau­cha i zaczęły od nowa. Bitum, jak ten z zapa­dli­ska, przy­warł do ich ubrań i skóry, przy­po­mi­na­jąc łaty na dal­ma­tyń­czy­kach.

Jakby pękła jakaś bariera, cała Maple Street się otwarła i wyrwała na wol­ność. Z domów wysy­py­wała się reszta Ekipy i nie­któ­rzy rodzice. Gdy w zabawę włą­czyli się doro­śli, śmie­chy prze­szły w okrzyki zachwytu.

Rhea obser­wo­wała to przez okno. Roz­ba­wie­nie i wrza­ski były na tyle dono­śne, że w stłu­mio­nej wer­sji prze­bi­jały się przez szybę.

Ger­tie nie wie­działa, co robi. Ponie­waż kli­ma­ty­za­cja była u niej popsuta, zapewne przy­wy­kła do tej z lekka słod­ka­wej, che­micz­nej woni. Reszta z nich powa­rio­wała. Uznali, że skoro cię­żarna jest gotowa pod­jąć ryzyko, to i oni, żeby nie wyjść na mię­cza­ków, opusz­czą domy.

Tyle że – o czym wie­dział każdy obe­znany z porządną fan­ta­styką naukową – Agen­cja Ochrony Śro­do­wi­ska nie była nie­omylna. Breja, w któ­rej tarzają się dziś sąsie­dzi, może za dwa­dzie­ścia lat zaklaj­stro­wać im płuca, dopro­wa­dza­jąc do roze­dmy. Nawet jej mąż, Fritz, ni­gdy nie­za­bie­ra­jący głosu w lokal­nych spra­wach, oświad­czył, że jeśli tej dziury nale­ży­cie się nie wypełni, powinni na jakiś czas wyna­jąć coś gdzie indziej. Już tam­tego wie­czoru, kiedy się to stało, zmarsz­czył nos i z prze­stra­chem w oczach stwier­dził: „Kiedy w labo­ra­to­rium tak śmier­dzi, włą­czamy wen­ty­la­cję i wycho­dzimy”.

Rhea powinna ostrzec tych ludzi. Czuła się do tego zobo­wią­zana, przez wzgląd na ich bez­pie­czeń­stwo. Jed­nak, gdyby to zro­biła, uzna­liby, że psuje im zabawę. I że ma to coś wspól­nego z Ger­tie.

Zoba­czyła tę roz­mowę oczyma wyobraźni. Poszłaby pod sto szes­na­sty, na pose­sję Ger­tie, ape­lu­jąc, żeby roze­szli się do domów. Żeby wzięli gorący prysz­nic i użyli dobrego mydła. A oni odsta­wi­liby piwo, pospiesz­nie przy­ta­ku­jąc, i zacze­ka­liby, aż sobie pój­dzie, po czym wró­ci­liby do zabawy. Praw­do­po­dob­nie też oszczę­dzi­liby jej potem nie­mi­łych komen­ta­rzy. Tych wprost. Znała bowiem miesz­kań­ców Maple Street. Mie­liby ubaw. Ode­szła od okna.

Wró­ciła do wypra­co­wań. Łyk­nąw­szy jesz­cze tro­chę mal­becu, przej­rzała kolejny esej ze sterty, napi­sany sied­mio­punk­tową czcionką Old English. Według niego sfał­szo­wa­nie wyniku ostat­nich wybo­rów dowio­dło, że demo­kra­cja nie działa. Trzeba nam przej­ścia na faszyzm, ale taki bez nazi­stów, dowo­dził stu­dent. Się­gnęła po dłu­go­pis z czer­wo­nym wkła­dem. Dopi­sała: Cooo??? Nie ma faszy­zmu bez nazi­stów, tak jak nie ma masła orze­cho­wego bez orzesz­ków ziem­nych!

Mimo tych wszyst­kich prac, mimo ludzi na zewnątrz i faktu, że miała męża, który wróci z pracy, a także dzieci pię­tro wyżej, Rhea czuła się bar­dzo osa­mot­niona. Nie­ro­zu­miana i za mądra na ten świat. Przez cały ten czas jej dom oble­gały śmie­chy z wod­nej śli­zgawki. Napie­rały na kamień, drewno i szyby. Żało­wała, że nie może ich wpu­ścić.

