Do trzech chłopów sztuka - Marta Obuch - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Do trzech chłopów sztuka ebook i audiobook

Marta Obuch

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Brodacz i brunetka, wszechmocny paralizator (nie: wibrator) i dużo dobrego humoru. A to ci heca! Najnowsza komedia kryminalna Marty Obuch sprawi, że wyskoczysz ze szpilek!
Matylda odkrywa zdradę męża i postanawia rzucić żywot kury domowej i zacząć się łajdaczyć. Jako lekarz medycyny sądowej widziała do tej pory wiele męskich członków – sztywnych, owszem, ale ich właściciele byli rzetelnie martwi. Czas to zmienić! Niestety, w tym samym momencie pada trupem i jej małżonek, a wszystkie dowody wskazują na nią. Matylda spotyka w międzyczasie swojego kolegę z dawnych lat, kiedyś pryszczatego wyrostka Tymoteusza Piątka zwanego Tytą, który jest teraz dorodnym i brodatym taksówkarzem. Tyta porzucił niedawno pracę w policji, a komisarz Marchewka, prowadzący śledztwo w sprawie morderstwa, to jego dobry przyjaciel. Towarzystwo stara się rozwikłać sprawę najpierw we trójkę, a później w czwórkę, bo do zespołu dołącza dorodna policjantka Jadźka, osoba zupełnie nieprzewidywalna, wyposażona w paralizator, który odpala przy byle okazji i pieści nim nie tylko przestępców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 25 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,2 (1571 ocen)
787
478
225
58
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja0-_-0

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, intrygująca i świetnie napisana 😊😊
10
joandw

Nie oderwiesz się od lektury

Super kasizka. Goraco polecam. Czyta sie ja jednym tchem. Dobra komedia kryminalna.
00
ren_mal

Całkiem niezła

lekko napisane, wartka akcja, dobre czytadło na poprawę humoru ale.... sprawdziła bym na miejscu Autorki (skądinąd godnej moim zdaniem, następczyni Chmielewskiej), czy rozprowadzanie narkotyków, nawet takich, które sami "wymyślimy", nie podlega pod regulacje KK.
00
Wiecich

Z braku laku…

Za bardzo przefajnowana
00
Hanula_1909

Nie oderwiesz się od lektury

To moja pierwsza książka tej autorki. Bawiłam się świetnie i na pewno przeczytam inne. Polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mojej siostry, Doroty,

w podziękowaniu za wszystkie nasze rozmowy…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli chodzi o sztywne męskie członki, Matylda Dąbrowska, jako lekarka medycyny sądowej, widziała ich w ciągu swojej kariery całe mnóstwo, ale zbytnio się nimi nie podniecała. Gorzej było z tą sztywnością, wielością i podniecaniem na żywo. W jej życiu osobistym penisy jakoś nie chciały się mnożyć, a te, które się przez to życie przewinęły, były jednak stanowczo zbyt giętkie.

Podobnie jak kręgosłupy moralne ich właścicieli…

A już twardy penis i twardy kręgosłup w jednym osobniku to zupełny ewenement – Matyldzie tego luksusu dane było zaznać tak naprawdę tylko raz, i to niechcący, wiadomo, co alkohol wyczynia z człowiekiem. W tym samym czasie jej drugie małżeństwo padało już na łeb, szyję, pysk i co tylko (więc w zasadzie to nie była zdrada, ot zwykłe odreagowanie), jednak i tak uznała, że zachowa to doświadczenie na dnie swojego kobiecego jestestwa, ale ze stałego korzystania z bogactw naturalnych swojego kolegi z pracy zrezygnuje. Z perspektywy czasowej decyzja wydawała się dość rozsądna, tym bardziej że właściciel penisa o twardości granitowego nagrobka sam pozostawał w związku małżeńskim i od razu uczciwie zaznaczył, że żony nigdy nie zostawi, choć Matylda jest absolutnie fantastyczna.

Wygrał rozsądek, ale żal i tęsknota zostały, popiskując żałośnie z głębi zasnutego pajęczynami Matyldowego łona, które powoli zaczynało przypominać zatęchły i opuszczony loch. Bo można marudzić, że seks jest przereklamowany, można sobie wmawiać, że są rzeczy o wiele ważniejsze, ale kiedy spotka się kogoś, z kim można odstawiać w łóżku, a nawet pod nim, dzikie harce, a później do białego rana dyskutuje się na przykład o filozofii albo eutanazji, do kobiety dociera bardzo prosta prawda.

Dobry seks to dobre życie.

Matylda zapamiętała sobie tę krótką lekcję i kiedy niedługo potem wyszło na jaw, że jej mąż wywinął swoim MIĘTKIM członkiem niejeden numerek (słowo „numer” zarezerwujmy jednak dla dzieł monumentalnych), coś w niej pękło.

To ona poświęca swoje rozbuchane libido na ołtarzyku małżeństwa, pichci obiady, wraca grzecznie po pracy do domu, chodzi na zakupy, prasuje koszule, słowem: wiedzie nudne życie kury domowej, a jej małżonek zwyczajnie się puszcza? Jeszcze gdyby się zakochał, Matylda byłaby to w stanie pojąć, ale skakanie z pielęgniarki na pielęgniarkę, ze studentki na studentkę, jak to określiła w poufałej rozmowie siostra oddziałowa?

Pewnie od lat śmiał się z niej cały szpital…

Ból i upokorzenie wypływały z Matyldy potokami łez przez cały tydzień (małżonek, na szczęście, był w tym czasie na zjeździe farmakologów w Czechach), aż jej wnętrze skamieniało na mur beton. Dobrze, znowu poniosła porażkę. Mąż numer dwa również okazał się niewypałem. Oczywiście brała pod uwagę, że to z nią jest coś nie tak, i obiecała sobie, że zasięgnie rady psychologa, ale pod koniec najgorszego tygodnia w swoim żywocie spakowała kilka walizek i z poczuciem przegranej wyniosła się do mieszkania na osiedlu Tysiąclecia, które udało się jej wynająć od koleżanki z pracy na niezłych warunkach.

I podjęła decyzję.

Nie będzie już zawsze miła, grzeczna i akuratna.

Koniec z tym.

ZOSTANIE PUSZCZALSKĄ ZDZIRĄ, która będzie korzystać z życia, zanim stuknie jej czterdziestka, a do przekroczenia tego Rubikonu brakowało zaledwie dwóch lat.

Od postanowienia minęły żałosne cztery dni, które kandydatka na zdzirę przeleżała w obcym mieszkaniu, to wgapiając się w laptopa (do pracy nie była w stanie pójść, wzięła trzy tygodnie zaległego urlopu), to awanturując się przez telefon z małżonkiem, który nie tylko nie okazał skruchy („Faceci tak po prostu mają, przecież żadnej z nich nie kochałem, przestań histeryzować!”), ale jej sugestię rozwodu wyśmiał i oświadczył, że skoro postanowiła go ukarać, to do odwołania tego „teatrzyku” nie ma prawa zabrać żadnej zostawionej w domu rzeczy, włączając w to nie tylko ubrania, ale i nowiutki samochód, który zakupiła zaledwie kilka miesięcy temu.

I pewnie Matylda leżałaby tak w nieskończoność przed komputerem, nieświeża i oklapła niczym worek gnijących w piwnicy ziemniaków, gdyby nie nałożyły się na siebie dwie okoliczności. Jedna miała związek z oglądanym na Netflixie serialem hiszpańskim Dom z papieru i jego główną bohaterką, Raquel Murillo, negocjatorką, która z nikim się nie patyczkowała, nie przepraszała wszystkich, że żyje, ale potrafiła się obronić, czy to za pomocą ciętego języka, czy giwery. Była naprawdę ostra, a jednocześnie… kobieca i prawdziwa, co dla niektórych mniej przebojowych lasek było jak zaskakujący powiew świeżości. Matylda podczas tych upiornych dni obejrzała trzy sezony i z chwili na chwilę robiło się jej lepiej, zaczęła też wzbierać w niej coraz większa złość, a koszmarne poczucie winy w końcu wzięło i się od niej oddaliło. Kurcgalopkiem. Wczoraj nawet doszło do tego, że nakazała Sebastianowi, żeby wsadził sobie jej nowe auto w odbyt.

Kupi sobie inne.

Bez łaski.

Druga okoliczność miała związek z przeglądanym odruchowo katalogiem materiałów budowlanych – wśród produktów mignęło Matyldzie opakowanie wełny szklanej i to było jak OBJAWIENIE!

Jak feeria świetlistych barw, jak eksplozja wibrującego w powietrzu confetti.

Ależ wełna szklana to tysiące drobnych igiełek, które wchodzą upierdliwie pod skórę, kłują i ogólnie nie dają żyć, i gdyby takiej wełny szklanej, przecież niewidocznej, napchać po cichu do wszystkich gaci Sebastiana – zdrajcy, łajdaka i złamanego fiuta…

Tak, ręka sprawiedliwości sięgająca poziomu moszny to by było coś!

