69,00 zł
Europa spogląda w otchłań. Szerzą się głód i zarazy, w każdym cieniu czają się potwory, a chciwi książęta są zainteresowani wyłącznie realizacją własnych ambicji. Jedno tylko jest pewne: elfy powrócą, a wtedy pożrą wszystkich. Czasem jedyne drogi ku światłu wiodą przez najczarniejszy mrok, a człowiek prawy nie waży się na nie wkroczyć. Taki właśnie sekret skrywa Kaplica Świętej Konieczności, ukryta głęboko w podziemiach cudownego Niebiańskiego Pałacu. Nie ma grzechów, których nie popełniliby tworzący jej trzódkę skazańcy i potwory, nie ma granic, których by nie przekroczyli, nie ma misji, której nie obróciliby w krwawą rzeź. A teraz nieszczęsny brat Diaz musi znaleźć sposób, by przekonać tych najgorszych z najgorszych do służby w szczytnej sprawie. Mają posadzić złodziejkę na trojańskim Wężowym Tronie i zjednoczyć rozdarty Kościół w obliczu nadciągającej apokalipsy. Kiedy udajesz się do piekła, warto mieć diabły za towarzyszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 917
Gillian, za nurzanie fantasy w rynsztoku od roku 2006
Część I
Najgorsza księżniczka w historii
Był piętnasty lojalności i brat Diaz był spóźniony na audiencję u Jej Świątobliwości.
– Do diabła! – złorzeczył.
Jego powóz utknął w samym środku procesji zawodzących biczowników, dygocąc pod naporem ich ciał. Plecy mieli zlane krwią, po twarzach spływały im łzy uniesienia. Nieśli chorągiew z prostym napisem: „Żałujcie”. Bez konkretów, czego lub za co należałoby żałować.
Ale każdy coś takiego ma, prawda?
– Do diabła!
Zawsze szczycił się swoją punktualnością, nawet jeśli nie była zaliczana do Dwunastu Cnót. Wyruszył na to spotkanie ze swojej oberży z pięciogodzinnym wyprzedzeniem, żeby móc przeznaczyć co najmniej dwie godziny na pobożną kontemplację posągów starszych świętych przed Niebiańskim Pałacem. Powiadano przecież, że wszystkie drogi w Świętym Mieście tam właśnie prowadzą.
W tej chwili odnosił wrażenie, że wszystkie drogi w Świętym Mieście prowadzą w kółko, a on brnie w niewiarygodnej ciżbie przemarzniętych pielgrzymów, prostytutek, marzycieli, intrygantów, handlarzy relikwii, sprzedawców odpustów, poszukiwaczy cudów, księży i fanatyków, oszustów i kanciarzy, prostytutek, złodziei, kupców i lichwiarzy, żołnierzy i oprychów, mrowia żywego inwentarza, kalek, prostytutek, kalekich prostytutek… Wspomniał już o prostytutkach? Było ich chyba ze dwadzieścia razy więcej niż księży. Ich bezczelna obecność w błogosławionym sercu Kościoła, lubieżne prowokacje i obnażone, pokryte gęsią skórką kończyny – wszystko to było wstrząsające, rzecz jasna, haniebne, ma się rozumieć, ale też budziło żądze, które brat Diaz dawno pogrzebał. Taką przynajmniej miał nadzieję, bo teraz był zmuszony poprawić habit i wbić wzrok w niebo. Czy raczej w sufit podskakującego powozu.
To właśnie przez takie pragnienia miał kłopoty.
– Do diabła!
Opuścił okno i wystawił głowę na mróz. Kakofonia hymnów i błagań, okrzyków kupców i próśb o wybaczenie, a wraz z nią woń dymu, odór taniego kadzidła i smród znajdującego się nieopodal targu rybnego natychmiast trzykrotnie przybrały na sile. Nie był pewien, czy lepiej zatykać uszy, czy nos, kiedy zawołał do woźnicy:
– Spóźnię się!
– Wcale bym się nie zdziwił – odparł woźnica, znużony i zrezygnowany, bardziej jak obojętny widz niż człowiek, który otrzymał astronomiczną sumę pieniędzy za dowiezienie brata Diaza na najważniejsze spotkanie w życiu. – Dziś dzień Świętego Elfryka, bracie.
– Co z tego?
– Jego relikwie zostały wyniesione na wieżę kościoła Niepokalanego Przebłagania i wystawione na widok potrzebujących. Ponoć leczą podagrę.
To tłumaczyło obecność w tłumie tych wszystkich kalek wspartych na laskach albo jadących w fotelach na kółkach. Nie mogłyby te relikwie leczyć skrofułów, uporczywej czkawki albo innej przypadłości, która nie przeszkadzałaby wiernym uciekać przed pędzącym powozem?
– Nie ma innej drogi? – zapytał brat Diaz, przekrzykując tumult.
– Są ich setki. – Woźnica wzruszył bez przekonania ramionami. – Ale dzień Świętego Elfryka jest wszędzie.
Nad miastem poniosły się pierwsze dźwięki dzwonów wzywających na południową modlitwę. Zaczęło się od zdawkowych bąknięć z przydrożnych kapliczek, ale dzwonienie stopniowo narastało i przechodziło w nieharmonijny jazgot, w miarę jak każda kaplica, każdy kościół i każda katedra dołączały do obłąkańczego chóru, wabiąc pielgrzymów do przekroczenia progu, zajęcia miejsca w ławach i sypnięcia groszem na tacę.
Powóz szarpnął i ruszył z miejsca. Brat Diaz odczuł obezwładniającą ulgę – a następnie popadł w czarną rozpacz, bo już chwilę później pojazd ponownie stanął. Nieopodal dwaj obszarpani kaznodzieje z konkurencyjnych zakonów żebraczych, wyniesieni pod niebo na rozchwierutanych teleskopowych ambonach, które z jękiem udręczonych mechanizmów chybotały się niebezpiecznie ponad tłumem, pryskając śliną z ust, spierali się o to, co dokładnie Zbawicielka miała na myśli, gdy nawoływała wiernych do wzajemnej życzliwości.
– Do diabła!
Tyle pracy, żeby nadszarpnąć reputację braci w klasztorze. Tyle starań, żeby kochanki opata nie dowiedziały się o sobie nawzajem. Tak się przechwalał, że został wezwany do Świętego Miasta, wyróżniony, przeznaczony do świetlanej przyszłości.
A teraz wszelkie jego ambicje umrą tutaj, w powozie tonącym w ludzkim grzęzawisku, na wąskim placyku nazwanym na cześć świętego, o którym nikt nigdy nie słyszał, zimnym jak lodownia, ruchliwym jak rzeźnia i brudnym jak sracz, pomiędzy malowaną zagrodą dla licencjonowanych żebraków i zbudowanym z lipowego drewna podwyższeniem do wymierzania publicznych kar, na którym gromadka dzieci paliła właśnie słomiane kukły elfów. Patrzył, jak przy wtórze pobłażliwego aplauzu gapiów dzieciaki okładają kijami szpiczastouche, szpiczastozębe, sypiące skrami manekiny. Elfy to elfy, jasna sprawa, zawsze lepiej je spalić niż nie, jednak upojone przemocą pulchne dziecinne buzie miały w sobie coś niepokojącego. Teologia nie była najmocniejszą stroną brata Diaza, ale był praktycznie pewien, że Zbawicielka dużo mówiła o miłosierdziu.
Oszczędność bez wątpienia zaliczała się do Dwunastu Cnót. Pomny tego faktu zawsze szerokim łukiem omijał gromadzących się pod klasztorem żebraków, czasem jednak trzeba zainwestować, żeby potem czerpać zyski. Wychylił się przez okno i znów zawołał do woźnicy:
– Obiecaj, że dostarczysz mnie do Niebiańskiego Pałacu na czas, a zapłacę podwójnie!
– To Święte Miasto, bracie. – Tym razem woźnica nawet nie raczył wzruszyć ramionami. – Tutaj tylko szaleńcy składają obietnice.
Brat Diaz wycofał się w głąb powozu. Oczy mu łzawiły. Zsunął się z siedziska, przyklęknął na jedno kolano i wyjął spod habitu zawieszoną na szyi fiolkę. Pradawne srebro błyszczało od wielowiekowego ocierania się o skórę przodków.
– Bądź błogosławiona, Święta Beatrycze – wymamrotał, desperacko ściskając fiolkę w dłoni. – Święta męczenniczko i strażniczko sandała naszej Zbawicielki, tylko o jedno Cię proszę: żebym zdążył na to zasrane spotkanie z papieżycą!
Natychmiast pożałował, że przeklął w modlitwie, i nakreślił okrąg na piersi. Zanim zdążył na koniec uszczypnąć się na znak pokuty, Święta Beatrycze dała upust swemu niezadowoleniu.
Coś załomotało potężnie o dach, powóz zadygotał i brat Diaz został rzucony gwałtownie w przód. Ledwie zdążył zakwilić rozpaczliwie, gdy krawędź siedziska naprzeciwko wyrżnęła go w usta.
Alex perfekcyjnie wymierzyła skok z okna na dach powozu, przeturlała się płynnie jak roztopione masło i pięknie stanęła na nogi, po czym spartoliła znacznie łatwiejszy zeskok z dachu na ziemię. Skręciła kostkę, zatoczyła się w tłum, walnęła twarzą (i ustami) w oskorupiały gnojem bok osła, po czym wyciągnęła się jak długa w rynsztoku.
Osioł był poruszony, jego właściciel – wstrząśnięty. Alex nie była pewna, co dokładnie do niej wykrzykuje, bo zagłuszali go lamentujący pielgrzymi, ale z pewnością nie było to nic pochlebnego.
– Pierdol się! – wydarła się w odpowiedzi.
Z okna powozu gapił się na nią mnich z zakrwawionymi ustami i typową miną spoconego ze strachu turysty w Świętym Mieście.
– Ty też się pierdol! – krzyknęła do niego. – Razem idźcie się pierdolić – dodała bez przekonania i utykając, zaczęła się oddalać.
Przeklinanie nic nie kosztuje.
Zwędziła z jakiegoś kramu chustę modlitewną, kiedy właściciel akurat nie patrzył (w jej kodeksie była to nie tyle kradzież, ile raczej przejaw refleksu), owinęła nią głowę jak szalem i dała nura w pielgrzymią ciżbę, siląc się na żałosne pojękiwanie – co w gruncie rzeczy przyszło jej z łatwością, zważywszy na bolesne pulsowanie w stopie i przestrzegające przed niebezpieczeństwem mrowienie na karku. Wzniosła ręce ku postrzępionemu paseczkowi błękitu widocznemu pomiędzy koślawymi dachami i zaniosła bezgłośną, żarliwą modlitwę o ocalenie. Ten jeden raz mówiła prawie serio.
Tak to już jest. Wieczorem zaczynasz, szukając dobrej zabawy, a rano kończysz błaganiem o wybaczenie.
Boże, ależ chciało jej się rzygać. Buzowało jej w żołądku, paliło w obolałym gardle, a i na drugim końcu, w tyłku, zapowiadały się problemy. Nadpsute wieczorne mięso albo kiepskie poranne perspektywy. Pieniądze, które straciła, albo pieniądze, które była winna. A może po prostu gnój na wargach. Nie pomagał też potworny smród bijący od pielgrzymów, którzy mieli zakaz mycia się podczas długiej wędrówki do Świętego Miasta. Zakryła usta rąbkiem chusty i ukradkiem zerknęła w tył, pomiędzy lasem wzniesionych ku niebu rąk…
– Tam jest!
Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała, nigdy nie potrafiła wtopić się w tłum. Łokciem szturchnęła pielgrzyma z przepaską na oczach, przecisnęła się obok drugiego, który posuwał się naprzód na pokrytych strupami kolanach, i naparła w głąb ulicy najszybciej, jak się dało ze skręconą kostką – czyli stanowczo za wolno jak na jej gust. Ktoś w pobliżu głośno wyśpiewywał hymny, licząc na parę miedziaków, ale w tle słyszała odgłosy zamieszania za plecami. Może dopisze jej szczęście i wybuchnie bójka. Świątobliwi pątnicy potrafili być nadzwyczaj drażliwi, kiedy coś próbowało ich oddzielić od Wszechmogącego.
Skręciła za róg i znalazła się na targu rybnym w cieniu Bladych Sióstr. Sto kramów, tysiąc klientów, poirytowany targowy jazgot, słona morska woń porannego połowu lśniącego w rozwodnionym blasku zimowego słońca.
Kątem oka dostrzegła jakiś błysk i odruchowo się uchyliła. Dłoń intruza wyrwała jej włos z głowy, a Alex wśliznęła się pod wóz, prawie dała się stratować tańczącemu w miejscu koniowi, wyturlała się z drugiej strony wprost pod czyjeś nogi i zaczęła uciekać na czworakach po rozlanej pod straganami lodowatej mazi z ości, rybich bebechów i śluzu.
– Mam cię, kurwiszonie!
Ktoś zacisnął dłoń na jej kostce i – mimo że paznokciami dłoni ryła bruzdy w rybiej mazi – wywlókł ją na światło dzienne. To był jeden ze zbirów Bostra, ten w trójgraniastym kapeluszu, w którym wyglądał jak niedorobiony pirat. Alex zerwała się na równe nogi i zaczęła go okładać pięściami. Trafiła go w policzek (źródłem paskudnego chrzęstu była niestety raczej jej dłoń niż jego kość jarzmowa), a wtedy on złapał ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę. Napluła mu w oko, a kiedy szarpnął się do tyłu, kopnęła go w krocze, aż się zatoczył, i machnęła na oślep wolną ręką. Mogą ją pokonać, ale nigdy się nie podda. Jej palce na coś natrafiły; złapała i z wrzaskiem wymierzyła tym czymś cios. Ciężki rondel trafił pirata w policzek z dźwiękiem dzwonu wzywającego na nieszpory, zrzucił mu ten głupi kapelusz ze łba i powalił go na ziemię. Chlusnął gorący olej. Klienci się rozpierzchli.
Okręciła się w miejscu. Zlepiony rybną mazią kosmyk włosów kleił jej się do powiek. Twarze, wybałuszone oczy, wytykające ją palce, sylwetki przepychające się przez tłum w jej stronę. Wskoczyła na ladę najbliższego kramu, aż deski podskoczyły na kozłach, gdy w biegu roztrącała morskie skarby: ryby się rzucały, kraby chrzęściły, handlarki wyzywały ją od najgorszych. Wybiła się do skoku na sąsiednie stoisko, ale pośliznęła się na ogromnym pstrągu. Udało jej się zrobić jeszcze jeden rozpaczliwy krok, zanim upadła, grzmotnęła barkiem o ziemię i legła jak długa w deszczu małży. Zasapana pozbierała się z ziemi i kuśtykając, wpadła w zawalony śmieciami zaułek. Zdążyła zrobić może cztery kroki, zanim zorientowała się, że to ślepa uliczka.
Przykucnęła nieruchomo, gapiąc się na mur i na przemian bezradnie zaciskając i rozluźniając pięści. Powoli, bardzo powoli się odwróciła.
U wylotu zaułka stał Bostro – z mocno zarysowaną żuchwą, wsparty wielgachnymi pięściami pod boki. Wielki czarny kawał złowieszczości. Zacmokał z niesmakiem.
Dołączył do niego jeden z jego zbirów, jeszcze zdyszany po pościgu – ten, który w uśmiechu szczerzył brązowe zęby. Boże, co to był za widok. Jak już musiał tak suszyć tę zębiska, to przynajmniej mógłby je myć. Chociaż najlepiej, żeby jednak ich nie szczerzył.
– Bostro! – Alex przywołała na usta najlepszy uśmiech, na jaki było ją stać, dopóki ziajała jak zgoniony pies. Czyli raczej marny, nawet wedle jej własnych standardów. – Nie wiedziałam, że to ty.
Jego westchnienie było równie ciężkie jak on cały. Od lat zbierał haracze w imieniu Papy Colliniego i bez wątpienia słyszał już wszelkie możliwe wymówki, kłamstwa, usprawiedliwienia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobrazić – i zapewne także kilka takich, które wyobrazić sobie trudno. Słowa Alex nie zrobiły na nim wrażenia.
– Już czas, Alex – powiedział. – Papa chce dostać swoje pieniądze.
– Naturalnie. – Pokazała mu pękatą sakiewkę. – Tu jest cała suma.
Rzuciła mu sakiewkę i jednocześnie rzuciła się do ucieczki, ale byli na to przygotowani. Bostro złapał sakiewkę, a jego gównozęby kumpel chwycił Alex za rękę, obrócił ją w miejscu i pchnął na ścianę, tak że uderzyła głową o cegły i poleciała w zalegające na bruku odpadki.
Bostro otworzył sakiewkę i zmierzył wzrokiem jej zawartość.
– A to ci zaskoczenie… – Odwrócił ją do góry nogami. Ze środka wysypała się ziemia. – Twoja sakiewka jest gówno warta. Tak jak ty.
Do drużyny dołączył niedoszły pirat z różowym śladem patelni na policzku.
– Uważajcie na nią – ostrzegł, przywracając kształt zdeformowanemu i uświnionemu rybami kapeluszowi. – Zagoniona w kozi róg boleśnie kąsa. Jak wygłodniała łasica.
W przeszłości obrzucano ją gorszymi epitetami.
– Posłuchajcie – zachrypiała, gramoląc się ze śmietniska. Przeszło jej przez myśl, że może mieć złamany bark, po czym, kiedy spróbowała go obmacać, doszła do wniosku, że połamała także kości dłoni. – Przyniosę mu pieniądze. Załatwię całą sumę! – Jak? – zapytał Bostro.
Wyjęła z kieszeni szmatkę i rozwinęła ją z należytą rewerencją.
– Oto paliczki Świętego Lucjusza…
Ten w kapeluszu wytrącił je z jej ręki.
– Umiem rozpoznać psią łapę, ty kłamliwa suko.
To było niepokojące, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, ile wysiłku włożyła w spiłowanie pazurów.
– Posłuchajcie. – Uniosła poobijane, roztrzęsione, zarybiałe dłonie w obronnym geście i zaczęła się cofać w głąb zaułka, który jednak szybko kończył się za jej plecami. – Dajcie mi więcej czasu…
– Papa już ci dał więcej czasu – zauważył Bostro, idąc za nią. – I ten czas właśnie się skończył.
– To nawet nie jest mój dług! – jęknęła, całkiem słusznie zresztą, tyle że nie na temat.
– Papa przestrzegał cię przed braniem go na siebie, prawda? A jednak się zgodziłaś.
To również była prawda, w dodatku bardzo na temat.
– Jestem wypłacalna! – Jej głos brzmiał coraz bardziej piskliwie. – Możesz mi zaufać!
– Nie jesteś i nie mogę. Oboje o tym wiemy.
– Pójdę do przyjaciela!
– Ty nie masz przyjaciół.
– Coś wymyślę, zawsze coś wymyślam!
– Tym razem niczego nie wymyśliłaś i dlatego tu jesteśmy. Przytrzymajcie ją.
Zdrową ręką uderzyła Gównozębego, który jednak prawie tego nie zauważył. Złapał ją za ramię powyżej łokcia, pirat chwycił za drugie. Wierzgała, szarpała się, wrzeszczała o pomoc jak zakonnica napadnięta przez rabusiów. Mogą ją pokonać, ale nigdy się nie…
Bostro grzmotnął ją pięścią w brzuch.
Odgłos był taki, jakby stajenny upuścił mokre siodło na ziemię. Wszelka wola walki natychmiast ją opuściła. Oczy wyszły jej z orbit, kolana się pod nią ugięły i zwisła bezwładnie w uścisku. Sapnęła głośno, przeciągle, o krok od wymiotów, i doszła do wniosku, że może tym razem jednak lepiej będzie się poddać.
Cios w brzuch zadany przez kogoś dwa razy większego naprawdę nie ma w sobie nic z romantyzmu – zwłaszcza kiedy jedyne, czego możesz oczekiwać w następnej kolejności, jest drugie takie samo uderzenie. Bostro jedną ręką złapał ją za gardło i jej sapanie przeszło w wilgotny gulgot. Drugą ręką wyjął cęgi.
Żelazne. Błyszczące. Wypolerowane od częstego używania.
Nie wyglądał na szczęśliwego, ale mimo wszystko to zrobił.
– Co wolisz? – zapytał. – Zęby czy palce?
– Zaczekaj. – Zaśliniła się, omal nie połknęła języka. Jak długo grała na zwłokę? Jeszcze tydzień, może dwa. Jeszcze godzina, góra dwie. A teraz pozostało jej błagać o jeszcze jedną chwilę. – Zaczekaj – powtórzyła.
– Wybieraj! – warknął Bostro. Przybliżył cęgi do jej twarzy, tak że musiała zrobić zeza, żeby na nie spojrzeć. – Bo inaczej wiesz, co będzie: jedno i drugie.
– Jedną chwileczkę! – zabrzmiał przenikliwy, rozkazujący głos.
Wszyscy odwrócili się jednocześnie: Bostro, dwa zbiry, nawet Alex, chociaż jej, jako na wpół uduszonej, przyszło to z niejakim trudem.
U wylotu uliczki stał wysoki, przystojny mężczyzna. W swoim fachu nauczyła się jednym spojrzeniem oceniać zamożność ofiary; musiała wiedzieć, czy ktoś jest wystarczająco bogaty, żeby opłacało się go okantować, czy może zbyt bogaty i potencjalnie niewart zachodu. Ten człowiek był bardzo bogaty. Jego peleryna miała lekko poprzecierany rąbek, ale była uszyta z dobrego jedwabiu i haftowana w smoki. Złotą nicią.
– Jestem diuk Michael z Nicei. – Istotnie, mówił z lekkim wschodnim akcentem. Obok niego dreptał pośpiesznie łysy jegomość, któremu pot perlił się na czole. – To mój sługa, Eusebius. Wszyscy patrzyli na niespodziewanych przybyszów. Tak zwany „diuk” patrzył na Alex. Ma miły wyraz twarzy, pomyślała. Ale sama też potrafiła mieć miły wyraz twarzy, a przecież była złodziejską suczą. Każdy potwierdzi.
– Ty jesteś Alex, jeśli się nie mylę?
– Nie mylisz się – powiedział Bostro.
– Masz znamię poniżej ucha?
Bostro przesunął kciuk i uniósł brwi na widok odsłoniętego w ten sposób skrawka szyi.
– Ma – potwierdził.
– Na wszystkich świętych… – Diuk Michael zamknął oczy i wziął bardzo głęboki wdech. Kiedy rozchyli powieki, można było pomyśleć, że ma łzy w oczach. – Ty żyjesz.