Podob­nie jak mnó­stwo osób u schyłku wieku śred­niego, Rhea Schro­eder dzi­wiła się temu, że jej życie uło­żyło się ina­czej, niż kie­dyś ocze­ki­wała. Dora­stała zale­d­wie kilka kilo­me­trów dalej, w hrab­stwie Suf­folk, jako córka urzęd­nika sądo­wego. Jej mama zmarła młodo, na raka piersi, a tata nale­żał do tych sil­nych i mil­kli­wych. Kochał córkę za oboje rodzi­ców. Łączyła ich też szajba na punk­cie fil­mów fan­ta­stycz­no­nau­ko­wych i naj­bar­dziej zapa­mię­tała go z tych godzin, które spę­dzali na kana­pie, oglą­da­jąc wszystko jak leci, od Dnia try­fi­dów po Ody­seję kosmiczną dla ubo­gich, czyli Czarną dziurę.

Gdy była dziec­kiem, przy­jaź­nie nie przy­cho­dziły jej łatwo, za to suk­cesy szkolne wprost prze­ciw­nie. Pierw­sza w rodzi­nie ukoń­czyła szkolę poli­ce­alną – SUNY w Old West­bury. Pierw­szą pracę dostała jak wszy­scy, przy sprze­daży w gale­rii han­dlo­wej. Tata, dzięki swoim powią­za­niom, umie­ścił ją w szkole poli­cyj­nej. Za wiele róż­nych oso­bo­wo­ści. Za dużo WF-u. Nie widziała sie­bie wśród glin. Rzu­ciła szkołę, tro­chę nie mogła się pozbie­rać, potem pew­nego wie­czoru przy­trzy­mała tatę, gdy scho­dził do swo­jego warsz­tatu, by pomaj­ster­ko­wać. Opo­wie­działa mu o pew­nym kie­runku stu­diów w Seat­tle. O tym, że ludzie wyra­żają sie­bie poprzez nie­do­strze­galne sygnały. O tym, że chcia­łaby je tłu­ma­czyć. Że chcia­łaby roz­wią­zać zagadkę tego, co na kogo działa. Tata oka­zał zro­zu­mie­nie. Uści­skał ją i wyznał, że postą­pił ego­istycz­nie, suge­ru­jąc pracę w pio­nie śled­czym na Long Island; chciał, żeby córka była bli­sko niego. Żeby nie musieli się roz­sta­wać.

Czuła smu­tek, że zosta­wia go samego. Ale i pod­nie­ce­nie. Jej życie zaczy­nało nale­żeć do niej. Pięć lat póź­niej Uni­wer­sy­tet Waszyng­toń­ski nagro­dził ją dyplo­mem w dzie­dzi­nie lite­ra­tury, ze spe­cja­li­za­cją z semio­tyki. Potem zatrud­nił ją na sta­no­wi­sku adiunkta. Praca była świetna. Stu­denci oka­zali się wspa­niali. Pro­fe­so­ro­wie rewe­la­cyjni. Ni­gdy nie czuła się szczę­śliw­sza.

Do tam­tego tele­fonu. Jej tata zmarł nagle, na sku­tek cho­roby, któ­rej sobie nawet nie wyobra­żała. O któ­rej ni­gdy by nie pomy­ślała. Przez ten wstrząs opu­ściła się w pracy. Smu­tek przy­tło­czył ją nie­po­ję­tym bala­stem, wręcz fizycz­nym cię­ża­rem, od któ­rego nie potra­fiła się uwol­nić. Bole­snym, tkwią­cym w niej brze­mie­niem, które zwy­kła nazy­wać mro­kiem.

Dopóki tata żył, nie cią­gnęło jej do innych ludzi. Ni­gdy nie widziała sensu w popu­lar­nym wśród kole­ża­nek z trze­ciej klasy pisa­niu do sie­bie ani w lice­al­nej odmia­nie tego zwy­czaju: wymie­nia­niu się ciusz­kami. Kogo miało wpro­wa­dzić w błąd to roz­pacz­liwe pozer­stwo? Takie przy­jaź­nie nie miały w sobie nic praw­dzi­wego. Kiedy doro­sła, rówie­śniczki, z ich mar­nymi posad­kami i bra­kiem poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, wyda­wały jej się cał­kiem obce. Trzy­mała się od nich z daleka, w oba­wie, że niska samo­ocena może być zaraź­liwa.

Po śmierci taty nie miała do kogo dzwo­nić w nie­dziele ani z kim oglą­dać wspól­nie, choćby na odle­głość, Sola­ris. Skoń­czyło się odwie­dza­nie go w święta i wspólne zestrze­li­wa­nie gli­nia­nych gołąb­ków na strzel­nicy w Calver­ton. A łączyło ich kie­dyś coś nie­wy­mu­szo­nego i dosko­na­łego. Spo­kój, nie­wy­ma­ga­jący żad­nych słów.