 

 

Mąż numer jeden, Jureczek, również lekarz, osobnik, którego absolutnie nikt nie był w stanie wyprowadzić z równowagi (Matylda starała się o to rzetelnie przez sześć lat), rok po rozwodzie znowu założył rodzinę, co najpierw Matyldę rozwścieczyło, później zabolało, a dopiero na koniec okazało się, że Lusia, jej następczyni, to przezabawna i równa babka, może trochę ekscentryczna, ale wcale nie wychwala pod niebiosa swojego nowego oblubieńca, potrafi za to spojrzeć na niego krytycznie, acz z uczuciem.

To samo tyczyło się innych.

Lusia, niewysoka i zgrabna blondynka, była zawsze uśmiechnięta, wstrząsająco perfekcyjnie zrobiona (raz w tygodniu chodziła do kosmetyczki, w pozostałe dni leżała na kanapie i pachniała) i zawsze, ale to zawsze chodziła na obcasach. Na początku Matylda nie pojmowała, jak w ogóle Jurek mógł spojrzeć na stwora z tak odległej i tandetnej galaktyki, ale bardzo szybko zmieniła zdanie. Blond słodziak lubujący się w zwierzęcych wdziankach (Lusia kochała topy w panterkę, zeberkę, pumkę…) był kobietą nie tylko wrażliwą, ale i na swój sposób mądrą. Matylda doskonale pamiętała ten dzień, kiedy zerknęła z ironią na żelowe paznokcie Lusi, pozwoliła sobie nawet na kpiący uśmieszek, ale w zamian otrzymała błyskotliwe spojrzenie pełne poczucia humoru. Żona Jureczka potrafiła się śmiać z samej siebie i to był naprawdę szok.

Bardzo się wtedy Matylda zawstydziła…

I zaczęły rozmawiać.

Porozumienie przyszło niemal natychmiast – jak tylko Matylda odpuściła stereotypy i uruchomiła w sobie życzliwość. Wtedy wybuchła między nimi najzwyklejsza, ludzka chemia. Już po kilku spotkaniach wiedziały, że mogą razem konie kraść, w grę wchodziły również krowy, owce i diamenty. Rozumiały się doskonale, co wcale nie przeszkadzało im się kłócić, a różnice zdań, do jakich dochodziło, zwykle kończyły się wyciągnięciem wniosków i obaleniem flaszki wina.

O dziwo, Matylda z upływem czasu odnalazła dawno zerwaną nić porozumienia z Jureczkiem, który przestał być tak irytująco upierdliwy, przy Lusi znormalniał, zmiękł, potrafił nawet zażartować, co udzieliło się również Sebastianowi. Już mu nie dogryzał i nie wysyłał zabójczo wrogich spojrzeń, a później okazało się, że stomatologia i farmakologia nie są wcale tak bardzo od siebie odległe. W efekcie wszyscy razem zaczęli tworzyć coś na kształt wielkiej rodziny. Wielkiej, bo Lusia wniosła do małżeństwa z Jureczkiem swojego dorosłego syna, Damiana. Ten z kolei nadal utrzymywał kontakt z biologicznym ojcem, choć przyjął nazwisko po ojczymie, a Jurek z Lusią mieszkali z byłymi teściami Matyldy – panem Władysławem i panią Ireną. Zajmowali w piątkę malowniczy bliźniak na osiedlu Kolonia Mościckiego w Katowicach, który dzielili po połowie.

W teorii.

W praktyce wizyty u Jurków – tak dom przy ulicy Grządziela nazywał Sebastian – były jak spotkania na wiejskim festynie. Zawsze panował tam gwar, piwo lało się kuflami, teściowie oczywiście przy każdej wizycie gości wpadali do dzieci „po cukier”, a Jurek, który dotąd deklarował, że nie znosi hałasu, wyglądał pośród tego rodzinnego zamieszania na najszczęśliwszego faceta na świecie.

W swojej przeprowadzce do dwóch pokoi z kuchnią Matylda widziała jak dotąd tylko jeden plus – mieszkanie znajdowało się w bloku przy trasie średnicowej, a stamtąd na Gliwicką i Grządziela był spacerkiem niecały kwadrans, wystarczyło przejść wiadukt. Odkąd więc Matylda wylądowała na Mieszka I, obiady jadała u Lusi, grzejąc się przez godzinę czy dwie w domowym ciepełku – w tym samym, w którym, o ironio, grzał się również jej poprzedni mąż.

Wełna szklana była więc szansą na odzyskanie kontroli, na poczucie MOCY, a skoro odtąd Matylda postanowiła odpuszczać sobie dylematy natury moralnej, teraz, zamiast analizować w nieskończoność pomysł, po prostu chwyciła za komórkę.

– Hejo, i jak tam? – zapytała wesoło na powitanie Lusia.

TAM, czyli tu, w samym środku zmaltretowanego jestestwa Matyldy, w końcu nieśmiało piknęła nadzieja.

– Lusia, mogę na ciebie liczyć?

– Oho, nieźle się zaczyna. Czyżby jakiś przełom? – W telefonie rozległ się śmiech. – Bardzo się cieszę, kochana. Pewnie, że możesz – zapewniła serdecznie. – Ale Jureczka dla ciebie nie rzucę i nie ogolę się na łyso, od razu zastrzegam. Chyba że…

– A pojedziesz ze mną w nocy do mojego domu? – wypaliła z determinacją Matylda, wstrzymując oddech.

– Ale że Seba będzie spał, a my się mamy zakraść i zabrać resztę twoich klamotów? – Wyobraźnia Lusi ruszyła z kopyta.

W jej głosie nie zabrzmiała nawet nuta sceptycyzmu, mimo że Lusia była od Matyldy siedem lat starsza (tak jak Jurek) i teoretycznie można by oczekiwać, że kobieta w tym wieku będzie nobliwą matroną, która woli otulić się w nocy kocykiem, niż tłuc się gdzieś po ciemnicy i niepotrzebnie narażać.

Matylda wzięła więc rozbawienie przyjaciółki za dobrą monetę.

– Zakraść, zgadza się, ale tego chu… – zaakcentowała z zaciętością tak, że nie było wątpliwości, jakiego słowa chciała użyć.

– Fiuta, moja droga, fiuta. Złamanego fiuta. Powtórz – powiedziała łagodnie Lusia, która wobec Sebastiana zawsze zachowywała dystans, może dlatego wiadomość o jego licznych romansach wcale jej nie zdziwiła.

– Masz rację, po co jeszcze kalać gadziną język.

– O, to to!

– Zakradniemy się, ale złamanego fiuta nie będzie – dokończyła Matylda. – Jest dzisiaj w Warszawie, mają naradę w sprawie koronawirusa. Zabierzemy rzeczy, ale zostawimy mu pamiątkę, której długo nie zapomni…

– Oj, no to pewnie, że jadę z tobą. Wiesz przecież, jaka jestem sentymentalna. – W aparacie rozległo się ironiczne cmoknięcie i Matylda zerwała się w podekscytowaniu z miejsca.

Jak dobrze było znowu wrócić do żywych!

– OK, to biorę taksówkę, podjadę do Castoramy, będę u ciebie za jakąś godzinę.

– Wbijaj, kochana – oznajmiła Lusia, matka swojego syna. – Dzieje się! – zakończyła jego ulubionym powiedzonkiem i Matylda już jawnie zachichotała.

Nie przypuszczała jednak, że niedługo będzie w stanie wiele dać, żeby działo się znacznie mniej…

 

 

Tymoteusz Piątek po trzynastu latach pracy w policji miał nieźle zoraną psychę.

Po ostatniej tragicznie zakończonej akcji zdiagnozował u siebie nie tylko nerwicę lękową, ale i bezsenność, w dodatku odnotował także problemy z oddychaniem i kłopoty żołądkowe, a kiedy myślał, że najgorsze już za nim, okazało się, że wzwód to wcale nie taka oczywistość.

Raczej przywilej.

Jego aktualna dziewczyna skonfrontowana z brutalną rzeczywistością nie miała wątpliwości; do gustu nie przypadł jej ani flak, ani biegunka. Na szczęście spotykali się ze sobą zaledwie od dwóch miesięcy, mieszkali osobno, nie spłodzili potomka, nie zasadzili wspólnie choćby krzaczka bzu, o dębie nie wspominając, rozstanie przebiegło więc nad wyraz spokojnie. Inne pary mogłyby się od nich uczyć.

Mogłyby, gdyby nie zraniona męska duma.

Tymoteusz Piątek, ochrzczony przez kolegów z pracy pod prysznicem Tytą, został nad wyraz hojnie obdarowany przez naturę, czego z powodu wrodzonej nieśmiałości nie wykorzystywał, ale co niewątpliwie podbudowywało jego ego. Żadna kobieta, z którą był związany, nie zgłaszała uwag. Wręcz na odwrót. Jego partnerki wyrażały olbrzymią aprobatę i chciały więcej i więcej. Niestety, nie każda przy tym rozumiała, że mężczyzna też może mieć potrzeby emocjonalne i nie zawsze musi zachowywać się jak macho, ale już mniejsza z tym. Ostatnia dziewczyna okazała się pierwszą, która jego męskość wykpiła.

Było to tym boleśniejsze, że jego przyrodzenie działało dotąd jak ruski czołg.

Zwłaszcza sprawnie działała lufa.

Do stycznia tego roku.

Od stycznia Tyta żył w ciągłym napięciu – obawiał się zemsty bandziorów, a gangusy, których rozpracował ostatnio jego wydział, to były wybitne gadziny łaknące gorącej ludzkiej krwi. Na domiar złego spotkania z policyjnym psychologiem, zamiast pomóc, pogrążyły Tytę jeszcze bardziej, więc w zasadzie w obecnej sytuacji pozostawała mu tylko jedna rozsądna decyzja.

Rzucił policję i został taksówkarzem.

Zawsze lubił prowadzić, nie musiał się wysilać na żadne przesłuchania, ludzie sami mu się zwierzali i już po tygodniu za kółkiem stwierdził, że cholerny stres powoli odpuszcza! Przestało go gnieść w klatce piersiowej, ręce też mu się już nie trzęsły i skończyły się kłopoty z zasypianiem. Może dlatego humor mu dziś dopisywał – przespał ciurkiem siedem godzin, a do pełni szczęścia brakowało tylko, żeby parę woltów tego poprzedniego napięcia jednak zostało i ulokowało się w wiadomym rejonie, ale widocznie nie można mieć wszystkiego.

Na uniesienia będzie jeszcze musiał zaczekać.

Jeśli w wieku trzydziestu ośmiu lat nie został impotentem.

Tyta postanowił o tym dzisiaj nie myśleć, przyjął zlecenie na Mieszka I piętnaście i włączył Radio Złote Przeboje. Wieści z Chin nie napawały optymizmem, z powodu koronawirusa ginęło tam codziennie mnóstwo ludzi, aż trudno uwierzyć, ale Chiny to Chiny, w Polsce na razie nikt nie umierał, przynajmniej na to paskudztwo. Ptaszki ćwierkały, niebo miało kolor szlachetnego błękitu, chmury przypominały kłęby waty cukrowej rwanej przez dzieci palcami i na tle tej radosnej scenerii było oczywiste, że nadchodzi wiosna.

Słońce zmieniło kąt padania i zaczęło filuternie smyrać przechodniów po nosach, kierowców również zaczepiało, dźgając szyby bezczelnymi promieniami, od których aż kłuły oczy. Tyta założył okulary przeciwsłoneczne, uchylił nieco szybę i podjechał z fantazją pod blok przy stawie Maroko. Pod portiernię, bo tak życzyła sobie klientka.

Matylda.

Takie podała hasło.

Ech, Matylda, to imię uruchomiło w nim falę wspomnień – dość ambiwalentnych, bo kochał się kiedyś w jednej Matyldzie, koleżance z liceum, ale koleżanka jakoś nie chciała się kochać w nim. Jeśli miałby być szczery, traktowała go z pobłażaniem, jak smarkacza, co wtedy sprawiało mu dotkliwy ból. To prawda, był od niej o głowę niższy, ale serce ma w nosie centymetry. Serce bije szybciej, jak chce i dla kogo chce. A jego serce chciało Matyldy – brunetki o pięknych, ciemnych oczach, która potrafiła tak spojrzeć… tak spojrzeć, że wszystko w Tycie, wtedy cherlawym i pryszczatym chłopczynie w za dużych adidasach, się gotowało.

I teraz dorosły Tyta siedział sobie w swoim klimatyzowanym autku, wracał myślami do młodzieńczych lat, wspominał czyjąś mleczną szyję (przy szyi Matyldy łabędzie mogły się schować w szuwarach), kiedy…

– Dzień dobry. Matylda. – Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i przyjemny, kobiecy głos, a potem odwrócił się i spojrzał w czyjeś przepastne oczy.

W oczy koloru dojrzałych jeżyn.

W jednej sekundzie łabędzie zaczęły rozpaczliwie machać skrzydłami, w powietrzu zawirował biały puch, czasoprzestrzeń się zakrzywiła, cząstki elementarne się zderzyły i Tyta znowu poczuł, że z trudem łapie oddech.

Matylda, to naprawdę była Matylda!

Jego Matylda, tamta Matylda, ale inna, nowa, lepsza, piękniejsza i…

Smutniejsza.

– Dzień dobry – mruknął w odpowiedzi jak jakiś gbur, ale i tak dobrze, że się odezwał, całkiem go to przypadkowe spotkanie sparaliżowało.

I co teraz?

Od liceum minęło dziewiętnaście lat, Matylda pewnie miała męża, dzieci, pryszcze… Co z nim, to on miał pryszcze. Kiedyś. Teraz nosił brodę, trochę mu ostatnio urósł brzuszek i pewnością już nie mierzył metr sześćdziesiąt.

Zerknął w popłochu do lusterka, ale niemożliwe, żeby Matylda rozpoznała w brodaczu w ciemnych okularach dawnego Tytka – tak, przydomek, na szczęście, rósł razem z nim…

– Podjedziemy najpierw do Castoramy, tutaj za Auchan, ja na chwilę wyskoczę coś kupić, a potem zawiezie mnie pan na osiedle domków przy Gliwickiej, dobrze? – spytała, poprawiając ukradkiem swoje błyszczące czarne loki. – Ulica Grządziela… Kurczę, nie pamiętam numeru…

– Jasne – rzucił szybko, wykonując manewr zawracania. – Jedziemy. Rozpozna pani budynek?

– Tak. Poradzę sobie – dodała grzecznie, acz dosyć chłodno, po czym sięgnęła po telefon.

Tycie nawet to odpowiadało.

Bo co, ma ściągnąć okulary, odwrócić się i zawołać: „Witaj, Matylda, to ja! Tytek, koleś z liceum, który łaził za tobą jak pies przez cztery lata”? Żenujące. Nie, już lepiej będzie siedział cicho i sobie na Matyldę popatrzy, podelektuje się tym zapachem, przyjrzy się jej dokładnie, zapamięta każdy smakowity szczegół…

– Lusia, to znowu ja – zabrzmiało tymczasem za jego plecami. – Jaki wy tam macie numer, bo zawsze zapominam? Aha, dzięki… Słuchaj, właśnie wyjechałam, ale jeszcze muszę podskoczyć do marketu i tak się zastanawiam… – W głosie Matyldy brzmiała taka słodycz, że Tyta aż sobie westchnął.

Jak w ogóle istota ludzka może wydawać z siebie tak doskonałe dźwięki!

Coś jak mruczenie kociaka, kwilenie łabędzia…

– Bo może ja idę w półśrodki? Jemu się przecież należy, wiadomo, ale chyba trzeba wymyślić coś znacznie bardziej, nie wiem, DOTKLIWEGO. Takiego z długotrwałymi konsekwencjami. Jak myślisz? Bo po naszej nocnej wizycie to ten złamany… ZF, może tak to ujmę. Ten ZF będzie się co najwyżej drapał po jajach! O, pardon… – Matylda rzuciła do lusterka zakłopotane spojrzenie, a zaintrygowany Tyta nadstawił uszu.

O czym ona mówi?

Długotrwałe konsekwencje i drapanie się po jajach?

I co to jest ZF?

– Wiem, że nie rozumiesz, ale nie mogę swobodnie mówić – podjęła. – Dobra, niedługo ci wszystko wyjaśnię. Po prostu wykombinujmy coś z długotrwałymi konsekwencjami. Takimi wiesz… Takimi, żeby zapamiętał je do ŚMIERCI – zaakcentowała, a jej delikatna twarz, która zawsze przypominała Tycie twarze z portretów Klimta, wydłużyła się, pojawiła się na niej zaciętość, a na koniec usta Matyldy zafalowały w bezradności i smutku, więc Tyta też zafalował.

Wewnętrznie.

Ktoś musiał Matyldzie zrobić coś bardzo złego.

A on był gotów jej bronić.

Słowem, czynem, swoją klatą, którą sobie wyhodował w policyjnej siłowni, wszystkim – obroniłby ją przed całym światem i na każdy możliwy sposób. Problem leżał jednak w tym, że Matylda to była kobieta z górnej półki, pewnie już ustawiła się do niej cała kolejka obrońców.

– Idę tylko do jednego działu, a potem szybko do kasy – powiedziała, kiedy podjechali pod sklep. – Zaczeka pan?

Uśmiechnął się szeroko.

– Proszę sobie spokojnie robić zakupy i się nie przejmować. Będę tu – zapewnił, a parking w jednej chwili zamienił się w skałę, do której był przykuty łańcuchami.

Sęp mógł przylatywać i wyrywać mu wątrobę, śledzionę, co tylko chciał.

– Dziękuję, w takim razie zaraz wracam – padło z prześlicznych ust, a Tyta mógł się wreszcie napatrzeć.