– Na razie tak – wyrzęziła Alex, korzystając z faktu, że uścisk Bostra nieco zelżał. Była tak samo wstrząśnięta jak napastnicy, ale wygrywa ten, kto najszybciej otrząśnie się z szoku i zacznie szukać zysków dla siebie.
– Panowie! – obwieścił diuk. – Przedstawiam wam Jej Wysokość księżniczkę Aleksję Pyrogennetos, dawno zaginioną córkę cesarzowej Ireny i prawowitą dziedziczkę Wężowego Tronu Troi.
Bostro bez wątpienia słyszał już wszelkie możliwe wymówki, kłamstwa, usprawiedliwienia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale na te słowa nawet on zareagował uniesieniem brwi. Zmrużył oczy i spojrzał na Alex z taką miną, jakby ktoś próbował mu wmówić, że bobek, który na jego oczach został wyciśnięty z koziego zadka, to w rzeczywistości złoty samorodek. A jej nie pozostało nic innego jak tylko bardzo wyraziście wzruszyć ramionami. Nazywano ją oszustką, kanciarką, przewalaczką, złodziejką, suką, złodziejską suką, podstępną mendą, kłamliwą gnidą – a to i tak były wyłącznie te epitety, które poczytywała sobie za komplementy. Za to, o ile pamięć jej nie myliła, nigdy, ale to nigdy nikt nie nazwał jej księżniczką. Nawet w najbardziej nieśmiesznych żartach.
Twarz Gównozębego wykrzywiła się w grymasie tak gwałtownym, że odsłoniły się – zwykle niewidoczne – jeszcze bardziej gówniane zęby w głębi jego ust.
– Że niby kogo, do kurwy nędzy?
Diuk Michael mierzył wzrokiem Alex zwisającą pomiędzy dwoma bandziorami jak tani dywanik podczas dorocznego trzepania.
– Przyznaję, że nie wygląda w tej chwili zbyt… księżniczkowato, ale jest, kim jest, i wszyscy będziemy musieli z tym jakoś żyć. Dlatego nalegam, abyście co rychlej oswobodzili królewską osobę.
– Że co? – zapytał niedoszły pirat.
– Puśćcie ją. – Polor diuka lekko osłabł. Alex dostrzegła pod nim coś twardego i niezłomnego. – Ale już.
Bostro spochmurniał.
– Kłamliwa gnida wisi pieniądze naszemu szefowi.
Pirat wyjął ząb z zakrwawionego dziąsła.
– Szczurza łajza wybiła mi ząb!
– Szkoda. – Diuk uniósł brwi. – Całkiem ładny.
Zbir ze złością odrzucił ząb.
– Lubiłem go, kurna.
– Rozumiem, że spotkały panów pewne niedogodności. – Diuk sięgnął do kieszeni haftowanej złotem peleryny. – Bóg mi świadkiem, wiem doskonale, jak niesforne bywają księżniczki. Dlatego… – Wyjął kilka monet, które zabłysły w słońcu. – Mam tu coś dla was. – Dwie monety schował, resztę rzucił na uświniony bruk. – Za fatygę.
Bostro spojrzał w dół. Monety zrobiły na nim wrażenie nie większe niż ziemia wysypująca się z sakiewki Alex.
– Mówiłeś, zdaje się, że to księżniczka, kurwa.
– Heroldowie zazwyczaj pomijają tę „kurwę” na końcu, ale tak. Zgadza się.
– I co, tyle ma być warte jej życie?
– Nie, skądże.
Eusebius przyklęknął na jedno kolano, rozchylił poły płaszcza i wyjął noszony w zanadrzu pokaźnych rozmiarów miecz. Poplamioną pochwę zdobił delikatny srebrny grawerunek.
Sługa pochylił miecz rękojeścią naprzód, podsuwając swojemu panu poobijaną głowicę.
Książę dotknął jej palcem.
– Tyle warte jest wasze.
– Jestem…
Brat Diaz wypuścił z ręki rąbek habitu, który musiał wcześniej podkasać do wysokości kolan jak podenerwowana panna młoda, która spóźniła się na własny ślub. Klaskanie jego stóp niosło się echem wśród wypolerowanych jak lustra marmurów, gdy coraz bardziej przerażony i zadyszany pędził przez labirynt korytarzy Niebiańskiego Pałacu.
– Jestem…
Pośliznął się na plamie świeżej śliny w miejscu, gdzie grupa wysoko ustosunkowanych pielgrzymów wylizywała posadzkę do czysta, nogi mu się rozjechały i chyba coś sobie zrobił w krocze. Było mu bardzo daleko do dumnej, godnej pozy, o jakiej przybraniu marzył, kiedy snuł plany przemierzania tych uświęconych wnętrz na spotkanie z tą, która nareszcie doceni jego wartość. Na Boga, ależ kręciło mu się w głowie. Zemdleje za chwilę? Umrze?!
– Brat Eduardo Diaz? – zapytała nadzwyczajnie wysoka sekretarka.
Nazwisko brzmiało znajomo.
– Chyba tak… – Wsparł się obiema pięściami na biurku, dyszał rozpaczliwie i jednocześnie starał się wyglądać na człowieka godnego miejsca w samym środku kościelnej hierarchii. – I mogę tylko… przeprosić… za spóźnienie. – Heroicznym wysiłkiem woli powstrzymał wymioty. – Dziś dzień Świętego Elfryka! Przeklęte podagrowe tłumy wyległy na ulice, a mój woźnica…
– Jesteś przed czasem.
– …był do niczego, dlatego się… Że co?
– To Święte Miasto, bracie. – Sekretarka wzruszyła ramionami. – Codziennie składa się tu hołd przynajmniej jednemu świętemu. Wszyscy wszędzie się spóźniają. Dlatego stosownie modyfikujemy terminarz.
Diaz aż oklapł z ulgi. Przesłodka Święta Beatrycze jednak go nie zawiodła! Mógłby uklęknąć i zapłakać tu i teraz, tak jak stał, bał się jednak, że wtedy nie zdoła się już podnieść.
– Bez obaw. – Sekretarka zeszła z czegoś, co musiało być bardzo wysokim taboretem, i nagle okazała się zaskakująco niziutka. – Kardynała Zizka zrobiła miejsce w swoim kalendarzu i poprosiła, żeby zaprowadzić cię do niej, gdy tylko się zjawisz. Zamaszystym, godnym wodzireja gestem wskazała drzwi.
Obok nich na ławce siedział potężny mężczyzna o grubo ciosanych rysach i sękatych palcach; być może on również czekał na wyznaczone spotkanie. Wpatrywał się w brata Diaza szarymi oczami i tkwił w tak absolutnym bezruchu, jakby cały Niebiański Pałac wybudowano wokół niego. Krótko przystrzyżone stalowosiwe włosy odsłaniały dwie pokaźne blizny na czaszce, równie krótki zarost – trzy kolejne na brodzie, a brwi składały się głównie z blizn zamiast włosów. Wyglądał jak człowiek, który przez pół życia spadał z wielkiej góry. Najprawdopodobniej góry siekier. – Zaraz… – mruknął brat Diaz. – Kardynała Zizka?
– Zgadza się.
– Myślałem, że mam się spotkać z Jej Świątobliwością. Miałem zostać wyznaczony do objęcia beneficjum.
– Nie.
Czyżby jednak rzeczy układały się po jego myśli? Jej Świątobliwość mogła wprawdzie być Sercem Kościoła, ale codziennie obsadzała tysiące mało ważnych stanowisk tysiącami mało ważnych księży, mnichów i sióstr zakonnych, poświęcając im zapewne nie więcej uwagi, niż zbieracz winogron pojedynczym owocom.
Natomiast spotkanie z Zizką, przełożoną Kurii Ziemskiej, to coś zupełnie innego. Niekwestionowana władczyni rozległej biurokracji Kościoła i zarządczyni jego kolosalnych zysków, która zauważała tylko ludzi wartych zauważenia, specjalnie dla niego zrobiła miejsce w swoim kalendarzu.
– No dobrze.
Otarł pot z czoła, osuszył chusteczką górną wargę, obciągnął krzywo układający się habit i zaczął się uśmiechać po raz pierwszy, odkąd przekroczył bramy Świętego Miasta. Wyglądało na to, że przesłodka Święta Beatrycze przeszła samą siebie.
– Proszę mnie zatem zapowiedzieć!
Zważywszy, że kardynała Zizka zasiadała na samych szczytach kościelnej hierarchii, jej gabinet prezentował się z lekka rozczarowująco. Owszem, był ogromny jak na standardy wiejskiego mnicha, ale zarazem potwornie zagracony oszałamiającymi stosami papierzysk, które – najeżone ozdobnymi chwostami, zakładkami i pieczęciami – piętrzyły się na ławach po obu stronach od wejścia z precyzją dwóch wrogich armii szykujących się do bitwy. Brat Diaz spodziewał się świetności: fresków, aksamitów, marmurów i poupychanych po kątach złoconych cherubinów. Tymczasem sprzęty, jakie udało się wcisnąć na wąski pasek pustej podłogi pomiędzy dwoma urwiskami biurokracji, w najlepszym razie dałoby się opisać jako nieciekawe i funkcjonalne. Lita kamienna ściana w głębi była osobliwie pofalowana, tak jakby roztopiła się, spłynęła, a następnie zastygła; najprawdopodobniej stanowiła pozostałość prastarych ruin, na których wybudowano Niebiański Pałac. Jedyną dekorację stanowił nieduży, za to dość brutalny obraz przedstawiający biczowanie Świętego Barnaby.
Na pierwszy rzut oka kardynała też nie dorastała do oczekiwań brata Diaza: krzepka, z gęstą szopą szpakowatych włosów, była zajęta zdejmowaniem papierów ze stosu po lewej stronie, opatrywaniem ich rozczarowująco niechlujnym podpisem i odkładaniem na stos po prawej. Urzędowy złoty łańcuch zawiesiła na wystającym ozdobniku oparcia krzesła, a zamiast tego przód szkarłatnej szaty miała przyozdobiony okruchami jedzenia. Gdyby nie czerwony kardynalski kapelusz, leżący do góry nogami na blacie biurka, Diaz mógłby pomyśleć, że znalazł się w biurze jakiegoś pomniejszego gryzipiórka zajętego pospolitymi gryzipiórkowymi sprawami. Jednakowoż – jak lubiła powtarzać jego matka – nie był to bynajmniej powód, by uchybiać własnym wysokim standardom.
– Eminencjo – odezwał się i zaprezentował swój najlepszy oficjalny ukłon.
Niepotrzebnie się starał, bo kardynała nie oderwała wzroku od skrobiącego po papierze pióra.
– Brat Diaz – zachrypiała. – Jak ci się podoba Święte Miasto?
Odchrząknął uprzejmie.
– To miejsce przepełnione nadzwyczajną… duchowością?
– O tak, bez wątpienia. Gdzież indziej można kupić zasuszony penis Świętego Eustachego na trzech różnych straganach odległych jeden od drugiego nie dalej niż o milę?
Brat Diaz poczuł się rozpaczliwie zagubiony, nie wiedząc, czy traktować te słowa jako żart, czy raczej zjadliwe oskarżenie. Ostatecznie postanowił połączyć oba te znaczenia w jedno: uśmiechnął się i jednocześnie pokręcił głową.
– Istny cud, zaprawdę – wymamrotał.
Na szczęście kardynała w dalszym ciągu nie podniosła wzroku.