Szu­ka­jąc ucieczki z bez­lud­nego miesz­ka­nia i od pustych stro­nic, które miały stać się książką opartą na jej pracy dyplo­mo­wej, zaczęła zabie­rać swo­ich stu­den­tów po zaję­ciach na kawę bądź piwo. Ich zapał i pasja dawały jej uko­je­nie. Spra­wiały, że czas pły­nął odro­binę zno­śniej.

W następ­nym seme­strze zaczęła odnaj­dy­wać dawną sie­bie. Prze­bu­dze­nia nie były już tak straszne, gdyż świa­do­mość nie­obec­no­ści ojca pośród żywych prze­stała ją pory­wać z impe­tem oce­anicz­nych prą­dów. W stu­den­tach, a także w kadrze z wydziału, zaczy­nała widzieć przy­ja­ciół. Mrok ustą­pił.

I wła­śnie wtedy wyda­rzył się wypa­dek. Zrzą­dze­nie losu, abso­lut­nie nie do prze­wi­dze­nia. Nie z jej winy, ale wyszła z niego ze skrę­co­nym kola­nem. Do dzi­siaj jej doku­czało, gdy psuła się pogoda. Drugi uczest­nik ucier­piał bar­dziej. Wnie­siono prze­ciw niej pozew. Bez­za­sadny, ale mimo to dys­kre­dy­tu­jący. Rhea została prze­nie­siona na niż­sze sta­no­wi­sko, co na uczelni rów­nało się wil­czemu bile­towi. Skoń­czyło się. Świe­tlana kariera legła w gru­zach.

W jej życie wkra­dła się jesz­cze więk­sza pustka. Koniec z kawami. Koniec z piwem. Ze szkoły do domu, z domu do szkoły. Drę­czył ją ten wypa­dek. Sta­no­wił okropny błąd, z któ­rym jej umysł usil­nie pra­gnął się upo­rać.

I wła­śnie wtedy wtrą­cił się los. Do jej apar­ta­men­towca wpro­wa­dził się Fritz Schro­eder, star­szy od niej o dzie­sięć lat dok­tor che­mii z Nie­miec. Zapu­kał z pyta­niem, czy wie, jak obsłu­gi­wać tani pie­kar­nik z ter­mo­obie­giem, sta­no­wiący wypo­sa­że­nie kuchni. W różo­wej koszulce polo z posta­wio­nym koł­nie­rzem i spodniach khaki, z brą­zo­wymi pla­mami na kola­nach po jakichś labo­ra­to­ryj­nych che­mi­ka­liach, spra­wiał wra­że­nie osa­mot­nio­nego. Bez­rad­nego. Roz­bi­tego.

– Sprawdźmy – powie­działa, bo wtedy też jesz­cze nie umiała korzy­stać z takiego pie­kar­nika.

Wią­za­nia się z kimś nie miała w pla­nach. Swoją przy­szłość widziała zawsze jako pusty pokój, czy­sty i jasny, wypeł­niony jedy­nie ide­ami i uwiel­bie­nia na odle­głość ze strony współ­pra­cow­ni­ków. Nie wyobra­żała sobie, że po tym, jak zabra­kło taty, mogłaby jesz­cze z kimś dzie­lić swój czas. Nie teraz, kiedy miała przed sobą tak wiele waż­nej pracy.

Tyle że plany ule­gają zmia­nie. Kariery walą się i dru­zgo­czą. Cał­kiem się pogu­biła. I wtedy poja­wił się Fritz: mózgo­wiec, spo­ra­dycz­nie pod­da­jący się ludz­kim popę­dom. Nie­uciąż­liwy, jed­nak z krwi i kości. Ide­alny wybór.

Miał swoje małe dzi­wac­twa. Jego buty musiały być usta­wiane w okre­ślony spo­sób, nie zno­sił metek przy koszu­lach i miał pro­blemy z nad­mia­rem wosko­winy, a że nie zno­sił dotyku patycz­ków higie­nicz­nych, uży­wał wygo­to­wa­nych ręcz­nicz­ków. Jadł wszystko, cokol­wiek zna­lazł w spi­żarce, także tuń­czyka, wybie­ra­jąc go z puszki pal­cami. Budziło to w niej taką odrazę, że nauczyła się goto­wać. Ile­kroć kupo­wała sobie ubra­nia, to jemu też: kolejne spodnie khaki i koszule bez metek. Miło jest robić coś dla innych, zwłasz­cza wtedy, gdy reagują na to widoczną w sze­roko otwar­tych oczach wdzięcz­no­ścią. Poza tym sama też miała mnó­stwo wła­snych dzi­wactw. Po pro­stu lepiej je ukry­wała.

