Diabły - Joe Abercrombie - ebook + książka

Diabły ebook

Joe Abercrombie

0,0
69,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Europa spogląda w otchłań. Szerzą się głód i zarazy, w każdym cieniu czają się potwory, a chciwi książęta są zainteresowani wyłącznie realizacją własnych ambicji. Jedno tylko jest pewne: elfy powrócą, a wtedy pożrą wszystkich. Czasem jedyne drogi ku światłu wiodą przez najczarniejszy mrok, a człowiek prawy nie waży się na nie wkroczyć. Taki właśnie sekret skrywa Kaplica Świętej Konieczności, ukryta głęboko w podziemiach cudownego Niebiańskiego Pałacu. Nie ma grzechów, których nie popełniliby tworzący jej trzódkę skazańcy i potwory, nie ma granic, których by nie przekroczyli, nie ma misji, której nie obróciliby w krwawą rzeź. A teraz nieszczęsny brat Diaz musi znaleźć sposób, by przekonać tych najgorszych z najgorszych do służby w szczytnej sprawie. Mają posadzić złodziejkę na trojańskim Wężowym Tronie i zjednoczyć rozdarty Kościół w obliczu nadciągającej apokalipsy. Kiedy udajesz się do piekła, warto mieć diabły za towarzyszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 917

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Gil­lian, za nurza­nie fan­tasy w rynsz­toku od roku 2006

Część I. Najgorsza księżniczka w historii

Część I

Naj­gor­sza księż­niczka w histo­rii

Dzień Świętego Elfryka

Był pięt­na­sty lojal­no­ści i brat Diaz był spóź­niony na audien­cję u Jej Świą­to­bli­wo­ści.

– Do dia­bła! – zło­rze­czył.

Jego powóz utknął w samym środku pro­ce­sji zawo­dzą­cych biczow­ni­ków, dygo­cąc pod napo­rem ich ciał. Plecy mieli zlane krwią, po twa­rzach spły­wały im łzy unie­sie­nia. Nie­śli cho­rą­giew z pro­stym napi­sem: „Żałuj­cie”. Bez kon­kre­tów, czego lub za co nale­ża­łoby żało­wać.

Ale każdy coś takiego ma, prawda?

– Do dia­bła!

Zawsze szczy­cił się swoją punk­tu­al­no­ścią, nawet jeśli nie była zali­czana do Dwu­na­stu Cnót. Wyru­szył na to spo­tka­nie ze swo­jej obe­rży z pię­cio­go­dzin­nym wyprze­dze­niem, żeby móc prze­zna­czyć co naj­mniej dwie godziny na pobożną kon­tem­pla­cję posą­gów star­szych świę­tych przed Nie­biań­skim Pała­cem. Powia­dano prze­cież, że wszyst­kie drogi w Świę­tym Mie­ście tam wła­śnie pro­wa­dzą.

W tej chwili odno­sił wra­że­nie, że wszyst­kie drogi w Świę­tym Mie­ście pro­wa­dzą w kółko, a on brnie w nie­wia­ry­god­nej ciż­bie prze­mar­z­nię­tych piel­grzy­mów, pro­sty­tu­tek, marzy­cieli, intry­gan­tów, han­dla­rzy reli­kwii, sprze­daw­ców odpu­stów, poszu­ki­wa­czy cudów, księży i fana­ty­ków, oszu­stów i kan­cia­rzy, pro­sty­tu­tek, zło­dziei, kup­ców i lichwia­rzy, żoł­nie­rzy i opry­chów, mro­wia żywego inwen­ta­rza, kalek, pro­sty­tu­tek, kale­kich pro­sty­tu­tek… Wspo­mniał już o pro­sty­tut­kach? Było ich chyba ze dwa­dzie­ścia razy wię­cej niż księży. Ich bez­czelna obec­ność w bło­go­sła­wio­nym sercu Kościoła, lubieżne pro­wo­ka­cje i obna­żone, pokryte gęsią skórką koń­czyny – wszystko to było wstrzą­sa­jące, rzecz jasna, haniebne, ma się rozu­mieć, ale też budziło żądze, które brat Diaz dawno pogrze­bał. Taką przy­naj­mniej miał nadzieję, bo teraz był zmu­szony popra­wić habit i wbić wzrok w niebo. Czy raczej w sufit pod­ska­ku­ją­cego powozu.

To wła­śnie przez takie pra­gnie­nia miał kło­poty.

– Do dia­bła!

Opu­ścił okno i wysta­wił głowę na mróz. Kako­fo­nia hym­nów i bła­gań, okrzy­ków kup­ców i próśb o wyba­cze­nie, a wraz z nią woń dymu, odór taniego kadzi­dła i smród znaj­du­ją­cego się nie­opo­dal targu ryb­nego natych­miast trzy­krot­nie przy­brały na sile. Nie był pewien, czy lepiej zaty­kać uszy, czy nos, kiedy zawo­łał do woź­nicy:

– Spóź­nię się!

– Wcale bym się nie zdzi­wił – odparł woź­nica, znu­żony i zre­zy­gno­wany, bar­dziej jak obo­jętny widz niż czło­wiek, który otrzy­mał astro­no­miczną sumę pie­nię­dzy za dowie­zie­nie brata Diaza na naj­waż­niej­sze spo­tka­nie w życiu. – Dziś dzień Świę­tego Elfryka, bra­cie.

– Co z tego?

– Jego reli­kwie zostały wynie­sione na wieżę kościoła Nie­po­ka­la­nego Prze­bła­ga­nia i wysta­wione na widok potrze­bu­ją­cych. Ponoć leczą poda­grę.

To tłu­ma­czyło obec­ność w tłu­mie tych wszyst­kich kalek wspar­tych na laskach albo jadą­cych w fote­lach na kół­kach. Nie mogłyby te reli­kwie leczyć skro­fu­łów, upo­rczy­wej czkawki albo innej przy­pa­dło­ści, która nie prze­szka­dza­łaby wier­nym ucie­kać przed pędzą­cym powo­zem?

– Nie ma innej drogi? – zapy­tał brat Diaz, prze­krzy­ku­jąc tumult.

– Są ich setki. – Woź­nica wzru­szył bez prze­ko­na­nia ramio­nami. – Ale dzień Świę­tego Elfryka jest wszę­dzie.

Nad mia­stem ponio­sły się pierw­sze dźwięki dzwo­nów wzy­wa­ją­cych na połu­dniową modli­twę. Zaczęło się od zdaw­ko­wych bąk­nięć z przy­droż­nych kapli­czek, ale dzwo­nie­nie stop­niowo nara­stało i prze­cho­dziło w nie­har­mo­nijny jazgot, w miarę jak każda kaplica, każdy kościół i każda kate­dra dołą­czały do obłą­kań­czego chóru, wabiąc piel­grzy­mów do prze­kro­cze­nia progu, zaję­cia miej­sca w ławach i syp­nię­cia gro­szem na tacę.

Powóz szarp­nął i ruszył z miej­sca. Brat Diaz odczuł obez­wład­nia­jącą ulgę – a następ­nie popadł w czarną roz­pacz, bo już chwilę póź­niej pojazd ponow­nie sta­nął. Nie­opo­dal dwaj obszar­pani kazno­dzieje z kon­ku­ren­cyj­nych zako­nów żebra­czych, wynie­sieni pod niebo na roz­chwie­ru­ta­nych tele­sko­po­wych ambo­nach, które z jękiem udrę­czo­nych mecha­ni­zmów chy­bo­tały się nie­bez­piecz­nie ponad tłu­mem, pry­ska­jąc śliną z ust, spie­rali się o to, co dokład­nie Zba­wi­cielka miała na myśli, gdy nawo­ły­wała wier­nych do wza­jem­nej życz­li­wo­ści.

– Do dia­bła!

Tyle pracy, żeby nad­szarp­nąć repu­ta­cję braci w klasz­to­rze. Tyle sta­rań, żeby kochanki opata nie dowie­działy się o sobie nawza­jem. Tak się prze­chwa­lał, że został wezwany do Świę­tego Mia­sta, wyróż­niony, prze­zna­czony do świe­tla­nej przy­szło­ści.

A teraz wszel­kie jego ambi­cje umrą tutaj, w powo­zie toną­cym w ludz­kim grzę­za­wi­sku, na wąskim pla­cyku nazwa­nym na cześć świę­tego, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał, zim­nym jak lodow­nia, ruchli­wym jak rzeź­nia i brud­nym jak sracz, pomię­dzy malo­waną zagrodą dla licen­cjo­no­wa­nych żebra­ków i zbu­do­wa­nym z lipo­wego drewna pod­wyż­sze­niem do wymie­rza­nia publicz­nych kar, na któ­rym gro­madka dzieci paliła wła­śnie sło­miane kukły elfów. Patrzył, jak przy wtó­rze pobłaż­li­wego aplauzu gapiów dzie­ciaki okła­dają kijami szpi­cza­sto­uche, szpi­cza­sto­zębe, sypiące skrami mane­kiny. Elfy to elfy, jasna sprawa, zawsze lepiej je spa­lić niż nie, jed­nak upo­jone prze­mocą pulchne dzie­cinne buzie miały w sobie coś nie­po­ko­ją­cego. Teo­lo­gia nie była naj­moc­niej­szą stroną brata Diaza, ale był prak­tycz­nie pewien, że Zba­wi­cielka dużo mówiła o miło­sier­dziu.

Oszczęd­ność bez wąt­pie­nia zali­czała się do Dwu­na­stu Cnót. Pomny tego faktu zawsze sze­ro­kim łukiem omi­jał gro­ma­dzą­cych się pod klasz­to­rem żebra­ków, cza­sem jed­nak trzeba zain­we­sto­wać, żeby potem czer­pać zyski. Wychy­lił się przez okno i znów zawo­łał do woź­nicy:

– Obie­caj, że dostar­czysz mnie do Nie­biań­skiego Pałacu na czas, a zapłacę podwój­nie!

– To Święte Mia­sto, bra­cie. – Tym razem woź­nica nawet nie raczył wzru­szyć ramio­nami. – Tutaj tylko sza­leńcy skła­dają obiet­nice.

Brat Diaz wyco­fał się w głąb powozu. Oczy mu łza­wiły. Zsu­nął się z sie­dzi­ska, przy­klęk­nął na jedno kolano i wyjął spod habitu zawie­szoną na szyi fiolkę. Pra­dawne sre­bro błysz­czało od wie­lo­wie­ko­wego ocie­ra­nia się o skórę przod­ków.

– Bądź bło­go­sła­wiona, Święta Beatry­cze – wymam­ro­tał, despe­racko ści­ska­jąc fiolkę w dłoni. – Święta męczen­niczko i straż­niczko san­dała naszej Zba­wi­cielki, tylko o jedno Cię pro­szę: żebym zdą­żył na to zasrane spo­tka­nie z papie­życą!

Natych­miast poża­ło­wał, że prze­klął w modli­twie, i nakre­ślił okrąg na piersi. Zanim zdą­żył na koniec uszczyp­nąć się na znak pokuty, Święta Beatry­cze dała upust swemu nie­za­do­wo­le­niu.

Coś zało­mo­tało potęż­nie o dach, powóz zady­go­tał i brat Diaz został rzu­cony gwał­tow­nie w przód. Led­wie zdą­żył zakwi­lić roz­pacz­li­wie, gdy kra­wędź sie­dzi­ska naprze­ciwko wyrżnęła go w usta.

Tak to już jest

Alex per­fek­cyj­nie wymie­rzyła skok z okna na dach powozu, prze­tur­lała się płyn­nie jak roz­to­pione masło i pięk­nie sta­nęła na nogi, po czym spar­to­liła znacz­nie łatwiej­szy zeskok z dachu na zie­mię. Skrę­ciła kostkę, zato­czyła się w tłum, wal­nęła twa­rzą (i ustami) w osko­ru­piały gno­jem bok osła, po czym wycią­gnęła się jak długa w rynsz­toku.

Osioł był poru­szony, jego wła­ści­ciel – wstrzą­śnięty. Alex nie była pewna, co dokład­nie do niej wykrzy­kuje, bo zagłu­szali go lamen­tu­jący piel­grzymi, ale z pew­no­ścią nie było to nic pochleb­nego.

– Pier­dol się! – wydarła się w odpo­wie­dzi.

Z okna powozu gapił się na nią mnich z zakrwa­wio­nymi ustami i typową miną spo­co­nego ze stra­chu tury­sty w Świę­tym Mie­ście.

– Ty też się pier­dol! – krzyk­nęła do niego. – Razem idź­cie się pier­dolić – dodała bez prze­ko­na­nia i uty­ka­jąc, zaczęła się odda­lać.

Prze­kli­na­nie nic nie kosz­tuje.

Zwę­dziła z jakie­goś kramu chu­stę modli­tewną, kiedy wła­ści­ciel aku­rat nie patrzył (w jej kodek­sie była to nie tyle kra­dzież, ile raczej prze­jaw refleksu), owi­nęła nią głowę jak sza­lem i dała nura w piel­grzy­mią ciżbę, siląc się na żało­sne poję­ki­wa­nie – co w grun­cie rze­czy przy­szło jej z łatwo­ścią, zwa­żyw­szy na bole­sne pul­so­wa­nie w sto­pie i prze­strze­ga­jące przed nie­bez­pie­czeń­stwem mro­wie­nie na karku. Wznio­sła ręce ku postrzę­pio­nemu pasecz­kowi błę­kitu widocz­nemu pomię­dzy kośla­wymi dachami i zanio­sła bez­gło­śną, żar­liwą modli­twę o oca­le­nie. Ten jeden raz mówiła pra­wie serio.

Tak to już jest. Wie­czo­rem zaczy­nasz, szu­ka­jąc dobrej zabawy, a rano koń­czysz bła­ga­niem o wyba­cze­nie.