– Twój opat wypowiada się o tobie w samych superlatywach.
Spróbowałby nie, pomyślał Diaz. Po tych wszystkich przysługach, jakie mu wyświadczyłem.
– Twierdzi, że wasz klasztor od lat nie widział tak obiecującego zarządcy.
– To opinia aż nazbyt łaskawa, Wasza Eminencjo. – Diaz oblizał wargi na myśl o tym, że miałby się wyrwać z duszących klasztornych murów i upomnieć o wszystko, co mu się należy. – Waszej Eminencji jestem jednak gotów służyć w każdej roli, jaką Eminencja uzna za niezbędną, w granicach moich…
Aż podskoczył, kiedy za jego plecami drzwi zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Odwrócił się i stwierdził, że to szpakowaty olbrzym, siedzący wcześniej na ławce w sekretariacie, wszedł za nim do kardynalskiego gabinetu. Wyszczerzył poobijane zęby i zasiadł na jednym z twardych krzeseł przy biurku.
– …w granicach moich… – podjął brat Diaz uparcie, choć niepewnie – …talentów i możliwości…
– To dla mnie wielka pociecha, naprawdę.
Jej Eminencja wreszcie rzuciła pióro, ostrożnie położyła ostatni dokument na szczycie właściwej sterty, potarła umazany atramentem palec wskazujący o umazany atramentem kciuk i uniosła wzrok.
Brat Diaz przełknął z wysiłkiem ślinę. Kardynała mogła urzędować w nijakim biurze wśród nijakich mebli i mieć palce ubrudzone atramentem jak pierwszy lepszy skryba, ale jej oczy były oczami smoka, i to wyjątkowo drapieżnego, onieśmielającego smoka, który nie znosi głupców.
– To jest Jakob z Torunia – powiedziała.
Skinieniem głowy wskazała drugiego z gości. Jego twarz, przywodząca na myśl pień do rąbania mięsa, już wcześniej, na korytarzu, przyprawiała Diaza o lekki niepokój; teraz, na prywatnym spotkaniu z kardynałą, budziła zgrozę. W podobny sposób widok żebraka na progu naszego domu uznalibyśmy za ledwie niesmaczny, ale jego obecność w łóżku byłaby alarmująca.
– Templariusz w służbie Jej Świątobliwości – ciągnęła Zizka. Jej słowa ani niczego nie wyjaśniały, ani nie przyczyniały się do uspokojenia brata Diaza. – Ma wieloletnie doświadczenie.
– Wieloletnie. – Słowo dobyło się z nieruchomych ust rycerza z chrzęstem garści starego żwiru sypniętej w nowe tryby kruszarki.
– Jego rada i przewodnictwo będą dla ciebie nieocenioną pomocą. Jego miecz również.
– Jego… miecz? – Brat Diaz nie bardzo wiedział, dokąd zmierza ta rozmowa, ale myśl, że u jej celu miałby potrzebować miecza, zupełnie mu się nie podobała.
Kardynała leciuteńko zmrużyła oczy.
– Żyjemy w niebezpiecznym świecie.
– Tak? – zdziwił się Diaz, po czym przemyślał sprawę i postanowił zmienić pytanie najpierw w niewesołą refleksję: – Chyba tak. – A potem w posępne stwierdzenie faktu: – Istotnie, niebezpiecznym.
Oczywiście nie dotyczyło to jego osobiście.
On bowiem żył w małej, lecz – jak teraz sobie uświadomił – całkiem wygodnej celi z widokiem na morze i oknem, przez które o tej porze roku zawiewał zefirek niosący woń jałowca. Dręczyło go niejasne podejrzenie, że woń jałowca nie należy do niebezpieczeństw, które Zizka ma na myśli. I rzeczywiście, to podejrzenie wkrótce się potwierdziło.
– Trwa schizma pomiędzy Kościołem Wschodnim i Zachodnim. – Jej Eminencja zdawała się patrzeć przez jego głowę na wskroś, w przestrzeń, w której roiło się od niebezpieczeństw.
– O ile mi wiadomo, obrady Piętnastej Wielkiej Rady Ekumenicznej nie przybliżyły nas do rozwiązania palących problemów – żalił się brat Diaz.
Miał nadzieję zaimponować kardynale jednocześnie swoją świadomością bieżących wydarzeń i wiedzą z dziedziny teologii. Wiedział, że Kościół Wschodni wyświęca mężczyzn na księży, jego duchowni noszą koła zamiast obręczy oraz że toczy się jakiś zajadły spór o datę Wielkiejnocy, ale w gruncie rzeczy nie miał zielonego pojęcia o głębszych przyczynach rozłamu. Ostatnio mało kto się w nich rozeznawał.
– Wielu zachłannych europejskich książąt ignoruje swoje święte obowiązki. Zamiast tego wykłócają się między sobą o władzę doczesną.
Brat Diaz wzniósł w pobożnym geście oczy ku sufitowi.
– W przyszłym życiu wszystkich ich czeka sprawiedliwy sąd.
– Osobiście wolałabym nie czekać tak długo – odparła kardynała tonem, od którego Diaz dostał gęsiej skórki na rękach. – Nas tymczasem dręczy prawdziwa plaga wszelakich potworów, diablików, trolli, wiedźm, czarowników i innych adeptów mającej wiele oblicz Czarnej Sztuki.
Brat Diaz, który chwilowo zapomniał języka w gębie, zadowolił się nakreśleniem znaku obręczy na piersi.
– Nie mówiąc już o innych, jeszcze okropniejszych istotach, które w skowyczącej poza granicami świata wiekuistej nocy knują zagładę wszelkiego stworzenia.
– Demony, Wasza Eminencjo? – wyszeptał brat Diaz, z jeszcze większym entuzjazmem niż przed chwilą rysując kółko na przedzie habitu.
– Do tego dochodzi jeszcze apokaliptyczne zagrożenie ze strony elfów, ma się rozumieć. Nie zostaną na zawsze w Ziemi Świętej. Nieprzyjaciele Boga ponownie wyroją się ze wschodu, niosąc straszliwy ogień, nieczystą truciznę i ten swój przeklęty apetyt.
– Niech ich wszyscy diabli – zachrypiał brat Diaz. Jeszcze trochę i wytarłby w habicie trwały okrąg. – Czy to pewna informacja, Eminencjo?
– Zasięgnęliśmy rady Wyroczni Niebiańskiego Chóru. Słowa, które usłyszeliśmy, nie pozostawiają wątpliwości. Świat tonie w ciemności, w której nasz Kościół jest jedynym punkcikiem światła. Jedyną nadzieją ludzkości. Czy my, ludzie prawi, możemy dopuścić do tego, by to światło zgasło?
No, to było łatwe. Diaz z zapałem pokręcił głową.
– W żadnym razie, Eminencjo.
– W bitwie tego, czego nie można nazwać inaczej niż tylko „dobrem”, z tym, co nie sposób określić słowem innym niż „zło”, przegrana nie wchodzi w grę.
– Absolutnie. – Brat Diaz pokiwał z ożywieniem głową.
– Stawką jest całe Boże stworzenie wraz ze wszystkimi zawartymi w nim duszami, dlatego umiar byłby szaleństwem. Byłby tchórzliwym zaniechaniem naszego świętego obowiązku. Byłby grzechem.
Diaz miał niewyraźne przeczucie, że wkracza na grząski teologicznie grunt, niczym niezdarny niedźwiedź, który w pogoni za królikami zapuścił się na nie do końca zamarzniętą taflę jeziora.
– Znaczy…
– Przy takiej stawce przychodzi chwila, w której obiekcje natury moralnej same w sobie stają się niemoralne.
– Naprawdę? To znaczy tak, rozumiem. Oczywiście. Niemoralne. Stają się niemoralne. Ale naprawdę?
Kardynała się uśmiechnęła. Z jakiegoś powodu jej uśmiech był nawet bardziej niepokojący niż wcześniejsza marsowa mina.
– Słyszałeś o Kaplicy Świętej Konieczności?
– Czy słyszałem… Nie, nie wydaje mi się…
– To jedna z trzynastu Kaplic w Niebiańskim Pałacu. Jedna z najstarszych, równie stara jak sam Kościół.
– Myślałem, że kaplic jest dwanaście, po jednej na każdą z Cnót.
– Czasami zachodzi konieczność zaciągnięcia zasłony nad pewnymi godnymi pożałowania faktami. Jednakże tutaj, w samym sercu Kościoła, musimy sięgać wzrokiem dalej niż tylko pozory Cnót. Musimy zmierzyć się ze światem takim, jaki jest naprawdę.
Czy to miała być jakaś próba? Brat Diaz miał szczerą nadzieję, że tak właśnie jest, na Boga. Tyle że, jeśli miał rację, to zupełnie nie wiedział, co zrobić, żeby tę próbę przejść.
– Ja… ehm…
– Kościół musi pozostać wierny naukom naszej Zbawicielki, to rzecz oczywista. Istnieją jednak pewne nieuniknione zadania i przeznaczone do ich realizacji metody, do których ludzie wielkiej wiary i nieposzlakowanej moralności… nie są stworzeni.
Brat Diaz pomyślał, że gdyby odpowiednio mocno przymknąć oko, to rzeczywiście można by przedstawić taką argumentację, sam jednak nie zamierzał znaleźć się w jej pobliżu. Zerknął na Jakoba z Torunia, ale nie znalazł u niego żadnej pomocy. Jakob z Torunia wyglądał na człowieka, którego metody działania są bardzo dalekie od nieposzlakowanych.
– Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem…
– Rzeczone zadania podejmuje, a metody wykorzystuje zgromadzenie Kaplicy Świętej Konieczności.
– Zgromadzenie, tak?
– Na którego czele stoi prałat. – Zizka znacząco uniosła brwi.
Bezradny brat Diaz odpowiedział podobnym, choć mimowolnym, gestem. Niepewnie przytknął palec do piersi.
– Jej Świątobliwość postanowiła powierzyć tę zaszczytną godność właśnie tobie. Baptiste przedstawi cię twoim podwładnym.
Brat Diaz po raz drugi odwrócił się pośpiesznie i tym razem ujrzał kobietę, która z rękami skrzyżowanymi na piersi stała oparta o ścianę za jego plecami. Nie umiał powiedzieć, czy wśliznęła się bezszelestnie do gabinetu już po jego przybyciu, czy też stała tam od samego początku, ale żadna z tych dwóch ewentualności mu się nie podobała. Trudno było określić jej pochodzenie, Diaz mógł co najwyżej domyślać się, że urodziła się na którymś z licznych wybrzeży Morza Śródziemnego, ale natychmiast doszedł do wniosku, że może być równie niebezpieczna jak Jakob z Torunia – tyle że z zupełnie przeciwnych powodów. Jej strój był krzykliwy i ekstrawagancki, on ubierał się jak skończony abnegat. Jej szeroka twarz była żywa i wyrazista, jego oblicze – skrajnie surowe. Ona również miała blizny: jedna przecinała jej obie wargi, druga, poniżej kącika oka, przywodziła na myśl łzę i dziwnie kontrastowała z czającym się na ustach grymasem rozbawienia.
Kobieta zdjęła ozdobiony złotymi frędzlami kapelusz i skłoniła się tak nisko, że jej ciemne, kręcone włosy zamiotły podłogę, po czym wyprostowała się i znów oparła plecami o ścianę. Skrzyżowała nogi w kostkach (miała złote sprzączki przy butach) w geście nonszalancji, która zdawała się wręcz obelżywa w obliczu narastającej paniki brata Diaza.
– Czy ona… też należy do mojej trzódki? – wyjąkał.
Grymas rozbawienia rozkwitł w uśmiech od ucha do ucha.
– Bee-e-e.
– Zważywszy na niezwykły charakter kaplicy, Baptiste można by nazwać… – kardynała z namysłem zmierzyła kobietę wzrokiem – …świecką duchowną?
Jakob z Torunia zareagował osobliwym prychnięciem, które – gdyby dobyło się z innych ust – brat Diaz mógłby uznać za śmiech.
– Spędziłam kilka tygodni w klasztorze. – Baptiste upchnęła rozczochrane włosy pod kapeluszem. Kilka niesfornych loków wymknęło się spod niego. – Chociaż wciąż sporo mi brakło do wyświęcenia. Zakonnice nie były zachwycone, ale potrzebowały pieniędzy.
– Zakonnice? – powtórzył brat Diaz.
– Zakonnice też muszą pić, bracie. Jak my wszyscy. Może nawet trochę więcej. Poczytuję sobie za zaszczyt, że mogłam asystować kilkorgu wcześniejszym prałatom, w tym także twojej bezpośredniej poprzedniczce.
– Asystować… w jakim charakterze? – zapytał Diaz, chociaż trochę się bał usłyszeć odpowiedź.
Uśmiech Baptiste nieco zrzedł. Na wysokości blizny miała wstawione dwa złote zęby: jeden na górze, drugi na dole.
– W takim, w jakim byłam potrzebna.
– Wydajesz się zakłopotany – zauważyła Eminencja.
Zakłopotanie było najmniejszym zmartwieniem brata Diaza. Nie bardzo wiedział, w co się wpakował, nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale zaczynał nabierać coraz silniejszego przekonania, że czym prędzej chce się z tego wyplątać i że jeśli nie zrobi tego tu i teraz, będzie za późno.
– Ehm… Jak Waszej Eminencji wiadomo, specjalizuję się… przede wszystkim, znaczy… w biurokracji…? – Pozbawiona okna połać kamienia za plecami kardynały zaczynała się upodabniać do ściany więziennej celi. – Przestawiałem książki. W bibliotece. Klasztornej bibliotece. To był mój główny… wkład. – Rozpaczliwie starał się umniejszyć swoje dokonania, które przez poprzednie miesiące rozdymał do niedorzecznych rozmiarów. – Prowadzenie ksiąg. Papierkowa robota. Czasem jakieś negocjacje w kwestii spornych praw do wypasu, tego typu rzeczy. Urzędowe sprawy. – Zaśmiał się, ale nikt mu nie zawtórował i jego śmiech zmarł śmiercią niemal równie bolesną, jak Święty Barnaba w niepozornej ramie na ścianie. – Dlatego… – wskazał Jakoba z Torunia – …rycerze i… ehm… – Machnął ręką w stronę Baptiste. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak ją nazwać, i postanowił ją pominąć. – Demony, noc, która skowyczy poza granicami świata…
– Tak? – Ponagliła go wyraźnie zniecierpliwiona kardynała.
– To wszystko… tak jakby… wykracza poza moje doświadczenie zawodowe.
– A jakie doświadczenie miała Święta Ewarysta, kiedy w wieku piętnastu lat złapała włócznię swojego ojca i stanęła na czele trzeciej krucjaty przeciw elfom?
– Ale czy ona przypadkiem… – Diaz się skrzywił – …nie została, tak jakby… zjedzona żywcem?
Czoło Jej Eminencji pokryły zmarszczki.
– Toczymy wojnę o przetrwanie. Nasz wróg jest bezlitosny. Aby wygrać wojnę, trzeba czasem sięgnąć po taką samą broń, jakiej używa nieprzyjaciel. Jeżeli mamy zwalczyć ogień, musimy być gotowi sami użyć ognia.
Twarz brata Diaza wykrzywiła się jeszcze mocniej.
– Ale czy wobec tego, Eminencjo, należy się spodziewać, że w walce z diabłami… sami też będziemy musieli… się nimi posłużyć?
Jakob z Torunia bujnął się w przód na ławie, wyszczerzył zęby i sztywno wstał.
– Rozumiesz – powiedział.
– Dla ciebie to niepowtarzalna szansa awansu, dla Kościoła zaś okazja do realizacji własnych interesów. Ale najważniejsze… – Zizka wstała, zdjęła łańcuch z oparcia krzesła i założyła go sobie (nieco krzywo) na ramiona. Wysadzana klejnotami obręcz zakołysała się w przód i w tył. – Najważniejsze, że będziecie czynić dobro. – Nałożyła kapelusz, dając niedwuznacznie i nieodwołalnie do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca, a przedstawione na nim decyzje są ostateczne. – Czyż nie po to dołączamy do Kościoła?
Matka Diaza kazała mu wstąpić do Kościoła, żeby oszczędzić rodzinie dalszego zażenowania, nie sądził jednak, żeby to właśnie chciała usłyszeć przełożona Kurii Ziemskiej. Jeśli zaś chodzi o jego faktyczne doświadczenie życiowe, to jednego nauczył się wyśmienicie: mówić ludziom to, co chcieli usłyszeć.
– Naturalnie – odparł z wysilonym, wątłym uśmiechem na ustach. – Aby czynić dobro.
Cokolwiek by to znaczyło, u diabła.
Alex stała przy oknie. Chłodny wiatr owiewał jej policzki, ciepło ognia grzało ją w plecy, a ona rozcierała obandażowane knykcie i patrzyła z góry na Święte Miasto.
Widziane z wysoka – zamiast jak zwykle z dołu, z jego bebechów – wyglądało zupełnie inaczej. Mogło wręcz uchodzić za piękne. Na szczytach wzgórz: ogrody i białe pałace z posągami aniołów na kalenicach. Na zboczach: piękne aleje i wysokie domy, dziesiątki kościelnych iglic i kaplic zwieńczonych Obręczą Wiary. Wszystko to roztapiało się w wypełniającym doliny labiryncie slumsów błyszczących jeszcze po lodowatym deszczu ze śniegiem, który zaledwie przed chwilą ustał. Było widać ruiny, na których, wokół których i z których wyrosło miasto: olbrzymie kamienne bloki, bezkształtne bryły, rozsypujące się mury gęsto porosłe pnączami – pozostałości upadłego imperium wystawały z masy zabudowy jak kości olbrzymiego truchła. Blade Siostry sterczały jak wyprostowane palce: dwie kruszące się kolumny ocalałe z gigantycznej świątyni, na których szczycie jacyś przemyślni księża wybudowali dwie konkurujące ze sobą dzwonnice. Wznosiły się wysoko nad miastem i wydzwaniały na siebie nawzajem w porze modłów, niczym dwa bliźniaki dopominające się wrzaskiem o uwagę mamusi.
Oglądając je z tej wysokości, nie sposób było się domyślić, jak zażarta walka toczy się nieustannie w ich cieniu, gdzie poczuć podmuch świeżego powietrza było równie łatwo jak elfowi zobaczyć niebo; gdzie ludzkie śmieci roiły się jak mrówki w mrowisku; gdzie każde kłamstwo i oszustwo, każda podłość były dozwolone, byle wysforować się o krok naprzód. Zimny wiatr niósł do okna strzępy hymnów i urywki nawoływań przekupniów, gniewno-religijny zgiełk był z tej odległości ledwie słyszalny, jakby ani jednym, ani drugim nie musiała się już przejmować.
Grupa sióstr zakonnych wykąpała ją, wyszorowała i zawinęła w szlafrok zdobiony wyszywanymi srebrną nicią twarzami świętych. Futrzany kołnierz, który muskał jej policzek, był tak ciepły, że chciało jej się płakać. Z trudem rozpoznała swoją twarz w lustrze, podobnie zresztą jak własne dłonie, pozbawione skorupy brudu i żałoby pod obgryzionymi paznokciami. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była taka czysta – i właściwie wcale nie była przekonana, że jej się to podoba, kiedy co rusz zaskakiwał ją dotyk własnych włosów, po tym, jak wycięto z nich tysiąc kołtunów i wyszczotkowano je do połysku.
Zakonnice zostawiły jej grzebień: srebrny, z bursztynem wprawionym w uchwyt. Co chwilę zadawała sobie pytanie, na ile by go wyceniła Dziewka-Sakiewka i o ile więcej był naprawdę wart. Jej dłonie same się ku niemu przybliżały, palec postukiwał w parapet tap, tap, tap. W jej kodeksie to nie byłaby kradzież, tylko raczej podniesienie czegoś, co ktoś inny wyrzucił.
Jeżeli nie chcesz, żeby ci ukradli grzebień, nie zostawiaj go złodziejowi…
Puk, puk, do drzwi.
Gwałtownie cofnęła rękę. Serce zabiło jej jak młotem, nagle zapragnęła wymknąć się przez okno i zjechać po rynnie. Rozgorączkowany głosik w jej głowie darł się jak opętany, że padła ofiarą jakiegoś grubszego przewału i już niedługo odczuje tego skutki.
Był też jednak drugi głos, cichszy, który szeptał, że może jeszcze wycisnąć z tej sytuacji więcej niż ten ładniutki grzebyk. Dużo więcej. Wystarczy, że dobrze sprzeda kłamstwo – a przecież kłamać potrafi, prawda? Grała w życiu tyle ról, że już nie wiedziała, która jest prawdziwą nią. Była jak cebula złożona z samych łusek, z pustym wnętrzem.
Dlatego powoli nabrała powietrza w płuca, rozluźniła pięści, spróbowała otrząsnąć się z typowego dla niej skrępowania i wyglądać, jakby miała pełne prawo tu być.
– Proszę wejść! – spróbowała zagruchać, jak mogłaby to zrobić księżniczka.
Wyszło to tak, że najpierw zapiała donośnie „proszę”, a potem przesadziła w drugą stronę z „wejść” i ostatecznie wypadła jak gołębica, która w pół zdania zmieniła się w maciorę. Jeszcze się krzywiła na myśl o swojej niezręczności, gdy drzwi się otworzyły.
Stał w nich jej nieoczekiwany wybawca, samozwańczy diuk Michael. Miał na twarzy dziwny, trochę skrępowany uśmiech, jakby nie do końca jej ufał – co dowodziło celności jego sądów, ponieważ z natury była zdradziecką łajzą. Każdy potwierdzi.
– No proszę – odezwał się. – Od razu lepiej, prawda?
Odgarnęła kosmyk włosów za ucho gestem, który w zamierzeniu miał być powabny, mimo że nie bardzo wiedziała, co właściwie znaczy „powabny gest”, nie mówiąc już o tym, jak powinien wyglądać.
– Wypłukałam rybę z włosów – powiedziała.
– Dobrze cię tu traktują?
– Lepiej niż ci dranie na targu. Trzeba było ich zabić i zatrzymać pieniądze.
Albo jeszcze lepiej: oddać je jej.
– Wszechmogący jest przeciwny zabijaniu, o ile dobrze pamiętam Pismo.
– A o ile ja dobrze pamiętam, bardzo chętnie robi wyjątki od tej reguły.
– Może sobie pozwolić na taki luksus. Boga nikt nie pchnie nożem na bazarze.
– Ty miałeś miecz.
– I jeżeli czegoś się nauczyłem przez długie lata władania nim, to tego, że człowiek z mieczem umiera tak samo jak każdy inny, a zazwyczaj znacznie szybciej. Poza tym nie chciałem ryzykować życia Eusebiusa. Do stworzenia nowego diuka wystarczy słowo, a dobry służący to rzadki skarb. Mogę wejść?
Alex nie przypominała sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek zadawał jej takie pytanie. Nigdy nie miała własnego kąta. A poza tym ludzie, z którymi miewała do czynienia, nie należeli raczej do takich, co pytają o pozwolenie. Dlatego z przyjemnością odczekała krótką chwilkę, zanim wyniośle zarzuciła głową i odparła:
– Proszę.
Diuk wszedł do pokoju.
– Spodziewam się, że… możesz mieć jakieś pytania.
– Jedno, może dwa. – Spojrzała mu w oczy. – Po pierwsze: czy chodzi o seks?
Michael wybuchnął śmiechem.
– Nie, na Boga! W żadnym razie.
– To dobrze. Świetnie.
Bardzo się starała nie okazać ulgi. Nie będzie musiała negocjować warunków, które koniecznie trzeba by przedyskutować, gdyby jednak chodziło o seks.
– Jestem twoim wujem, Alex. Od dawna cię szukam. – Zrobił krok w jej stronę. – Teraz jesteś bezpieczna.
– Bezpieczna – mruknęła.
Siłą woli powstrzymała się, żeby się przed nim nie cofnąć. „Bezpieczna” wprawiała ją w dezorientację jeszcze większą niż wcześniejsze „Mogę wejść?”. Zamożny wuj, który wyskoczył nie wiadomo skąd, żeby jej powiedzieć, jaka jest wyjątkowa. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdą? Mało powiedziane.
– Naprawdę jesteś diukiem?
– Tak, naprawdę… Chociaż chwilowo nie mam swojego księstwa.
– Cóż za nieostrożność tak stracić księstwo.
– Zostało mi ukradzione. – Zrobił następny krok. – Wiesz coś o polityce Cesarstwa Wschodu?
Mogłaby mu wyłożyć ze szczegółami politykę slumsów, ale Cesarstwo Wschodu zawsze wydawało jej się bardzo, bardzo odległe.
– Może mam pewne luki w wykształceniu…
– Słyszałaś o cesarzowej Teodozji Błogosławionej?
– No pewnie – skłamała Alex.
– Miała troje dzieci: Irenę, Eudoksję i mnie.
– Twoja matka była cesarzową?
– Moja matka, a twoja babka. Tak, była wielką cesarzową. Po jej śmierci władzę powinna była objąć moja starsza siostra Irena, ale młodsza, Eudoksja… – Odwrócił wzrok, głos mu się załamał. – Zamordowała siostrę i zagarnęła tron. Wybuchła wojna domowa. – Zapatrzył się w ogień, kręcąc głową jakby ociężałą od żalów. – Wojna przyniosła głód, doszło do schizmy w Kościele i wspaniałe warowne miasto Troja zaczęło gnić od wewnątrz. Służący Ireny wykradli jej maleńką córeczkę i powieźli do Świętego Miasta, by tam oddać ją pod opiekę papieżycy. Dziewczynka zaginęła jednak po drodze, a ja przez lata wierzyłem, że została zabita. – Spojrzał na nią. – Miała na imię Aleksja.
– I myślisz… że to ja?
– Ja to wiem. Masz znamię na szyi, a ten łańcuszek, który nosisz…
Diuk wskazał kilka ogniwek widocznych na tle futrzanego kołnierza. Alex ciaśniej otuliła się szlafrokiem.
– Jest nic niewart.
– Mylisz się. Czy przypadkiem nie nosisz zawieszonej na nim połówki monety?
Powoli, bardzo powoli wyciągnęła łańcuszek. Na jego końcu wisiało błyszczące miedziane półkole, wygładzone do połysku przez lata kontaktu z jej skórą. Zygzakowata krawędź przełomu zalśniła w świetle.
– Skąd wiedziałeś?
Alex z niedowierzaniem patrzyła, jak Michael sięga za pazuchę i też wyjmuje łańcuszek, na którym zawieszona jest przełamana moneta. Podszedł, przybliżył do siebie dwie połówki i Alex poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba: zygzakowate krawędzie pasowały idealnie. Jedna moneta.
– Dostałaś ją w dniu, w którym wywieziono cię z Troi, żeby zawsze było wiadomo, kim jesteś. Ale ja i bez tego od razu cię rozpoznałem.
Uśmiechnął się. Wszelkie skrępowanie zniknęło, uśmiech był tak szczery i otwarty, że Alex prawie mu uwierzyła.
– Nawet z rybą we włosach i pięścią zaciśniętą na gardle wyglądasz jak matka – dodał.
– Nie… – Z trudem przełknęła ślinę. – Nie pamiętam jej.
– Była z nas najlepsza. Zawsze taka dzielna. Taka pewna swego.
Michael ujął obie dłonie Alex – tę połamaną i tę zdrową – i zamknął je w swoich. Miał duże, silne dłonie. I ciepłe. Gdy tylko Alex zwalczyła odruch wyrwania mu się, ich dotyk wydał jej się dziwnie uspokajający.
– Posłuchaj, ja nie mam zielonego pojęcia o byciu księżniczką… – mruknęła.
– Chcę tylko, żebyś była sobą.
Alex szczerze wątpiła, czy Michael powiedziałby tak, gdyby lepiej ją znał. Ale Dziewka-Sakiewka zawsze powtarzała: „Nie przerywaj ofierze, kiedy popełnia błąd”, dlatego pozwoliła diukowi mówić dalej.
– Parę tygodni temu dowiedziałem się – podjął ze wzrokiem utkwionym w podłogę – że Eudoksja nie żyje. Nikt po niej nie płacze. Niektórzy mówią, że to była trucizna, inni, że nieudany eksperyment, ostatni akt czarnoksięskiej pychy.
– Czarnoksięskiej? – powtórzyła z niedowierzaniem Alex.
– Obojętne, co się stało, tron jest pusty! – Dopiero teraz Michael spojrzał jej w oczy. – Pora wracać.
– Ale… na tron?
– Wężowy Tron Troi.
Przy pierwszym spotkaniu nazwał ją księżniczką. Przy drugim zagrał kartą cesarzowej. Jak tak dalej pójdzie, to przed podwieczorkiem Alex zostanie aniołem, a przed kolacją boginią.
– Wprost nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczysz! – Oczy mu zabłysły. – Nad miastem góruje ogromna kolumna wzniesiona przez maginżynierów ze starożytnej Kartaginy. Cały port kryje się w jej cieniu! A na jej szczycie znajdują się przesławne Wiszące Ogrody, piękniejsze, niżbyś umiała sobie wyśnić, zasilane wodą z górskich źródeł dostarczaną Wielkim Akweduktem. – Złapał ją za ramię i wyciągnął drugą rękę, jakby widok, o którym mówi, roztaczał się przed nimi. – Z morza zieleni wyłania się Bazylika Anielskiego Nawiedzenia, w której tłoczą się pielgrzymi, którzy przybyli, by zobaczyć relikwie z wielkich krucjat! Widać także pałac no i oczywiście Faros, największą latarnię morską w Europie, zwieńczoną Płomieniem Świętej Natalii, który niczym gwiazda wskazuje trojańskim synom i córom drogę do domu! – Odwrócił się do niej, złapał ją za drugi bark i przytrzymał na odległość wyprostowanych ramion. – Naszego domu, Alex!
Zamrugała. Wszelkie instynkty – nabyte z biegiem lat na kilka różnych, nielekkich sposobów – podpowiadały jej, żeby wszystko, co usłyszy, brać za kłamstwo. A czy mogła istnieć gorsza bzdura, bardziej śmiechu warta niż to, co mówił Michael?
A jednak była w tej chwili tutaj, w Niebiańskim Pałacu, po raz pierwszy od wielu tygodni nie marzła, miała grzebień wart więcej niż jej ręce i szlafrok droższy niż jej głowa. W dodatku ten łajdak Michael wydawał jej się diabelnie wiarygodny. Zaczynała myśleć, że diuk naprawdę może być tym, za kogo się podaje; prawie zaczynała myśleć, że i ona jest tym, za kogo ją uważa.
Zmitygował się i cofnął ręce.
– Wiem, że masz… dużo do przetrawienia – przyznał. – Z pewnością cię to przeraża. Ale będę przy tobie przez cały czas, na każdym kroku.
– Nigdy nie miałam… rodziny…
Sama już nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy tylko dalej odgrywa rolę. Może to i dobrze. W takich warunkach rodzą się najlepsze kłamstwa.
– Przykro mi, Alex. Przykro mi, że tak długo trwało, zanim cię znalazłem. Na wiele lat… porzuciłem wszelką nadzieję. Pozwól, że to naprawię. Pozwól mi sobie pomóc.
Widząc, że oczy mu zwilgotniały, doszła do wniosku, że wypada zareagować podobnie. Nigdy nie musiała daleko szukać smutnych wspomnień.
– Spróbuję. – Pociągnęła nosem, zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy, i uśmiechnęła się nieśmiało. Była bardzo zadowolona ze swojego występu.
– O nic więcej nie śmiem prosić. – Otarł oczy przegubem dłoni. – Czeka nas pracowity czas. Musisz koniecznie poznać kardynałę Zizkę, ona nam pomoże. Niedługo wrócimy tam, gdzie nasze miejsce!
Uśmiechnął się już bez cienia skrępowania, cofnął się, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Różni ludzie mówili jej w przeszłości, gdzie jest jej miejsce. W więzieniu. W rynsztoku. W płytkim grobie. W piekle. Zależy, kogo zapytać. Taki bezmiar szczęścia musiał gdzieś skrywać brzytwę, ale jaki miała wybór?
Papie Colliniemu powinna oddać dwa razy więcej pieniędzy, niż sama była warta (gdyby nadzwyczaj hojnie oszacować jej wartość), a nie był to jej jedyny dług. Pożyczyła pieniądze od Królowej Trefl na koszmarnych warunkach, żeby móc oszukiwać Małą Suze w grze w karty, ale Suze okazała się lepszą szulerką od niej. Skończyło się na tym, że teraz Alex była winna pieniądze Suze, która obetnie jej nos, jeśli nie spłaci długu, Królowej Trefl, która oberżnie jej rzepki kolanowe, oraz Papie Colliniemu, który każe jej obciąć palce i wyrwać zęby, a także – kiedy dowie się o jej pozostałych długach – najprawdopodobniej wyłupić oczy.
Piękne dzięki, ale nie. Jebać to.
Cała ta afera z księżniczką mogła się wydawać szemrana, ale przydarzyła się w idealnym momencie. Alex odegra swoją rolę, wyciągnie z niej, ile się da, a kiedy sprawy zaczną się komplikować, zostawi swojego tak zwanego wuja gdzieś na wyboistym trakcie do Troi, a sobie znajdzie nowe imię i nowe miejsce zamieszkania.
Ludzi trzeba traktować jak pomarańcze, powtarzała zawsze Dziewka-Sakiewka. Wyciskać z nich, ile się da, a potem bez żalu wyrzucać wyżęte skórki. Niech będą jak kamienie, po których przekraczasz strumień. Jak szczeble w drabinie. W przeciwnym razie pewnego dnia obudzisz się ze śladami zelówek na plecach.