Mniej wię­cej w rok po tym, jak zaczęli się spo­ty­kać, Fritz przy­jął wysoko płatną pracę przy for­mu­la­cji per­fum w BeachCo Labo­ra­to­ries w hrab­stwie Suf­folk, przy słodko pach­ną­cych wyro­bach o takich nazwach jak Mali­nowy powab czy Fran­cu­ski jedwab, pro­du­ko­wa­nych dla taniej sieci Duane Reade. Zasu­ge­ro­wała mu mał­żeń­stwo, cho­ciaż wie­działa, że nie było mię­dzy nimi aż tak dobrze. Pod wzglę­dem uczu­cio­wym nawet nie byli sobie bli­scy. Nie zwie­rzali się sobie ani nie roz­ma­wiali o tym, co ich ukształ­to­wało. On na przy­kład nie miał poję­cia ani o Czar­nej dziu­rze, ani o mroku, ani też o wypadku, który pogrze­bał jej karierę.

A jed­nak pew­nego wie­czoru zabrał ją na samą górę wieży Space Needle; zapro­wa­dził ją na sam jej skraj.

– Nawet wśród ludzi zawsze jestem wyob­co­wany – wyja­śnił, nie patrząc jej w oczy. – Przy tobie też czuję się samotny.

Tar­gnął nią odruch wymiotny. Czyżby z nią zry­wał? Nie wie­dział, że bez niego nie będzie miała już nic? Widziała, jak stoi tam z prze­stra­szoną miną, i musiała nad sobą mocno zapa­no­wać, żeby nie zepchnąć go z gzymsu.

Wyjął z kie­szeni mały pier­ścio­nek o szli­fie typu prin­cess.

– Ale ty się o mnie trosz­czysz. Nikt dotąd tego nie robił. Znam swoje ogra­ni­cze­nia. Myślę, że to naj­lep­sze, co mogło mi się tra­fić – powie­dział. – Poza tym kocham cię.

– Wiesz co? – odparła kom­plet­nie zasko­czona. – Sądzę, że ja cie­bie też. – Tury­ści wokół nich, widząc to, bili brawo. A więc się poca­ło­wali.

Ślubu udzie­lił im sędzia pokoju. Nie było mio­do­wego mie­siąca. Jedy­nie prze­pro­wadzka na Long Island. Do kar­tonu zawie­ra­ją­cego par­tie jej nie­do­koń­czo­nej książki nie zdą­żyła się dobrać, bo wtedy już była w ciąży z Gret­chen.

Za życia przed-Frit­zo­wego roz­trzą­sała z uczel­nia­nymi geniu­szami roz­ma­ite zawi­ło­ści. Teraz całe dnie spę­dzała na Maple Street, sama z dziećmi. Malu­chy czę­sto pła­kały. Cza­sem nie wie­działa dla­czego. Nie znała prze­cież nie­mow­lę­cego języka. Było jej ciężko. Oglą­da­jąc Ter­mi­na­tora, Gwiezd­nego przy­by­sza czy Otchłań, przy­ła­py­wała się na żalu, że wszystko, co zawsze uwa­żała za durne i destruk­tywne kobiece fan­ta­zje – roje­nia o przy­ja­ciół­kach, przy­tu­la­niu się i namięt­nym sek­sie – cał­ko­wi­cie ją omi­nęło. Gło­wiła się, co było z nią nie tak, że do tego dopro­wa­dziła.

Fritz poświę­cał czas budo­wa­niu kariery. Poka­zy­wał się tylko w week­endy i wtedy, gdy odwie­dzała ich jego rodzina z Mona­chium. Kiedy on i Rhea byli razem, dopin­go­wali dzieci na meczach piłki noż­nej, zabie­rali je do gale­rii han­dlo­wej i w ide­al­nej zgo­dzie opła­cali rachunki; part­ne­rzy wza­jem­nie zna­jący sie­bie na wylot. Tyle że było to powierz­chowne. Zero wybu­chów śmie­chu, zero zwie­rza­nia się, zero ser­decz­no­ści.

Doskwie­rała jej samot­ność.