Boże, ależ chciało jej się rzy­gać. Buzo­wało jej w żołądku, paliło w obo­la­łym gar­dle, a i na dru­gim końcu, w tyłku, zapo­wia­dały się pro­blemy. Nad­psute wie­czorne mięso albo kiep­skie poranne per­spek­tywy. Pie­nią­dze, które stra­ciła, albo pie­nią­dze, które była winna. A może po pro­stu gnój na war­gach. Nie poma­gał też potworny smród bijący od piel­grzy­mów, któ­rzy mieli zakaz mycia się pod­czas dłu­giej wędrówki do Świę­tego Mia­sta. Zakryła usta rąb­kiem chu­sty i ukrad­kiem zer­k­nęła w tył, pomię­dzy lasem wznie­sio­nych ku niebu rąk…

– Tam jest!

Choćby nie wia­domo jak bar­dzo się sta­rała, ni­gdy nie potra­fiła wto­pić się w tłum. Łok­ciem szturch­nęła piel­grzyma z prze­pa­ską na oczach, prze­ci­snęła się obok dru­giego, który posu­wał się naprzód na pokry­tych stru­pami kola­nach, i naparła w głąb ulicy naj­szyb­ciej, jak się dało ze skrę­coną kostką – czyli sta­now­czo za wolno jak na jej gust. Ktoś w pobliżu gło­śno wyśpie­wy­wał hymny, licząc na parę mie­dzia­ków, ale w tle sły­szała odgłosy zamie­sza­nia za ple­cami. Może dopi­sze jej szczę­ście i wybuch­nie bójka. Świą­to­bliwi pąt­nicy potra­fili być nad­zwy­czaj draż­liwi, kiedy coś pró­bo­wało ich oddzie­lić od Wszech­mo­gą­cego.

Skrę­ciła za róg i zna­la­zła się na targu ryb­nym w cie­niu Bla­dych Sióstr. Sto kra­mów, tysiąc klien­tów, poiry­to­wany tar­gowy jazgot, słona mor­ska woń poran­nego połowu lśnią­cego w roz­wod­nio­nym bla­sku zimo­wego słońca.

Kątem oka dostrze­gła jakiś błysk i odru­chowo się uchy­liła. Dłoń intruza wyrwała jej włos z głowy, a Alex wśli­znęła się pod wóz, pra­wie dała się stra­to­wać tań­czą­cemu w miej­scu koniowi, wytur­lała się z dru­giej strony wprost pod czy­jeś nogi i zaczęła ucie­kać na czwo­ra­kach po roz­la­nej pod stra­ga­nami lodo­wa­tej mazi z ości, rybich bebe­chów i śluzu.

– Mam cię, kur­wi­szo­nie!

Ktoś zaci­snął dłoń na jej kostce i – mimo że paznok­ciami dłoni ryła bruzdy w rybiej mazi – wywlókł ją na świa­tło dzienne. To był jeden ze zbi­rów Bostra, ten w trój­gra­nia­stym kape­lu­szu, w któ­rym wyglą­dał jak nie­do­ro­biony pirat. Alex zerwała się na równe nogi i zaczęła go okła­dać pię­ściami. Tra­fiła go w poli­czek (źró­dłem paskud­nego chrzę­stu była nie­stety raczej jej dłoń niż jego kość jarz­mowa), a wtedy on zła­pał ją za nad­gar­stek i wykrę­cił jej rękę. Napluła mu w oko, a kiedy szarp­nął się do tyłu, kop­nęła go w kro­cze, aż się zato­czył, i mach­nęła na oślep wolną ręką. Mogą ją poko­nać, ale ni­gdy się nie podda. Jej palce na coś natra­fiły; zła­pała i z wrza­skiem wymie­rzyła tym czymś cios. Ciężki ron­del tra­fił pirata w poli­czek z dźwię­kiem dzwonu wzy­wa­ją­cego na nie­szpory, zrzu­cił mu ten głupi kape­lusz ze łba i powa­lił go na zie­mię. Chlu­snął gorący olej. Klienci się roz­pierz­chli.

Okrę­ciła się w miej­scu. Zle­piony rybną mazią kosmyk wło­sów kleił jej się do powiek. Twa­rze, wyba­łu­szone oczy, wyty­ka­jące ją palce, syl­wetki prze­py­cha­jące się przez tłum w jej stronę. Wsko­czyła na ladę naj­bliż­szego kramu, aż deski pod­sko­czyły na kozłach, gdy w biegu roz­trą­cała mor­skie skarby: ryby się rzu­cały, kraby chrzę­ściły, han­dlarki wyzy­wały ją od naj­gor­szych. Wybiła się do skoku na sąsied­nie sto­isko, ale pośli­znęła się na ogrom­nym pstrągu. Udało jej się zro­bić jesz­cze jeden roz­pacz­liwy krok, zanim upa­dła, grzmot­nęła bar­kiem o zie­mię i legła jak długa w desz­czu małży. Zasa­pana pozbie­rała się z ziemi i kuś­ty­ka­jąc, wpa­dła w zawa­lony śmie­ciami zaułek. Zdą­żyła zro­bić może cztery kroki, zanim zorien­to­wała się, że to ślepa uliczka.

Przy­kuc­nęła nie­ru­chomo, gapiąc się na mur i na prze­mian bez­rad­nie zaci­ska­jąc i roz­luź­nia­jąc pię­ści. Powoli, bar­dzo powoli się odwró­ciła.

U wylotu zaułka stał Bostro – z mocno zary­so­waną żuchwą, wsparty wiel­gach­nymi pię­ściami pod boki. Wielki czarny kawał zło­wiesz­czo­ści. Zacmo­kał z nie­sma­kiem.

Dołą­czył do niego jeden z jego zbi­rów, jesz­cze zdy­szany po pościgu – ten, który w uśmie­chu szcze­rzył brą­zowe zęby. Boże, co to był za widok. Jak już musiał tak suszyć tę zębi­ska, to przy­naj­mniej mógłby je myć. Cho­ciaż naj­le­piej, żeby jed­nak ich nie szcze­rzył.

– Bostro! – Alex przy­wo­łała na usta naj­lep­szy uśmiech, na jaki było ją stać, dopóki zia­jała jak zgo­niony pies. Czyli raczej marny, nawet wedle jej wła­snych stan­dar­dów. – Nie wie­dzia­łam, że to ty.

Jego wes­tchnie­nie było rów­nie cięż­kie jak on cały. Od lat zbie­rał hara­cze w imie­niu Papy Col­li­niego i bez wąt­pie­nia sły­szał już wszel­kie moż­liwe wymówki, kłam­stwa, uspra­wie­dli­wie­nia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobra­zić – i zapewne także kilka takich, które wyobra­zić sobie trudno. Słowa Alex nie zro­biły na nim wra­że­nia.

– Już czas, Alex – powie­dział. – Papa chce dostać swoje pie­nią­dze.

– Natu­ral­nie. – Poka­zała mu pękatą sakiewkę. – Tu jest cała suma.

Rzu­ciła mu sakiewkę i jed­no­cze­śnie rzu­ciła się do ucieczki, ale byli na to przy­go­to­wani. Bostro zła­pał sakiewkę, a jego gów­no­zęby kum­pel chwy­cił Alex za rękę, obró­cił ją w miej­scu i pchnął na ścianę, tak że ude­rzyła głową o cegły i pole­ciała w zale­ga­jące na bruku odpadki.

Bostro otwo­rzył sakiewkę i zmie­rzył wzro­kiem jej zawar­tość.

– A to ci zasko­cze­nie… – Odwró­cił ją do góry nogami. Ze środka wysy­pała się zie­mia. – Twoja sakiewka jest gówno warta. Tak jak ty.

Do dru­żyny dołą­czył nie­do­szły pirat z różo­wym śla­dem patelni na policzku.

– Uwa­żaj­cie na nią – ostrzegł, przy­wra­ca­jąc kształt zde­for­mo­wa­nemu i uświ­nio­nemu rybami kape­lu­szowi. – Zago­niona w kozi róg bole­śnie kąsa. Jak wygłod­niała łasica.

W prze­szło­ści obrzu­cano ją gor­szymi epi­te­tami.

– Posłu­chaj­cie – zachry­piała, gra­mo­ląc się ze śmiet­ni­ska. Prze­szło jej przez myśl, że może mieć zła­many bark, po czym, kiedy spró­bo­wała go obma­cać, doszła do wnio­sku, że poła­mała także kości dłoni. – Przy­niosę mu pie­nią­dze. Zała­twię całą sumę! – Jak? – zapy­tał Bostro.

Wyjęła z kie­szeni szmatkę i roz­wi­nęła ją z nale­żytą rewe­ren­cją.

– Oto paliczki Świę­tego Lucju­sza…

Ten w kape­lu­szu wytrą­cił je z jej ręki.

– Umiem roz­po­znać psią łapę, ty kłam­liwa suko.

To było nie­po­ko­jące, zwłasz­cza jeśli wziąć pod uwagę, ile wysiłku wło­żyła w spi­ło­wa­nie pazu­rów.

– Posłu­chaj­cie. – Unio­sła poobi­jane, roz­trzę­sione, zary­białe dło­nie w obron­nym geście i zaczęła się cofać w głąb zaułka, który jed­nak szybko koń­czył się za jej ple­cami. – Daj­cie mi wię­cej czasu…

– Papa już ci dał wię­cej czasu – zauwa­żył Bostro, idąc za nią. – I ten czas wła­śnie się skoń­czył.

– To nawet nie jest mój dług! – jęk­nęła, cał­kiem słusz­nie zresztą, tyle że nie na temat.

– Papa prze­strze­gał cię przed bra­niem go na sie­bie, prawda? A jed­nak się zgo­dzi­łaś.

To rów­nież była prawda, w dodatku bar­dzo na temat.

– Jestem wypła­calna! – Jej głos brzmiał coraz bar­dziej piskli­wie. – Możesz mi zaufać!

– Nie jesteś i nie mogę. Oboje o tym wiemy.

– Pójdę do przy­ja­ciela!

– Ty nie masz przy­ja­ciół.

– Coś wymy­ślę, zawsze coś wymy­ślam!

– Tym razem niczego nie wymy­śli­łaś i dla­tego tu jeste­śmy. Przy­trzy­maj­cie ją.

Zdrową ręką ude­rzyła Gów­no­zę­bego, który jed­nak pra­wie tego nie zauwa­żył. Zła­pał ją za ramię powy­żej łok­cia, pirat chwy­cił za dru­gie. Wierz­gała, szar­pała się, wrzesz­czała o pomoc jak zakon­nica napad­nięta przez rabu­siów. Mogą ją poko­nać, ale ni­gdy się nie…

Bostro grzmot­nął ją pię­ścią w brzuch.

Odgłos był taki, jakby sta­jenny upu­ścił mokre sio­dło na zie­mię. Wszelka wola walki natych­miast ją opu­ściła. Oczy wyszły jej z orbit, kolana się pod nią ugięły i zwi­sła bez­wład­nie w uści­sku. Sap­nęła gło­śno, prze­cią­gle, o krok od wymio­tów, i doszła do wnio­sku, że może tym razem jed­nak lepiej będzie się pod­dać.

Cios w brzuch zadany przez kogoś dwa razy więk­szego naprawdę nie ma w sobie nic z roman­ty­zmu – zwłasz­cza kiedy jedyne, czego możesz ocze­ki­wać w następ­nej kolej­no­ści, jest dru­gie takie samo ude­rze­nie. Bostro jedną ręką zła­pał ją za gar­dło i jej sapa­nie prze­szło w wil­gotny gul­got. Drugą ręką wyjął cęgi.

Żela­zne. Błysz­czące. Wypo­le­ro­wane od czę­stego uży­wa­nia.

Nie wyglą­dał na szczę­śli­wego, ale mimo wszystko to zro­bił.

– Co wolisz? – zapy­tał. – Zęby czy palce?

– Zacze­kaj. – Zaśli­niła się, omal nie połknęła języka. Jak długo grała na zwłokę? Jesz­cze tydzień, może dwa. Jesz­cze godzina, góra dwie. A teraz pozo­stało jej bła­gać o jesz­cze jedną chwilę. – Zacze­kaj – powtó­rzyła.

– Wybie­raj! – wark­nął Bostro. Przy­bli­żył cęgi do jej twa­rzy, tak że musiała zro­bić zeza, żeby na nie spoj­rzeć. – Bo ina­czej wiesz, co będzie: jedno i dru­gie.

– Jedną chwi­leczkę! – zabrzmiał prze­ni­kliwy, roz­ka­zu­jący głos.

Wszy­scy odwró­cili się jed­no­cze­śnie: Bostro, dwa zbiry, nawet Alex, cho­ciaż jej, jako na wpół udu­szo­nej, przy­szło to z nie­ja­kim tru­dem.

U wylotu uliczki stał wysoki, przy­stojny męż­czy­zna. W swoim fachu nauczyła się jed­nym spoj­rze­niem oce­niać zamoż­ność ofiary; musiała wie­dzieć, czy ktoś jest wystar­cza­jąco bogaty, żeby opła­cało się go okan­to­wać, czy może zbyt bogaty i poten­cjal­nie nie­wart zachodu. Ten czło­wiek był bar­dzo bogaty. Jego pele­ryna miała lekko poprze­cie­rany rąbek, ale była uszyta z dobrego jedwa­biu i hafto­wana w smoki. Złotą nicią.

– Jestem diuk Michael z Nicei. – Istot­nie, mówił z lek­kim wschod­nim akcen­tem. Obok niego drep­tał pośpiesz­nie łysy jego­mość, któ­remu pot per­lił się na czole. – To mój sługa, Euse­bius. Wszy­scy patrzyli na nie­spo­dzie­wa­nych przy­by­szów. Tak zwany „diuk” patrzył na Alex. Ma miły wyraz twa­rzy, pomy­ślała. Ale sama też potra­fiła mieć miły wyraz twa­rzy, a prze­cież była zło­dziej­ską suczą. Każdy potwier­dzi.

– Ty jesteś Alex, jeśli się nie mylę?

– Nie mylisz się – powie­dział Bostro.

– Masz zna­mię poni­żej ucha?

Bostro prze­su­nął kciuk i uniósł brwi na widok odsło­nię­tego w ten spo­sób skrawka szyi.

– Ma – potwier­dził.

– Na wszyst­kich świę­tych… – Diuk Michael zamknął oczy i wziął bar­dzo głę­boki wdech. Kiedy roz­chyli powieki, można było pomy­śleć, że ma łzy w oczach. – Ty żyjesz.