Nie potrafiła się powstrzymać od uśmiechu; dawno już nie próbowała się uśmiechać i teraz spodobało jej się to uczucie. Zaczynała dochodzić do wniosku, że diuk Michael może być dla niej szczeblem w drabinie prowadzącej do czegoś pięknego – nie była pewna do czego dokładnie, minęło sporo czasu, odkąd usiłowała wybiec myślami dalej naprzód niż do najbliższego posiłku, ale wszystko rozgryzie. Po kolei. Bo co jak co, ale bystra z niej była dziewczyna. Każdy potwierdzi.
Oparła łokcie na parapecie. Chłodny wiatr owiewał jej policzki, ciepło ognia grzało plecy, a ona z szerokim uśmiechem patrzyła na miejskie slumsy. Gdy się wytężyło wzrok i przymrużyło oczy, można tam było dostrzec ludzi – ale byli bardzo daleko. I nisko. Jeszcze raz przytuliła twarz do cudownego futerka i zachichotała.
A potem wsunęła grzebień do rękawa.
Przezorny zawsze ubezpieczony.
Brat Diaz stał z rozdziawionymi ustami i powoli obracał się w miejscu. Z podziwu kręciło mu się w głowie.
– Jak tu pięknie…
Kaplica Świętej Konieczności była dobre cztery razy wyższa niż szeroka: dźwięcząca echem studnia z wielobarwnego marmuru prześwietlana anielskimi snopami światła z wysoko zawieszonej kopuły. W wykutych w ścianach niszach stały rzeźbione personifikacje Cnót, a na ścianach wisiało mrowie obrazów przedstawiających siedemdziesięcioro siedmioro starszych świętych i oszałamiającą zbieraninę młodszych. Porfirowej ambony nie powstydziłaby się nawet katedra. Na pulpicie spoczywał egzemplarz Pisma w wysadzanej klejnotami oprawie.
To teraz moja ambona, uświadomił sobie Diaz. Nabożny podziw roztapiał się w ciepłym blasku satysfakcji. Moja ambona w mojej kaplicy. Nigdy nie był wybitnym kaznodzieją, to prawda, ale w takim miejscu? Da radę.
– Rzeczywiście, pięknie. – Baptiste znienacka objęła go ramieniem i wskazała jedno z malowideł. – To Święty Stefan pędzla Havarazzy.
– Naprawdę?
– Znałam go osobiście.
– Świętego Stefana?
– Havarazzę. – Skromnym gestem odrzuciła z twarzy niesforny loczek, który natychmiast opadł z powrotem na swoje miejsce. – Namalował mój portret.
– Poważnie?
– Wtedy akurat nie miałam stałej roboty, dorabiałam sobie jako dama dworu królowej Sycylii.
– Jako… kto?
– Havarazza malował ją w tym okresie, a wieczorami zatrudniał mnie jako modelkę. – Baptiste nachyliła się do ucha Diaza i zniżyła głos do szeptu: – Chciał mnie malować nago.
– Ehm…
– Ale ja się uparłam, że ma się nie rozbierać! – Wybuchnęła śmiechem, który szybko przycichł, a potem zgasł w niezręcznej ciszy. Otarła oczy. – Zmarł na syfilis.
– Havarazza?
– Królowa Sycylii też, niedługo potem. Możesz myśleć, co chcesz. Jeśli się nie mylę, portret jest w posiadaniu diuka Mediolanu.
– Portret królowej Sycylii?
– Nie, mój. Był cudownym człowiekiem.
– Diuk Mediolanu?
– Nie, skądże! Diuk Mediolanu to skończony gnojek. Mówiłam o Havarazzy. – Baptiste z błogim uśmiechem na twarzy patrzyła, jak szczerzące zęby elfy miażdżą jądra Świętego Stefana rozpalonymi do czerwoności szczypcami. – Czasem spotykamy na swojej drodze takie prawdziwie czyste dusze.
– Ehm… Przykro mi to słyszeć. Znaczy, o jego śmierci, nie o czystej duszy…
Korzystając z okazji, brat Diaz wyśliznął się spod ramienia Baptiste. Minęły lata od ostatniego razu, kiedy był w tak bliskim kontakcie z kobietą, a wtedy skutki owego kontaktu były opłakane. Z czułością dotknął jednej z kilkunastu gigantycznych świec wotywnych: była dwa razy wyższa od niego i gruba jak pień drzewa. Ciekawe, ile musiała kosztować. Odniósł kiedyś (niedoceniony należycie) triumf, negocjując w imieniu klasztoru nową umowę ze świecarzem, więc miał pewne rozeznanie w tej kwestii.
– Naprawdę, przepiękna kaplica.
Pycha nie należała do Dwunastu Cnót, ale po długim kiszeniu się w poczuciu wstydu nie potrafił się oprzeć pokusie wyobrażenia sobie twarzy swoich tak zwanych braciszków, kiedy w refektarzu usłyszą nowinę. Prałat? W swojej własnej przepysznej kaplicy? W Niebiańskim Pałacu? Pomyślał o monstrualnych przechwałkach matki, o zepchniętych w cień mało ważnych osiągnięciach braci, o tym, jak teraz to jemu pierwszemu podawaliby talerz, a sami bili się między sobą o resztki…
Zgrzytliwy głos Jakoba z Torunia ściął jego sny na jawie na wysokości kolan:
– Nie będziemy tu spędzać zbyt wiele czasu.
– Nie?
Rycerz skrzywił się i sięgnął pod ambonę, jakby czegoś tam szukał. Coś szczęknęło, zgrzytnęły tryby i ambona przesunęła się w bok, odsłaniając ukryte schody.
– Twoja trzódka czeka pod ziemią.
Brat Diaz z wysiłkiem przełknął ślinę, zerkając w tonące w ciemnościach podziemia kaplicy. Przypomniał sobie słowa kardynały o skowyczącej nocy i włoski na karku stanęły mu dęba. – Dlaczego… pod ziemią?
– Po części dla jej własnego bezpieczeństwa.
– A w większości dla bezpieczeństwa wszystkich poza tym – dopowiedziała Baptiste i wzięła do ręki kandelabr z trzema migoczącymi świecami.
Dopiero idąc za nią po schodach, brat Diaz dostrzegł, jak bardzo jest obwieszona sztyletami. Ten największy, przypięty na prawym udzie, trudno było przegapić, podobnie jak drugi, niewiele mniejszy, na lewym, ale teraz zauważył dodatkowo trzeci, zakrzywiony, zatknięty z tyłu za pas, a także charakterystyczny błysk głowicy czwartego w cholewce wysokiego buta oraz – przesłodka Święta Beatrycze! – kolejne dwa w drugiej cholewce.
– Nosisz przy sobie mnóstwo noży – zauważył półgłosem.
– Przekonałam się, że niedobrze jest, kiedy ich zabraknie. – W blasku świec w oczach Baptiste pełgały figlarne błyski, zgoła niepasujące do poważnego tematu rozmowy. – Czym miałabym wówczas kogoś dźgnąć?
– A często… dźgasz ludzi?
– Staram się to robić jak najrzadziej. Nie wychylaj się, to moje motto. – Westchnęła. – Tylko że w dobrze przeżytym życiu siłą rzeczy zdarzają się niefortunności.
– Siłą rzeczy – powtórzył trochę bez sensu Diaz.
Za jego plecami Jakob postękiwał cicho przy każdym chrzęszczącym kroku.
Wygląd ścian się zmieniał: staranna kamieniarka ustąpiła miejsca najpierw niechlujnie wymurowanym ceglanym fundamentom, a następnie temu osobliwie litemu szaremu kamieniowi, który tworzył tylną ścianę gabinetu Zizki; w blasku świec pokrywające go fale i wybrzuszenia rzucały dziwaczne cienie. Diaz wyciągnął rękę i musnął ścianę czubkami palców: była bardzo gładka, bardzo twarda i bardzo zimna.
– Pozostałości pradawnego miasta – odezwał się templariusz.
– Na powierzchni niewiele się zachowało – rzuciła przez ramię Baptiste. – Ale pod ziemią tunele ciągną się przez wiele mil. Nikt nie wie, jak głęboko schodzą. To też dzieło kartagińskich maginżynierów.
Brat Diaz gwałtownie cofnął rękę i nerwowo przesunął nimi po wybrzuszeniu na habicie w miejscu, gdzie pod spodem kryła się fiolka Świętej Beatrycze. Nie mógł się wyzbyć irracjonalnego poczucia, że zstępuje w trzewia potwora.
– Ironia losu, naprawdę. – Baptiste prychnęła śmiechem. – Na długo przed tym, jak stało się Świętym Miastem, było… cóż… – Światło kandelabru padło na masywne, okute żelazem drzwi, osmolone i pokryte głęboko rytymi runicznymi kręgami. – Miastem nieświętym?
Obejrzała się przez ramię, wyszczerzyła zęby w uśmiechu i knykciami wolnej dłoni zastukała w drzwi.
Słysząc szczęk zamków, brat Diaz przygotował się w duchu na spotkanie z nieznaną makabrą, ale drzwi prowadziły tylko do składziku, w którym znajdował się kominek z kociołkiem do gotowania, stało trochę skrzyń i beczek, regały ze sztućcami i naczyniami oraz wysoki łysy mężczyzna trzymający zasilaną tranem lampę.
Baptiste zmarszczyła brwi i spojrzała znacząco na kolejne drzwi, jeszcze bardziej masywne i głębiej poryte runami.
– Spokój?
– Czarodziej skarżył się na jedzenie – odparł wielkolud z wyraźnym obcym akcentem. Usiadł przy stole i wziął do ręki bardzo małą książkę. – Poza tym spokój. To nasz nowy kapłan?
– Brat Diaz – burknął Jakob.
– Ach tak. Kastylijczyk?
– Z León, nie Kastylii… – powiedział Diaz, chociaż w tych okolicznościach upieranie się przy tym rozróżnieniu wydało mu się niedorzeczne.
– Miło poznać. Jestem Hobb. Opiekuję się diabłami.
Diaz przełknął ślinę.
– Czym?
– Zizka ci nie powiedziała?
– Powiedziała – zapewnił Jakob z Torunia.
– To nie są prawdziwe diabły. – Baptiste podeszła do długiego wieszaka, na którym wisiał co najmniej tuzin ciężkich pęków kluczy. – Tak ściśle rzecz biorąc.
– Macie tu mnóstwo kluczy – zauważył półgębkiem Diaz.
– To dlatego, bracie… – Baptiste zdjęła jeden z pęków i zaczęła przeglądać kolejne klucze – …że mamy tu mnóstwo zamków.
Hobb się roześmiał.
– Wszystko będzie dobrze. Po prostu nie podchodź do krat.
– Nie podchodź do krat, zachowaj czujność i nie wierz w ani jedno ich słowo. Dasz sobie radę lepiej niż twoja poprzedniczka.
– Że co?
– O właśnie. O to chodzi. – Hobb położył jedną nogę na stole i skupił się na książce. – A ty się nie wychylaj, Baptiste, hmm? – Nigdy.
W końcu Baptiste otworzyła dwie ciężkie zasuwy i barkiem pchnęła drugie drzwi. Lekko powiało chłodem.
– On się opiekuje diabłami – zaskomlał brat Diaz.
– Jest z Anglii. – Jakob z Torunia popchnął go przez próg. – Tam żyją same diabły.
Korytarz ciągnął się w mrok. Jego ściany i sufit, wykonane z tego samego niby-roztopionego kamienia, tworzyły jednolitą półkoliście wysklepioną całość. Jedyne oświetlenie zapewniały trzy złowieszczo migoczące świece w zardzewiałych uchwytach. Światło padało na ciąg łukowatych przejść w lewej ścianie. Można by pomyśleć, że to piwniczka na wino, gdyby nie przegradzające wejścia kraty: kute z czarnego żelaza, grube jak nadgarstek brata Diaza i opatrzone kolejnymi masywnymi zamkami.