W ciągu pierw­szych dzie­się­ciu lat sporo pła­kała. Trzy­mała to jed­nak w tajem­nicy, jak uta­jony wstyd, ponie­waż była pewna, że nija­ko­ści ich mał­żeń­stwa winne jest jej nie­przy­sto­so­wa­nie. Przy­zna­jąc się Frit­zowi do poczu­cia osa­mot­nie­nia, uświa­do­mi­łaby mu prawdę: że jest popa­prana. On by się z nią roz­wiódł. Jego adwo­kat wycią­gnąłby sprawę wypadku. Wszy­scy dowie­dzie­liby się, dla­czego wyle­ciała z uni­werku. Cała Maple Street. Jeden rzut oka i by ją przej­rzeli. Poję­liby wszystko. Za nic w świe­cie.

Dla­tego ocie­rała oczy. Samot­ność pogrze­bała tak głę­boko, że zatra­ciła jej świa­do­mość. Prze­stała ją zauwa­żać.

Przez następną dekadę prze­kształ­cała się w żonę i matkę z pod­miej­skiego osie­dla. Orga­ni­zo­wała wszel­kie lokalne imprezy i oka­zy­wała serce nowym miesz­kań­com Maple Street koszy­kiem cze­ko­la­do­wych pysz­no­ści i naj­śwież­szych per­fum od Fritza. Udzie­lała się w szko­łach dzieci i urzą­dzała zbiórki na iPady oraz na nauczy­cieli pla­styki. Roz­strzy­gała spory i dema­sko­wała drę­czy­cieli. Co roku wysy­łała bożo­na­ro­dze­niowe kartki z rodziną Schro­ede­rów w odpo­wied­nio dobra­nych swe­trach, adop­to­wała raka ze szkol­nej hodowli, a więk­szość wie­czo­rów do późna spę­dzała z cór­kami, gdyż nie­odmien­nie któ­raś z nich miała jakiś kry­zys.

Przej­mo­wała się per­fek­cjo­ni­zmem Gret­chen i nie­śmia­ło­ścią Fritza juniora, którą ten naj­pierw leczył obja­da­niem się, a teraz innymi spo­so­bami. Chwiej­no­ścią Shelly oraz jąka­niem się Elly, z któ­rym od tam­tej pory udało się upo­rać. Czwórka dzieci to dużo. Ale dobrze sobie z nimi radziła. Wycho­wy­wała je na lubiane, zdrowe i bystre. Nauczy­ciele ją chwa­lili. Sąsie­dzi rów­nież. Ubie­rała się jak nale­żało, u Eileen Fisher, goto­wała pożyw­nie i dbała o to, by mieć odpo­wied­nio szczu­płą syl­wetkę. Odgry­wała tę rolę, aż zaczęła się w nią wczu­wać. Aż się z nią utoż­sa­miła.

Zaraz po tym, jak jej naj­młod­sza lato­rośl poszła do pod­sta­wówki, zatrud­niła się jako wykła­dowca kon­trak­towy, pro­wa­dzący zaję­cia z pisa­nia w języku angiel­skim w lokal­nej szkole poma­tu­ral­nej, Nassau Com­mu­nity Col­lege – na jedy­nej posa­dzie, jaką mogła objąć z taką plamą na życio­ry­sie. Przez więk­szość czasu to wystar­czało. Spo­ra­dycz­nie jed­nak dawał o sobie znać mrok. Będąc sama, nie­uf­nie śle­dziła swoje odbi­cie w lustrze, spie­ra­jąc się z wyobra­żo­nym wro­giem (a świ­rów, na któ­rych się wku­rzała, ni­gdy nie bra­ko­wało) albo tylko roz­cze­sy­wała Shelly włosy, i pytała w myślach: Kim jest ta wście­kła baba?

Prze­ra­żało ją to.

Kiedy w zeszłym roku jej pier­wo­rodna wyje­chała na stu­dia na Uni­wer­sy­tet Cor­nella, Rhea ciężko to znio­sła. Cie­szyła się ze względu na Gret­chen, ale świe­tlana przy­szłość córki zda­wała się potę­go­wać ciem­ność wokół niej samej. Co ją czeka, gdy wszyst­kie dzieci się roz­jadą, a jej zosta­nie nie­na­pi­sana od trzy­dzie­stu lat roz­prawa i Fritz senior, Nad­zwy­czajny Kapi­tan Wosko­wina? Chęt­nie zerwa­łaby ze swoim życiem, po pro­stu ucie­kła. Wje­cha­łaby samo­cho­dem do Oce­anu Atlan­tyc­kiego. Wal­nę­łaby w biurko szefa wypo­wie­dze­niem. Sia­dłaby okra­kiem na swoim mężu tępaku, który ni­gdy nie zabrał jej na tańce, i wrza­snęła: „Kto dłu­bie w uszach ręcz­nicz­kiem? To obrzy­dliwe!”. Chęt­nie spra­wi­łaby sobie procę, a z Maple Street zro­biła strzel­nicę, jedy­nie po to, żeby uwol­nić się od tych małych, głu­pich ludzi­ków i ich cia­snych, dur­nych świa­tów.