– Na razie tak – wyrzę­ziła Alex, korzy­sta­jąc z faktu, że uścisk Bostra nieco zelżał. Była tak samo wstrzą­śnięta jak napast­nicy, ale wygrywa ten, kto naj­szyb­ciej otrzą­śnie się z szoku i zacznie szu­kać zysków dla sie­bie.

– Pano­wie! – obwie­ścił diuk. – Przed­sta­wiam wam Jej Wyso­kość księż­niczkę Alek­sję Pyro­gen­ne­tos, dawno zagi­nioną córkę cesa­rzo­wej Ireny i pra­wo­witą dzie­dziczkę Wężo­wego Tronu Troi.

Bostro bez wąt­pie­nia sły­szał już wszel­kie moż­liwe wymówki, kłam­stwa, uspra­wie­dli­wie­nia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobra­zić, ale na te słowa nawet on zare­ago­wał unie­sie­niem brwi. Zmru­żył oczy i spoj­rzał na Alex z taką miną, jakby ktoś pró­bo­wał mu wmó­wić, że bobek, który na jego oczach został wyci­śnięty z koziego zadka, to w rze­czy­wi­sto­ści złoty samo­ro­dek. A jej nie pozo­stało nic innego jak tylko bar­dzo wyra­zi­ście wzru­szyć ramio­nami. Nazy­wano ją oszustką, kan­ciarką, prze­wa­laczką, zło­dziejką, suką, zło­dziej­ską suką, pod­stępną mendą, kłam­liwą gnidą – a to i tak były wyłącz­nie te epi­tety, które poczy­ty­wała sobie za kom­ple­menty. Za to, o ile pamięć jej nie myliła, ni­gdy, ale to ni­gdy nikt nie nazwał jej księż­niczką. Nawet w naj­bar­dziej nie­śmiesz­nych żar­tach.

Twarz Gów­no­zę­bego wykrzy­wiła się w gry­ma­sie tak gwał­tow­nym, że odsło­niły się – zwy­kle nie­wi­doczne – jesz­cze bar­dziej gów­niane zęby w głębi jego ust.

– Że niby kogo, do kurwy nędzy?

Diuk Michael mie­rzył wzro­kiem Alex zwi­sa­jącą pomię­dzy dwoma ban­dzio­rami jak tani dywa­nik pod­czas dorocz­nego trze­pa­nia.

– Przy­znaję, że nie wygląda w tej chwili zbyt… księż­nicz­ko­wato, ale jest, kim jest, i wszy­scy będziemy musieli z tym jakoś żyć. Dla­tego nale­gam, aby­ście co rychlej oswo­bo­dzili kró­lew­ską osobę.

– Że co? – zapy­tał nie­do­szły pirat.

– Puść­cie ją. – Polor diuka lekko osłabł. Alex dostrze­gła pod nim coś twar­dego i nie­złom­nego. – Ale już.

Bostro spo­chmur­niał.

– Kłam­liwa gnida wisi pie­nią­dze naszemu sze­fowi.

Pirat wyjął ząb z zakrwa­wio­nego dzią­sła.

– Szczu­rza łajza wybiła mi ząb!

– Szkoda. – Diuk uniósł brwi. – Cał­kiem ładny.

Zbir ze zło­ścią odrzu­cił ząb.

– Lubi­łem go, kurna.

– Rozu­miem, że spo­tkały panów pewne nie­do­god­no­ści. – Diuk się­gnął do kie­szeni hafto­wa­nej zło­tem pele­ryny. – Bóg mi świad­kiem, wiem dosko­nale, jak nie­sforne bywają księż­niczki. Dla­tego… – Wyjął kilka monet, które zabły­sły w słońcu. – Mam tu coś dla was. – Dwie monety scho­wał, resztę rzu­cił na uświ­niony bruk. – Za fatygę.

Bostro spoj­rzał w dół. Monety zro­biły na nim wra­że­nie nie więk­sze niż zie­mia wysy­pu­jąca się z sakiewki Alex.

– Mówi­łeś, zdaje się, że to księż­niczka, kurwa.

– Herol­do­wie zazwy­czaj pomi­jają tę „kurwę” na końcu, ale tak. Zga­dza się.

– I co, tyle ma być warte jej życie?

– Nie, skądże.

Euse­bius przy­klęk­nął na jedno kolano, roz­chy­lił poły płasz­cza i wyjął noszony w zana­drzu pokaź­nych roz­mia­rów miecz. Popla­mioną pochwę zdo­bił deli­katny srebrny gra­we­ru­nek.

Sługa pochy­lił miecz ręko­je­ścią naprzód, pod­su­wa­jąc swo­jemu panu poobi­janą gło­wicę.

Książę dotknął jej pal­cem.

– Tyle warte jest wasze.

Trzynasta Cnota

– Jestem…

Brat Diaz wypu­ścił z ręki rąbek habitu, który musiał wcze­śniej pod­ka­sać do wyso­ko­ści kolan jak pode­ner­wo­wana panna młoda, która spóź­niła się na wła­sny ślub. Kla­ska­nie jego stóp nio­sło się echem wśród wypo­le­ro­wa­nych jak lustra mar­mu­rów, gdy coraz bar­dziej prze­ra­żony i zady­szany pędził przez labi­rynt kory­ta­rzy Nie­biań­skiego Pałacu.

– Jestem…

Pośli­znął się na pla­mie świe­żej śliny w miej­scu, gdzie grupa wysoko usto­sun­ko­wa­nych piel­grzy­mów wyli­zy­wała posadzkę do czy­sta, nogi mu się roz­je­chały i chyba coś sobie zro­bił w kro­cze. Było mu bar­dzo daleko do dum­nej, god­nej pozy, o jakiej przy­bra­niu marzył, kiedy snuł plany prze­mie­rza­nia tych uświę­co­nych wnętrz na spo­tka­nie z tą, która naresz­cie doceni jego war­tość. Na Boga, ależ krę­ciło mu się w gło­wie. Zemdleje za chwilę? Umrze?!

– Brat Edu­ardo Diaz? – zapy­tała nad­zwy­czaj­nie wysoka sekre­tarka.

Nazwi­sko brzmiało zna­jomo.

– Chyba tak… – Wsparł się obiema pię­ściami na biurku, dyszał roz­pacz­li­wie i jed­no­cze­śnie sta­rał się wyglą­dać na czło­wieka god­nego miej­sca w samym środku kościel­nej hie­rar­chii. – I mogę tylko… prze­pro­sić… za spóź­nie­nie. – Hero­icz­nym wysił­kiem woli powstrzy­mał wymioty. – Dziś dzień Świę­tego Elfryka! Prze­klęte poda­growe tłumy wyle­gły na ulice, a mój woź­nica…

– Jesteś przed cza­sem.

– …był do niczego, dla­tego się… Że co?

– To Święte Mia­sto, bra­cie. – Sekre­tarka wzru­szyła ramio­nami. – Codzien­nie składa się tu hołd przy­naj­mniej jed­nemu świę­temu. Wszy­scy wszę­dzie się spóź­niają. Dla­tego sto­sow­nie mody­fi­ku­jemy ter­mi­narz.

Diaz aż oklapł z ulgi. Prze­słodka Święta Beatry­cze jed­nak go nie zawio­dła! Mógłby uklęk­nąć i zapła­kać tu i teraz, tak jak stał, bał się jed­nak, że wtedy nie zdoła się już pod­nieść.

– Bez obaw. – Sekre­tarka zeszła z cze­goś, co musiało być bar­dzo wyso­kim tabo­re­tem, i nagle oka­zała się zaska­ku­jąco niziutka. – Kar­dy­nała Zizka zro­biła miej­sce w swoim kalen­da­rzu i popro­siła, żeby zapro­wa­dzić cię do niej, gdy tylko się zja­wisz. Zama­szy­stym, god­nym wodzi­reja gestem wska­zała drzwi.

Obok nich na ławce sie­dział potężny męż­czy­zna o grubo cio­sa­nych rysach i sęka­tych pal­cach; być może on rów­nież cze­kał na wyzna­czone spo­tka­nie. Wpa­try­wał się w brata Diaza sza­rymi oczami i tkwił w tak abso­lut­nym bez­ru­chu, jakby cały Nie­biań­ski Pałac wybu­do­wano wokół niego. Krótko przy­strzy­żone sta­lo­wo­siwe włosy odsła­niały dwie pokaźne bli­zny na czaszce, rów­nie krótki zarost – trzy kolejne na bro­dzie, a brwi skła­dały się głów­nie z blizn zamiast wło­sów. Wyglą­dał jak czło­wiek, który przez pół życia spa­dał z wiel­kiej góry. Naj­praw­do­po­dob­niej góry sie­kier. – Zaraz… – mruk­nął brat Diaz. – Kar­dy­nała Zizka?

– Zga­dza się.

– Myśla­łem, że mam się spo­tkać z Jej Świą­to­bli­wo­ścią. Mia­łem zostać wyzna­czony do obję­cia bene­fi­cjum.

– Nie.

Czyżby jed­nak rze­czy ukła­dały się po jego myśli? Jej Świą­to­bli­wość mogła wpraw­dzie być Ser­cem Kościoła, ale codzien­nie obsa­dzała tysiące mało waż­nych sta­no­wisk tysią­cami mało waż­nych księży, mni­chów i sióstr zakon­nych, poświę­ca­jąc im zapewne nie wię­cej uwagi, niż zbie­racz wino­gron poje­dyn­czym owo­com.

Nato­miast spo­tka­nie z Zizką, prze­ło­żoną Kurii Ziem­skiej, to coś zupeł­nie innego. Nie­kwe­stio­no­wana wład­czyni roz­le­głej biu­ro­kra­cji Kościoła i zarząd­czyni jego kolo­sal­nych zysków, która zauwa­żała tylko ludzi war­tych zauwa­że­nia, spe­cjal­nie dla niego zro­biła miej­sce w swoim kalen­da­rzu.

– No dobrze.

Otarł pot z czoła, osu­szył chu­s­teczką górną wargę, obcią­gnął krzywo ukła­da­jący się habit i zaczął się uśmie­chać po raz pierw­szy, odkąd prze­kro­czył bramy Świę­tego Mia­sta. Wyglą­dało na to, że prze­słodka Święta Beatry­cze prze­szła samą sie­bie.

– Pro­szę mnie zatem zapo­wie­dzieć!

Zwa­żyw­szy, że kar­dy­nała Zizka zasia­dała na samych szczy­tach kościel­nej hie­rar­chii, jej gabi­net pre­zen­to­wał się z lekka roz­cza­ro­wu­jąco. Ow­szem, był ogromny jak na stan­dardy wiej­skiego mni­cha, ale zara­zem potwor­nie zagra­cony osza­ła­mia­ją­cymi sto­sami papie­rzysk, które – naje­żone ozdob­nymi chwo­stami, zakład­kami i pie­czę­ciami – pię­trzyły się na ławach po obu stro­nach od wej­ścia z pre­cy­zją dwóch wro­gich armii szy­ku­ją­cych się do bitwy. Brat Diaz spo­dzie­wał się świet­no­ści: fre­sków, aksa­mi­tów, mar­mu­rów i poupy­cha­nych po kątach zło­co­nych che­ru­bi­nów. Tym­cza­sem sprzęty, jakie udało się wci­snąć na wąski pasek pustej pod­łogi pomię­dzy dwoma urwi­skami biu­ro­kra­cji, w naj­lep­szym razie dałoby się opi­sać jako nie­cie­kawe i funk­cjo­nalne. Lita kamienna ściana w głębi była oso­bli­wie pofa­lo­wana, tak jakby roz­to­piła się, spły­nęła, a następ­nie zasty­gła; naj­praw­do­po­dob­niej sta­no­wiła pozo­sta­łość pra­sta­rych ruin, na któ­rych wybu­do­wano Nie­biań­ski Pałac. Jedyną deko­ra­cję sta­no­wił nie­duży, za to dość bru­talny obraz przed­sta­wia­jący biczo­wa­nie Świę­tego Bar­naby.

Na pierw­szy rzut oka kar­dy­nała też nie dora­stała do ocze­ki­wań brata Diaza: krzepka, z gęstą szopą szpa­ko­wa­tych wło­sów, była zajęta zdej­mo­wa­niem papie­rów ze stosu po lewej stro­nie, opa­try­wa­niem ich roz­cza­ro­wu­jąco nie­chluj­nym pod­pi­sem i odkła­da­niem na stos po pra­wej. Urzę­dowy złoty łań­cuch zawie­siła na wysta­ją­cym ozdob­niku opar­cia krze­sła, a zamiast tego przód szkar­łat­nej szaty miała przy­ozdo­biony okru­chami jedze­nia. Gdyby nie czer­wony kar­dy­nal­ski kape­lusz, leżący do góry nogami na bla­cie biurka, Diaz mógłby pomy­śleć, że zna­lazł się w biu­rze jakie­goś pomniej­szego gry­zi­piórka zaję­tego pospo­li­tymi gry­zi­piór­ko­wymi spra­wami. Jed­na­ko­woż – jak lubiła powta­rzać jego matka – nie był to by­naj­mniej powód, by uchy­biać wła­snym wyso­kim stan­dar­dom.

– Emi­nen­cjo – ode­zwał się i zapre­zen­to­wał swój naj­lep­szy ofi­cjalny ukłon.

Nie­po­trzeb­nie się sta­rał, bo kar­dy­nała nie ode­rwała wzroku od skro­bią­cego po papie­rze pióra.

– Brat Diaz – zachry­piała. – Jak ci się podoba Święte Mia­sto?

Odchrząk­nął uprzej­mie.

– To miej­sce prze­peł­nione nad­zwy­czajną… ducho­wo­ścią?

– O tak, bez wąt­pie­nia. Gdzież indziej można kupić zasu­szony penis Świę­tego Eusta­chego na trzech róż­nych stra­ga­nach odle­głych jeden od dru­giego nie dalej niż o milę?

Brat Diaz poczuł się roz­pacz­li­wie zagu­biony, nie wie­dząc, czy trak­to­wać te słowa jako żart, czy raczej zja­dliwe oskar­że­nie. Osta­tecz­nie posta­no­wił połą­czyć oba te zna­cze­nia w jedno: uśmiech­nął się i jed­no­cze­śnie pokrę­cił głową.