Matylda zawsze energicznie kręciła pupą, podziwianie na szkolnym korytarzu tego staccato w czasach, kiedy wielbiona przez niego dziewczyna chodziła do IV A i pisała rozszerzenie z biologii – to była uczta dla Tytkowych zmysłów. Teraz wystająca spod krótkiej kurteczki pupa Matyldy zdawała się pełniejsza i uczta to mało powiedziane. Patrzenie na krągłe biodra przyodziane w doskonale opięte dżinsy to była szalona rozpusta.

Aż…

O cholera, aż dobra naturalne Tyty zaczęły wzbierać, jak zresztą wszystkie pęczniejące w nim od soków organy. Oddałby za randkę z Matyldą swoje mieszkanie, auto, nerkę, wszystko… Zryw, niestety, trwał tylko moment, po czym krew znowu zwolniła, ale ta rozkoszna chwila była jak światełko w tunelu. I Tyta miał nadzieję, że to nie jadący na niego pociąg.

Matylda pojawiła się prawie po pół godzinie, nieco zirytowana.

– A mogłam kupić siekierę – wymruczała, moszcząc się na siedzeniu i ściskając w objęciach biało-żółtą tubę opatrzoną napisem Isover. – Maseczki, rękawiczki, okulary…

Siekiera?

Po co jej siekiera?!

– Słucham? – zapytał odruchowo, zestawiając jednocześnie zasłyszane niedawno fragmenty rozmowy telefonicznej z nowymi informacjami.

Jak to człowiek może się pożegnać z policją, a policja się z człowiekiem żegnać nie chce…

– Nic, nic. Myślałam, że się szybciej uwinę. I jeszcze ta długa kolejka, tłok i ścisk, okropność. Przepraszam, że tyle pan czekał.

– Nic nie szkodzi… Remont? – zagadał z niewinną miną.

– Raczej remanent – odparła w zamyśleniu, wpatrując się w umykającą za szybą ulicę. – Jestem na etapie pozbywania się ze swojego życiorysu męża – dodała, a zaraz potem zaniosła się nerwowym kaszlem. – Przepraszam, że panu zawracam głowę głupotami. Nie zwierzam się każdemu, ale pana nie znam, więc w sumie co mi zależy… I znowu przepraszam. Kiedy w końcu przestanę wszystkich przepraszać!

Tyta poczuł się oszołomiony.

Pozbywa się z życiorysu męża?!

Ależ to wcale nie jest zła wiadomość, to znaczy dla niego. Dla Matyldy, owszem, pewnie dlatego jest taka przybita.

– Niby się nie znamy, ale… – Już zamierzał skończyć z tą szopką, musiał przecież koleżankę pocieszyć, może powinna z kimś porozmawiać, z kimś, kto sam niedawno przeżył rozstanie i ją przez to poprowadzi, utuli…

– Lusia, wyszłabyś po mnie? Będziesz mi potrzebna. – Matylda nie dała mu jednak szansy, znowu zobaczył w jej ręce telefon. – Nie rozłączaj się, muszę… Lusia… O, to tamten dom! – zawołała, pokazując na spory bliźniak, który z jednej strony wyglądał na zadbane domostwo, a z drugiej na pijacką melinę. Z części meliniarskiej wyszedł właśnie młody człowiek, cały ubrany na czarno. – Cholera, jeszcze ten… – żachnęła się na jego widok Matylda. – Proszę ze mną rozmawiać!

Tyta wyłączył silnik, mile połechtany.

A może jednak, jakimś cudem, go rozpoznała?

– A bardzo chętnie, bo od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy my się jednak gdzieś nie poznaliśmy?

Matylda przywarła do zakupionej tuby i przez chwilę wyglądała tak, jakby się chciała rozpłynąć w powietrzu.

– Proszę? – spytała nieuważnie, a potem wbiła wzrok w krzaczki porastające nasyp kolejowy. – Jest tam jeszcze ten chłopak?

Chłopak wyszedł przed furtkę i przyglądał się Tycie z wielką badawczością.

Jego twarz błyszczała w słońcu niczym płaska, naoliwiona patelnia.

– Tak, jest – potwierdził. – Stoi i się tutaj patrzy.

– Szlag! To rozmawiajmy, niech mnie pan tu zatrzyma, nie chcę, żeby mnie teraz zobaczył z tym na wierzchu.

Sformułowanie było dość enigmatyczne, ale w ciągu zaledwie tygodnia pracy Tyta zdążył się zorientować, że klienci, a zwłaszcza klientki, mają niekiedy dość oryginalne prośby.

– Zatrzymam panią z przyjemnością.

– Lusia, wyłaź! – Matylda mówiła do siebie pod nosem, spoglądając już jawnie w okna budynku, a Tyta w końcu się przełamał.

– Czy my czasem nie chodziliśmy do tej samej szkoły? – wypalił. – Do liceum. Pani ma na imię Matylda?

Dopiero w tym momencie został zaszczycony uwagą.

Matylda przechyliła głowę i usiłowała zajrzeć mu w twarz, a było to spojrzenie całkiem miło penetrujące jego męskie lico, które właśnie prezentował, pozbywszy się okularów.

Dla zachęty posłał swojej dawnej koleżance szeroki uśmiech.

– Tylko wtedy nie nosiłem brody – zaznaczył żartobliwie. – Konopa, na osiedlu Zajączka.

To ostatnie wyraźnie ją poruszyło.

– Zajączka? Bardzo możliwe, chodziłam do Konopnickiej. Ale nie mogę skojarzyć. Chociaż ten głos… Andrzej?

Skrzydła trochę mu jednak opadły.

Andrzej to był jego najgorszy wróg, koszykarz, umięśniony pajac, za którym ganiała co druga dziewczyna w szkole.

– Nie. Andrzej to teraz alkoholik, handluje selerami na Załężu – strzelił wymyśloną na poczekaniu bajeczką, czując piknięcie satysfakcji. – Mam na imię Tymoteusz…

Matylda na dźwięk imienia drgnęła.

– Tytek?! – zawołała z ożywieniem. – Nie wierzę! To ty?

Naprawdę się ucieszyła, nie spodziewał się aż takiego entuzjazmu.

– Teraz mówią do mnie Tyta, ale tak – przyznał skromnie. – To ja. Trafiony zatopiony.

– Tytek! – znów zakrzyknęła, patrząc tylko na niego i nagle wszystko inne przestało się liczyć. Ulica Grządziela, bliźniak, chłopak przy furtce. Teraz ważny był tylko on i te cztery wspólne lata, które spędzili w jednej budzie. – Jak miło cię spotkać. Tyle czasu! – szczebiotała Matylda. – Co u ciebie? Jak ty wyglądasz! Zupełnie jak nie ty. To znaczy w pozytywnym sensie – zaczęła się plątać i w tym zawstydzeniu podobała mu się jeszcze bardziej. – Z tą brodą wyglądasz zabójczo. A taki byłeś malutki… Chudziutki, chciałam powiedzieć. Tytek, kto by pomyślał!

– Taaa…

Nie wiadomo, ile trwałaby ta wspominkowa pogawędka i czy w końcu porzuciliby uprzejmości (Tyta w panice układał zaproszenie na kawę), gdyby nie młodzieniec na zewnątrz. Rzucił na ulicę niedopałek, podszedł do samochodu, po czym zapukał w drzwi od strony pasażera.

Było miło, ale się skończyło.

Tytek uchylił szybę, a Matylda posłała chłopakowi powitalny uśmiech, który ten całkiem zignorował.

– Dzieje się… – oznajmił zaaferowany, co jednak starał się ukryć. – Matka ratuje sytuację, bo się rypło, że dziadek Władysław przez CZTERDZIEŚCI SZEŚĆ LAT ukrywał sztuczną szczękę. Czujesz?! Weź tam idź, interweniuj czy coś, bo babcia Irena szaleje. Znasz ją. Matka zaraz dostanie zawału.

– A ty? – zapytała niespokojnie Matylda.

– Ja? Ja się między dwóch staruchów nie będę pchał, zapomnij. Poza tym to mnie wali, to nie są moi prawdziwi dziadkowie. Idę się przewietrzyć, joł…

– Joł? My chyba tacy nie byliśmy? – Matylda odprowadziła spojrzeniem niewysoką, przygarbioną postać. – Jego to wali, wspaniale…

Chłopak strzyknął śliną, wbił ręce w przepastne kieszenie za dużych spodni i poczłapał w przeciwnym kierunku.

– No nie wiem. – Tyta nie znosił paplaniny w stylu „za naszych czasów”. Kiedyś usychały mu od tego uszy. – Ludzie są, jacy są – stwierdził, niezbyt oryginalnie.

Może powinien powiedzieć coś mądrzejszego?

Matylda westchnęła.

– Może i tak. A może i nie. Czasy jednak mają znaczenie… Dobra, Tytek, ja uciekam. – Na tylnym siedzeniu się zakotłowało, a tuba uderzyła go niespodziewanie w głowę. – Przepraszam!

– Nic się nie stało – zapewnił, jednak nieco zdziwiony.

I co, tylko tyle?

Wali go w łeb i do widzenia?

– Bardzo się spieszę. Naprawdę miło cię było zobaczyć – zapewniła z przepraszającą miną Matylda, po czym spytała o należność.

– W życiu nie przyjmę od ciebie pieniędzy – obruszył się.

– Ale…

– Zapomnij, jak mawia młodzież – uciął znacząco.

W dołku tymczasem poczuł znajomy ścisk.

Nie chciała go, w porządku, nie będzie się narzucał.

Ciągle go nie chciała…

– To w takim razie zrewanżuję się kawą. Zanotujesz mój numer? – padło niespodziewanie z tyłu i Tyta stwierdził, że mógłby tak dostawać tubą każdego dnia. I w tubie mógłby być nawet cement, a nie wełna szklana, jak głosił napis na opakowaniu. – Pogadamy sobie na spokojnie, powspominamy, teraz mam przekopane…

Tak się ucieszył, że nie otworzył jej drzwi, ale też Matylda z prędkością światła wyprysnęła na zewnątrz, szarpnęła za furtkę i już jej nie było. Wybrała część meliniarską, ale na progu domku odwróciła się i mu pomachała.

Zapamięta ten obrazek na długo.

Matylda, jej jeżynowe, nieco smutne oczy i upiorna tuba.

Pod nowy adres Tyta jechał, nucąc z Piaskiem wielce obiecujący kawałek o śniadaniu. O tym, że nie kupuje się tylko jednego opakowania wełny szklanej, jeśli chce się na przykład ocieplić bliźniak, wcale nie myślał.

Ale pod koniec dnia zaczął.

A nawet zaczął myśleć o wielu innych, znacznie gorszych ewentualnościach, bo kiedy o godzinie dwudziestej trzeciej zameldował w centrali, że kończy dniówkę, i jak zwykle przejrzał na parkingu auto, stwierdził, że pod siedzeniem kierowcy znajduje się reklamówka. Na widok napisu Castorama Tycie mocniej zabiło serce, a że w środku mignęło coś czerwonego, ukradkiem zajrzał do środka.

I jego wyśmienity humor prysł.

Pośród plastikowych okularów, maseczek i rękawic ochronnych leżał odcięty męski palec…

Z obrączką.

 

 

Rodzice Jureczka za Matyldą nie przepadali.

A tak naprawdę nie przepadała za nią matka Jurka, pani Irena. I jeśli ona za kimś nie przepadała, to oficjalnie musiał też nie przepadać jej małżonek, pan Władysław. Kiedy jednak upiornej baby nie było w pobliżu, w starszym panu, bardzo uprzejmym i bardzo cichym, zachodziła nieprawdopodobna przemiana.

Zaczynał widzieć, słyszeć i mówić.

A nawet okazywało się, że w wielu kwestiach pan Władysław ma własne zdanie, które niekoniecznie jest zbieżne ze zdaniem małżonki. Cóż jednak z tego – gdy tylko Królowa Wszechświata pojawiała się na horyzoncie, pan Władysław znowu stawał się niewidzialny. Zupełnie jakby grał z żoną i całą rodziną w jakąś skomplikowaną, magiczną grę, w której dysponował tajemniczymi mocami. Pojawiał się i znikał.

Lusia nazywała to po swojemu.

– Ona go wykastrowała. Ze wszystkiego.

Trudno było się z tym nie zgodzić.

Pan Władysław całe dnie spędzał pod czujnym okiem swojej połowicy przed telewizorem albo w ogródku, gdzie w niewielkiej odległości od kuchennego okna miał wystawiony stary, pluszowy fotel – w ciepłe popołudnia siedział tam i rozwiązywał krzyżówki. Na ogół nie było z nim kontaktu, na pytania odpowiadał półsłówkami, fukał, a jeśli, nie daj Boże, ktoś chciał z nim porozmawiać na przykład o pieniądzach i wydatkach, nie odpowiadał w ogóle. Udawał, że nie słyszy, a że był całkowicie głuchy na jedno ucho (wypadek w kopalni), z premedytacją to wykorzystywał.

Lusi na początku było teścia żal, ale im dłużej znała rodziców Jurka, tym więcej widziała. Pan Władysław to też było niezłe ziółko, tyle że takie niepozorne i rosnące przy bocznej dróżce. Nie potrafił się żonie oficjalnie przeciwstawić, za to raz na kilka lat dbał, żeby się nie nudziła.

Za czasów Matyldy na przykład pani Irena znalazła podczas wiosennych porządków przemyślnie zakamuflowaną skrytkę w garażu, a w niej dwieście kilkadziesiąt tysięcy. Ale na tym nie koniec. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat, niech ktoś powie, że nie można, pan Władysław odkrył w tajemnicy przed małżonką sekstelefon, po czym do pani Ireny przyszedł gigantyczny rachunek… Matylda do dziś pamięta ten dzień, o którym, chcąc umiejscowić jakieś zdarzenie w czasie, wciąż mówi się na Grządziela jak o narodzinach Chrystusa – przed przyjściem rachunku albo po przyjściu rachunku.

Tak, pan Władysław potrafił zaskoczyć.

Ale sztuczna szczęka ukrywana przed rodziną czterdzieści sześć lat?!

Matylda by na to nie wpadła i myślała, że Damian coś źle zrozumiał, jednak ledwie przekroczyła próg swoich byłych teściów, przezornie zostawiając tubę przy drzwiach, od razu zrozumiała, że dostała się w oko cyklonu albo wpadła do leja trąby powietrznej – to ostatnie chyba lepiej oddawało dynamikę sytuacji.

Trąba powietrzna, czyli pani Irena we własnej oburzonej osobie, miotała się między zlewem a kuchenką i wyrzucała z siebie w wielkim zapamiętaniu potok inwektyw. Sądząc po warzywach na blacie i otwartym piecyku, była w trakcie przygotowywania kolacji. Pan Władysław, zachowując w obliczu kataklizmu niezmącony spokój, siedział przy stole i konsekwentnie unikając z kimkolwiek kontaktu wzrokowego, oglądał Jeden z dziesięciu. Lusia z kolei stała pośrodku pomieszczenia i z groźną miną robiła za jego osobistą ochronę.

– Czy mama może wreszcie przestać? – spytała zła jak osa. – Już się mama powywnętrzała, może już koniec?

Pani Irena kątem oka odnotowała ruch na widowni i tyle jej wystarczyło.

– To podły gad. Taki z cicha pęk… – wysyczała w nagłym przypływie energii. – Siedzi sobie przed telewizorkiem, jak gdyby nigdy nic! Szczerbaty jełop! Jak tak można, ja się pytam? Jak można?! Kuriozalne! Oszukiwać nas wszystkich. Na tym ma polegać rodzina? I po co ja się tyle poświęcam?! Chodzę, dogadzam, gotuję, po co mi to? Dziadu ty! – wrzasnęła. – Zero wdzięczności, zero! – Ostatnie słowa wymierzyła w kierunku Matyldy, która od tego nieco zgłupiała.

– Ale że ja?

– A nosisz sztuczną szczękę? To co się głupio pytasz? – zirytowała się pani Irena i zapłonęła żywym ogniem, a jej farbowana na rudo ondulacja jeszcze bardziej się nastroszyła. – Wyobrażasz to sobie? Czterdzieści sześć lat! – Uniosła palec, jakby chciała się nim wbić w czyjś ściśnięty odbyt. – Spałam z gadem w jednym łóżku… – Tu na moment ją zatchnęło. – No, to jest normalnie, jak mu tam… Taki magik, co występował w telewizji, sztuczki różne pokazywał, raz mu nawet znikło auto. Ale jemu też nie wierzę, zresztą kamerami można wszystko. Gdybym na własne oczy zobaczyła, to może bym i uwierzyła, ale oni na publiczność wpuszczają same młode, taka stara jak ja nie ma szans. Też oszust. Copperfield! O, widzisz. On jest jak Copperfield! – Porównanie sprawiło jej wyraźną satysfakcję.

Matylda z trudem powstrzymała się, żeby nie parsknąć, ale pani Irena nie traciła zapału.

– Bo to trzeba mieć talent. Kto to słyszał? Przecież to trzeba myć, klej jakiś kupować czy coś. Myłeś?! – Pytanie zostało skierowane do głównego zainteresowanego, który wydawał się w ogóle niezainteresowany.

Matylda przestąpiła z nogi na nogę.

Napięcie zaczynało gwałtownie rosnąć, bo pan Władysław nie zaszczycił żony nawet jednym spojrzeniem. Za to chrząknął i na pytanie prowadzącego o brytyjskiego premiera, który otrzymał literacką Nagrodę Nobla między innymi za doskonale napisane przemowy, z dezaprobatą odpowiedział za uczestnika:

– Winston Churchill.

– Pytam, czy myłeś?! – Pani Irena nie odpuszczała, pan Władysław trwał konsekwentnie przy swoim, ale myliłby się ten, kto by obstawiał, że mała, zasuszona staruszka pozwoli się ignorować. – Odpowiadaj, jak pytają. Churchillu cholerny ty! Copperfieldzie! – zagrzmiała, chwyciła leżącego na blacie ziemniaka i nie tracąc czasu na celowanie, z furią cisnęła warzywem w stronę małżonka.

Ziemniak dostał turboprzyspieszenia, walnął z impetem w łyse gniazdko na głowie pana Władysława, a potem odbity poszybował w bok, by trafić w dziesiątkę, czyli w kredens, gdzie pani Irena trzymała swoją odświętną zastawę stołową. W kuchni jednocześnie rozległy się dwa dźwięki: trzask tłuczonych talerzy i wrzask zrozpaczonej pani domu.

Pan Władysław tym razem nie pozostał obojętny.

Zerwał się z miejsca, jak na niego nad wyraz chyżo, i oznajmił dobitnie:

– Wariatka! – Po czym chwycił płaszcz i zanosząc się nerwowym kaszelkiem, ostentacyjnie wyszedł z domu.

 

 

Pocieszanie pani Ireny to było coś jak głaskanie niedźwiedzia na górskiej polance zaraz po tym, jak odgryzł turyście pół nogi. Bestia zbytnio się nie najadła, więc istniało wysokie prawdopodobieństwo, że zabierze się za kolejną smakowitą porcję – na to nie zamierzała się narażać ani Lusia, ani tym bardziej Matylda. Z pewnością zostałyby zaraz oskarżone, że nie ujęły się za stłamszoną przez męża, niewinną kobietą. Porozumiały się więc spojrzeniem, rzuciły jakąś grzecznościową formułkę i po prostu wzięły nogi za pas.

– Kochana teściowa, zawsze na posterunku – wyraziła swój wątpliwy podziw Matylda, oglądając się z trwogą na drzwi. – Tak naprawdę to moje małżeństwo z Jurkiem rozpadło się chyba przez tę panią… Ona się nadaje do zrzucenia z samolotu jako broń biologiczna, mówię ci. Sparaliżowałaby całe Wuhan szybciej niż koronawirus. Kuriozalne! – zawołała, naśladując głos teściowej.

Lusia dopiero teraz mogła odetchnąć.

– Zaraz mi spłynie makijaż – sapnęła. – Nie rozśmieszaj mnie. A co do Ireny… Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Jedno wiem, nie będę się kopać z koniem.

– Full of toxin – oceniła Matylda, układając tubę pod pachą. – Nie znam nikogo, kto by ją przebił w sączeniu ludziom trucizny. Dożylnie. Jak ty to wytrzymujesz?

Lusia poprawiła modnie obcięte blond włosy, obciągnęła bluzeczkę, zrobiła kilka drobnych kroków, a na jej rękach od razu rozdzwoniły się złote bransoletki. Miała je na obu nadgarstkach, a że żywiołowo gestykulowała, był to dźwięk, który nieodmiennie się z nią kojarzył i który Matylda bardzo lubiła.

– Wdzięczność i granice – rzuciła krótko. – Rządzę w swoim domu i nie pozwalam się wtrącać. Słowotoku nie wpuszczam do mózgu, niczego ważnego jej o sobie nie mówię. Odcinam ją po prostu od informacji. I dziękuję za Jureczka, naprawdę dziękuję, bo bez Irenki bym go przecież nie miała. Bez ciebie zresztą też… – dodała trzeźwo, rozglądając się z zadowoleniem po własnych klombach, które rozkosznie złociły się w słońcu bratkami. – Co to? – Pokazała na tubę. – Chodź, bo wieje jak w Mysłowicach na Kosztowach.

Matylda skwapliwie podreptała za przyjaciółką i po chwili znalazły się już w przestronnym holu. W porównaniu z zagraconą norą teściów, dom Jurków to był pałac, zresztą nawet i bez porównywania należało przyznać, że wnętrze zostało urządzone nie tylko praktycznie, ale i ze smakiem. Lusia zmieniła na Grządziela prawie wszystko, łącznie z wyburzeniem jednej ze ścian, co dało nadspodziewanie dobry, choć uboczny efekt.

Matylda mogła tu wpadać i nie czuć, że wraca na stare śmieci.

– To jest gwóźdź dzisiejszego programu – odpowiedziała z dumą i przekazała Lusi tubę.

– Wełna szklana? – zdziwiła się tamta, przeczytawszy napis na opakowaniu.

– Da dam! – Matylda nie mogła już dłużej czekać. Upewniła się tylko, że są same, i obwieściła: – Wełna szklana w gaciach Seby!

Lusia wyglądała na poruszoną.

– Nie wiem, czy moja wyobraźnia sięga tak daleko, ale… Nieźle! Ty jesteś kreatywna bestia! – zawołała z uznaniem, prowadząc Matyldę do salonu, gdzie na stole czekała już butelka czerwonego wina i kieliszki. – Czy my pozostajemy dziś wieczór nieprzyzwoicie trzeźwe, czy upadlamy się jak świnie? Goose Bump, specjalnie kupiłam.

Matylda, osoba świadoma w kwestii zdrowia, doskonale wiedziała, co wypity wieczorem alkohol robi z fazą snu REM, odpowiadającą za ludzkie emocje i wspomnianą kreatywność, na bieżąco też dzieliła się swoją wiedzą z najbliższymi, ale okoliczności były wyjątkowe.

– Jesteś niemożliwa. – Zaczęła się łamać. Uwielbiała czerwone wino, a już Goose Bump… To wino ją obezwładniało. Pod każdym względem. – Jest szósta. Do mnie pojedziemy gdzieś tak około północy… Jak teraz wypijemy, będziesz mogła prowadzić?

– Przecież nie wytrąbię pół butelki za jednym podejściem – zaprotestowała Lusia i już biegła do kuchni po korkociąg. – Chodź, poczęstuję nas krakersikami i zrobię pastę z avocado.

– Krakersiki… – mruknęła rozbawiona zdrobnieniem Matylda, opierając się o wysokie krzesło przy barze. Lusia pozbyła się połowy ściany, która wcześniej oddzielała kuchnię od reszty pomieszczeń.

Ależ tu było miło.

Nie to, co w jej nowym, pustym mieszkaniu.

– A jak w ogóle Irena tę szczękę znalazła? – chciała wiedzieć Matylda. – Obluzowała się teściowi i wpadła do zupy?

Lusia sprawnie usunęła pestki z dwóch chropowatych jak żaba owoców.

– Nie, aż tak ekscytująco nie było. – Westchnęła z żalem, wyjmując przy okazji cytrynę z lodówki. – Irenka poszła po chleb, a teściu się zdrzemnął. A wcześniej wyciągnął szczękę i położył obok, na poduszce.

Matyldzie nie chciało się wierzyć.

– Czterdzieści sześć lat ją ukrywał, a potem tak po prostu położył na poduszce?

– Tak upadają imperia – zachichotała Lusia. – Ale swoją drogą trzeba przyznać, że Irena słusznie prawi, dla zachowania higieny są potrzebne specjalne pasty do protez, cuda niewidy, szklanka z wodą przy łóżku i tak dalej.

– Fuuu! – Matylda skrzywiła się z odrazą, bo wyobraziła sobie drobnoustroje chorobotwórcze siejące spustoszenie w starczym otworze gębowym. – Może nie mówmy o szczegółach.

– Teściu to niezły agent! Czyli on tę szczękę miał, jak płodził Jureczka – dokonała wstrząsającego odkrycia Lusia, dodając do pasty z avocado odrobiny pieprzu.

– Przecież nie wyciągnął przed wytryskiem… Sorry! – Matylda przestraszyła się, że coś palnęła, ale jej rozmówczyni już zanosiła się śmiechem.

Wspaniale było się razem śmiać, zapominając o niektórych zdrajcach i łajdakach.

Akurat ten konkretny łajdak, Sebastian, mąż numer dwa, zęby miał jak z reklamy gabinetu Jurka (Jurek był dentystą), ale Matylda wolałaby już, żeby ukrywał choćby sztuczny staw biodrowy niż konsumowane na boku dziewoje.

– Jak takie męskie ego jednak kobietom bruździ – rzuciła w zamyśleniu. – Naleję wina.

– Mnie taką ociupinkę – zastrzegła Lusia. – Założę się, że właśnie o to chodziło. Teściu chciał się podobać. Miał dwadzieścia osiem lat i co, już widzę, jak wyznaje młodej lasce Irenie, że nie ma zębów! Słyszałaś, jak go podsumowała. Szczerbaty jełop…

– Słyszałam. Ale jakiej lasce?

– Nie widziałaś jej zdjęć, jak była młoda? – spytała Lusia z ożywieniem. – Petarda!

Matylda ujęła w dłonie pękaty kieliszek i z lubością wsadziła do niego swój zadarty nos.

Zapach wina oszałamiał.