Mogło się tak stać. Mało bra­ko­wało, żeby coś w niej pękło, żeby utra­ciła wszystko. I znów, jak wtedy, gdy do jej apar­ta­men­towca wpro­wa­dził się Fritz, doszło do inge­ren­cji losu. W domu obok zamiesz­kali Wilde’owie. Tego, co wyda­rzyło się tam­tego dnia, gdy pierw­szy raz zoba­czyła Ger­tie, Rhea nie potra­fiła wytłu­ma­czyć ina­czej niż magią. Jesz­cze jedna out­si­derka. Nie­pa­su­jąca do tego życia pięk­ność. Na Ger­tie Rhea zro­biła ogromne wra­że­nie. „Pani jest taka mądra i cie­pła – powie­działa tamta w dniu, w któ­rym się poznały. – Praw­dziwa kobieta suk­cesu”. Rhea pojęła wtedy, że jeśli na Maple Street miesz­kał ktoś, przed kim mogłaby odsło­nić swoje praw­dziwe uczu­cia, była nim ta pro­sto­duszna ślicz­notka. Ger­tie Wilde, tak czy ina­czej, miała oka­zać się dla niej wyba­wie­niem.

Rhea zabie­gała więc o uwagę Ger­tie, zapra­szała ją na kola­cje i wspólne grille w parku. Przed­sta­wiała ją sąsia­dom. Zadbała, by ich dzieci bawiły się razem, i dzięki temu Ekipa zaak­cep­to­wała nowych kum­pli. Wzbu­dze­nie w ludziach sym­pa­tii do Ger­tie nie było łatwą sprawą. Dom tej kobiety nie nale­żał do czy­stych i schlud­nych. To, że ich prze­pro­wadzka zbie­gła się z epi­de­mią owsicy, nie mogło być przy­pad­kiem. Cała ulica dra­pała się tygo­dniami.

Co gor­sza, dzieci Ger­tie, z ich nie­wy­pa­rzo­nymi języ­kami, ganiały samo­pas. Larry oka­zał się stuk­nię­tym nad­wraż­liw­cem, który nie roz­sta­wał się z lalką i cho­dził w kółko. Do tego ta Julia. Jak tylko się wpro­wa­dzili, ukra­dła tacie paczkę par­lia­men­tów i nauczyła resztę dzieci palić. Gdy rodzice ją przy­ła­pali, kazali jej cho­dzić z nimi od drzwi do drzwi, wyja­śnia­jąc wszyst­kim rodzi­com dzieci z Ekipy, co zro­biła. Rhei było żal zapła­ka­nej, zawsty­dzo­nej Julii. Jak można było zmu­sić dziecko do cze­goś takiego? Wystar­czyłby pro­sty, roze­słany przez Ger­tie mejl z wytłu­ma­cze­niem wszyst­kich oko­licz­no­ści zda­rze­nia – i tyle!

Na przed­mie­ściach przy­zna­wa­nie się do winy ni­gdy nie wycho­dzi na dobre. Jest zbyt kon­kretne. Powiesz „Prze­pra­szam”, a ludzie się tego ucze­pią i ci nie odpusz­czą. O wiele lepiej jest pomi­nąć wybryki mil­cze­niem. Zatu­szo­wać winę, gdy już się zawini.

Poja­wie­nie się w drzwiach wszyst­kich Wilde’ów dodało całej sytu­acji nie­po­trzeb­nego dra­ma­ty­zmu. Sąsie­dzi, w poczu­ciu, że powinni zare­ago­wać, wyka­zu­jąc swoje kom­pe­ten­cje rodzi­ciel­skie, wpa­so­wali się w ten dra­ma­tyzm. Durna Linda zabrała swoje bliź­nięta do leka­rza, żeby zba­dał im płuca. Hestio­wie zasta­na­wiali się, czy nie zgło­sić Wilde’ów do służby ochrony praw dziecka. Mar­gie i Sal­lie Walsh zapi­sały Char­liego na kurs pro­fi­lak­tyki zdro­wot­nej o nazwie Nasze orga­ni­zmy – nasza odpo­wie­dzial­ność. Cat Hestia, sto­jąc w progu, skrzy­czała Julię, tłu­ma­cząc, że nie jest na nią zła, tylko roz­cza­ro­wana. Nie spo­dzie­wała się bowiem, że taki dzień kie­dyś nadej­dzie. Papie­rosy są tok­syczne! Jest w nich arsze­nik!