– Istny cud, zaprawdę – wymam­ro­tał.

Na szczę­ście kar­dy­nała w dal­szym ciągu nie pod­nio­sła wzroku.

– Twój opat wypo­wiada się o tobie w samych super­la­ty­wach.

Spró­bo­wałby nie, pomy­ślał Diaz. Po tych wszyst­kich przy­słu­gach, jakie mu wyświad­czy­łem.

– Twier­dzi, że wasz klasz­tor od lat nie widział tak obie­cu­ją­cego zarządcy.

– To opi­nia aż nazbyt łaskawa, Wasza Emi­nen­cjo. – Diaz obli­zał wargi na myśl o tym, że miałby się wyrwać z duszą­cych klasz­tor­nych murów i upo­mnieć o wszystko, co mu się należy. – Waszej Emi­nen­cji jestem jed­nak gotów słu­żyć w każ­dej roli, jaką Emi­nen­cja uzna za nie­zbędną, w gra­ni­cach moich…

Aż pod­sko­czył, kiedy za jego ple­cami drzwi zatrza­snęły się z gło­śnym hukiem. Odwró­cił się i stwier­dził, że to szpa­ko­waty olbrzym, sie­dzący wcze­śniej na ławce w sekre­ta­ria­cie, wszedł za nim do kar­dy­nal­skiego gabi­netu. Wyszcze­rzył poobi­jane zęby i zasiadł na jed­nym z twar­dych krze­seł przy biurku.

– …w gra­ni­cach moich… – pod­jął brat Diaz upar­cie, choć nie­pew­nie – …talen­tów i moż­li­wo­ści…

– To dla mnie wielka pocie­cha, naprawdę.

Jej Emi­nen­cja wresz­cie rzu­ciła pióro, ostroż­nie poło­żyła ostatni doku­ment na szczy­cie wła­ści­wej sterty, potarła uma­zany atra­men­tem palec wska­zu­jący o uma­zany atra­men­tem kciuk i unio­sła wzrok.

Brat Diaz prze­łknął z wysił­kiem ślinę. Kar­dy­nała mogła urzę­do­wać w nija­kim biu­rze wśród nija­kich mebli i mieć palce ubru­dzone atra­men­tem jak pierw­szy lep­szy skryba, ale jej oczy były oczami smoka, i to wyjąt­kowo dra­pież­nego, onie­śmie­la­ją­cego smoka, który nie znosi głup­ców.

– To jest Jakob z Toru­nia – powie­działa.

Ski­nie­niem głowy wska­zała dru­giego z gości. Jego twarz, przy­wo­dząca na myśl pień do rąba­nia mięsa, już wcze­śniej, na kory­ta­rzu, przy­pra­wiała Diaza o lekki nie­po­kój; teraz, na pry­wat­nym spo­tka­niu z kar­dy­nałą, budziła zgrozę. W podobny spo­sób widok żebraka na progu naszego domu uzna­li­by­śmy za led­wie nie­smaczny, ale jego obec­ność w łóżku byłaby alar­mu­jąca.

– Tem­pla­riusz w służ­bie Jej Świą­to­bli­wo­ści – cią­gnęła Zizka. Jej słowa ani niczego nie wyja­śniały, ani nie przy­czy­niały się do uspo­ko­je­nia brata Diaza. – Ma wie­lo­let­nie doświad­cze­nie.

– Wie­lo­let­nie. – Słowo dobyło się z nie­ru­cho­mych ust ryce­rza z chrzę­stem gar­ści sta­rego żwiru syp­nię­tej w nowe tryby kru­szarki.

– Jego rada i prze­wod­nic­two będą dla cie­bie nie­oce­nioną pomocą. Jego miecz rów­nież.

– Jego… miecz? – Brat Diaz nie bar­dzo wie­dział, dokąd zmie­rza ta roz­mowa, ale myśl, że u jej celu miałby potrze­bo­wać mie­cza, zupeł­nie mu się nie podo­bała.

Kar­dy­nała leciu­teńko zmru­żyła oczy.

– Żyjemy w nie­bez­piecz­nym świe­cie.

– Tak? – zdzi­wił się Diaz, po czym prze­my­ślał sprawę i posta­no­wił zmie­nić pyta­nie naj­pierw w nie­we­sołą reflek­sję: – Chyba tak. – A potem w posępne stwier­dze­nie faktu: – Istot­nie, nie­bez­piecz­nym.

Oczy­wi­ście nie doty­czyło to jego oso­bi­ście.

On bowiem żył w małej, lecz – jak teraz sobie uświa­do­mił – cał­kiem wygod­nej celi z wido­kiem na morze i oknem, przez które o tej porze roku zawie­wał zefi­rek nio­sący woń jałowca. Drę­czyło go nie­ja­sne podej­rze­nie, że woń jałowca nie należy do nie­bez­pie­czeństw, które Zizka ma na myśli. I rze­czy­wi­ście, to podej­rze­nie wkrótce się potwier­dziło.

– Trwa schi­zma pomię­dzy Kościo­łem Wschod­nim i Zachod­nim. – Jej Emi­nen­cja zda­wała się patrzeć przez jego głowę na wskroś, w prze­strzeń, w któ­rej roiło się od nie­bez­pie­czeństw.

– O ile mi wia­domo, obrady Pięt­na­stej Wiel­kiej Rady Eku­me­nicz­nej nie przy­bli­żyły nas do roz­wią­za­nia palą­cych pro­ble­mów – żalił się brat Diaz.

Miał nadzieję zaim­po­no­wać kar­dy­nale jed­no­cze­śnie swoją świa­do­mo­ścią bie­żą­cych wyda­rzeń i wie­dzą z dzie­dziny teo­lo­gii. Wie­dział, że Kościół Wschodni wyświęca męż­czyzn na księży, jego duchowni noszą koła zamiast obrę­czy oraz że toczy się jakiś zaja­dły spór o datę Wiel­kiej­nocy, ale w grun­cie rze­czy nie miał zie­lo­nego poję­cia o głęb­szych przy­czy­nach roz­łamu. Ostat­nio mało kto się w nich roze­zna­wał.

– Wielu zachłan­nych euro­pej­skich ksią­żąt igno­ruje swoje święte obo­wiązki. Zamiast tego wykłó­cają się mię­dzy sobą o wła­dzę docze­sną.

Brat Diaz wzniósł w poboż­nym geście oczy ku sufi­towi.

– W przy­szłym życiu wszyst­kich ich czeka spra­wie­dliwy sąd.

– Oso­bi­ście wola­ła­bym nie cze­kać tak długo – odparła kar­dy­nała tonem, od któ­rego Diaz dostał gęsiej skórki na rękach. – Nas tym­cza­sem drę­czy praw­dziwa plaga wsze­la­kich potwo­rów, dia­bli­ków, trolli, wiedźm, cza­row­ni­ków i innych adep­tów mają­cej wiele oblicz Czar­nej Sztuki.

Brat Diaz, który chwi­lowo zapo­mniał języka w gębie, zado­wo­lił się nakre­śle­niem znaku obrę­czy na piersi.

– Nie mówiąc już o innych, jesz­cze okrop­niej­szych isto­tach, które w sko­wy­czą­cej poza gra­ni­cami świata wie­ku­istej nocy knują zagładę wszel­kiego stwo­rze­nia.

– Demony, Wasza Emi­nen­cjo? – wyszep­tał brat Diaz, z jesz­cze więk­szym entu­zja­zmem niż przed chwilą rysu­jąc kółko na prze­dzie habitu.

– Do tego docho­dzi jesz­cze apo­ka­lip­tyczne zagro­że­nie ze strony elfów, ma się rozu­mieć. Nie zostaną na zawsze w Ziemi Świę­tej. Nie­przy­ja­ciele Boga ponow­nie wyroją się ze wschodu, nio­sąc strasz­liwy ogień, nie­czy­stą tru­ci­znę i ten swój prze­klęty ape­tyt.

– Niech ich wszy­scy dia­bli – zachry­piał brat Diaz. Jesz­cze tro­chę i wytarłby w habi­cie trwały okrąg. – Czy to pewna infor­ma­cja, Emi­nen­cjo?

– Zasię­gnę­li­śmy rady Wyroczni Nie­biań­skiego Chóru. Słowa, które usły­sze­li­śmy, nie pozo­sta­wiają wąt­pli­wo­ści. Świat tonie w ciem­no­ści, w któ­rej nasz Kościół jest jedy­nym punk­ci­kiem świa­tła. Jedyną nadzieją ludz­ko­ści. Czy my, ludzie prawi, możemy dopu­ścić do tego, by to świa­tło zga­sło?

No, to było łatwe. Diaz z zapa­łem pokrę­cił głową.

– W żad­nym razie, Emi­nen­cjo.

– W bitwie tego, czego nie można nazwać ina­czej niż tylko „dobrem”, z tym, co nie spo­sób okre­ślić sło­wem innym niż „zło”, prze­grana nie wcho­dzi w grę.

– Abso­lut­nie. – Brat Diaz poki­wał z oży­wie­niem głową.

– Stawką jest całe Boże stwo­rze­nie wraz ze wszyst­kimi zawar­tymi w nim duszami, dla­tego umiar byłby sza­leń­stwem. Byłby tchórz­li­wym zanie­cha­niem naszego świę­tego obo­wiązku. Byłby grze­chem.

Diaz miał nie­wy­raźne prze­czu­cie, że wkra­cza na grzą­ski teo­lo­gicz­nie grunt, niczym nie­zdarny niedź­wiedź, który w pogoni za kró­li­kami zapu­ścił się na nie do końca zamar­z­niętą taflę jeziora.

– Zna­czy…

– Przy takiej stawce przy­cho­dzi chwila, w któ­rej obiek­cje natury moral­nej same w sobie stają się nie­mo­ralne.

– Naprawdę? To zna­czy tak, rozu­miem. Oczy­wi­ście. Nie­mo­ralne. Stają się nie­mo­ralne. Ale naprawdę?

Kar­dy­nała się uśmiech­nęła. Z jakie­goś powodu jej uśmiech był nawet bar­dziej nie­po­ko­jący niż wcze­śniej­sza mar­sowa mina.

– Sły­sza­łeś o Kaplicy Świę­tej Koniecz­no­ści?

– Czy sły­sza­łem… Nie, nie wydaje mi się…

– To jedna z trzy­na­stu Kaplic w Nie­biań­skim Pałacu. Jedna z naj­star­szych, rów­nie stara jak sam Kościół.

– Myśla­łem, że kaplic jest dwa­na­ście, po jed­nej na każdą z Cnót.

– Cza­sami zacho­dzi koniecz­ność zacią­gnię­cia zasłony nad pew­nymi god­nymi poża­ło­wa­nia fak­tami. Jed­nakże tutaj, w samym sercu Kościoła, musimy się­gać wzro­kiem dalej niż tylko pozory Cnót. Musimy zmie­rzyć się ze świa­tem takim, jaki jest naprawdę.

Czy to miała być jakaś próba? Brat Diaz miał szczerą nadzieję, że tak wła­śnie jest, na Boga. Tyle że, jeśli miał rację, to zupeł­nie nie wie­dział, co zro­bić, żeby tę próbę przejść.

– Ja… ehm…

– Kościół musi pozo­stać wierny naukom naszej Zba­wi­cielki, to rzecz oczy­wi­sta. Ist­nieją jed­nak pewne nie­unik­nione zada­nia i prze­zna­czone do ich reali­za­cji metody, do któ­rych ludzie wiel­kiej wiary i nie­po­szla­ko­wa­nej moral­no­ści… nie są stwo­rzeni.

Brat Diaz pomy­ślał, że gdyby odpo­wied­nio mocno przy­mknąć oko, to rze­czy­wi­ście można by przed­sta­wić taką argu­men­ta­cję, sam jed­nak nie zamie­rzał zna­leźć się w jej pobliżu. Zer­k­nął na Jakoba z Toru­nia, ale nie zna­lazł u niego żad­nej pomocy. Jakob z Toru­nia wyglą­dał na czło­wieka, któ­rego metody dzia­ła­nia są bar­dzo dale­kie od nie­po­szla­ko­wa­nych.

– Nie jestem pewien, czy dobrze rozu­miem…

– Rze­czone zada­nia podej­muje, a metody wyko­rzy­stuje zgro­ma­dze­nie Kaplicy Świę­tej Koniecz­no­ści.

– Zgro­ma­dze­nie, tak?

– Na któ­rego czele stoi pra­łat. – Zizka zna­cząco unio­sła brwi.

Bez­radny brat Diaz odpo­wie­dział podob­nym, choć mimo­wol­nym, gestem. Nie­pew­nie przy­tknął palec do piersi.

– Jej Świą­to­bli­wość posta­no­wiła powie­rzyć tę zaszczytną god­ność wła­śnie tobie. Bap­ti­ste przed­stawi cię twoim pod­wład­nym.

Brat Diaz po raz drugi odwró­cił się pośpiesz­nie i tym razem ujrzał kobietę, która z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi stała oparta o ścianę za jego ple­cami. Nie umiał powie­dzieć, czy wśli­znęła się bez­sze­lest­nie do gabi­netu już po jego przy­by­ciu, czy też stała tam od samego początku, ale żadna z tych dwóch ewen­tu­al­no­ści mu się nie podo­bała. Trudno było okre­ślić jej pocho­dze­nie, Diaz mógł co naj­wy­żej domy­ślać się, że uro­dziła się na któ­rymś z licz­nych wybrzeży Morza Śród­ziem­nego, ale natych­miast doszedł do wnio­sku, że może być rów­nie nie­bez­pieczna jak Jakob z Toru­nia – tyle że z zupeł­nie prze­ciw­nych powo­dów. Jej strój był krzy­kliwy i eks­tra­wa­gancki, on ubie­rał się jak skoń­czony abne­gat. Jej sze­roka twarz była żywa i wyra­zi­sta, jego obli­cze – skraj­nie surowe. Ona rów­nież miała bli­zny: jedna prze­ci­nała jej obie wargi, druga, poni­żej kącika oka, przy­wo­dziła na myśl łzę i dziw­nie kon­tra­sto­wała z cza­ją­cym się na ustach gry­ma­sem roz­ba­wie­nia.

Kobieta zdjęła ozdo­biony zło­tymi frędz­lami kape­lusz i skło­niła się tak nisko, że jej ciemne, krę­cone włosy zamio­tły pod­łogę, po czym wypro­sto­wała się i znów oparła ple­cami o ścianę. Skrzy­żo­wała nogi w kost­kach (miała złote sprzączki przy butach) w geście non­sza­lan­cji, która zda­wała się wręcz obe­lżywa w obli­czu nara­sta­ją­cej paniki brata Diaza.

– Czy ona… też należy do mojej trzódki? – wyją­kał.

Gry­mas roz­ba­wie­nia roz­kwitł w uśmiech od ucha do ucha.

– Bee-e-e.

– Zwa­żyw­szy na nie­zwy­kły cha­rak­ter kaplicy, Bap­ti­ste można by nazwać… – kar­dy­nała z namy­słem zmie­rzyła kobietę wzro­kiem – …świecką duchowną?

Jakob z Toru­nia zare­ago­wał oso­bli­wym prych­nię­ciem, które – gdyby dobyło się z innych ust – brat Diaz mógłby uznać za śmiech.

– Spę­dzi­łam kilka tygo­dni w klasz­to­rze. – Bap­ti­ste upchnęła roz­czo­chrane włosy pod kape­lu­szem. Kilka nie­sfor­nych loków wymknęło się spod niego. – Cho­ciaż wciąż sporo mi bra­kło do wyświę­ce­nia. Zakon­nice nie były zachwy­cone, ale potrze­bo­wały pie­nię­dzy.

– Zakon­nice? – powtó­rzył brat Diaz.

– Zakon­nice też muszą pić, bra­cie. Jak my wszy­scy. Może nawet tro­chę wię­cej. Poczy­tuję sobie za zaszczyt, że mogłam asy­sto­wać kil­korgu wcze­śniej­szym pra­ła­tom, w tym także two­jej bez­po­śred­niej poprzed­niczce.

– Asy­sto­wać… w jakim cha­rak­te­rze? – zapy­tał Diaz, cho­ciaż tro­chę się bał usły­szeć odpo­wiedź.

Uśmiech Bap­ti­ste nieco zrzedł. Na wyso­ko­ści bli­zny miała wsta­wione dwa złote zęby: jeden na górze, drugi na dole.

– W takim, w jakim byłam potrzebna.

– Wyda­jesz się zakło­po­tany – zauwa­żyła Emi­nen­cja.

Zakło­po­ta­nie było naj­mniej­szym zmar­twie­niem brata Diaza. Nie bar­dzo wie­dział, w co się wpa­ko­wał, nie miał poję­cia, jak do tego doszło, ale zaczy­nał nabie­rać coraz sil­niej­szego prze­ko­na­nia, że czym prę­dzej chce się z tego wyplą­tać i że jeśli nie zrobi tego tu i teraz, będzie za późno.

– Ehm… Jak Waszej Emi­nen­cji wia­domo, spe­cja­li­zuję się… przede wszyst­kim, zna­czy… w biu­ro­kra­cji…? – Pozba­wiona okna połać kamie­nia za ple­cami kar­dy­nały zaczy­nała się upo­dab­niać do ściany wię­zien­nej celi. – Prze­sta­wia­łem książki. W biblio­tece. Klasz­tor­nej biblio­tece. To był mój główny… wkład. – Roz­pacz­li­wie sta­rał się umniej­szyć swoje doko­na­nia, które przez poprzed­nie mie­siące roz­dy­mał do nie­do­rzecz­nych roz­mia­rów. – Pro­wa­dze­nie ksiąg. Papier­kowa robota. Cza­sem jakieś nego­cja­cje w kwe­stii spor­nych praw do wypasu, tego typu rze­czy. Urzę­dowe sprawy. – Zaśmiał się, ale nikt mu nie zawtó­ro­wał i jego śmiech zmarł śmier­cią nie­mal rów­nie bole­sną, jak Święty Bar­naba w nie­po­zor­nej ramie na ścia­nie. – Dla­tego… – wska­zał Jakoba z Toru­nia – …ryce­rze i… ehm… – Mach­nął ręką w stronę Bap­ti­ste. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma poję­cia, jak ją nazwać, i posta­no­wił ją pomi­nąć. – Demony, noc, która sko­wy­czy poza gra­ni­cami świata…

– Tak? – Pona­gliła go wyraź­nie znie­cier­pli­wiona kar­dy­nała.

– To wszystko… tak jakby… wykra­cza poza moje doświad­cze­nie zawo­dowe.

– A jakie doświad­cze­nie miała Święta Ewa­ry­sta, kiedy w wieku pięt­na­stu lat zła­pała włócz­nię swo­jego ojca i sta­nęła na czele trze­ciej kru­cjaty prze­ciw elfom?

– Ale czy ona przy­pad­kiem… – Diaz się skrzy­wił – …nie została, tak jakby… zje­dzona żyw­cem?

Czoło Jej Emi­nen­cji pokryły zmarszczki.

– Toczymy wojnę o prze­trwa­nie. Nasz wróg jest bez­li­to­sny. Aby wygrać wojnę, trzeba cza­sem się­gnąć po taką samą broń, jakiej używa nie­przy­ja­ciel. Jeżeli mamy zwal­czyć ogień, musimy być gotowi sami użyć ognia.

Twarz brata Diaza wykrzy­wiła się jesz­cze moc­niej.

– Ale czy wobec tego, Emi­nen­cjo, należy się spo­dzie­wać, że w walce z dia­błami… sami też będziemy musieli… się nimi posłu­żyć?

Jakob z Toru­nia buj­nął się w przód na ławie, wyszcze­rzył zęby i sztywno wstał.

– Rozu­miesz – powie­dział.

– Dla cie­bie to nie­po­wta­rzalna szansa awansu, dla Kościoła zaś oka­zja do reali­za­cji wła­snych inte­re­sów. Ale naj­waż­niej­sze… – Zizka wstała, zdjęła łań­cuch z opar­cia krze­sła i zało­żyła go sobie (nieco krzywo) na ramiona. Wysa­dzana klej­no­tami obręcz zako­ły­sała się w przód i w tył. – Naj­waż­niej­sze, że będzie­cie czy­nić dobro. – Nało­żyła kape­lusz, dając nie­dwu­znacz­nie i nie­odwo­łal­nie do zro­zu­mie­nia, że spo­tka­nie dobie­gło końca, a przed­sta­wione na nim decy­zje są osta­teczne. – Czyż nie po to dołą­czamy do Kościoła?

Matka Diaza kazała mu wstą­pić do Kościoła, żeby oszczę­dzić rodzi­nie dal­szego zaże­no­wa­nia, nie sądził jed­nak, żeby to wła­śnie chciała usły­szeć prze­ło­żona Kurii Ziem­skiej. Jeśli zaś cho­dzi o jego fak­tyczne doświad­cze­nie życiowe, to jed­nego nauczył się wyśmie­ni­cie: mówić ludziom to, co chcieli usły­szeć.

– Natu­ral­nie – odparł z wysi­lo­nym, wątłym uśmie­chem na ustach. – Aby czy­nić dobro.

Cokol­wiek by to zna­czyło, u dia­bła.

Bezmiar szczęścia

Alex stała przy oknie. Chłodny wiatr owie­wał jej policzki, cie­pło ognia grzało ją w plecy, a ona roz­cie­rała oban­da­żo­wane knyk­cie i patrzyła z góry na Święte Mia­sto.

Widziane z wysoka – zamiast jak zwy­kle z dołu, z jego bebe­chów – wyglą­dało zupeł­nie ina­czej. Mogło wręcz ucho­dzić za piękne. Na szczy­tach wzgórz: ogrody i białe pałace z posą­gami anio­łów na kale­ni­cach. Na zbo­czach: piękne aleje i wyso­kie domy, dzie­siątki kościel­nych iglic i kaplic zwień­czo­nych Obrę­czą Wiary. Wszystko to roz­ta­piało się w wypeł­nia­ją­cym doliny labi­ryn­cie slum­sów błysz­czą­cych jesz­cze po lodo­wa­tym desz­czu ze śnie­giem, który zale­d­wie przed chwilą ustał. Było widać ruiny, na któ­rych, wokół któ­rych i z któ­rych wyro­sło mia­sto: olbrzy­mie kamienne bloki, bez­kształtne bryły, roz­sy­pu­jące się mury gęsto poro­słe pną­czami – pozo­sta­ło­ści upa­dłego impe­rium wysta­wały z masy zabu­dowy jak kości olbrzy­miego tru­chła. Blade Sio­stry ster­czały jak wypro­sto­wane palce: dwie kru­szące się kolumny oca­lałe z gigan­tycz­nej świą­tyni, na któ­rych szczy­cie jacyś prze­myślni księża wybu­do­wali dwie kon­ku­ru­jące ze sobą dzwon­nice. Wzno­siły się wysoko nad mia­stem i wydzwa­niały na sie­bie nawza­jem w porze modłów, niczym dwa bliź­niaki dopo­mi­na­jące się wrza­skiem o uwagę mamusi.

Oglą­da­jąc je z tej wyso­ko­ści, nie spo­sób było się domy­ślić, jak zażarta walka toczy się nie­ustan­nie w ich cie­niu, gdzie poczuć podmuch świe­żego powie­trza było rów­nie łatwo jak elfowi zoba­czyć niebo; gdzie ludz­kie śmieci roiły się jak mrówki w mro­wi­sku; gdzie każde kłam­stwo i oszu­stwo, każda pod­łość były dozwo­lone, byle wysfo­ro­wać się o krok naprzód. Zimny wiatr niósł do okna strzępy hym­nów i urywki nawo­ły­wań prze­kup­niów, gniewno-reli­gijny zgiełk był z tej odle­gło­ści led­wie sły­szalny, jakby ani jed­nym, ani dru­gim nie musiała się już przej­mo­wać.

Grupa sióstr zakon­nych wyką­pała ją, wyszo­ro­wała i zawi­nęła w szla­frok zdo­biony wyszy­wa­nymi srebrną nicią twa­rzami świę­tych. Futrzany koł­nierz, który muskał jej poli­czek, był tak cie­pły, że chciało jej się pła­kać. Z tru­dem roz­po­znała swoją twarz w lustrze, podob­nie zresztą jak wła­sne dło­nie, pozba­wione sko­rupy brudu i żałoby pod obgry­zio­nymi paznok­ciami. Chyba jesz­cze ni­gdy w życiu nie była taka czy­sta – i wła­ści­wie wcale nie była prze­ko­nana, że jej się to podoba, kiedy co rusz zaska­ki­wał ją dotyk wła­snych wło­sów, po tym, jak wycięto z nich tysiąc koł­tu­nów i wyszczot­ko­wano je do poły­sku.

Zakon­nice zosta­wiły jej grze­bień: srebrny, z bursz­ty­nem wpra­wio­nym w uchwyt. Co chwilę zada­wała sobie pyta­nie, na ile by go wyce­niła Dziewka-Sakiewka i o ile wię­cej był naprawdę wart. Jej dło­nie same się ku niemu przy­bli­żały, palec postu­ki­wał w para­pet tap, tap, tap. W jej kodek­sie to nie byłaby kra­dzież, tylko raczej pod­nie­sie­nie cze­goś, co ktoś inny wyrzu­cił.

Jeżeli nie chcesz, żeby ci ukra­dli grze­bień, nie zosta­wiaj go zło­dzie­jowi…

Puk, puk, do drzwi.

Gwał­tow­nie cof­nęła rękę. Serce zabiło jej jak mło­tem, nagle zapra­gnęła wymknąć się przez okno i zje­chać po ryn­nie. Roz­go­rącz­ko­wany gło­sik w jej gło­wie darł się jak opę­tany, że padła ofiarą jakie­goś grub­szego prze­wału i już nie­długo odczuje tego skutki.

Był też jed­nak drugi głos, cich­szy, który szep­tał, że może jesz­cze wyci­snąć z tej sytu­acji wię­cej niż ten ład­niutki grze­byk. Dużo wię­cej. Wystar­czy, że dobrze sprzeda kłam­stwo – a prze­cież kła­mać potrafi, prawda? Grała w życiu tyle ról, że już nie wie­działa, która jest praw­dziwą nią. Była jak cebula zło­żona z samych łusek, z pustym wnę­trzem.

Dla­tego powoli nabrała powie­trza w płuca, roz­luź­niła pię­ści, spró­bo­wała otrzą­snąć się z typo­wego dla niej skrę­po­wa­nia i wyglą­dać, jakby miała pełne prawo tu być.

– Pro­szę wejść! – spró­bo­wała zagru­chać, jak mogłaby to zro­bić księż­niczka.

Wyszło to tak, że naj­pierw zapiała dono­śnie „pro­szę”, a potem prze­sa­dziła w drugą stronę z „wejść” i osta­tecz­nie wypa­dła jak gołę­bica, która w pół zda­nia zmie­niła się w maciorę. Jesz­cze się krzy­wiła na myśl o swo­jej nie­zręcz­no­ści, gdy drzwi się otwo­rzyły.

Stał w nich jej nie­ocze­ki­wany wybawca, samo­zwań­czy diuk Michael. Miał na twa­rzy dziwny, tro­chę skrę­po­wany uśmiech, jakby nie do końca jej ufał – co dowo­dziło cel­no­ści jego sądów, ponie­waż z natury była zdra­dziecką łajzą. Każdy potwier­dzi.

– No pro­szę – ode­zwał się. – Od razu lepiej, prawda?

Odgar­nęła kosmyk wło­sów za ucho gestem, który w zamie­rze­niu miał być powabny, mimo że nie bar­dzo wie­działa, co wła­ści­wie zna­czy „powabny gest”, nie mówiąc już o tym, jak powi­nien wyglą­dać.

– Wypłu­ka­łam rybę z wło­sów – powie­działa.

– Dobrze cię tu trak­tują?

– Lepiej niż ci dra­nie na targu. Trzeba było ich zabić i zatrzy­mać pie­nią­dze.

Albo jesz­cze lepiej: oddać je jej.

– Wszech­mo­gący jest prze­ciwny zabi­ja­niu, o ile dobrze pamię­tam Pismo.

– A o ile ja dobrze pamię­tam, bar­dzo chęt­nie robi wyjątki od tej reguły.

– Może sobie pozwo­lić na taki luk­sus. Boga nikt nie pchnie nożem na baza­rze.

– Ty mia­łeś miecz.

– I jeżeli cze­goś się nauczy­łem przez dłu­gie lata wła­da­nia nim, to tego, że czło­wiek z mie­czem umiera tak samo jak każdy inny, a zazwy­czaj znacz­nie szyb­ciej. Poza tym nie chcia­łem ryzy­ko­wać życia Euse­biusa. Do stwo­rze­nia nowego diuka wystar­czy słowo, a dobry słu­żący to rzadki skarb. Mogę wejść?

Alex nie przy­po­mi­nała sobie, żeby kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek zada­wał jej takie pyta­nie. Ni­gdy nie miała wła­snego kąta. A poza tym ludzie, z któ­rymi mie­wała do czy­nie­nia, nie nale­żeli raczej do takich, co pytają o pozwo­le­nie. Dla­tego z przy­jem­no­ścią odcze­kała krótką chwilkę, zanim wynio­śle zarzu­ciła głową i odparła:

– Pro­szę.

Diuk wszedł do pokoju.

– Spo­dzie­wam się, że… możesz mieć jakieś pyta­nia.

– Jedno, może dwa. – Spoj­rzała mu w oczy. – Po pierw­sze: czy cho­dzi o seks?

Michael wybuch­nął śmie­chem.

– Nie, na Boga! W żad­nym razie.

– To dobrze. Świet­nie.

Bar­dzo się sta­rała nie oka­zać ulgi. Nie będzie musiała nego­cjo­wać warun­ków, które koniecz­nie trzeba by prze­dys­ku­to­wać, gdyby jed­nak cho­dziło o seks.

– Jestem twoim wujem, Alex. Od dawna cię szu­kam. – Zro­bił krok w jej stronę. – Teraz jesteś bez­pieczna.

– Bez­pieczna – mruk­nęła.

Siłą woli powstrzy­mała się, żeby się przed nim nie cof­nąć. „Bez­pieczna” wpra­wiała ją w dez­orien­ta­cję jesz­cze więk­szą niż wcze­śniej­sze „Mogę wejść?”. Zamożny wuj, który wysko­czył nie wia­domo skąd, żeby jej powie­dzieć, jaka jest wyjąt­kowa. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdą? Mało powie­dziane.

– Naprawdę jesteś diu­kiem?

– Tak, naprawdę… Cho­ciaż chwi­lowo nie mam swo­jego księ­stwa.

– Cóż za nie­ostroż­ność tak stra­cić księ­stwo.

– Zostało mi ukra­dzione. – Zro­bił następny krok. – Wiesz coś o poli­tyce Cesar­stwa Wschodu?

Mogłaby mu wyło­żyć ze szcze­gó­łami poli­tykę slum­sów, ale Cesar­stwo Wschodu zawsze wyda­wało jej się bar­dzo, bar­dzo odle­głe.

– Może mam pewne luki w wykształ­ce­niu…

– Sły­sza­łaś o cesa­rzo­wej Teo­do­zji Bło­go­sła­wio­nej?

– No pew­nie – skła­mała Alex.

– Miała troje dzieci: Irenę, Eudok­sję i mnie.

– Twoja matka była cesa­rzową?

– Moja matka, a twoja babka. Tak, była wielką cesa­rzową. Po jej śmierci wła­dzę powinna była objąć moja star­sza sio­stra Irena, ale młod­sza, Eudok­sja… – Odwró­cił wzrok, głos mu się zała­mał. – Zamor­do­wała sio­strę i zagar­nęła tron. Wybu­chła wojna domowa. – Zapa­trzył się w ogień, krę­cąc głową jakby ocię­żałą od żalów. – Wojna przy­nio­sła głód, doszło do schi­zmy w Kościele i wspa­niałe warowne mia­sto Troja zaczęło gnić od wewnątrz. Słu­żący Ireny wykra­dli jej maleńką córeczkę i powieźli do Świę­tego Mia­sta, by tam oddać ją pod opiekę papie­życy. Dziew­czynka zagi­nęła jed­nak po dro­dze, a ja przez lata wie­rzy­łem, że została zabita. – Spoj­rzał na nią. – Miała na imię Alek­sja.

– I myślisz… że to ja?

– Ja to wiem. Masz zna­mię na szyi, a ten łań­cu­szek, który nosisz…

Diuk wska­zał kilka ogni­wek widocz­nych na tle futrza­nego koł­nie­rza. Alex cia­śniej otu­liła się szla­fro­kiem.

– Jest nic nie­wart.

– Mylisz się. Czy przy­pad­kiem nie nosisz zawie­szo­nej na nim połówki monety?

Powoli, bar­dzo powoli wycią­gnęła łań­cu­szek. Na jego końcu wisiało błysz­czące mie­dziane pół­kole, wygła­dzone do poły­sku przez lata kon­taktu z jej skórą. Zyg­za­ko­wata kra­wędź prze­łomu zalśniła w świe­tle.

– Skąd wie­dzia­łeś?

Alex z nie­do­wie­rza­niem patrzyła, jak Michael sięga za pazu­chę i też wyj­muje łań­cu­szek, na któ­rym zawie­szona jest prze­ła­mana moneta. Pod­szedł, przy­bli­żył do sie­bie dwie połówki i Alex poczuła, jak wło­ski na karku stają jej dęba: zyg­za­ko­wate kra­wę­dzie paso­wały ide­al­nie. Jedna moneta.

– Dosta­łaś ją w dniu, w któ­rym wywie­ziono cię z Troi, żeby zawsze było wia­domo, kim jesteś. Ale ja i bez tego od razu cię roz­po­zna­łem.

Uśmiech­nął się. Wszel­kie skrę­po­wa­nie znik­nęło, uśmiech był tak szczery i otwarty, że Alex pra­wie mu uwie­rzyła.

– Nawet z rybą we wło­sach i pię­ścią zaci­śniętą na gar­dle wyglą­dasz jak matka – dodał.

– Nie… – Z tru­dem prze­łknęła ślinę. – Nie pamię­tam jej.

– Była z nas naj­lep­sza. Zawsze taka dzielna. Taka pewna swego.

Michael ujął obie dło­nie Alex – tę poła­maną i tę zdrową – i zamknął je w swo­ich. Miał duże, silne dło­nie. I cie­płe. Gdy tylko Alex zwal­czyła odruch wyrwa­nia mu się, ich dotyk wydał jej się dziw­nie uspo­ka­ja­jący.

– Posłu­chaj, ja nie mam zie­lo­nego poję­cia o byciu księż­niczką… – mruk­nęła.

– Chcę tylko, żebyś była sobą.

Alex szcze­rze wąt­piła, czy Michael powie­działby tak, gdyby lepiej ją znał. Ale Dziewka-Sakiewka zawsze powta­rzała: „Nie prze­ry­waj ofie­rze, kiedy popeł­nia błąd”, dla­tego pozwo­liła diu­kowi mówić dalej.

– Parę tygo­dni temu dowie­dzia­łem się – pod­jął ze wzro­kiem utkwio­nym w pod­łogę – że Eudok­sja nie żyje. Nikt po niej nie pła­cze. Nie­któ­rzy mówią, że to była tru­ci­zna, inni, że nie­udany eks­pe­ry­ment, ostatni akt czar­no­księ­skiej pychy.

– Czar­no­księ­skiej? – powtó­rzyła z nie­do­wie­rza­niem Alex.

– Obo­jętne, co się stało, tron jest pusty! – Dopiero teraz Michael spoj­rzał jej w oczy. – Pora wra­cać.

– Ale… na tron?

– Wężowy Tron Troi.

Przy pierw­szym spo­tka­niu nazwał ją księż­niczką. Przy dru­gim zagrał kartą cesa­rzo­wej. Jak tak dalej pój­dzie, to przed pod­wie­czor­kiem Alex zosta­nie anio­łem, a przed kola­cją bogi­nią.

– Wprost nie mogę się docze­kać, kiedy ją zoba­czysz! – Oczy mu zabły­sły. – Nad mia­stem góruje ogromna kolumna wznie­siona przez magin­ży­nie­rów ze sta­ro­żyt­nej Kar­ta­giny. Cały port kryje się w jej cie­niu! A na jej szczy­cie znaj­dują się prze­sławne Wiszące Ogrody, pięk­niej­sze, niż­byś umiała sobie wyśnić, zasi­lane wodą z gór­skich źró­deł dostar­czaną Wiel­kim Akwe­duk­tem. – Zła­pał ją za ramię i wycią­gnął drugą rękę, jakby widok, o któ­rym mówi, roz­ta­czał się przed nimi. – Z morza zie­leni wyła­nia się Bazy­lika Aniel­skiego Nawie­dze­nia, w któ­rej tło­czą się piel­grzymi, któ­rzy przy­byli, by zoba­czyć reli­kwie z wiel­kich kru­cjat! Widać także pałac no i oczy­wi­ście Faros, naj­więk­szą latar­nię mor­ską w Euro­pie, zwień­czoną Pło­mie­niem Świę­tej Nata­lii, który niczym gwiazda wska­zuje tro­jań­skim synom i córom drogę do domu! – Odwró­cił się do niej, zła­pał ją za drugi bark i przy­trzy­mał na odle­głość wypro­sto­wa­nych ramion. – Naszego domu, Alex!

Zamru­gała. Wszel­kie instynkty – nabyte z bie­giem lat na kilka róż­nych, nie­lek­kich spo­so­bów – pod­po­wia­dały jej, żeby wszystko, co usły­szy, brać za kłam­stwo. A czy mogła ist­nieć gor­sza bzdura, bar­dziej śmie­chu warta niż to, co mówił Michael?

A jed­nak była w tej chwili tutaj, w Nie­biań­skim Pałacu, po raz pierw­szy od wielu tygo­dni nie mar­zła, miała grze­bień wart wię­cej niż jej ręce i szla­frok droż­szy niż jej głowa. W dodatku ten łaj­dak Michael wyda­wał jej się dia­bel­nie wia­ry­godny. Zaczy­nała myśleć, że diuk naprawdę może być tym, za kogo się podaje; pra­wie zaczy­nała myśleć, że i ona jest tym, za kogo ją uważa.

Zmi­ty­go­wał się i cof­nął ręce.

– Wiem, że masz… dużo do prze­tra­wie­nia – przy­znał. – Z pew­no­ścią cię to prze­raża. Ale będę przy tobie przez cały czas, na każ­dym kroku.

– Ni­gdy nie mia­łam… rodziny…

Sama już nie wie­działa, czy mówi prawdę, czy tylko dalej odgrywa rolę. Może to i dobrze. W takich warun­kach rodzą się naj­lep­sze kłam­stwa.

– Przy­kro mi, Alex. Przy­kro mi, że tak długo trwało, zanim cię zna­la­złem. Na wiele lat… porzu­ci­łem wszelką nadzieję. Pozwól, że to napra­wię. Pozwól mi sobie pomóc.

Widząc, że oczy mu zwil­got­niały, doszła do wnio­sku, że wypada zare­ago­wać podob­nie. Ni­gdy nie musiała daleko szu­kać smut­nych wspo­mnień.

– Spró­buję. – Pocią­gnęła nosem, zamru­gała gwał­tow­nie, żeby powstrzy­mać łzy, i uśmiech­nęła się nie­śmiało. Była bar­dzo zado­wo­lona ze swo­jego występu.

– O nic wię­cej nie śmiem pro­sić. – Otarł oczy prze­gu­bem dłoni. – Czeka nas pra­co­wity czas. Musisz koniecz­nie poznać kar­dy­nałę Zizkę, ona nam pomoże. Nie­długo wró­cimy tam, gdzie nasze miej­sce!

Uśmiech­nął się już bez cie­nia skrę­po­wa­nia, cof­nął się, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Różni ludzie mówili jej w prze­szło­ści, gdzie jest jej miej­sce. W wię­zie­niu. W rynsz­toku. W płyt­kim gro­bie. W pie­kle. Zależy, kogo zapy­tać. Taki bez­miar szczę­ścia musiał gdzieś skry­wać brzy­twę, ale jaki miała wybór?

Papie Col­li­niemu powinna oddać dwa razy wię­cej pie­nię­dzy, niż sama była warta (gdyby nad­zwy­czaj hoj­nie osza­co­wać jej war­tość), a nie był to jej jedyny dług. Poży­czyła pie­nią­dze od Kró­lo­wej Trefl na kosz­mar­nych warun­kach, żeby móc oszu­ki­wać Małą Suze w grze w karty, ale Suze oka­zała się lep­szą szu­lerką od niej. Skoń­czyło się na tym, że teraz Alex była winna pie­nią­dze Suze, która obe­tnie jej nos, jeśli nie spłaci długu, Kró­lo­wej Trefl, która obe­rżnie jej rzepki kola­nowe, oraz Papie Col­li­niemu, który każe jej obciąć palce i wyrwać zęby, a także – kiedy dowie się o jej pozo­sta­łych dłu­gach – naj­praw­do­po­dob­niej wyłu­pić oczy.

Piękne dzięki, ale nie. Jebać to.

Cała ta afera z księż­niczką mogła się wyda­wać szem­rana, ale przy­da­rzyła się w ide­al­nym momen­cie. Alex ode­gra swoją rolę, wycią­gnie z niej, ile się da, a kiedy sprawy zaczną się kom­pli­ko­wać, zostawi swo­jego tak zwa­nego wuja gdzieś na wybo­istym trak­cie do Troi, a sobie znaj­dzie nowe imię i nowe miej­sce zamiesz­ka­nia.

Ludzi trzeba trak­to­wać jak poma­rań­cze, powta­rzała zawsze Dziewka-Sakiewka. Wyci­skać z nich, ile się da, a potem bez żalu wyrzu­cać wyżęte skórki. Niech będą jak kamie­nie, po któ­rych prze­kra­czasz stru­mień. Jak szcze­ble w dra­bi­nie. W prze­ciw­nym razie pew­nego dnia obu­dzisz się ze śla­dami zeló­wek na ple­cach.

Nie potra­fiła się powstrzy­mać od uśmie­chu; dawno już nie pró­bo­wała się uśmie­chać i teraz spodo­bało jej się to uczu­cie. Zaczy­nała docho­dzić do wnio­sku, że diuk Michael może być dla niej szcze­blem w dra­bi­nie pro­wa­dzą­cej do cze­goś pięk­nego – nie była pewna do czego dokład­nie, minęło sporo czasu, odkąd usi­ło­wała wybiec myślami dalej naprzód niż do naj­bliż­szego posiłku, ale wszystko roz­gry­zie. Po kolei. Bo co jak co, ale bystra z niej była dziew­czyna. Każdy potwier­dzi.

Oparła łok­cie na para­pe­cie. Chłodny wiatr owie­wał jej policzki, cie­pło ognia grzało plecy, a ona z sze­ro­kim uśmie­chem patrzyła na miej­skie slumsy. Gdy się wytę­żyło wzrok i przy­mru­żyło oczy, można tam było dostrzec ludzi – ale byli bar­dzo daleko. I nisko. Jesz­cze raz przy­tu­liła twarz do cudow­nego futerka i zachi­cho­tała.

A potem wsu­nęła grze­bień do rękawa.

Prze­zorny zawsze ubez­pie­czony.

Trzódka czarnych owiec

Brat Diaz stał z roz­dzia­wio­nymi ustami i powoli obra­cał się w miej­scu. Z podziwu krę­ciło mu się w gło­wie.

– Jak tu pięk­nie…

Kaplica Świę­tej Koniecz­no­ści była dobre cztery razy wyż­sza niż sze­roka: dźwię­cząca echem stud­nia z wie­lo­barw­nego mar­muru prze­świe­tlana aniel­skimi sno­pami świa­tła z wysoko zawie­szo­nej kopuły. W wyku­tych w ścia­nach niszach stały rzeź­bione per­so­ni­fi­ka­cje Cnót, a na ścia­nach wisiało mro­wie obra­zów przed­sta­wia­ją­cych sie­dem­dzie­się­cioro sied­mioro star­szych świę­tych i osza­ła­mia­jącą zbie­ra­ninę młod­szych. Por­fi­ro­wej ambony nie powsty­dzi­łaby się nawet kate­dra. Na pul­pi­cie spo­czy­wał egzem­plarz Pisma w wysa­dza­nej klej­no­tami opra­wie.

To teraz moja ambona, uświa­do­mił sobie Diaz. Nabożny podziw roz­ta­piał się w cie­płym bla­sku satys­fak­cji. Moja ambona w mojej kaplicy. Ni­gdy nie był wybit­nym kazno­dzieją, to prawda, ale w takim miej­scu? Da radę.

– Rze­czy­wi­ście, pięk­nie. – Bap­ti­ste znie­nacka objęła go ramie­niem i wska­zała jedno z malo­wi­deł. – To Święty Ste­fan pędzla Hava­razzy.

– Naprawdę?

– Zna­łam go oso­bi­ście.

– Świę­tego Ste­fana?

– Hava­razzę. – Skrom­nym gestem odrzu­ciła z twa­rzy nie­sforny loczek, który natych­miast opadł z powro­tem na swoje miej­sce. – Nama­lo­wał mój por­tret.

– Poważ­nie?

– Wtedy aku­rat nie mia­łam sta­łej roboty, dora­bia­łam sobie jako dama dworu kró­lo­wej Sycy­lii.

– Jako… kto?

– Hava­razza malo­wał ją w tym okre­sie, a wie­czo­rami zatrud­niał mnie jako modelkę. – Bap­ti­ste nachy­liła się do ucha Diaza i zni­żyła głos do szeptu: – Chciał mnie malo­wać nago.

– Ehm…

– Ale ja się upar­łam, że ma się nie roz­bie­rać! – Wybuch­nęła śmie­chem, który szybko przy­cichł, a potem zgasł w nie­zręcz­nej ciszy. Otarła oczy. – Zmarł na syfi­lis.

– Hava­razza?

– Kró­lowa Sycy­lii też, nie­długo potem. Możesz myśleć, co chcesz. Jeśli się nie mylę, por­tret jest w posia­da­niu diuka Medio­lanu.

– Por­tret kró­lo­wej Sycy­lii?

– Nie, mój. Był cudow­nym czło­wie­kiem.

– Diuk Medio­lanu?

– Nie, skądże! Diuk Medio­lanu to skoń­czony gno­jek. Mówi­łam o Hava­razzy. – Bap­ti­ste z bło­gim uśmie­chem na twa­rzy patrzyła, jak szcze­rzące zęby elfy miaż­dżą jądra Świę­tego Ste­fana roz­pa­lo­nymi do czer­wo­no­ści szczyp­cami. – Cza­sem spo­ty­kamy na swo­jej dro­dze takie praw­dzi­wie czy­ste dusze.

– Ehm… Przy­kro mi to sły­szeć. Zna­czy, o jego śmierci, nie o czy­stej duszy…

Korzy­sta­jąc z oka­zji, brat Diaz wyśli­znął się spod ramie­nia Bap­ti­ste. Minęły lata od ostat­niego razu, kiedy był w tak bli­skim kon­tak­cie z kobietą, a wtedy skutki owego kon­taktu były opła­kane. Z czu­ło­ścią dotknął jed­nej z kil­ku­na­stu gigan­tycz­nych świec wotyw­nych: była dwa razy wyż­sza od niego i gruba jak pień drzewa. Cie­kawe, ile musiała kosz­to­wać. Odniósł kie­dyś (nie­do­ce­niony nale­ży­cie) triumf, nego­cju­jąc w imie­niu klasz­toru nową umowę ze świe­ca­rzem, więc miał pewne roze­zna­nie w tej kwe­stii.

– Naprawdę, prze­piękna kaplica.

Pycha nie nale­żała do Dwu­na­stu Cnót, ale po dłu­gim kisze­niu się w poczu­ciu wstydu nie potra­fił się oprzeć poku­sie wyobra­że­nia sobie twa­rzy swo­ich tak zwa­nych bra­cisz­ków, kiedy w refek­ta­rzu usły­szą nowinę. Pra­łat? W swo­jej wła­snej prze­pysz­nej kaplicy? W Nie­biań­skim Pałacu? Pomy­ślał o mon­stru­al­nych prze­chwał­kach matki, o zepchnię­tych w cień mało waż­nych osią­gnię­ciach braci, o tym, jak teraz to jemu pierw­szemu poda­wa­liby talerz, a sami bili się mię­dzy sobą o resztki…

Zgrzy­tliwy głos Jakoba z Toru­nia ściął jego sny na jawie na wyso­ko­ści kolan:

– Nie będziemy tu spę­dzać zbyt wiele czasu.

– Nie?

Rycerz skrzy­wił się i się­gnął pod ambonę, jakby cze­goś tam szu­kał. Coś szczęk­nęło, zgrzyt­nęły tryby i ambona prze­su­nęła się w bok, odsła­nia­jąc ukryte schody.

– Twoja trzódka czeka pod zie­mią.

Brat Diaz z wysił­kiem prze­łknął ślinę, zer­ka­jąc w tonące w ciem­no­ściach pod­zie­mia kaplicy. Przy­po­mniał sobie słowa kar­dy­nały o sko­wy­czą­cej nocy i wło­ski na karku sta­nęły mu dęba. – Dla­czego… pod zie­mią?

– Po czę­ści dla jej wła­snego bez­pie­czeń­stwa.

– A w więk­szo­ści dla bez­pie­czeń­stwa wszyst­kich poza tym – dopo­wie­działa Bap­ti­ste i wzięła do ręki kan­de­labr z trzema migo­czą­cymi świe­cami.

Dopiero idąc za nią po scho­dach, brat Diaz dostrzegł, jak bar­dzo jest obwie­szona szty­le­tami. Ten naj­więk­szy, przy­pięty na pra­wym udzie, trudno było prze­ga­pić, podob­nie jak drugi, nie­wiele mniej­szy, na lewym, ale teraz zauwa­żył dodat­kowo trzeci, zakrzy­wiony, zatknięty z tyłu za pas, a także cha­rak­te­ry­styczny błysk gło­wicy czwar­tego w cho­lewce wyso­kiego buta oraz – prze­słodka Święta Beatry­cze! – kolejne dwa w dru­giej cho­lewce.

– Nosisz przy sobie mnó­stwo noży – zauwa­żył pół­gło­sem.

– Prze­ko­na­łam się, że nie­do­brze jest, kiedy ich zabrak­nie. – W bla­sku świec w oczach Bap­ti­ste peł­gały figlarne bły­ski, zgoła nie­pa­su­jące do poważ­nego tematu roz­mowy. – Czym mia­ła­bym wów­czas kogoś dźgnąć?

– A czę­sto… dźgasz ludzi?

– Sta­ram się to robić jak naj­rza­dziej. Nie wychy­laj się, to moje motto. – Wes­tchnęła. – Tylko że w dobrze prze­ży­tym życiu siłą rze­czy zda­rzają się nie­for­tun­no­ści.

– Siłą rze­czy – powtó­rzył tro­chę bez sensu Diaz.

Za jego ple­cami Jakob postę­ki­wał cicho przy każ­dym chrzęsz­czą­cym kroku.

Wygląd ścian się zmie­niał: sta­ranna kamie­niarka ustą­piła miej­sca naj­pierw nie­chluj­nie wymu­ro­wa­nym cegla­nym fun­da­men­tom, a następ­nie temu oso­bli­wie litemu sza­remu kamie­niowi, który two­rzył tylną ścianę gabi­netu Zizki; w bla­sku świec pokry­wa­jące go fale i wybrzu­sze­nia rzu­cały dzi­waczne cie­nie. Diaz wycią­gnął rękę i musnął ścianę czub­kami pal­ców: była bar­dzo gładka, bar­dzo twarda i bar­dzo zimna.

– Pozo­sta­ło­ści pra­daw­nego mia­sta – ode­zwał się tem­pla­riusz.

– Na powierzchni nie­wiele się zacho­wało – rzu­ciła przez ramię Bap­ti­ste. – Ale pod zie­mią tunele cią­gną się przez wiele mil. Nikt nie wie, jak głę­boko scho­dzą. To też dzieło kar­ta­giń­skich magin­ży­nie­rów.

Brat Diaz gwał­tow­nie cof­nął rękę i ner­wowo prze­su­nął nimi po wybrzu­sze­niu na habi­cie w miej­scu, gdzie pod spodem kryła się fiolka Świę­tej Beatry­cze. Nie mógł się wyzbyć irra­cjo­nal­nego poczu­cia, że zstę­puje w trze­wia potwora.

– Iro­nia losu, naprawdę. – Bap­ti­ste prych­nęła śmie­chem. – Na długo przed tym, jak stało się Świę­tym Mia­stem, było… cóż… – Świa­tło kan­de­la­bru padło na masywne, okute żela­zem drzwi, osmo­lone i pokryte głę­boko rytymi runicz­nymi krę­gami. – Mia­stem nie­świę­tym?

Obej­rzała się przez ramię, wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu i knyk­ciami wol­nej dłoni zastu­kała w drzwi.

Sły­sząc szczęk zam­ków, brat Diaz przy­go­to­wał się w duchu na spo­tka­nie z nie­znaną maka­brą, ale drzwi pro­wa­dziły tylko do skła­dziku, w któ­rym znaj­do­wał się komi­nek z kocioł­kiem do goto­wa­nia, stało tro­chę skrzyń i beczek, regały ze sztuć­cami i naczy­niami oraz wysoki łysy męż­czy­zna trzy­ma­jący zasi­laną tra­nem lampę.

Bap­ti­ste zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała zna­cząco na kolejne drzwi, jesz­cze bar­dziej masywne i głę­biej poryte runami.

– Spo­kój?

– Cza­ro­dziej skar­żył się na jedze­nie – odparł wiel­ko­lud z wyraź­nym obcym akcen­tem. Usiadł przy stole i wziął do ręki bar­dzo małą książkę. – Poza tym spo­kój. To nasz nowy kapłan?

– Brat Diaz – burk­nął Jakob.

– Ach tak. Kasty­lij­czyk?

– Z León, nie Kasty­lii… – powie­dział Diaz, cho­ciaż w tych oko­licz­no­ściach upie­ra­nie się przy tym roz­róż­nie­niu wydało mu się nie­do­rzeczne.

– Miło poznać. Jestem Hobb. Opie­kuję się dia­błami.

Diaz prze­łknął ślinę.

– Czym?

– Zizka ci nie powie­działa?

– Powie­działa – zapew­nił Jakob z Toru­nia.

– To nie są praw­dziwe dia­bły. – Bap­ti­ste pode­szła do dłu­giego wie­szaka, na któ­rym wisiał co naj­mniej tuzin cięż­kich pęków klu­czy. – Tak ści­śle rzecz bio­rąc.

– Macie tu mnó­stwo klu­czy – zauwa­żył pół­gęb­kiem Diaz.

– To dla­tego, bra­cie… – Bap­ti­ste zdjęła jeden z pęków i zaczęła prze­glą­dać kolejne klu­cze – …że mamy tu mnó­stwo zam­ków.

Hobb się roze­śmiał.

– Wszystko będzie dobrze. Po pro­stu nie pod­chodź do krat.

– Nie pod­chodź do krat, zacho­waj czuj­ność i nie wierz w ani jedno ich słowo. Dasz sobie radę lepiej niż twoja poprzed­niczka.

– Że co?

– O wła­śnie. O to cho­dzi. – Hobb poło­żył jedną nogę na stole i sku­pił się na książce. – A ty się nie wychy­laj, Bap­ti­ste, hmm? – Ni­gdy.

W końcu Bap­ti­ste otwo­rzyła dwie cięż­kie zasuwy i bar­kiem pchnęła dru­gie drzwi. Lekko powiało chło­dem.

– On się opie­kuje dia­błami – zaskom­lał brat Diaz.

– Jest z Anglii. – Jakob z Toru­nia popchnął go przez próg. – Tam żyją same dia­bły.

Kory­tarz cią­gnął się w mrok. Jego ściany i sufit, wyko­nane z tego samego niby-roz­to­pio­nego kamie­nia, two­rzyły jed­no­litą pół­ko­li­ście wyskle­pioną całość. Jedyne oświe­tle­nie zapew­niały trzy zło­wiesz­czo migo­czące świece w zardze­wia­łych uchwy­tach. Świa­tło padało na ciąg łuko­wa­tych przejść w lewej ścia­nie. Można by pomy­śleć, że to piw­niczka na wino, gdyby nie prze­gra­dza­jące wej­ścia kraty: kute z czar­nego żelaza, grube jak nad­gar­stek brata Diaza i opa­trzone kolej­nymi masyw­nymi zam­kami.

Ner­wowo prze­łknął ślinę.

– To… cele? – I to bar­dzo stare, sądząc po wyglą­dzie. – Jakich więź­niów trzy­mali tu magin­ży­nie­ro­wie z Kar­ta­giny?

– Pra­wych? – Bap­ti­ste wzru­szyła ramio­nami. – Czy prze­ciw­nie, skraj­nie nie­pra­wych?

– Takich, któ­rych nie­na­wi­dzili – wtrą­cił Jakob. – Takich, któ­rych się bali.

– A także takich, któ­rych nie rozu­mieli. – Z naj­bliż­szej celi dobiegł szczęk łań­cu­chów. – I nie­wiele się w tym wzglę­dzie zmie­niło. – Z pół­mroku wyczła­pał męż­czy­zna. – No, co naj­wy­żej straż­nicy są nowi… – Miał czarne włosy, szpa­ko­watą brodę i impo­nu­jącą pre­zen­cję; mógłby być patry­cju­szem z pół­noc­nej Afriki. – Małost­kowa nie­spra­wie­dli­wość, hipo­kry­zja i opre­sja są wieczne.

Roz­ta­czaną przez niego aurę słusz­nego obu­rze­nia psuły dwa fakty, któ­rych nie dało się zigno­ro­wać: nogi miał skute w kost­kach gru­bymi kaj­da­nami z czar­nego żelaza i był nagi.

Bap­ti­ste oparła się bez­tro­sko o skraj zakra­to­wa­nej wnęki.

– Pozwól, że przed­sta­wię ci naj­now­szy doda­tek do naszej rodzinki. Nazywa się Bal­tha­zar… – Zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała w sufit. Zakrę­ciła zawie­szo­nym na palcu kół­kiem z klu­czami. – Dalej nie pamię­tam.

– Bal­tha­zar Sham Ivam Draxi – Męż­czy­zna dum­nie roz­dął noz­drza. – To imię, które przez wieki będzie nieść się echem!

– Nie za dłu­gie na echo? – Bap­ti­ste mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo do Diaza. – Ci cza­row­nicy i te ich imiona…

– Jestem magiem, nie­mą­dra.

– Aha. Ja jestem tępą dzidą, a ty geniu­szem. – Bap­ti­ste uśmiech­nęła się sze­rzej, bły­snęły złote zęby. – I wła­śnie dla­tego ty sie­dzisz na golasa w celi, a ja mam do niej klucz.

– Śmiej się, póki możesz! – Mag przy­ci­snął twarz do krat, czym zmu­sił Diaza do cof­nię­cia się o krok. – Nie powstrzyma mnie żaden łań­cuch! Nie spęta żadne zaklę­cie! Uwol­nię się, a wtedy moja pomsta przej­dzie do legendy!

Wcho­dził na coraz wyż­sze reje­stry gniewu, wygra­ża­jąc przy tym pię­ścią. Przy każ­dym ruchu jego fiut dyn­dał z prawa na lewo i z powro­tem i mimo że brat Diaz wcale nie miał ochoty go oglą­dać, zupeł­nie nie potra­fił ode­rwać od niego wzroku, aż w końcu musiał zasło­nić oczy dło­nią.

– Czy on musi być goły?

– Pró­bo­wał wygrze­by­wać brud z kątów celi i pisać nim na swo­jej koszuli, dopóki ją miał.

– Co może być złego w pisa­niu?

– Bar­dzo wiele – wtrą­cił Jakob.

– To nie­sławny adept Czar­nej Sztuki – wyja­śniła Bap­ti­ste. – Łowcy cza­row­nic ści­gali go przez dzie­więć lat, zanim w końcu Sąd Nie­biań­ski uznał go za win­nego jak wszy­scy dia­bli.

– A czy oni… cza­sem… – Brat Diaz musiał odkaszl­nąć – …nie palą ludzi za to? Tak… żyw­cem?

– Zda­rza się, rzadko, bo rzadko, ale się zda­rza, że ska­za­niec dostaje szansę odku­pie­nia win poprzez doży­wot­nią służbę Jej Świą­to­bli­wo­ści.

– Odku­pie­nia win? – wark­nął Bal­tha­zar Sham Ivam Draxi. – Też coś! Roz­róż­nie­nie mię­dzy Czarną i Białą Sztuką to czy­sty wymysł, nic wię­cej, zro­dzony z umyśl­nej nie­wie­dzy. Obie się­gają do tej samej studni, czer­pie się je nawet tym samym wia­drem! Ale potem wy, jełopy, zanu­rza­cie w wia­drze dwa kubki i nazy­wa­cie to, co pasuje do waszych ogra­ni­czeń i uprze­dzeń, „Białą Sztuką”, a to, co wymyka się waszemu żało­snemu rozu­mie­niu, „Czarną”, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści są jed­nym i tym…

– Była jesz­cze ta sprawa z tań­czą­cymi tru­pami – przy­po­mniał Jakob z Toru­nia.

– I pak­to­wa­nie z demo­nami – dodała Bap­ti­ste.

Bal­tha­zar roz­ło­żył ręce.

– Jedna próba doga­da­nia się z demo­nem i już wszy­scy tylko o tym gadają!

– Muszę usiąść – oznaj­mił brat Diaz. Ni­gdzie jed­nak nie dostrzegł krze­sła.

Następna cela była schlud­nie urzą­dzona: solid­nej roboty wąskie łóżko, dwa wybla­kłe dywa­niki i regał z książ­kami, wśród któ­rych znaj­do­wał się piękny egzem­plarz Pisma. Wyglą­dała jed­nak na nie­za­miesz­kaną.

– Sunny? – Bap­ti­ste zastu­kała w kratę męskim sygne­tem, który nosiła na palcu. – Możesz wyjść.

Nie wysko­czyła z cie­nia ani nie zma­te­ria­li­zo­wała się znie­nacka. Musiała przez cały czas tam stać, na wprost nich, na widoku – ale z nie­zro­zu­mia­łych dla brata Diaza przy­czyn dostrzegł ją dopiero, gdy odwró­ciła się i z prze­cią­głym wes­tchnie­niem spoj­rzała w jego stronę.

Ina­czej nie mógłby prze­cież nie zauwa­żyć tej twa­rzy, nie­za­prze­czal­nie kobie­cej, opró­szo­nej cał­kiem zwy­czaj­nymi pie­gami, a przy tym jakby odbi­ja­ją­cej się w krzy­wym zwier­cia­dle: nie­wia­ry­god­nie wąska szczęka, nie­sa­mo­wi­cie sze­ro­kie i wyra­zi­ste kości policz­kowe, o wiele za mały nos i o wiele za duże nie­mru­ga­jące oczy.

– Zba­wi­cielko, miej nas w swo­jej opiece – wyszep­tał brat Diaz, rysu­jąc okrąg na piersi. Jakby mag nie był wystar­cza­jąco zły. – To elfka.

Pode­szła do krat i oplo­tła pręty dłu­gimi pal­cami, które miały w sobie coś paję­czego.

– Nowy kapłan?

Dia­zowi, który spo­dzie­wał się, że nie­przy­ja­ciel Boga będzie prze­ma­wiał z dia­bel­skim sykiem, bez­na­miętny, wysoki, ale w grun­cie rze­czy zwy­czajny głos elfki przy­niósł pewne roz­cza­ro­wa­nie.

– Brat Diaz – przed­sta­wił go Jakob z Toru­nia.

Elfka zmie­rzyła go spoj­rze­niem nie­ru­cho­mym jak u jasz­czurki.

– Miło mi – powie­działa i znik­nęła.

– Dla­czego… – Słowa nie chciały przejść przez ści­śnięte gar­dło Diaza. – Dla­czego w piw­nicy Nie­biań­skiego Pałacu jest elf?

Bap­ti­ste mach­nię­ciem ręki wska­zała następną celę.

– Z tego samego powodu, dla któ­rego jest tutaj wam­pir.

Celę zamiesz­ki­wał naj­bar­dziej wie­kowy czło­wiek, jakiego brat Diaz widział w życiu. Gar­bił się, miał twarz jak zasu­szona maska, szyję fał­dzi­stą i obwi­słą, na pomarsz­czo­nej skó­rze czaszki ucho­wało się parę wiot­kich pase­mek wło­sów. Za to jego głos dźwię­czał ogładą i wyra­fi­no­wa­niem.

– Aby podej­mo­wać dzia­ła­nia, o któ­rych ci na górze wolą nie myśleć – odparł. – Jestem baron Rikard i mogę tylko prze­pro­sić za swoje żało­sne znie­do­łęż­nie­nie. – Zer­k­nął na laskę, na któ­rej wspie­rał drżącą, sękatą dłoń. – Ukło­nił­bym się, ale tak bar­dzo zesztyw­nia­łem w krzyżu, że oba­wiam się, że mógł­bym się już nie wypro­sto­wać.

– Nie kło­pocz się, łaskawy panie! – Brat Diaz ni­gdy jesz­cze nie spo­tkał żad­nego barona i nie miał poję­cia, gdzie dokład­nie Rikard pla­suje się w labi­ryn­tach euro­pej­skiej ary­sto­kra­cji, ale odczu­wał głę­boką potrzebę, żeby zacho­wać się przy­zwo­icie. – Jestem zaszczy­cony, że…

Spró­bo­wał podejść do krat.

Jakob z Toru­nia wycią­gnął rękę i go powstrzy­mał.

– Lepiej się nie zbli­żaj.

– Na pewno już się zorien­to­wa­łeś, że Jakob bywa nad­zwy­czaj męczący. – Baron pod­kuś­ty­kał bli­żej i uśmiech­nął się do Diaza. Jak na czło­wieka w jego wieku zęby miał naprawdę w dosko­na­łym sta­nie, bie­lu­teń­kie, równe jak perełki, leciutko szpi­cza­ste. Diaz z przy­jem­no­ścią obej­rzałby je z bli­ska. – Wprost nie umiem wyra­zić, jak roz­pacz­li­wie bra­kuje mi towa­rzy­stwa do roz­mowy, nie mówiąc już o prze­wod­niku ducho­wym. Twoja poprzed­niczka była w tej mate­rii zupeł­nie do niczego.

– Nie pod­chodź do krat – zazgrzy­tał ponow­nie Jakob.

Brat Diaz ze zdu­mie­niem stwier­dził, że – sam nie wie­dział kiedy – postą­pił kolejny krok naprzód.

– Naprawdę, Jako­bie, mało jest ludzi, któ­rzy lepiej od cie­bie wie­dzie­liby, jak dużo krwi zawiera ciało mło­dego, zdro­wego czło­wieka. Wszy­scy wiemy, że może odża­ło­wać kwa­terkę albo dwie. Nie­praw­daż, bra­cie?

W oczach barona bły­snęły figlarne ogniki i brat Diaz nie mógł się nie zaśmiać. Cóż za zabawny star­szy jego­mość! A jaki pełen werwy! Matkę Diaza roz­pie­ra­łaby duma, gdyby się dowie­działa, że jej syn zaprzy­jaź­nił się z kimś o takim sta­tu­sie! Wła­ści­wie dla­czego trzy­mają go w klatce? Nale­ża­łoby zabrać Bap­ti­ste klu­cze, otwo­rzyć kratę…

– Cof­nij się! – Ostrze­że­nie z ust Jakoba zabrzmiało jak wark­nię­cie.

Zasko­czony Diaz odkrył, że zdą­żył podejść do kraty, i wła­śnie zamie­rzał prze­ło­żyć rękę przez pręty tuż obok wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy barona. Wyszarp­nął ją, jakby wra­ził ją w huczące ogni­sko.

Baron Rikard obli­zał jeden ze szpi­cza­stych zębów, zacmo­kał z roz­cza­ro­wa­nia i scho­wał język.

– Trudno mieć do chło­paka pre­ten­sje, że pró­buje – rzekł.

– Czy ty mnie wła­śnie oma­mi­łeś? – Diaz zło­żył dło­nie i przy­ci­snął je do piersi. – Czy to były czary?

– W tym towa­rzy­stwie dobre maniery istot­nie mogą się koja­rzyć z magią – mruk­nął wam­pir. – A prze­cież wcale nie są od sie­bie odle­głe tak bar­dzo, jak nie­któ­rzy chcie­liby myśleć. Tro­chę jak dobro i zło.

Brat Diaz aż sap­nął z obu­rze­nia.

– Z pew­no­ścią zgo­dzimy się co do tego, że uczto­wa­nie na krwi nie­wi­nią­tek mie­ści się po złej stro­nie tej gra­nicy!

– Chylę czoła przed twym doświad­cze­niem. A raczej chy­lił­bym, gdyby nie ból w krzyżu. – Wes­tchnie­nie barona brzmiało jak sze­lest papieru. Odwró­cił się. – Gdyby wam­piry były wyrocz­niami w kwe­stiach moral­no­ści, świat nie potrze­bo­wałby księży, prawda?

W następ­nej celi powi­tał ich widok brud­nej słomy, kubła, nie­po­ko­jące zadra­pa­nia na ścia­nie i zwie­rzęcy odór, który przy­po­mniał Dia­zowi wizytę w rzeźni w Avi­les, któ­rej wów­czas natych­miast poża­ło­wał.

– Ostat­nie z naszej trzódki musie­li­śmy prze­nieść w bez­piecz­niej­sze miej­sce z powodu…

Bap­ti­ste podra­pała się po szyi, jakby w poszu­ki­wa­niu odpo­wied­nich słów, co u kogoś tak wyga­da­nego jak ona nie zwia­sto­wało niczego dobrego.

– Nie­do­pusz­czal­nego zacho­wa­nia – pod­po­wie­dział Jakob.