– Poezja… Goose Bump – dodała. – Co do Irenki to nigdy nie pokazała mi żadnych zdjęć, wiesz przecież, że mnie nie znosiła. Teraz ma ciebie, ma przyszywanego wnuczka Damiana, za którego dałaby sobie pierś uciąć, więc zaczęła mnie tolerować. Ale tylko tolerować, nie mam żadnych złudzeń.

Do salonu wjechała taca z przekąskami.

Zapachniało cytryną.

– Uwierz, była z niej laska – zapewniła Lusia, zajmując miejsce obok Matyldy, która zdążyła się właśnie rozgościć na gigantycznym, szarym narożniku. – I żaden facet nie przyznałby się takiej nawet do straty dolnej siódemki.

Matylda przywołała w myślach postać byłej teściowej – zasuszonej, wiecznie niezadowolonej i patrzącej dookoła świdrującym spojrzeniem wypłowiałych ze starości oczu.

Wzdrygnęła się.

– Nie wiem, czy cię już informowałam, ale zamierzam zostać zdzirą – palnęła, stukając w kieliszek Lusi. – Powiedzmy, że na zdrowie – rzuciła formułkę toastu, ale zaraz upiła łyczek i pojaśniała. – Boże, ja zaraz skonam z rozkoszy. Czemu ty mnie tym nie poiłaś tydzień temu, kiedy…

Lusia nie zamierzała pozwolić, żeby Matyldzie znowu zrzedła mina.

– Bo człowiek ma się najpierw wypłakać, jak go spotka coś złego – ucięła. – Ma się wypłakać, a jak już nie ma czym, to dopiero potem przychodzi czas na pojenie. Koniecznie w obecności przyjaciół. Wypłakałaś się? – Zajrzała jej w oczy, które nie były już spuchnięte i z powrotem nabrały swojego dawnego granatowo-czarnego blasku.

– Wypłakałam.

– I bardzo pierwszorzędnie – podsumowała po swojemu, z przesadą, a bransoletki na jej ręku znowu się rozdzwoniły. – Ale jak: zdzirą? Nie żebym miała coś przeciwko, lubię zdziry, nawet wolę niż słodkopierdzące niunie, ale… Może zdradź więcej szczegółów tego swojego PROJEKTU.

Projekt na nowo poprawił im humory.

– Nie chcę w wieku Irenki stwierdzić, że życie przeciekło mi przez palce i miałam tylko dwóch facetów. Jednego jedynego ekscesu pozamałżeńskiego nie liczę, byłam pijana. – Matylda pokazała na kieliszek. – Będę się łajdaczyć – oznajmiła z mocą. – Bo czego ja doświadczyłam?

– Nie, no, widzę, że kryzys się skończył, moje gratulacje!

– Ale poważnie… Miałam dwóch mężów i tylko oni się liczyli. A gdzie w tym wszystkim byłam ja? – spytała Matylda zmienionym głosem.

Dużo ostatnio zrozumiała, aż czasami traciła od tych niespodziewanych rozbłysków wiedzy dech, ale coraz bardziej zaczynała ją ta podróż w nieznane, bo tak się teraz czuła, pociągać.

Lusia pokiwała głową.

– Przecież ci mówiłam, że temu swojemu ciągle nadskakujesz i nadskakujesz – przypomniała, ale tonem, w którym brzmiała serdeczność, wcale nie chciała Matyldy pouczać. – „Sebciu, czy ty mnie jeszcze kochasz, Sebciu, spędzamy ze sobą za mało czasu. Sebciu, Sebciu, Sebciu!” Ciągła podaż. Sebciu wiedział, że nie musi się wysilać, bo ma cię w garści. Jesteś śliczna i mądra dziewczyna, a przy nim zachowywałaś się jak upośledzone dziecko, a nie jak kobieta i partnerka. To jak cię miał traktować?

Niestety, Lusia trafiła w punkt.

Matylda słyszała to od niej wiele razy, ale… wygodniej było nie słyszeć.

Chowała bolesne słowa przyjaciółki gdzieś bardzo głęboko, na dzień lub dwa zaprzestawała adoracji Najświętszego Sakramentu, jak to nazywała z przekąsem Lusia, a potem mówiła sobie, że każdy pragnie miłości, to przecież nic złego.

Ma przed własnym mężem grać?

– Nie wiem, może ja się nie nadaję do związków? – Opadła na poduszki, walcząc z rosnącym w niej nagle zniechęceniem.

Nie chciała być zniechęcona, chciała, żeby przepływała przez nią ta sama energia, która kazała jej wyjść z łóżka i jechać do marketu.

Chciała wyrzucić Sebastiana ze swojego wnętrza, raz na zawsze!

– Wybacz, że znowu to powiem. – Lusia ujęła krakersa w dwa paluszki. – Najważniejszy jest związek ze sobą. ZE SOBĄ. Facet to tylko dodatek – stwierdziła, kreśląc w powietrzu ciastkiem idealny okrąg. – Ważny, nie mówię, że nie. Ale żeby życie smakowało tylko z nim? A bez niego to tylko sosnowa trumna i katafalk? Never!

Matylda nigdy nie umiała zrozumieć takiego podejścia.

– Ale że co, ja się mam zamknąć w jakimś klasztorze i być tylko ZE SOBĄ? Dodatek… Co ty w ogóle gadasz! – uniosła się. – Masz Jurka, Damiana, oni cię uwielbiają, możesz się wymądrzać.

Lusia nie poczuła się ani trochę zbita z tropu.

– Oni mnie uwielbiają, prawda, ale dlatego, że ja… Uwielbiam siebie – wyjaśniła z rozbrajającą szczerością. – Spróbuj.

Propozycja dotyczyła krakersów, ale Matylda odczytała to po swojemu.

– Cholera, a właśnie, że się nie dam! – oznajmiła uroczyście. – Nie będę więcej strzelała gola do własnej bramki, masz rację. Choćbym miała sobie kupić zeszyt i gryzmolić w nim od rana do wieczora afirmacje, że siebie kocham, uwielbiam…

– Lubię i szanuję na początek wystarczy – doradziła z zadowoleniem Lusia. – Bo teraz nieźle oberwałaś, więc musisz być dla siebie dobra. Wyrozumiała. A zeszycik, bardzo trafiony pomysł. Czemu nie.

Matylda znowu sięgnęła po wino i w końcu poczuła napływający do środka spokój.

– Będą zeszyciki, psycholog i wszystko, co trzeba – postanowiła. – Ale najpierw, dla zwykłej satysfakcji, zajmiemy się moim przyszłym byłym mężem. Pokażemy, że też mamy jaja!

– Chyba ikrę…

– Tak naprawdę to jajniki, ale mniejsza z tym. – Matylda naprężyła się jak dzida wojownika. – Wełna szklana raz! Na pohybel zdrajcom!

 

 

Tyta widział kiedyś u kumpla, który wrócił z Włoch, pendrive’a w postaci odciętego, utytłanego krwią palca i bardzo mu wtedy ten gadżecik przypadł do gustu, ale to, co znalazł w reklamówce, nie wyglądało na urządzenie do przesyłu danych. Jeśli przy tym uwzględnić, że palec nie był atrapą, ale należał do człowieka, który musiał żyć, kiedy mu go odcinano, oraz dodać do tego fakt, że reklamówka z całą pewnością została zostawiona przez Matyldę, trudno się dziwić, że Tyta poczuł się tym wszystkim przygnieciony. I zamiast do domu, podjechał po dniówce do swojego najlepszego kumpla i najlepszego policjanta, jakiego znał.

Do komisarza Piotrka Marchewki.

Marchewka, wywołany telefonem, wyszedł z niewielkiego domku jednorodzinnego przy ulicy Akacjowej w Chorzowie, wielce rozochocony i mocno czymś przejęty.

– Co jest? – zrezygnował ze wstępów, ale też ich wieloletnia znajomość nie opierała się na uprzejmościach. – Bo żonę mam pod prysznicem, zaraz wychodzi…

Tyta chrząknął.

Każdy, kto dobrze znał Marchewkę, wiedział, że najważniejsza jest dla niego żona, w której od lat był bez pamięci zakochany. Potem była praca, potem długo, długo nic, a na końcu znowu wychodziła (spod prysznica) ONA. Zuza, kobieta jego życia, istota utkana z marzeń i snów, a w realu pyskata brunetka, wielce atrakcyjna. Trudno więc wymagać, żeby o godzinie dwudziestej trzeciej dziesięć napalony Marchewka chciał rozstrzygać czyjeś dylematy moralne.

Ale…

Matylda również była brunetką.

I Tyta najchętniej by do niej przedzwonił, umówił się choćby zaraz i wszystko wyjaśnił. A wtedy ona by powiedziała, że ten ociekający krwią paluszek znalazła przypadkiem pod półkami w Castoramie w dziale „piły tarczowe”. Napięcie by opadło i Matylda, również utkana z marzeń i snów, zaproponowałaby wspólny prysznic. Jutro z kolei Tyta skoczyłby z Marchewką na piwo, sączyłby je wielce z siebie zadowolony, a piana z browaru ułożyłaby się pod jego nosem w biały, puszysty wąs.

Pitu, pitu.

– Piotrek! – Tyta wypuścił nerwowo powietrze. – Jest sprawa. Załóżmy, że w torebce Zuzy znajdujesz palec jej byłego faceta…

Palec w reklamówce był serdeczny, z kępką delikatnych, ciemnych włosków, które tworzyły małą wyspę położoną tuż przed zgięciem. Tkwiąca na kikucie obrączka, poplamiona zakrzepłą krwią, była ewidentnie celowo tak na niego nasunięta, żeby czasem nie spadła.

Czy to był jakiś znak?

Piotrek Marchewka to nie było bezwzględne, policyjne zwierzę, a raczej poczciwe, śledcze zwierzątko – kumpel przypominał Tycie posturą jego samego z liceum. Niewysoki, przycięty na jeża, wyglądał dość niepozornie, ale za to był konkretny i posiadał nieprawdopodobny instynkt doświadczonego śledczego. Ten, kto go zignorował, zwykle źle na tym wychodził.

Zwierzątko zmieniało się w bestię.

– Że co? – W głosie Marchewki zabrzęczała ostrzegawczo stal.

– Palec. Odcięty, męski palec. W torebce Zuzy…

– Słucham?! Chcesz mi coś powiedzieć o byłym Zuzy? Skąd w ogóle o nim wiesz?! – zjeżył się naraz Marchewka i do Tyty wreszcie dotarło.

– Nie, to tylko tak hipotetycznie. Zostawmy w takim razie Zuzę – zaczął w zdenerwowaniu pospiesznie łagodzić. – Już z niej schodzę. To znaczy w ogóle nie wchodziłem… Piotrek, cholera jasna! – zawołał w końcu w desperacji. – Chodzi o moją naj… O moją koleżankę z liceum, Matyldę. Może nawet przyjaciółkę. Przyjaciółkę w sensie ciepłych uczuć. Teraz, chociaż chyba zawsze…

Marchewka sapnął.

– Aha. Normalnie cię, widzę, ugotowało. Na miękko.

Nie było sensu zaprzeczać.

– Daj spokój – wyrzucił z siebie Tyta, nie patrząc Marchewce w oczy. – Lepiej mów, co teraz. Odcięty palec…

– Poczekaj, daj się zastanowić. Przyjaciółka z liceum, przyjąłem. Ale co? Jaki palec, gdzie? – Marchewka taktownie pominął aspekt uczuciowy, za to domagał się więcej szczegółów.

Tyta sięgnął po reklamówkę.

– Pięknie – ocenił krótko kolega, zapoznawszy się z jej zawartością. – No to się wam zesrało.

– Właśnie – potwierdził bezbarwnym głosem Tyta, zauważając na desce rozdzielczej jakiś brudek. – Tylko co teraz? To jest naprawdę świetna dziewczyna. Ale powiedziała, że jest na etapie usuwania ze swojego życia męża. Mówiła to niby w przenośni, ale…

Marchewka łypnął na niego ze współczuciem.

– A co z tą reklamówką? Skąd ją masz?

– Matylda zamówiła taksówkę i tak się spotkaliśmy. Dzisiaj, po latach…

– Fuck.

– Fuck. – zawtórował Tyta. – Podjechaliśmy do Castoramy, bo chciała zrobić zakupy. Czekałem na nią pół godziny na parkingu.

– Pół godziny? – Marchewka, zdaje się, wiedział to i owo o sklepach. – To i tak niezły wynik. Stary, kobieta znika w galerii jak w czarnej dziurze. Grawitacja ją tam zasysa…

– W czarnej dziurze nic nie ma – poprawił go odruchowo Tyta. – Ale co, ja to mam zgłosić?!

Marchewka kątem oka zarejestrował, że ktoś w jego domu włączył na poddaszu światło, i poprawił się nerwowo na miejscu.

– Może jej to ktoś podrzucił w sklepie? – zasugerował. – W Castoramie tną deski, może był jakiś wypadek, nie wiem, może ona się tam gdzieś zaplątała. Różne rzeczy się dzieją, nie trzeba od razu myśleć o najgorszym.

Tyta niby westchnął z ulgą, ale to nie była pełnowartościowa ulga, raczej jakaś jej marna imitacja.

– Niby możliwe – przytaknął. – Ale musiałbyś słyszeć jej rozmowę z koleżanką, przez telefon. – Znowu zaczęła rosnąć w nim wątpliwość. – Mówiła, że muszą coś wymyślić, żeby mąż ją popamiętał do… śmierci. Jakieś długotrwałe konsekwencje. Ale śmierć na bank się w tej rozmowie pojawiła.

– Gdyby ta twoja przyjaciółka faktycznie chciała kogoś sprzątnąć, to chyba nie ogłaszałaby tego w taksówce – zauważył trzeźwo kumpel. – Jeszcze przy kimś, kogo zna.

– Problem w tym, że mnie jeszcze wtedy nie znała.

Marchewka poczuł się zagubiony.

Albo zirytowany, trudno stwierdzić.

– Nie wiem, nie znam się i w miłości ze szkolnej ławy nie wnikam…

– Bo ja się jeszcze wtedy nie przyznałem, że ja to ja. Dopiero później. – Tyta zaczął się jąkać. Miał przy tym nieprzyjemne wrażenie, że robi z siebie kretyna. – Nieważne. Zostawiła reklamówkę pod fotelem. Co jest w środku, widzisz.

– Ten, komu odcięto palec, jeszcze żył – stwierdził ponuro Marchewka, ponownie zaglądając do środka. – Trupy nie krwawią. Może nawet facet ciągle żyje – zasugerował i spróbował ocenić znalezisko pod kątem zapachowym. – To świeża sprawa. Jedno jest pewne, nie możesz tego tak zapalić… Zostawić – poprawił się i znowu zerknął na dom. – Wyjaśnij to, najlepiej z właścicielką. À propos kłopotów. Była tu u mnie niedawno Jadźka.

Tyta zbladł.

– Nie…

– Tak. Błagała, żebym cię namówił na powrót.

– Nie zwracaj na nią uwagi.

– Na Jadźkę nie da się nie zwracać uwagi – ponuro zauważył Marchewka.

Jadźka, czyli Jadwiga Mitręga, to była koleżanka z wydziału, zresztą Tyta sam namówił szefa, żeby zerknął na jej CV, czego potem każdego dnia żałował. Znajomi rodziców błagali go o polecenie córki, która właśnie skończyła szkołę w Szczytnie, ale jego błąd, że z dziewczyną najpierw nie porozmawiał.

Rozmiar problemu od razu stałby się widoczny.

I wcale nie chodziło o to, że była jakaś wielka czy rozrośnięta, choć ciałka jej nie brakowało. Niewysoka blondynka o wiecznie rumianych policzkach, którą kumple zaczęli złośliwie nazywać Jadźką (nie znosiła tego), liczyła niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, ale była giętka, prędka i agresywna, trenowała judo oraz boks, znała też aikido, wyśmienicie strzelała, znała na wyrywki prawo, nie szła na kompromisy i ogólnie nie było na nią mocnych.

Ani wśród policjantów, ani wśród przestępców.

Wszystko ładnie pięknie, przecież takich ludzi potrzebowali, ale nowa koleżanka uroiła sobie, że Tyta jest jej opiekunem, a nawet dobroczyńcą, któremu należy się za wyświadczoną przysługę wdzięczność po wsze czasy. Ciągle za nim chodziła, przywoziła mu do pracy jedzenie, komplementowała go, prosiła o rady, słowem – można z nią było zwariować. Jeśli Tyta miał jakiekolwiek wątpliwości, czy dobrze zrobił, zostając taksówkarzem, kiedy pomyślał o Jadźce, wiedział, że kroczy najwłaściwszą z dróg.

A teraz na tej świetlistej drodze stanęła Matylda!

– Dała mi numer komórki – pochwalił się Marchewce.

– Jadźka?!

– Gdzież! – Wzdrygnął się. – Matylda, koleżanka z liceum.

– To dzwoń.

– Jest prawie wpół do dwunastej!

– Co ty nie powiesz… – mruknął Marchewka już otwarcie zniecierpliwiony. – W każdym razie, stary, ja nic nie wiem. – Oddał Tycie reklamówkę, poklepał go po ramieniu i otworzył drzwi. – Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Rób, co uważasz, ale… uważaj, co robisz.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

Polecamy także inne książki Marty Obuch:

 

 

Łopatą do serca

 

Mąż przez zasiedzenie

 

Wiedźma duszona w winie

 

Metoda na wnuczkę

 

Francuski piesek

 

Copyright © by Marta Obuch, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Zdjęcie na okładce: © Roman Samborskyi/Shutterstock

© pngegg.com

© kakteen/Shutterstock

 

Redakcja: Monika Orłowska

Korekta: Joanna Pawłowska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-433-4

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.