Nikt z nich chyba nie rozu­miał, że nie cho­dziło tu o pale­nie. Julia zwę­dziła papie­rosy, żeby zdo­być uzna­nie Ekipy. Żeby zapra­co­wać na przy­jaźń. Błęd­nie oce­niła to towa­rzy­stwo. To nie były zaułki Bro­oklynu. Dla tych dzieci super były pro­gramy dla osób uzdol­nio­nych i lek­cje gry na instru­men­tach metodą Suzuki. Par­lia­menty palili tylko ludzie po wyro­kach, pro­sty­tutki i, jak się oka­zało, nowi sąsie­dzi spod sto szes­nastki. Nie zorien­to­wała się, a i doro­śli Wilde’owie to prze­oczyli, że miesz­kańcy Maple Street prze­jęli się czymś innym niż zagro­że­nie zdro­wotne. Gdyby o nie cho­dziło, nie urzą­dza­liby sobie teraz śli­zgawki. Cho­dziło o fakt, że pale­nie papie­ro­sów świad­czy o total­nym braku klasy.

Mimo tego wszyst­kiego Rhea trzy­mała stronę Ger­tie Wilde, dopóki reszta Maple Street, jedna rodzina po dru­giej, nie ska­pi­tu­lo­wała. Miło było robić coś dla kogoś innego, a zwłasz­cza dla osoby tak pięk­nej jak Ger­tie. Blask roz­ta­czany przez taką przy­ja­ciółkę jakby się udziela. Sta­jąc bli­sko, można zoba­czyć sie­bie w jej per­fek­cyj­nie zro­bio­nych oczach.

Przy­naj­mniej raz w mie­siącu piły wino na obu­do­wa­nej weran­dzie u Rhei, sypiąc dow­ci­pami o robie­niu kupy i „innymi głu­po­tami, jakie wyga­dują dzieci!” oraz o bez­na­dziej­nych mężach, któ­rzy robią się marudni bez zro­bie­nia im laski raz w tygo­dniu. Ta część, w przy­padku Rhei, była stwa­rza­niem pozo­rów. Przy­sta­wała na nie­czę­ste nale­ga­nie Fritza na seks w pozy­cji misjo­nar­skiej, ale nawet w daw­nych cza­sach rand­ko­wa­nia usta nie odgry­wały znacz­niej­szej roli, bo i cało­wa­nia nie było.

Sta­ra­nia Rhei docze­kały się nagrody. Ger­tie w końcu opu­ściła gardę. Ze łzami w oczach, zni­ża­jąc głos, wyznała, co ją naj­bar­dziej drę­czyło:

– Za pierw­szym razem dopiero co skoń­czy­łam trzy­na­ście lat. On pro­wa­dził kon­kurs pięk­no­ści, a moja maco­cha powie­działa, że muszę, żeby zdo­być pie­nią­dze na czynsz. Po wszyst­kim usły­sza­łam od niego, że mnie kocha, ale wie­dzia­łam, że to nie­prawda. Póź­niej ni­gdy nie odma­wia­łam. Za każ­dym razem widzia­łam w tym nową szansę na to, żeby w końcu było jak trzeba. Że zmie­nię wszystko na lep­sze, spra­wia­jąc, że któ­ryś mnie poko­cha. Że będzie dla mnie dobry i o mnie zadba. Żebym już nie musiała miesz­kać z maco­chą. Ale ni­gdy do niczego takiego nie doszło. Dopóki nie poja­wił się Arlo. Jestem mu za to ogrom­nie wdzięczna.

Zwie­rzyw­szy się, Ger­tie zauwa­żal­nie okla­pła; jej brze­mię zelżało. Rhea rozu­miała, dla­czego ludzie potrze­bują przy­ja­ciół. Chcą, żeby ich widziano, znano i bez­wa­run­kowo akcep­to­wano. Och, jakże pra­gnęła takiego odcią­że­nia. Ale i bar­dzo się go bała.