Nerwowo przełknął ślinę.
– To… cele? – I to bardzo stare, sądząc po wyglądzie. – Jakich więźniów trzymali tu maginżynierowie z Kartaginy?
– Prawych? – Baptiste wzruszyła ramionami. – Czy przeciwnie, skrajnie nieprawych?
– Takich, których nienawidzili – wtrącił Jakob. – Takich, których się bali.
– A także takich, których nie rozumieli. – Z najbliższej celi dobiegł szczęk łańcuchów. – I niewiele się w tym względzie zmieniło. – Z półmroku wyczłapał mężczyzna. – No, co najwyżej strażnicy są nowi… – Miał czarne włosy, szpakowatą brodę i imponującą prezencję; mógłby być patrycjuszem z północnej Afriki. – Małostkowa niesprawiedliwość, hipokryzja i opresja są wieczne.
Roztaczaną przez niego aurę słusznego oburzenia psuły dwa fakty, których nie dało się zignorować: nogi miał skute w kostkach grubymi kajdanami z czarnego żelaza i był nagi.
Baptiste oparła się beztrosko o skraj zakratowanej wnęki.
– Pozwól, że przedstawię ci najnowszy dodatek do naszej rodzinki. Nazywa się Balthazar… – Zmarszczyła brwi i spojrzała w sufit. Zakręciła zawieszonym na palcu kółkiem z kluczami. – Dalej nie pamiętam.
– Balthazar Sham Ivam Draxi – Mężczyzna dumnie rozdął nozdrza. – To imię, które przez wieki będzie nieść się echem!
– Nie za długie na echo? – Baptiste mrugnęła porozumiewawczo do Diaza. – Ci czarownicy i te ich imiona…
– Jestem magiem, niemądra.
– Aha. Ja jestem tępą dzidą, a ty geniuszem. – Baptiste uśmiechnęła się szerzej, błysnęły złote zęby. – I właśnie dlatego ty siedzisz na golasa w celi, a ja mam do niej klucz.
– Śmiej się, póki możesz! – Mag przycisnął twarz do krat, czym zmusił Diaza do cofnięcia się o krok. – Nie powstrzyma mnie żaden łańcuch! Nie spęta żadne zaklęcie! Uwolnię się, a wtedy moja pomsta przejdzie do legendy!
Wchodził na coraz wyższe rejestry gniewu, wygrażając przy tym pięścią. Przy każdym ruchu jego fiut dyndał z prawa na lewo i z powrotem i mimo że brat Diaz wcale nie miał ochoty go oglądać, zupełnie nie potrafił oderwać od niego wzroku, aż w końcu musiał zasłonić oczy dłonią.
– Czy on musi być goły?
– Próbował wygrzebywać brud z kątów celi i pisać nim na swojej koszuli, dopóki ją miał.
– Co może być złego w pisaniu?
– Bardzo wiele – wtrącił Jakob.
– To niesławny adept Czarnej Sztuki – wyjaśniła Baptiste. – Łowcy czarownic ścigali go przez dziewięć lat, zanim w końcu Sąd Niebiański uznał go za winnego jak wszyscy diabli.
– A czy oni… czasem… – Brat Diaz musiał odkaszlnąć – …nie palą ludzi za to? Tak… żywcem?
– Zdarza się, rzadko, bo rzadko, ale się zdarza, że skazaniec dostaje szansę odkupienia win poprzez dożywotnią służbę Jej Świątobliwości.
– Odkupienia win? – warknął Balthazar Sham Ivam Draxi. – Też coś! Rozróżnienie między Czarną i Białą Sztuką to czysty wymysł, nic więcej, zrodzony z umyślnej niewiedzy. Obie sięgają do tej samej studni, czerpie się je nawet tym samym wiadrem! Ale potem wy, jełopy, zanurzacie w wiadrze dwa kubki i nazywacie to, co pasuje do waszych ograniczeń i uprzedzeń, „Białą Sztuką”, a to, co wymyka się waszemu żałosnemu rozumieniu, „Czarną”, podczas gdy w rzeczywistości są jednym i tym…
– Była jeszcze ta sprawa z tańczącymi trupami – przypomniał Jakob z Torunia.
– I paktowanie z demonami – dodała Baptiste.
Balthazar rozłożył ręce.
– Jedna próba dogadania się z demonem i już wszyscy tylko o tym gadają!
– Muszę usiąść – oznajmił brat Diaz. Nigdzie jednak nie dostrzegł krzesła.
Następna cela była schludnie urządzona: solidnej roboty wąskie łóżko, dwa wyblakłe dywaniki i regał z książkami, wśród których znajdował się piękny egzemplarz Pisma. Wyglądała jednak na niezamieszkaną.
– Sunny? – Baptiste zastukała w kratę męskim sygnetem, który nosiła na palcu. – Możesz wyjść.
Nie wyskoczyła z cienia ani nie zmaterializowała się znienacka. Musiała przez cały czas tam stać, na wprost nich, na widoku – ale z niezrozumiałych dla brata Diaza przyczyn dostrzegł ją dopiero, gdy odwróciła się i z przeciągłym westchnieniem spojrzała w jego stronę.
Inaczej nie mógłby przecież nie zauważyć tej twarzy, niezaprzeczalnie kobiecej, oprószonej całkiem zwyczajnymi piegami, a przy tym jakby odbijającej się w krzywym zwierciadle: niewiarygodnie wąska szczęka, niesamowicie szerokie i wyraziste kości policzkowe, o wiele za mały nos i o wiele za duże niemrugające oczy.
– Zbawicielko, miej nas w swojej opiece – wyszeptał brat Diaz, rysując okrąg na piersi. Jakby mag nie był wystarczająco zły. – To elfka.
Podeszła do krat i oplotła pręty długimi palcami, które miały w sobie coś pajęczego.
– Nowy kapłan?
Diazowi, który spodziewał się, że nieprzyjaciel Boga będzie przemawiał z diabelskim sykiem, beznamiętny, wysoki, ale w gruncie rzeczy zwyczajny głos elfki przyniósł pewne rozczarowanie.
– Brat Diaz – przedstawił go Jakob z Torunia.
Elfka zmierzyła go spojrzeniem nieruchomym jak u jaszczurki.
– Miło mi – powiedziała i zniknęła.
– Dlaczego… – Słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło Diaza. – Dlaczego w piwnicy Niebiańskiego Pałacu jest elf?
Baptiste machnięciem ręki wskazała następną celę.
– Z tego samego powodu, dla którego jest tutaj wampir.
Celę zamieszkiwał najbardziej wiekowy człowiek, jakiego brat Diaz widział w życiu. Garbił się, miał twarz jak zasuszona maska, szyję fałdzistą i obwisłą, na pomarszczonej skórze czaszki uchowało się parę wiotkich pasemek włosów. Za to jego głos dźwięczał ogładą i wyrafinowaniem.
– Aby podejmować działania, o których ci na górze wolą nie myśleć – odparł. – Jestem baron Rikard i mogę tylko przeprosić za swoje żałosne zniedołężnienie. – Zerknął na laskę, na której wspierał drżącą, sękatą dłoń. – Ukłoniłbym się, ale tak bardzo zesztywniałem w krzyżu, że obawiam się, że mógłbym się już nie wyprostować.
– Nie kłopocz się, łaskawy panie! – Brat Diaz nigdy jeszcze nie spotkał żadnego barona i nie miał pojęcia, gdzie dokładnie Rikard plasuje się w labiryntach europejskiej arystokracji, ale odczuwał głęboką potrzebę, żeby zachować się przyzwoicie. – Jestem zaszczycony, że…
Spróbował podejść do krat.
Jakob z Torunia wyciągnął rękę i go powstrzymał.
– Lepiej się nie zbliżaj.
– Na pewno już się zorientowałeś, że Jakob bywa nadzwyczaj męczący. – Baron podkuśtykał bliżej i uśmiechnął się do Diaza. Jak na człowieka w jego wieku zęby miał naprawdę w doskonałym stanie, bieluteńkie, równe jak perełki, leciutko szpiczaste. Diaz z przyjemnością obejrzałby je z bliska. – Wprost nie umiem wyrazić, jak rozpaczliwie brakuje mi towarzystwa do rozmowy, nie mówiąc już o przewodniku duchowym. Twoja poprzedniczka była w tej materii zupełnie do niczego.
– Nie podchodź do krat – zazgrzytał ponownie Jakob.
Brat Diaz ze zdumieniem stwierdził, że – sam nie wiedział kiedy – postąpił kolejny krok naprzód.
– Naprawdę, Jakobie, mało jest ludzi, którzy lepiej od ciebie wiedzieliby, jak dużo krwi zawiera ciało młodego, zdrowego człowieka. Wszyscy wiemy, że może odżałować kwaterkę albo dwie. Nieprawdaż, bracie?
W oczach barona błysnęły figlarne ogniki i brat Diaz nie mógł się nie zaśmiać. Cóż za zabawny starszy jegomość! A jaki pełen werwy! Matkę Diaza rozpierałaby duma, gdyby się dowiedziała, że jej syn zaprzyjaźnił się z kimś o takim statusie! Właściwie dlaczego trzymają go w klatce? Należałoby zabrać Baptiste klucze, otworzyć kratę…
– Cofnij się! – Ostrzeżenie z ust Jakoba zabrzmiało jak warknięcie.
Zaskoczony Diaz odkrył, że zdążył podejść do kraty, i właśnie zamierzał przełożyć rękę przez pręty tuż obok wymizerowanej twarzy barona. Wyszarpnął ją, jakby wraził ją w huczące ognisko.
Baron Rikard oblizał jeden ze szpiczastych zębów, zacmokał z rozczarowania i schował język.
– Trudno mieć do chłopaka pretensje, że próbuje – rzekł.
– Czy ty mnie właśnie omamiłeś? – Diaz złożył dłonie i przycisnął je do piersi. – Czy to były czary?
– W tym towarzystwie dobre maniery istotnie mogą się kojarzyć z magią – mruknął wampir. – A przecież wcale nie są od siebie odległe tak bardzo, jak niektórzy chcieliby myśleć. Trochę jak dobro i zło.
Brat Diaz aż sapnął z oburzenia.
– Z pewnością zgodzimy się co do tego, że ucztowanie na krwi niewiniątek mieści się po złej stronie tej granicy!
– Chylę czoła przed twym doświadczeniem. A raczej chyliłbym, gdyby nie ból w krzyżu. – Westchnienie barona brzmiało jak szelest papieru. Odwrócił się. – Gdyby wampiry były wyroczniami w kwestiach moralności, świat nie potrzebowałby księży, prawda?
W następnej celi powitał ich widok brudnej słomy, kubła, niepokojące zadrapania na ścianie i zwierzęcy odór, który przypomniał Diazowi wizytę w rzeźni w Aviles, której wówczas natychmiast pożałował.
– Ostatnie z naszej trzódki musieliśmy przenieść w bezpieczniejsze miejsce z powodu…
Baptiste podrapała się po szyi, jakby w poszukiwaniu odpowiednich słów, co u kogoś tak wygadanego jak ona nie zwiastowało niczego dobrego.
– Niedopuszczalnego zachowania – podpowiedział Jakob.