Dobra żona - Elizabeth Buchan - ebook

Dobra żona ebook

Elizabeth Buchan

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Bohaterka nowej książki Elizabeth Buchan nie staje w obliczu kryzysu wieku średniego z powodu pojawienia się młodszej konkurentki. Fanny Savage, mężatka o dwudziestoletnim stażu, powoli dochodzi do wniosku, że życie nie układa się tak, jak to sobie jako młoda dziewczyna zaplanowała, i nie przynosi oczekiwanej satysfakcji, z mniej oczywistych powodów. Po pierwsze, jedyna córka Chloё rozpoczyna studia prawie na drugim końcu świata, po drugie, wspieranie męża Willa we wspinaczce po szczeblach politycznej kariery to już tylko wykonywanie rutynowych czynności, a w dodatku - drastyczne ograniczenia stylu i sposobu bycia. Życie w cieniu sławnej osoby wiąże się wszak z wieloma wyrzeczeniami, a pozornie nieistotne szczegóły, takie jak nieodpowiedni makijaż czy motyw „love” powtarzający się na sukience, mogą urastać do rangi powodów nieobecności męża w wyborach kolejnej kadencji. Każda publiczna manifestacja poglądów żony musi też pozostawać w ścisłym związku z polityką mężowskiej partii, choć często to właśnie jej wiedza i sumienie mogą narzucać mniej czarno-białe rozwiązania. Fanny powraca więc pamięcią do kilku istotnych spraw w swoim życiu, których wartość zaczęła blaknąć z chwilą, gdy stanęła na ślubnym kobiercu – przede wszystkim do włoskich korzeni swojego rodu i, co się z tym wiąże, do pracy dla ukochanego ojca prowadzącego firmę winiarską. Podróż do słonecznej Italii, którą odbywa, nabiera dodatkowego dramatycznego znaczenia: Fanny bowiem nie tylko odwiedza toskańskie winnice, rozkoszuje się starym domem i urokami życia na włoskiej prowincji, ale odzyskuje wewnętrzną równowagę, by podjąć decyzję o tym, jak dalej potoczy się jej życie osobiste. I nie chodzi tu już tylko o to, czy będzie nadal dobrą żoną, podporządkowującą całe swoje życie karierze męża, lecz raczej o to, czy będzie jego żoną w ogóle.
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Rok wydania: 2005

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ELIZABETH BUCHAN

Dobra żona

tłumaczyła Beata Hrycak

n i e b i e s k a

s t u d n i a

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

The Good Wife

 

 

Copyright © Elizabeth Buchan, 2003

Ali rights reserved

 

 

Copyright © for the Polish edition by STILO, Warszawa 2005

Cover artwork by Helen Chapman

 

 

Redaktor

Hanna Koźmińska

 

 

Cytat z Pisma Świętego pochodzi z: Pismo Święte Starego i Nowego

Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1980.

W tradycji angielskojęzycznej w cytowanym wersecie Pisma Świętego

zamiast pereł występują rubiny. Ze względu na nawiązanie do cytatu

i zachowanie spójności tekstu, pierścionek z rubinem głównej bohaterki

książki został w polskim przekładzie zamieniony na pierścionek z perłą.

 

 

Wydanie I

ISBN 83-921512-1-6

 

 

wydawnictwo

niebieska studnia

[email protected]

 

 

Skład i łamanie: STILO

Druk i oprawa:

Łódzkie Zakłady Graficzne

Dla Margot

Jej wartość przewyższa perły.

Księga Przysłów 31, 10

Podziękowania

Wielkie podziękowania należą się Vanessie Hannam i Deborah Stewartby za ich życzliwość, hojnie poświęcony czas i cierpliwość przy odpowiadaniu na pytania dotyczące życia żony parlamentarzysty. Wszelkie ewentualne błędy zawinione są wyłącznie przeze mnie. Jestem także szalenie wdzięczna Emmie Dally za przesłanie mi książki Complete Wine Course autorstwa Kevina Zraly’ego (Sterling Publishing, Nowy Jork). Szczegóły do opisu (wymyślonej przeze mnie) Casa Rosa oraz zwiedzania etruskich grobowców zapożyczyłam z następujących publikacji: Under the Tuscan Sun Frances Mayes (Bantam Books), War in the Val d’Orcia Iris Origo (Cape) oraz z An Italian Education Tima Parksa (Vintage), natomiast informacje i anegdoty związane z życiem parlamentarzysty z Breaking the Code Gylesa Brandretha (Phoenix). Z przeprosinami także dla Jane Austen. Ogromne podziękowania należą się również moim wspaniałym wydawcom Louise Moore i Christie Hickman, Hazel Orme – jak zwykle – Stephenowi Ryanowi, Keithowi Taylorowi, Sarah Day oraz pozostałym członkom zespołu Penguin Books. Także mojemu agentowi Markowi Lucasowi, Janet Buck oraz, oczywiście, Benjie, Adamowi i Eleanor.

1

To powszechnie znana prawda, że szczęście jednej osoby często bywa okupione cudzym nieszczęściem.

Mojego męża Willa, polityka w każdym calu, niezupełnie to przekonywało. Twierdził, że poświęcenie w imię wspólnego dobra wystarcza samo w sobie, by uszczęśliwić każdego bez wyjątku. A ponieważ Will poświęcił znaczący kawał życia rodzinnego pogoni za własnymi ambicjami – najpierw jako dobrze zapowiadający się deputowany, potem członek nadzwyczajnej komisji w ministerstwie finansów, następnie minister, a od niedawna kandydat na stanowisko ministra skarbu – powinien być absolutnie szczęśliwy.

I chyba był.

Aja?

Takiego pytania dobra żona zadawać pewnie nie powinna.

Niektórzy zagadnięci, co to znaczy „być dobrym”, odpowiadają: „Mówić prawdę”. Jeśli jednak myśliwy zapyta, w którą stronę umknął lis, a my udzielimy odpowiedzi zgodnej z prawdą, czy będzie to równoznaczne z byciem dobrym?

W dziewiętnastą rocznicę naszego ślubu obiecaliśmy sobie z Willem zachowywać się normalnie. Z tej okazji Will zabrał mnie do teatru, zamówił szampana, pocałował czule i wzniósł toast:

– Za życie małżeńskie.

Oglądaliśmy Dom lalki Ibsena, przedstawienie, które cieszyło się ogromnym zainteresowaniem. Chociaż widziałam, że Will jest ledwie żywy ze zmęczenia, siedział nieruchomo i sztywno na fotelu, nie rozluźniając się nawet wtedy, gdy przygasły światła. Proste plecy były częścią narzuconej sobie dyscypliny, która nakazywała nigdy nie tracić czujności w miejscu publicznym. Mimo że poczyniłam niejakie postępy, nadal pozostawałam w tej sferze daleko w tyle. To takie kuszące, by osunąć się w fotelu, podwinąć spódnicę i śmiać się, gdy dzieje się coś zabawnego – a nasze życie często bywało aż zbyt zabawne. Politycy, ambasadorowie, wyborcy, spotkania towarzyskie połączone z charytatywną zbiórką pieniędzy przed południem, kolacje, uroczystości państwowe... niezwykły, barwny kram wypełniony po brzegi ambicjami i naiwnością, porażkami i sukcesami.

Z konieczności Will śmiał się powściągliwie – na tyle powściągliwie, że zarzuciłam mu kiedyś, że zatracił umiejętność śmiania się wskutek braku praktyki. Na jego ustach błąkał się zaledwie cień uśmiechu, kiedy wyjaśniał, że jeden drobny błąd w koncentracji może zaprzepaścić lata pracy.

Zerknęłam na niego ukradkiem spod powiek, które ciągle jeszcze piekły po odbywanej regularnie porannej wizycie w salonie piękności. Nakładanie henny na rzęsy było koniecznością, ponieważ przy każdym wybuchu wesołości łzawiły mi oczy. Na początku kariery Willa jego czujny i wierny sekretarz Mannochie był zmuszony podejść do mnie w trakcie któregoś spotkania z wyborcami i szepnąć dyskretnie: „Pani S., tory kolejowe”, co znaczyło, że rozmazał mi się tusz. Nie pozostało mi wówczas nic innego, jak tylko zbyć wszystko śmiechem, przemknąć czym prędzej do najbliższego lustra i błyskawicznie poprawić makijaż. Z biegiem czasu coraz bardziej spalałam się wewnętrznie z powodu codziennego przypominania o moich fizycznych niedoskonałościach – a lustro rejestrowało każdy mankament. Cóż to za udręka, że trzeba uciekać się do forteli, lecz utrzymanie ciała w dobrej formie to konieczność, zwłaszcza kiedy dziewczyna... szczególnie kiedy kobieta liczy sobie lat czterdzieści i trochę ponad.

Ubrana w połyskliwe, blade błękity Nora pojawiła się na scenie, a jej małżonek spytał z niepokojem:

– Cóż się stało mojej małej ptaszynie?

Will dotknął mojej dłoni, lewej, tej, na której nosiłam ślubną obrączkę oraz skromny pierścionek z perłą, który razem wybraliśmy. Perła była niewielka, ponieważ od niedawna zaręczona, promieniejąca miłością i nadzieją na wspólne szczęście i wzajemną harmonię,nie chciałam, by mój przyszły mąż za bardzo się na mnie wykosztował. Trzeźwe spojrzenie z perspektywy czasu to rzecz nieoceniona – dopiero później doszłam do wniosku, że w wypadku biżuterii skromność nie popłaca. Dotyk jego dłoni był obcy, nieomal dziwny, przywykłam jednak i do tego, więc nie przywiązywałam do owego faktu istotnej wagi. Pod pozorną obcością kryły się lata małżeństwa, które nas ze sobą łączyły. I to nie podlegało dyskusji.

Pod koniec przedstawienia odziana nadal w blade błękity Nora oznajmiła:

– Nie wierzę już w cuda.

Odgłos otwierających się i zamykających za nią drzwi domu przywodził na myśl zatrzaskującą się bramę więzienia.

– Fanny, kochana, błagam o przysługę... Wiem, wiem, zawdzięczam ci więcej, niż potrafię zliczyć, ale powiedz tak. Proszę.

Nazajutrz samochód ministerialny zabrał nas z naszego apartamentu w westminsterskiej rezydencji i zawiózł do kościoła w Stanwinton na pogrzeb Pearl Veriker. Stanwinton był okręgiem wyborczym Willa w środkowej Anglii i zarówno w sensie geograficznym, jak i metaforycznym balansował gdzieś pomiędzy dekadenckim, kawiarnianym południem a profesjonalną północą zamieszkaną przez ludzi z krwi i kości. Natomiast Pearl Veriker, poprzednia przewodnicząca organizacji partyjnej w Stanwinton, była niegdyś zmorą mojego życia.

Sięgnęłam po notes.

– Będzie mi potrzebny?

Will wyprostował się, chwytając za oparcie.

– Mówisz bardzo oficjalnym tonem. Dobrze się czujesz?

Mogłam odpowiedzieć: „Czuję się tak, jakby rozwałkowano mnie na placek tak cienki, że niemal przezroczysty. Stań i popatrz przeze mnie – zobaczysz moje udręczone serce”. Zamiast tego, doskonale wyszkolona w sztuce zachowywania pozorów, odparłam:

– Dobrze.

Samochód zatrzymał się na światłach. Spojrzałam przez okno na plakat przedstawiający pannę młodą w bieli z długim, cienkim jakmgiełka welonem, przez który prześwitywały diamentowe kolczyki. Napis głosił: „Na zawsze”.

Kiedy poślubiłam Willa, nie miałam pojęcia, jak drobne uniki i kłamstewka pomagają znosić codzienność. Nasz partnerski związek miał być niczym przejrzysty strumień, w którym oboje będziemy się przeglądać i z którego oboje będziemy czerpać energię. Piękna idea, nie zdawałam sobie jednak sprawy, że gdybyśmy mogli zarzucić sieci w tę skrzącą się wodę, wyłowilibyśmy z niej wcale nie dorodną, krzepką prawdę, lecz ławicę maleńkich, niewinnych kłamstw, a sporadycznie również podłe, tnące jak brzytwa łgarstwo.

Auto ruszyło spod świateł pełnym gazem. Zagadnęłam:

– Will, o co chciałeś mnie zapytać?

Sprawiał wrażenie skrępowanego.

– Nie mogłabyś przypadkiem objąć za mnie dyżuru w dwie kolejne soboty? Robisz to tak znakomicie.

Za wymówkę posłużył, naturalnie, kalendarz ministerialny, który liczył się ponad wszystko. Jedyne, czego wymagano ode mnie w trakcie dyżuru, to wysłuchanie mało istotnych opowieści o zakłócaniu porządku publicznego i codziennych niesprawiedliwościach – lekarskie niedopatrzenie, nieznośny sąsiad, błędnie naliczony rachunek za gaz – oraz przedstawienie raportu. Bardzo często rozwiązanie problemów sprowadzało się do kontaktu z właściwymi ludźmi. Zajmowali miejsce na szczycie piramidy, a Will zadbał o to, by znać ich wielu, co było jak najbardziej praktycznym rozwiązaniem.

– Zrobisz to, Fanny?

– Oczywiście.

I po sprawie. Kiedy obradował parlament, Will w dni powszednie mieszkał w Londynie. Gdy Chloe, nasza córka, była młodsza, nie widywaliśmy się czasem tygodniami, teraz jednak miała lat osiemnaście, mogłam więc bywać w Londynie regularnie. O proszonych kolacjach u Savage’ów zawsze było głośno, co przypisywałam serwowanemu na nich wybornemu winu. W dawnych czasach Will jeździł do Stanwinton w każdy weekend, by zabiegać o względy swoich wyborców oraz naszej rodziny (w takiej właśnie kolejności).

Teraz, kiedy objął stanowisko ministra, jego wizyty stały się mniej przewidywalne – jeśli miał chwilę wolnego czasu, upływała ona na rozmyślaniach nad budżetem.

Uśmiechnął się do mnie, pewny siebie w oficjalnym ubraniu.

– Bardzo ci dziękuję – rzekł swoim urzędowym tonem.

– Nie jestem twoim wyborcą – poinformowałam go – tylko twoją żoną.

Will przeszedł jedną ze swych szybkich jak błyskawica przemian i zrzucił skórę polityka, by stać się prawdziwym sobą.

– I chwała Bogu – skwitował.

Trumna musiała sporo ważyć, ponieważ pracownicy zakładu pogrzebowego z trudem manewrowali nią w nawie kościoła. Na wieku ułożono kompozycję z czerwonych róż i zielonych euforbii, pastor był przyodziany w złoto i biel. Ładny widok. Pearl Veriker, urodzona despotka, zmierzała na spotkanie Stwórcy w odpowiednio barwnym stylu, powalona przez atak serca w głównej siedzibie partii – taką śmierć pewnie sama by sobie wybrała. Nie miałam cienia wątpliwości, że doceniłaby to widowisko, zwłaszcza ścisłe przestrzeganie hierarchii przy zajmowaniu miejsc w ławkach. Wiem z doświadczenia, że zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy poseł bieżącej kadencji wraz z małżonką idą przynajmniej dziesięć kroków za miejskimi dygnitarzami, ponieważ jednak Will awansował, przeprowadzono pospieszne przetasowanie i tego dnia przyznano nam status zasiadających w pierwszej ławce.

Nad ołtarzem dominowało okno witrażowe przedstawiające procesję pielgrzymów zmierzających do odległego raju. Aureole ponad głowami kilku mężczyzn sugerowały, że oni zostali już świętymi. Inni mężczyźni oraz kobiety wyglądali na wyczerpanych i zdumionych, że w ogóle jest jakaś nadzieja na osiągnięcie ostatecznego celu wędrówki. Przez lata bliskich – z konieczności – obserwacji zmienili się moi ulubieńcy na witrażu. Gdy byłam panną młodą, podobał mi się silny, wyglądający na śmiałka rycerz na czele procesji. Teraz moja uwaga skupiała się raczej na maleńkim piesku, który wlókł się za zakonnicą obleczoną w zamiatający ziemię czarny habit. Ale o wszystkich martwiłam się tak samo. Musiało być im ciężko bez czystych ubrań, ulubionej poduszki, szklanki mleka na dobranoc.

Mój kapelusz z szerokim rondem, czarny i nieszczególnie dowcipny – kupiony w Harrodsie specjalnie na takie okazje – był nieco przyciasny.

– Kochanie, głowa spuchła ci od pochwał – rzucił Will, gdy usiłowałam wcisnąć go na czoło.

Ta uwaga nie była tak żartobliwa, jak mogłoby się zdawać. Nawet teraz, po niemal dwóch dekadach zasiadania w parlamencie, Will potrafił być zazdrosny o swój elektorat. W milczeniu starałam się zapanować nad wzburzonymi emocjami, tak jak uczyniłabym w przeszłości. Ostatnimi czasy stałam się jednak mniej elastyczna, mniej przychylna, bardziej chmurna.

– Zasłużyłam na nie, Will – warknęłam.

Will zdębiał.

– Ależ oczywiście.

Świadoma, że znajduję się pod ostrzałem obserwacji, poprawiłam rondo kapelusza, zyskując tym samym lepszy widok na przeciwległą ławkę. Ponieważ poddawanie się obserwacji należało do moich obowiązków, starannie wybrałam strój. Czarny dopasowany kostium, który nie epatował ekstrawagancją, pantofle na umiarkowanie wysokich obcasach i pomadka w ciepłym, przyjaznym kolorze. Efekt – kobieta elegancka, inteligentna (ale bez przesady), zaangażowana, godna zaufania, obznajomiona z rolą. Dobra żona. Wiem, ponieważ uzyskanie stosownego wizerunku wymagało kilku prób i więcej niż kilku wyrzuconych strojów.

Will szturchnięciem sprowadził mnie na ziemię. Uczynił to w sposób bardziej życzliwy i czuły niż władczy. Mój mąż i ja stosowaliśmy system delikatnego trącania łokciem, dźgnięć przypominających nam o powinnościach, zadaniach, partnerstwie. Początkowo ja także rozdawałam szturchańce. Teraz z rozmaitych powodów stałam się raczej osobą szturchaną – sądziłam jednak, że i to z czasem się zmieni.

Przez krótką chwilę pozwoliłam dłoni spocząć na jego udzie ze świadomością, że tym obrazoburczym, dwuznacznym dotykiem wzbudzę jego niepokój.

Po drugiej stronie Willa siedział Matt Smith, nowy przewodniczący organizacji, który obnosił się ze swoimi stopniami naukowymi z uniwersytetów Warwick i Harvarda i miał duże doświadczenie jako członek zespołu doradców. Nosił lniane garnitury, koszule bez kołnierzyków i sznurowane buty, rozprawiał na temat zmieniających się wzorców głosowania oraz grup dyskusyjnych. Był, jak twierdził, profesjonalistą.

Po mojej drugiej stronie Chloe skubała skórki lewej dłoni, na której ostentacyjnie nosiła pięć srebrnych pierścionków, w tym pierścionek na kciuk przywieziony przez kuzyna Sachę z ostatniego występu na północy kraju.

– Łażenie na pogrzeby starych zgredów to twój obowiązek, nie mój! – huknęła na Willa. – Poza tym ja w Boga nie wierzę.

– Co stawia cię pośród większości – zauważył Will nie bez racji, po czym przywołał ją do porządku.

Przypuszczam, że każde życie – czy to przeżyte wspólnie z kimś, czy w pojedynkę – jest naznaczone elementami kompromisu niczym szarpanymi, krwawiącymi ranami. A czasem również tępym bólem cichego męczeństwa.

Chloe utkwiła rozmarzone spojrzenie w pielgrzymach. Była mniejszą, nieskończenie delikatniejszą wersją swojego ojca, o jasnych włosach i ciemnych oczach. Pewnego dnia wyrośnie na piękność, a ta zapowiedź budziła we mnie głęboką, absolutną przyjemność.

Wierni odśpiewali hymn Ślubuję ci, kraju mój, a Will ochoczo wygłosił mowę. Słuchałam jednym uchem – jego osobista sekretarka zdążyła już zadzwonić i poprosić o kilka słów na temat zmarłej. „Miała wielkie serce” – odparłam, zdążyłam ją bowiem polubić.

– Kochanie – skomentował później Will – to nie było najszczęśliwsze określenie.

Znowu napadłam na niego bez ostrzeżenia.

– Zamknij się, Will. Po prostu się zamknij. Błagam.

– Co się z tobą dzieje, Fanny? – spytał lekko oszołomiony, trochę poirytowany.

Po nabożeństwie Chloe się ulotniła. Na stypie pocieszyliśmy wstrząśniętego Paula Verikera i pojechaliśmy do domu, wraz z Mannochiem. Jak zwykle. Wzorem innych, agent Willa został w jakiś sposób włączony w życie naszej rodziny. „To on jest twoją prawdziwą żoną” – powtarzałam Willowi nieraz.

W drodze na górę przystanęłam na półpiętrze. Zapadał zmierzch, nadchodziła cudowna, tajemnicza chwila, kiedy bawiłam się ciemnością, nie zapalając świateł aż do ostatniej minuty. W owym przejściu od światła do zmroku patrzący staje się szczególnie wyczulony na przedmioty, intensywność światła i cienia, spokoju, szczęścia, rozczarowania, niepokoju...

Podobnie jak wiele rzeczy, zmienił się również i widok ze stylizowanych na gotyk okien. Jedno z dwóch pól, na które wychodziły, sprzedano pod zabudowę i teraz stało tam dwadzieścia dużych domów jednorodzinnych. Drugie pole ocalało i gawrony nadal krakały i krążyły ponad porastającymi je bukami.

Oparłam się o parapet. Teraz znałam siebie lepiej i wiedziałam, że jeśli pozostanę w całkowitym bezruchu, w mojej głowie może pojawić się coś niespodzianego. Czasem ulotna myśl. Czasem objawienie bądź konkluzja. Głównym elementem było zawsze zaskoczenie i złapałam się na tym, że bardzo łaknę owej radości odkrycia. Jedna ze świętych, bodaj święta Teresa, napisała, że w duszy ludzkiej mieści się wiele mieszkań. Tak jak w życiu, tak jak w małżeństwie. I w macierzyństwie. Z rosnącą ciekawością wyczekiwałam światła, które rozjaśni każde z nich.

Jednak tego wieczoru nie pojawiło się nic poza niejasnym uczuciem rozpaczy, od którego oczy zaszkliły się łzami. Dlaczego? Tego nie wiedziałam.

Otarłam łzy i powędrowałam do sypialni na górze, gdzie zrzuciłam kostium, oczyściłam go szczotką do ubrań i odwiesiłam do szafy, po czym włożyłam dżinsy.

Nasza sypialnia przypominała magazyn. Była pomieszczeniem z rodzaju tych, które zachęcały do składowania w nich rozmaitych przedmiotów, między innymi taboretu obitego gobelinem z wizerunkiem dwóch kociąt. Will poczuł się w obowiązku kupić go na wyprzedaży rzeczy używanych, z której dochód miał wesprzeć organizację charytatywną wspomagającą chorych na raka. Za każdym razem, kiedy padał nań mój wzrok, miałam wrażenie, że stołek łypał na mnie z wyrzutem – po pierwsze dlatego, że go nie cierpiałam, po drugie dlatego, że niczemu nie służył.

W innych wnętrzach, do których od czasu do czasu zaglądałam, głównie w Chelsea oraz hrabstwach środkowej Anglii, wystrój traktowano bardziej poważnie. Tam domy stanowiły oprawę dla bogatych, niepospolitych materiałów, z których tchnął dostatek. Ściany lśniły pozostałościami oryginalnych farb i nikt nie ośmieliłby się zagracać pokojów jakimś stołkiem obitym tkaniną w kociaki. Nasz dom był prosty, bez udziwnień. („Oszczędny” – przekonywał Will z szerokim uśmiechem, od którego w pierwszych latach małżeństwa rosło mi serce). Wzniesiony w ostatnim porywie wiktoriańskiego gotyku, miejscami dość szkaradny, pomalowany farbami z miejscowego sklepu dla majsterkowiczów, był funkcjonalny i solidny. Nigdy go nie pokochałam, nigdy nie starałam się go upiększyć czy dodać mu elegancji. Trwaliśmy obok siebie, dom i ja.

Amy Greene, żona kończącego kadencję szeregowego posła, palnęła mi kiedyś kazanie na temat oszczędności. Ażeby przetrwać (słowa te padały z ust noszących znamię porażki), trzeba być oszczędnym w swych oczekiwaniach. Nie rozmawiałam z nią – ani, jeśli już przy tym jesteśmy, z Willem – o drobnych ustępstwach w sferze ducha, które chyłkiem wkradały się do codzienności. Zostały zmiecione z pola widzenia i na zawsze pominięte milczeniem.

Wyrównałam narzutę na łóżku. Przynajmniej ona była śliczna. Tradycyjna pikowana amerykańska kapa przysłana przez moją matkę Sally, stara i spłowiała, szyta starannie, kunsztownym ściegiem. Nigdy nie przestała zachwycać.

Na dole w kuchni Mannochie parzył spóźnioną herbatę, a Will rozmawiał przez telefon. W niedzielne poranki Mannochie często jadał z nami śniadanie, wślizgując się do domu na palcach, tak że kiedy schodziłam na dół do kuchni z jeszcze potarganymi od snu włosami, witał mnie aromat smażącego się bekonu. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy poczęstował mnie ciastem wyjętym z mojego własnego pojemnika.

– Brigitte upiekła je specjalnie dla was dwóch – rzekłam.

W porze letniej Brigitte była naszą au pair i gosposią w jednej osobie. Ukroiłam dwa kawałki i wrzuciłam nóż do zlewu, poza zasięg ręki. Patrzyłam, jak Mannochie pałaszuje ciasto, i wyobrażałam sobie, jak słodkie okruszki rozpuszczają się na języku.

– Jak syn? – zapytałam.

Mannochie nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

– Rośnie z niego gimnastyk. I najszybszy biegacz w szkole.

Informacje o prywatnym życiu Mannochiego były ujawniane nieczęsto i nic nie zmieniło się w tej kwestii nawet po nieoczekiwanym, późnym ożenku, którego owocem było blade, ciągle zamyślone dziecko, lądujące od czasu do czasu w naszym domu i karmione paluszkami rybnymi przy kuchennym stole.

Will odłożył słuchawkę.

– Sądzisz, że Matt Smith da radę? Przejęcie pałeczki po Pearl Veriker to trudne zadanie.

Cień rozbawienia złagodził rysy Mannochiego.

– Z upodobaniem lansuje kobiety i mniejszości.

Spojrzałam na Willa.

– Lepiej uważaj.

Will posłał mi swój poufny sygnał – leciutkie uniesienie brwi – który oznaczał: „Doceniam ten żart”. Albo: „Masz rację”. Albo: „Dziękuję”. Albo wszystkie te trzy rzeczy razem.

Kiedy Mannochie pojechał odebrać panią Mannochie z pływalni, Will oddalił się do gabinetu, aby pracować nad budżetem. Ja krążyłam po kuchni, zaglądając to tu, to tam, robiąc listy zakupów, aż tu nagle z zajmowanej przez Meg części domu dobiegły podniesione głosy.

Siostra Willa mieszkała z nami w Stanwinton od dawna, co stwarzało mnóstwo okazji do sprzeczek niemal o wszystko, łącznie z tym, co rozumieliśmy pod pojęciem bycia dobrym. Meg była tak drobna i jasnowłosa, jak ja wysoka i śniada, wyglądała jak anielica. “Jestem przypadkiem beznadziejnym – stwierdziła kiedyś – kompletnie do niczego”. Westchnęła i rzuciła mi spojrzenie. „Och, ja biedna. Za to ty jesteś dobra, Fanny”. Przemawiała swoim najbardziej sarkastycznym tonem. „Mnie tej cechy brakuje”.

Zakręciłam butelkę oliwy z oliwek palcami, które nagle zrobiły się niezdarne. Takie hałasy świadczyły zazwyczaj o jednym – a już od jakiegoś czasu dom był przecież od nich wolny. Meg piła. „Nie teraz” – pomyślałam. A po chwili: „Dlaczego właśnie teraz, Meg? Radziłaś sobie tak dobrze”.

Will usłyszy – i z jego warg odpłynie cała krew. Kilka lat zajęło mi zrozumienie, że jest to u niego oznaką lęku, odrazy i miłości w równej mierze i że moim zadaniem jest go chronić.

– Zajrzę do niej – zawołałam.

Skierowałam kroki w stronę biegnącego w poprzek domu korytarza i otworzyłam drzwi do części zamieszkiwanej przez Meg.

– Sacha?

– Jestem na górze, Fanny.

Zastałam go w sypialni Meg, jak taszczył bezwładne ciało swojej matki na łóżko, i pospieszyłam mu z pomocą. Meg leżała skulona na boku, słychać było jej świszczący oddech. Odgarnęłam włosy z jej czoła.

– Powinnam była ją przypilnować.

Sacha ułożył nogi matki w wygodniejszej pozycji.

– Tak jest przez cały dzień. – I dodał z wysiłkiem: – Przepraszam.

– To nie twoja wina.

Schyliłam się, żeby podnieść z podłogi butelkę whisky. Była w trzech czwartych pełna.

– Zdaje się, że nie wypiła zbyt wiele, Sacha.

– W każdym razie ma dosyć.

– Ostatnio spisywała się znakomicie, żadnego incydentu podczas twojej nieobecności.

Metalowa kapela Sachy starała się przebić na rynku, dlatego często jeździł w trasy.

Sacha wzdrygnął się, a ja plułam sobie w brodę.

– Sacha, to nie przez ciebie. Nie dlatego, że wróciłeś... Albo taka pora roku, albo niespodziewany rachunek, albo...

– Wiem. Dzwoniła dzisiaj do mojego ojca. On najwyraźniej chce renegocjować wysokość alimentów. Pewnie o to chodzi.

– Tak.

Meg nigdy nie przebolała faktu, że Rob porzucił ją, kiedy Sacha był malutki.

– Rozmowa z twoim ojcem zawsze jest dla niej trudna.

– Wiem – powiedział znów.

Jak na dwudziestoczterolatka mówił tonem zdecydowanie zanadto znużonym. Otoczyłam mojego zastępczego syna ramionami. Pachniał czystością. Zawsze tak pachniał, bez względu na to, w ilu zadymionych, cuchnących alkoholem miejscach pracował.

– Nie rozpaczaj.

– Nie rozpaczam – skłamał.

– Mam przy niej posiedzieć?

Sacha delikatnie popchnął mnie ku drzwiom. To sprawa pomiędzy nim a matką i chciał, aby tak pozostało – było to bowiem strasznie przykre i bardzo osobiste.

Ślady przegranej batalii Meg były widoczne w kuchni pod postacią na wpół opróżnionych filiżanek z kawą. Ta przy telefonie stała jeszcze pełna i wskazywała chwilę klęski. „Kawa i herbata prezentują się tak niezachęcająco” – mawiała Meg. „I jak tu mieć na nie ochotę”. Za to rubinowe i topazowe barwy wina oraz brandy, to zupełnie co innego.

Kto jak kto, aleja z moim zamiłowaniem do wina nie mogłam się z tą opinią nie zgodzić. „Nie znoszę cię za to, że wiesz, kiedy przestać” – wypomniała mi kiedyś Meg.

Pozbierałam filiżanki i umyłam, ze złością szorując brązowy osad na brzegach. Meg nie tylko zepsuła ważne chwile w życiu swojego syna, lecz również zaszczepiła w nim lęk, że pewnego dnia on sam może pójść w jej ślady.

Podniosłam wzrok znad zlewu i wyjrzałam na zewnątrz, gdzie rysująca się w półmroku sylwetka lisicy sunęła wzdłuż kwiatowej rabaty. Była chudsza niż londyńskie lisy. Podobno lisy są najbezpieczniejsze w mieście. Zastanawiam się jednak, czy mają zakodowaną pamięć przeszłości, która je dręczy. Czy nie tęsknią za zapachem zboża w środku lata? Za ostrymi krawędziami oszronionych źdźbeł traw?

Will leżał już w łóżku, a ja wśliznęłam się obok niego pod kołdrę.

– Czy... czy wszystko z nią w porządku?

– Śpi.

– Jak myślisz, co ją sprowokowało?

Zastanowiłam się.

– Zadzwonił do niej Rob i chciał rozmawiać o pieniądzach, podejrzewam jednak, że miało to jakiś związek z naszą rocznicą.

Rozmawialiśmy o tym przez chwilę. Will podrapał się w głowę.

– Wiele bym dał, by móc myśleć, że Meg jest zadowolona i uporała się z problemami. – Odwrócił się w moją stronę. – Ma wobec ciebie dług wdzięczności, Fanny. Ja także.

Moje uczucia dla Meg mogły być ambiwalentne, ale podziękowanie w ustach Willa z pewnością brzmiało uroczo.

Poruszył się nerwowo.

– Jak sądzisz, Fanny, co byłoby najlepsze? – zapytał. – Uważasz, że powinniśmy załatwić jej dodatkową pomoc? Mogłabyś się tym zająć?

– Mogłabym, ale może po prostu ty powinieneś z nią porozmawiać. Może potrzebuje odrobinę twojej uwagi.

Rozważył tę sugestię.

– Na razie brak mi czasu. Ale zrobię to, jak tylko będę mógł. Obiecuję.

2

Był poniedziałek, ósma rano, a na dole brzęczał już telefon na drugiej linii, tej zarezerwowanej dla wyborców. Nic wyjątkowego.

– Ty odbierz.

Will był rozespany. Skulił się w łóżku i naciągnął kołdrę na ramiona. „Precz z rzeczywistością”. Mógł pochwalić się, że to całkiem nieźle działa.

Naciągnęłam dżinsy, nie doszłam jednak do etapu włożenia pulowera. Poranny chłód musnął mi policzki, gdy cicho schodziłam po schodach. Stawiano mi wiele wymagań, jednak pertraktowanie z jakimś wyborcą, zanim jeszcze zdążyłam się ubrać, nie znajdowało się na pierwszym miejscu listy.

– Pani Savage... – Głos brzmiał znajomo.

– Witam, panie Tucker. Skąd pan dzwoni?

– Z Siódmego Nieba.

Pan Tucker zmieniał lokalizację stosownie do kuracji, jakiej się poddawał.

– Panie Tucker, czy jest pan sam?

– Nigdy nie jesteśmy sami, pani Savage. Chcę się poskarżyć na nieobecność aniołów w Stanwinton.

Taka skarga zasługiwała raczej na podziw.

– Pamięta pan, panie Tucker? Zajmowaliśmy się tym problemem w zeszłym tygodniu.

Głosy w tle nakłaniały pana Tuckera do odłożenia słuchawki i pójścia z nimi.

– Do widzenia, panie Tucker. Miło, że pan zadzwonił.

Pan Tucker przebywał w swoim własnym świecie, ale Will argumentował, że głos to głos.

– Chcesz powiedzieć, że będzie na ciebie głosował personel opiekujący się panem Tuckerem – rzekłam. – Taki uroczy człowiek z tego pana Savage’a... zawsze znajduje czas...

– Właśnie. Zresztą poseł powinien słuchać zarówno wariatów, jak i tych przy zdrowych zmysłach – zauważył.

– Cóż, to rzuca nowe światło na parlament – powiedziałam.

Na podłodze w holu stały porozstawiane środki czyszczące, które wskazywały, że Maleeka przyszła tego dnia wcześniej. Maleeka była moim aniołem i moją wybawczynią, a inne żony – zwłaszcza moje przyjaciółki – nie cierpiały mnie z jej powodu. Rozumiem istotę tej niechęci. Można zazdrościć drugiej kobiecie urody albo intelektu, ale prawdziwie nienawidzi się jej tylko wtedy, gdy jej dom lśni czystością. Maleeka, mająca dalekie arabskie korzenie (stąd jej imię), była bośniackim uchodźcą. Zjawiła się kiedyś na dyżurze Willa, błagając o pracę. Will miał zwyczaj przekazywania problemów mnie, uczynił tak również tym razem. „Pani Savage, mam do wykarmienia dwie córki i czworo wnucząt” – oświadczyła. Cóż mogłam odpowiedzieć?

W pierwszym tygodniu swych twardych rządów stłukła dwie porcelanowe figurki i upuściła wybielacz na wykładzinę dywanową na półpiętrze. Na granatowym włosiu dywanu pyszniły się teraz trzy niemal idealne koła.

– Potraktujmy je jak symbole naszego wzajemnego oddania – powiedziałam Willowi.

Pojęcie sensu moich słów przyszło mu z trudem, co było dobitnym wyrazem tego, że zajmował się teorią w tak dużym stopniu, iż strona praktyczna często go przerastała. Ale nie Maleekę – postawiła przed sobą zadanie przeniknięcia do życia mojej rodziny i od dziesięciu lat zjawiała się wiernie dwa razy w tygodniu, by zaprowadzić porządek w stertach rzeczy do prania i prasowania, usunąć brudne obwódki z wanny i przyschnięte ślady po wodzie, którymi upstrzone były baterie, zetrzeć kurz z parapetu na półpiętrze oraz dziwne plamy, które w niewyjaśniony sposób pojawiały się w lodówce. Choćby bród i bałagan przetaczały się przez pokoje jak opary gazu błotnego lub zaraza, Maleeka zachowywała niewzruszony dystans wobec domowego chaosu, czym mi imponowała. „Tu jes bezpiecznie” – mówiła. „Dobrze”.

Kluczyłam pośród rozrzuconych środków wybielających, past i ścierek do kurzu i wytropiłam źródło ich nagłego pojawienia się w kuchni, gdzie Maleeka klęczała z głową w piekarniku – w pozycji, nad którą niejedna żona polityka (a może każda żona?) od czasu do czasu poważnie się zastanawiała.

– Jest źle, pani Savage. – Jej głos był stłumiony. – Bardzo źle.

Miała na myśli piekarnik, ale ta uwaga miała szerszy wydźwięk.

Zagotowałam wodę w czajniku i zrobiłam grzankę.

– Chodź coś przekąsić, Maleeka.

Podniosła się i usiadła. Podałam jej kawę i dwie grube grzanki. Wiedziałam, że skąpiła sobie jedzenia, żeby nie zabrakło dla reszty rodziny. „Tengo famiglia” – jak mawiał Alfredo, mój pochodzący z Włoch ojciec. „Chroń rodzinę, Francesca. Nawet jeśli jesteśmy grzesznikami i nieudacznikami, tej jednej rzeczy zaniedbać nam nie wolno”. W tej kwestii Maleeka i mój ojciec zgadzali się co do joty. Aczkolwiek Maleeka nie mówiła na ten temat zbyt wiele – wstydziła się swojego przejściowego statusu i głęboko tęskniła za rodziną.

– Miałaś jakieś wiadomości od męża?

Poitr został w Bośni walczyć. Lub przynajmniej strzec rodzinnego domu. Nie żeby Maleeka miała coś przeciwko tej rozłące. „Ech, zły chłop”. Jednak nie było mowy o rozwodzie. ,Jes moim mężem. I koniec”.

Pałaszowała trzecią grzankę, kiedy w kuchni zjawił się odświeżony, olśniewający Will. Bez względu na to, jak późno kładliśmy się spać, zawsze potrafił wyglądać nieskazitelnie i sprawiać wrażenie pełnej gotowości do... stawienia czoła teorii w każdej sytuacji. Maleeka wepchnęła do ust resztkę grzanki i zerwała się na równe nogi.

– Dzień dobry, panie Savage. Wracam do pracy.

Willowi udawało się wiele rzeczy, natomiast nie powiodły się próby skłonienia Maleeki, aby zwracała się do niego po imieniu. „Pan Savage” godził w jego zasady i wprawiał go w zakłopotanie. Tak przynajmniej twierdził.

Will jadł śniadanie szybko i sprawnie, przeglądając przy tym prasę. Później po raz ostatni sprawdziliśmy swoje terminarze. Jego był oczywiście wypełniony.

– Czy mogłabyś przygotować napoje na zjazd ministrów finansów z krajów Europy i Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, na siedemnastego? – spytał. – A dwudziestego pierwszego ma się odbyć kolacja dla tych samych osób. Dużo bardziej kameralna. Liczę na ciebie, Fanny.

Przewróciłam strony. Zjazd był istotny z wielu powodów, zwłaszcza że Will przewodził ze strony brytyjskiej kontrowersyjnej europejskiej inicjatywie nałożenia podatku na posiadaczy więcej niż jednego samochodu. Naturalnie wszyscy się buntowali: lobby motoryzacyjne, mieszkańcy wsi, sprzedawcy samochodów oraz każdy, kto musiał znosić niedogodności transportu publicznego. Lecz Will wierzył w tę ideę, ponieważ, jak wyjaśniał, słuszne jest opodatkowanie tych, którzy cieszą się standardem życia pozwalającym im na posiadanie drugiego auta. „Damy światu przykład” – mówił. „Powinniśmy to zrobić. Musimy”.

Postukałam palcem w stronę kalendarza z datą siedemnastego.

– Rano mam spotkanie w sprawie bezdomnych. Potem, jeśli nie będzie korków na drodze, mogę wsiąść do naszego drugiego samochodu i wcisnąć gaz do dechy.

Will starał się powstrzymać uśmiech.

– Nie bądź złośliwa. Weźmiesz na celownik Antonia Pasquale’a? Posłuż się swoim oszałamiającym włoskim. Muszę mieć pewność, że będzie trzymał naszą stronę. Będziesz ostrożna, co?

– Will, spójrz na mnie. Co widzisz?

Pochylił się i ujął moją brodę w obie dłonie.

– Ciebie, oczywiście.

Przybrał minę człowieka bardzo, bardzo zajętego, lecz jego oczy spoglądały łagodnie, a ja, jak zwykle, zmiękłam.

Co ja widziałam? Miał teraz krótsze włosy, niż kiedy się poznaliśmy, za to znacznie lepiej ostrzyżone. Podbródek lepiej napięty niż mięśnie w okolicy pasa... ale nie, nie będę zagłębiać się w szczegóły.

Jego ciemne oczy od czasu do czasu nadal płonęły blaskiem idealizmu połączonego z odrobiną bezbronności, co pokazywał wyłącznie tym, których kochał, chroniąc się przed niepowołanym wzrokiem.

Niewiele się zmieniło.

– Od jak dawna krążę dla ciebie po ludziach? – Miał w sobie dość przyzwoitości, by odczuć lekką konsternację. – Mam pewien pomysł, Will.

– Tak, ale... chcę mieć pewność, że rozumiesz.

Will wycofał dłonie i wdał się w wyjaśnienia dotyczące projektu opodatkowania, które, trzeba przyznać, były dość zawiłe.

Słuchałam jak wielekroć dotąd. Z jednej strony, Will miał rację – projekt pozwoli podjąć walkę o lepszy, czyściejszy świat i przeznaczyć więcej pieniędzy na pożyteczne przedsięwzięcia. Z drugiej strony, zwykłe rodziny zaczną toczyć ze sobą boje, kolejki na przystankach autobusowych będą wiły się za horyzont, może pojawić się ryzyko utraty pracy. Uśmiech Willa przerodził się w uśmiech zawodowego dyskutanta, jego głos zaś wznosił się i opadał, łagodniał i przybierał na sile, akcentował istotne kwestie. Will, ucieleśnienie jasnego umysłu, autorytetu, rozparł się na krześle świadom przewagi, którą dawało mu doświadczenie.

A ja pragnęłam trwać u jego boku – lecz odnosiłam coraz mocniejsze wrażenie, że zatraciłam mistyczne niemal poczucie misji oraz zdolność wiary w nią. Być żoną idealisty to nie to samo, co być idealistą. Otępiły mnie rutyna i domowe obowiązki, a równie żarliwe powinności macierzyństwa odwróciły moją uwagę.

– A więc rozumiesz – rzekł Will i uśmiechnął się do mnie.

„Nieźle” – pomyślałam po chwili refleksji. Wraz z upływem lat

Will zagubił gdzieś pewną niewinność. Lecz podobnie było ze mną – podobnie było ze wszystkimi. Staliśmy się większymi realistami, staliśmy się ostrożniejsi, w żałosny sposób wdzięczni za małe satysfakcje płynące z wdrożenia pewnych zasad, zadośćuczynienia oczekiwaniom wyborcy. Lepiej zdawaliśmy sobie sprawę z własnych ograniczeń – och, znacznie, znacznie lepiej. Mieliśmy również świadomość – toczyliśmy bowiem na ten temat debaty – że ambicje osobiste rosły wprost proporcjonalnie do wygasania w nas niewinności.

Zapadło milczenie.

– Co jest najkorzystniejsze dla mieszkańców terenów wiejskich? – zapytałam, ponieważ ta strona sprawy powinna zostać poddana otwartej dyskusji.

Will podsunął filiżankę z prośbą o dolanie kawy.

– Fanny – odezwał się ostrzegawczym tonem – nie możemy pozwolić sobie na żadne wahania. Bo się do nas przyczepią.

Mówił o prasie. Nie po raz pierwszy pomyślałam sobie, jakie to dziwne, że odstępstwo i zdrada mają o tyle szerszy zasięg niż lojalność. .. czy wierność.

Nie odwołaj to

Jego sposób myślenia zaskakiwał mnie od czasu do czasu, nauczyłam się już jednak, jak z tym żyć.

Will nie przestawał naciskać:

– Wiem, co myślisz, Fanny, ale musimy coś zrobić, zanim świat się udusi. – Przerwał na chwilę. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?

Pokręciłam głową.

– Tak sobie.

Ostatnimi czasy kiedy spoglądałam na Willa, nie dostrzegałam już złocistego światła, w którym skąpany był od stóp do głów, gdy się w nim zadurzyłam. Teraz odbierałam wszystko inaczej, a Will był jedynie jednym z elementów szerszego kontekstu: rodziny, domu, zobowiązań. W wieku czterdziestu kilku lat nauczyłam się wielu rzeczy, zwłaszcza przetasowywania priorytetów. Może tak było lepiej, a z pewnością bardziej racjonalnie. Niemniej jednak żałowałam tamtego złocistego światła. Tęskniłam za nim, jak również za intensywnością pragnienia poznania Willa dogłębnie, za pasją posiadania go na własność oraz za tym, jak odwzajemniał on to uczucie.

Brwi ponownie uniosły się ponad brązowymi oczami. Tym razem oznaczało to: „Wyjaśnijmy sprawę”.

– Daj temu szansę, Fanny... dobrze?

Uśmiechnął się, pragnąc, by połączyła nas dawna zażyłość. Gdybym go poparła, Will nabrałby otuchy i zyskał pewność, że obraliśmy właściwy kurs.

– Zaufasz mi?

– A powinnam?

Ziewnął teatralnie.

– Czy jestem pretensjonalny?

W polityce bądź wszędzie tam, gdzie nagrodą jest władza, trudno zachować spójną własną osobowość i trudno postępować w myśl zasady, żeby wilk był syty i owca cała. Rozumiałam to doskonale.

Will wstał z miejsca.

– Na litość boską, wbij we mnie szpilkę, jeśli stanę się gruby, nudny i nadęty. – Przez chwilę wydawał się tą perspektywą przerażony. – Rozmyśliłem się. Lepiej tego nie rób.

– Tak łatwo byłoby przekłuć balonik?

Pochylił się i szepnął:

– Odpowiedź znasz tylko ty.

Ministerialny samochód powoli wtoczył się na podjazd i zatrzymał przed domem, oznajmiając swe przybycie dyskretnym dźwiękiem klaksonu. Will zgarnął papiery do teczki.

– Do zobaczenia w piątek.

Siedziałam w całkowitym bezruchu. Dłoń Willa ścisnęła mi ramię.

– Fanny... w kwestii Meg...

– Czy ona jest jakąś kwestią?

Meg nigdy nie była kwestią. Zawsze była faktem. Bolesnym faktem, który tkwił w samym środku naszego małżeństwa.

Nacisk na ramię stał się niemal nie do zniesienia.

– Nie – odparł. – Nie jest.

Rodzice Meg i Willa zginęli w tragicznym wypadku samochodowym. Zmiażdżony wrak pojazdu prawie uniemożliwiał stwierdzenie, kto siedział za kierownicą, lecz pod pewnymi względami nie miało to znaczenia. Oboje byli alkoholikami, a z badań krwi wynikało, że żadne z nich nie powinno prowadzić wtedy auta.

Dziećmi zaopiekowali się dziadkowie, zbyt wiekowi, by sprostać temu zadaniu. Skończyło się na tym, że cztery lata starsza od Willa Meg gotowała, sprzątała, ochraniała i dyrygowała. Wyciągała z Willa kulejące francuskie czasowniki, zmagała się z jego algebrą i zanim wyjechał na studia adwokackie, zdążyła już zupełnie zapomnieć o sobie.

– Miałam takie uczucie, jakby wewnątrz mnie znajdowała się próżnia wsysająca moje jestestwo – zwierzyła się wkrótce po przeprowadzce do naszego domu – którą można było wypełnić tylko w jeden sposób.

Gdy poślubiła Roba, również adwokata, popijała ukradkiem, w tajemnicy, ale pozornie panowała nad nałogiem. Po urodzeniu Sachy oraz kiedy stało się jasne, jakie obciążenia niesie ze sobą małżeństwo z zapracowanym człowiekiem, Meg zaczęła tracić kontrolę. Wreszcie Rob oświadczył, że dłużej nie jest w stanie z nią żyć. Następnie poinformował, że znalazł sobie kogoś innego, kto będzie dbał o niego i Sachę jak należy.

– Najbardziej zabolało mnie to: „jak należy” – zwierzała się Meg.

– Meg mi matkowała – powiedział Will, pytając, czy mogłaby z nami zamieszkać – i była mi ojcem. Poświęciła wszystko, by niczego mi nie brakowało.

Kiedy Will odjechał, powędrowałam na górę. W sypialni utrzymywał się jeszcze nocny zaduch, otworzyłam więc okno. Drogą szedł mężczyzna w jaskrawopomarańczowej kurtce i ten krzykliwy, intensywny kolor wrył się w siatkówkę moich oczu. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia, że dokądś mu spieszno, nie wyglądał ani na szczęśliwego, ani na smutnego, był po prostu obojętny.

Ja czułam się tak samo.

Posłałam łóżko i przykryłam je narzutą od matki. Powiodłam palcem po drzewku wiśni obsypanym czerwonym kwieciem. Jeden z listków został nierówno przyszyty. Często zastanawiałam się, kto wykonał tę kapę i dlaczego popełnił ten błąd. Czy był to błąd zamierzony? Wyraz wściekłości, buntu albo przygnębienia?

Na krześle leżała sterta ubrań Willa z minionego tygodnia, a ja, po wielu latach działając już całkowicie automatycznie, zabrałamsię do sortowania – kosz na brudną bieliznę, półka, szafa. Nosił teraz jedwabne krawaty, miękkie i drogie koszule w delikatnych odcieniach z usztywniającymi wkładkami wsuwanymi w rogi kołnierzyków. Czasem pamiętałam, żeby wyjąć je przed praniem, czasem nie.

Przysiadłam na łóżku z koszulą w ręku i zanurzyłam twarz w fałdach materiału. Pachniała Willem, tym Willem, którego zawsze kochałam.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Fanny, jesteś tam?

Nie czekając na odpowiedź, Brigitte wetknęła głowę przez drzwi.

– Jesteś.

Upuściłam koszulę z miną winowajcy. Chociaż obecność Brigitte w gospodarstwie domowym Savage’ów była jedynie tymczasowa, jej osoba działała na mnie właśnie w ten sposób i wyzwalała we mnie tak przemożny respekt i lęk, że zawsze miałam wątpliwości, czy to ja zatrudniam ją, czy ona mnie.

Brigitte, która pochodziła z głębokiej austriackiej prowincji, odnosiła się z dezaprobatą do rodzinnej konfiguracji Savage’ów – dziwaczności Meg, wyjazdów i powrotów Sachy, buńczuczności Chloe – i potrafiła wyrazić ją w taki sposób, że nabierała znaczenia. Jako taktyka umiejętność ta była godna podziwu.

Brigitte rzuciła okiem na fotografię na toaletce przedstawiającą grupkę rodzinną. Wydawało się, że dzisiaj budzi w niej szczególną niechęć.

– Lista zakupów, Fanny. Nie mogę znaleźć.

– Oczywiście.

Sięgnęłam po notatnik, który zawsze leżał przy łóżku, oddarłam kartkę z wierzchu i jej podałam. Brigitte przejrzała listę.

– Zapomniałaś o paście do polerowania. – Postukała się palcem w nos. – Ja takich rzeczy nie zapominam. I o chlebie.

Gestykulowała dużymi, sprawnymi rękoma w taki sposób, jakby chciała podkreślić pragnienie zagwarantowania całej menażerii Savage’ów odpowiedniego zaopatrzenia. To zadanie najwidoczniej dawało jej autorytet i wyznaczało cel. We własnym kraju Brigitte była zagorzałą, opłacającą składki członkinią Partii Zielonych i myła włosy mydłem, nigdy szkodliwym szamponem. „Poświęcenie warte zachodu” – wyjaśniała. Obserwując stan jej włosów, muszę z przykrością stwierdzić, że nie zgadzam się z tą opinią.

– Wezmę pranie.

Niemal otarła się o mnie, zgarniając stertę ubrań, i odmaszerowała na dół. Z podniesionych głosów wywnioskowałam, że Brigitte i Maleeka spierały się o przestrzeń w moim domu.

Niosąc tacę ze śniadaniem złożonym z bananowego puree, grzanki i herbaty, zapukałam do drzwi sypialni Meg. Rozległo się stłumione: „Proszę”.

W pokoju cuchnęło whisky. Meg leżała na boku. Rozsunęłam zasłony.

Zakryła oczy ramieniem.

– Pewnie należą się jeszcze jedne przeprosiny.

– Skoro tak chcesz.

– Nie.

Z trudem się wyprostowała. Podałam jej filiżankę herbaty.

– Wypij.

Pomiędzy łykami zapytała:

– Czy z Sachą wszystko w porządku?

– Czuwał w nocy. Pewnie śpi.

Meg uśmiechnęła się cierpko.

– Sacha twierdzi, że pisze piosenki późno w nocy. Mówi, że wtedy jego umysł jest bardziej chłonny i płodny.

– Tak?

Wiedziałam, co Sacha miał na myśli. Gdy karmiłam malutką Chloe, nocne godziny zapewniały mi dziwną, intensywnie odczuwaną ucieczkę od codzienności, kiedy z niemowlęciem przy piersi byłam wolna od natłoku zajęć i mogłam po omacku ćwiczyć się w jasnym rozumowaniu oraz przyswajaniu wiedzy.

– Dlaczego ja mu to robię, Fanny?

Nie po raz pierwszy Meg zadała to pytanie – i jeśli miałyśmy być szczere, mało prawdopodobne, że po raz ostatni. Śledziłam chwiejną wędrówkę filiżanki do ust Meg.

– Potrzebujesz większej pomocy? Możemy ją zorganizować.

Przerwała mi.

– Nie. Już to przerabiałam. Teraz wszystko zależy ode mnie. Od zmaltretowanej, niegodnej zaufania, starej mnie.

– Proszę, Meg przestań.

– Nie martw się – rzekła pospiesznie. – To się więcej nie powtórzy.

Usiadłam na skraju łóżka.

– A co z Sachą i Willem?

Skrzywiła się.

– Nie powinnam pić herbaty na pusty żołądek. On tego nie lubi.

Pocięłam grzankę na kwadraciki i podałam jej jeden kawałek.

Meg ostrożnie odstawiła filiżankę na nocny stolik.

– Przejmujesz się i cackasz z tyloma ludźmi, Fanny. Musisz być z siebie dumna.

– Przestań.

– Przepraszam, nie chciałam.

W takich chwilach Meg z upodobaniem doprowadzała do ostateczności mnie bądź kogokolwiek, kto się nią zajmował, obie znałyśmy jednak granice naszego współistnienia. Meg pragnęła miłości oraz miejsca w rodzinie. Podobnie jak Will ze swoją pasją zmieniania świata na lepsze, tak i ja starałam się nieść pomoc i jakoś udawało nam się zachowywać równowagę.

Podniosła wzrok i powiedziała cicho:

– Jestem dobrym przypadkiem, takim jak lubisz. Wręcz doskonałym, bo niereformowalnym. Więc kiedy zdarzy się najgorsze, żadne z was nie będzie mogło obarczać siebie winą. – Upuściła zjedzony do połowy kawałek grzanki na talerz. – Idź, Fanny. Idź, zajmij się obowiązkami i dopilnuj porządku.

Zabrałam tacę z jej kolan.

– Rob dzwonił dzisiaj rano.

– No i? Rozmawiałam z nim wczoraj.

– Zapomniał, żeby ci przypomnieć, że w ten weekend przypadają urodziny Sachy. Chciał wiedzieć, co w związku z tym planujesz.

Meg skryła twarz w dłoniach.

– Co ja zrobiłam?

Przyklękłam, pozbierałam rozrzucone po podłodze spodnie i pulower i położyłam ubrania na krześle.

– Jestem dziś zajęta. Zobaczymy się później.

– To wszystko wina Roba – mruknęła pod nosem. – Gdyby się ze mną nie rozwiódł, może bym wytrwała.

Odwróciłam się gwałtownie, czując, że jestem na progu wytrzymałości.

– Meg, sama go do tego doprowadziłaś. Zakochał się w Tani, bo sytuacja w domu go przerosła.

– Jestem chora – odparła beznamiętnie. – Powinien był lepiej się starać. Nie wolno zostawiać chorych ludzi na pastwę losu.

– Czyja kiedykolwiek zostawiłam cię w potrzebie? – spytałam.

– Chciałaś. Bądź szczera.

Wpatrywałyśmy się w siebie nawzajem. Meg pierwsza spuściła wzrok, ale tylko dlatego, że wiedziała, że tym razem wygrała. Że w tej chwili nie mogę opuścić pokoju.

Przysunęłam krzesło, nałożyłam bananową pulpę na łyżkę i jej podsunęłam.

– Zjedz.

W kąciku ust czaił się uśmiech, lecz zanim rozchyliła wargi, jej spojrzenie błyskawicznie powędrowało ku butelce whisky w koszu na papiery.

Marzyłam niegdyś o dużym, pełnym życia, zatłoczonym domu, o dzieciach mamroczących i szurających w swoich sypialniach – dwojgu, trojgu, nawet czworgu. Każdego wieczoru robiłabym obchód i przeliczała potomstwo. „Tu jest Millie” – mówiłabym, odgarniając z jej twarzy jasne, splątane pasma włosów. „Tu Arthur”.

– I wyjmowałabym mu z buzi kciuk. „A tu... tu jest Jamie, straszny łobuziak”.

Lecz życie potoczyło się inaczej. Po Chloe nie pojawiły się na świecie kolejne dzieci. Moje ciało wytężało siły i zmagało się, by ziścić moje pragnienia, nie potrafiło jednak uczynić tego, czego od niego żądałam. Prześladowały mnie moje nienarodzone dzieci. Te ciepłe, pogrążone we śnie, różowe ciałka, które nigdy nie istniały. Czasem nasłuchuję ich głosów, jak bawią się pod dachem mojego szkaradnego domu.

– Dla mnie to nieistotne – powiedział mi kiedyś Will. – Mamy Chloe, wystarczy. Troszczymy się o nią, Fanny. Dbamy o siebie nawzajem. Ciesz się tym, co jest, proszę.

– Wcale się nie przejmujesz? – spytałam.

Dotknął mojego policzka.

– Przejmuję. Tobą. Przejmuję się wszystkim, co ciebie rani.

A jednak w domu nie odczuwało się żadnej pustki i byliśmy szczęśliwi. Najpierw urodziła się Chloe, a ja zostałam błyskawicznie rzucona w otchłań przerażenia, tajemnicy i euforii miłości, która nigdy nie przeminie. Potem zamieszkała z nami Meg; Sacha dołączył po ukończeniu szesnastu lat. Au pairs przychodziły i odchodziły; działacze partyjni zakradali się i wymykali; każdy z nich odciskał duchowe piętno na domowej atmosferze, ich szepty i pomruki rozpływały się w ogólnym szmerze naszego życia.

3

– Czy coś się stało, Francesco?

Ojciec był jedynym człowiekiem, który za każdym razem używał mojego pełnego imienia i którego bacznej uwadze – czasem krytycznej, lecz zawsze pełnej miłości – umykały tylko nieliczne moje uczucia i uczynki.

– Właściwie nie.

Oderwałam wzrok od naszego przygotowanego naprędce lunchu w postaci zupy grzybowej i sera, który spożywaliśmy w pokoju jadalnym w Ember House. Ojciec mieszkał w odległości zaledwie pięciu mil od naszego domu i walczyłam, by spotkanie z nim znalazło się w moim kalendarzu zajęć przynajmniej raz w tygodniu.

Zegar tykał uspokajająco na orzechowym kredensie, a niewyraźne odbicie stojącej obok niebiesko-białej misy na owoce miało głębię i spokój malowidła.