Tam­tego jed­nego wie­czoru, z jazgo­tem sza­le­ją­cych dzieci w tle, wytwo­rzyły mię­dzy sobą ogrom zaufa­nia. Rhea zary­zy­ko­wała i wyja­wiła prawdę o sobie:

– Fritz mnie grzmoci. To boli i ni­gdy mi się nie podo­bało… Ty to lubisz? Ni­gdy bym nie przy­pusz­czała, że takie będzie moje życie. A ty, Ger­tie, tego się spo­dzie­wa­łaś? Lubisz to? Widzę, że nie. Chcia­łam, żeby­śmy się zaprzy­jaź­niły, jak tylko cię zoba­czy­łam. Nie jestem taka piękna jak ty, ale mam w sobie coś szcze­gól­nego. Znam się na czar­nych dziu­rach. Widzę, że chcesz gdzieś uciec. Ja tak samo. Możemy dodać sobie wza­jem­nie odwagi… Shelly nie potrafi zadbać o włosy. Wner­wia mnie to. Chcia­ła­bym z tobą o tym pomó­wić, bo wiem, że lubisz Shelly. Wiem, że mnie lubisz. I że nie będziesz mnie osą­dzała. Cza­sem wyobra­żam sobie, że jestem olbrzymką. Roz­gnia­tam całą moją rodzinę na mia­zgę. Życzę im śmierci po to, żeby się uwol­nić. Odejść od nich nie mogę. Jestem prze­cież matką. Nie wolno mi ich opu­ścić. Za to ich nie­na­wi­dzę. Czy to nie okropne? Boże, czy nie jestem potwo­rem?

Umil­kła, led­wie zoba­czyła zgrozę w załza­wio­nych oczach Ger­tie.

– Nie mów tak. Roz­bi­jesz sobie dom.

Potem padło jesz­cze wię­cej słów. Uprzej­mo­ści i zmiana tematu. Rhea niczego nie zapa­mię­tała. Tamto wyda­rze­nie wto­piło się w mrok i zapa­dło w nią roz­mytą nie­pa­mię­cią o gnie­wie.

Nie­długo po tam­tym wie­czo­rze Ger­tie oznaj­miła, że jest w ciąży. Lekarz zale­cił jej rezy­gna­cję z popi­ja­nia mal­becu na weran­dzie, spo­ty­kały się więc znacz­nie rza­dziej. Bar­dziej zajęta była pracą oraz dziećmi i dawała do zro­zu­mie­nia, że tak się po pro­stu zło­żyło, ale Rhea wie­działa swoje: poka­zała jej praw­dziwą sie­bie, a Ger­tie z taką nią nie chciała mieć do czy­nie­nia.

Za coś takiego nale­żał się odwet. Rhea prze­stała więc machać do Ger­tie na powi­ta­nie i nie odpo­wia­dała już na ese­mesy. Kiedy mimo to nie poczuła się lepiej i po tym, jak nie­pa­mię­tliwa Ger­tie nawet nie zauwa­żyła jej chłodu na grillu z oka­zji Dnia Pamięci Naro­do­wej, ude­rzyła moc­niej. Powie­działa ludziom, że Arlo ma pro­blem z hero­iną. Że stąd te tatu­aże na obu jego ramio­nach. Miały ukryć bli­zny po wkłu­ciach. Opo­wie­działa o Ger­tie i wszyst­kich tam­tych face­tach. Że to prak­tycz­nie dziwka. Wyja­wiała wszystko, każ­demu, kto nad­sta­wił uszu.

Im wię­cej snuła tych opo­wie­ści, tym bar­dziej prze­kształ­cała prze­szłość. Na nowo inter­pre­to­wała każde swoje wcze­śniej­sze spo­tka­nie z Ger­tie i jej rodziną, każdy osąd, któ­rego doko­nała.

Arlo, na przy­kład, był wrza­skliwy. Głos miał grzmiący. Widać było, jak Larry, wraż­liwy na dźwięki, kuli się, ile­kroć to sły­szy. Mimo to Arlo wcale się nie kon­tro­lo­wał. Wrzesz­czał dalej, jakby go nie obcho­dziło, że spra­wia ból wła­snemu synowi. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące było to, że Ger­tie wpro­wa­dzała masę zaka­zów. Jeśli żar nie lał się z nieba, Julii nie było wolno nosić jed­no­cze­śnie koszu­lek z krót­kimi ręka­wami i szor­tów, bo za wiele by odsła­niała. I nie było mowy o bikini, w żad­nym wypadku. Jeśli dzie­cięce zabawy wyma­gały prze­bie­ra­nek, musiała zmie­niać ubra­nie w łazience. Nie wolno jej było samej, czy nawet z Shelly, cho­dzić na auto­bus. Jedy­nie pod opieką kogoś doro­słego. Dla­czego Ger­tie pod­cho­dziła do tego tak ner­wowo? Co takiego, nie­zna­nego nikomu innemu, wie­działa o zagro­że­niach sek­su­al­nych, czy­ha­ją­cych na Maple Street?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki