Mądrość tłumu - Joe Abercrombie - ebook + książka

Mądrość tłumu ebook

Joe Abercrombie

4,6

Opis

Chaos. Furia. Zniszczenie. Niektórzy mówią, że chcąc zmienić świat, trzeba go najpierw spalić. Teza ta zostanie za chwilę poddana weryfikacji w tyglu rewolucji: Destruktorzy i Podpalacze przejęli stery władzy, dym zamieszek wyparł przemysłowy smog i wszyscy są zmuszeni podporządkować się mądrości tłumu. Nie mając nic do stracenia, obywatel Brock zamierza stać się bohaterem na miarę nowej ery. Obywatelka Savine musi swój talent do interesów przekuć w zdolność przetrwania, zanim będzie mogła walczyć o odkupienie win. Orso przekona się, że kiedy świat staje na głowie, nikt nie upada równie nisko jak dawny monarcha. Na krwawej Północy stojąca na czele kruchego Protektoratu Rikke stopniowo traci przyjaciół, gdy tymczasem Czarny Calder gromadzi sojuszników i snuje plany zemsty. Banki upadły, słoneczne sztandary Unii zostały zerwane z masztów, a w zalegających za kulisami mrokach wątki demonicznego planu Tkacza powoli zaczynają się ze sobą splatać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 866

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (83 oceny)
55
24
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie wspaniałej sagi. Miejscami boli jak złe chwilę w życiu. Duży autentyzm postaci. Polecam.
10
Szczepul

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna. Jak wszystko co napisał Big Joe.
10
Okapiszon

Nie oderwiesz się od lektury

świetne
00
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

Takiego finału się nie spodziewałem. Warto!
00
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Abercrombie ciągle w formie. Bardzo dobra lektura.
00

Popularność




Część VII

„Wielcy wydają się nam wielcy tylko dla­tego, że klę­czymy. Powstańmy!”.

Elysée Loustal­lot

Jak król

– Wiesz co, Tunny?

Lekko prze­krwione oczy kaprala zwró­ciły się w stronę Orso.

– Tak, Wasza Kró­lew­ska Mość?

– Muszę przy­znać, że jestem raczej zado­wo­lony z sie­bie.

Nie­złomny Sztan­dar – biały koń wspięty na tle lśnią­cego zło­tego słońca – łopo­tał na wie­trze. Nie­dawno do listy wyha­fto­wa­nych na nim miejsc sław­nych wik­to­rii, któ­rych był świad­kiem, dołą­czył Stof­fen­beck. Ilu to już Naj­wyż­szych Kró­lów para­do­wało trium­fal­nie pod tym błysz­czą­cym kawał­kiem mate­riału? A teraz – choć dys­po­nu­jący mniej liczną armią, powszech­nie wyśmie­wany i ska­zy­wany na porażkę – dołą­czył do nich Orso, czło­wiek, który prze­obra­ził się z wykpi­wa­nego w pam­fle­tach Księ­cia Pro­sty­tu­tek w nowego Casa­mira niczym cudowny motyl wynu­rza­jący się z cuch­ną­cej poczwarki. Życie dziw­nie się ple­cie, bez dwóch zdań. Zwłasz­cza życie kró­lów.

– Wasza Kró­lew­ska Mość ma pełne prawo, do dia­ska, żeby czuć się zado­wo­lo­nym z sie­bie! – pośpie­szył z zapew­nie­niem lord mar­sza­łek Ruck­sted. Mało kto tak dobrze jak on rozu­miał istotę samo­za­do­wo­le­nia. – Wasza Wyso­kość prze­chy­trzył nie­przy­ja­ciela jesz­cze przed roz­po­czę­ciem bitwy, a potem wziął do nie­woli naj­gor­szego z tych zdraj­ców!

I z zado­wo­le­niem obej­rzał się przez ramię.

Leo dan Brock, wielki boha­ter, dla któ­rego zale­d­wie parę dni wcze­śniej świat wyda­wał się za mały, teraz mie­ścił się w nędz­nym wozie z okra­to­wa­nymi oknami kole­bią­cym się na trak­cie za ple­cami Orso. Inna sprawa, że mniej go było do zmiesz­cze­nia niż daw­niej: jedną jego zma­sa­kro­waną nogę pocho­wali na polu bitwy razem z jego znisz­czoną repu­ta­cją.

– Wasza Kró­lew­ska Mość zatrium­fo­wał – zapisz­czał Bre­mer dan Gorst i zaraz się zamknął, wodząc posęp­nym wzro­kiem po coraz bliż­szych wie­żach i komi­nach Adui.

– Rze­czy­wi­ście, zatrium­fo­wa­łem. – Nie­wy­mu­szony uśmiech sam z sie­bie wypły­nął na twarz króla. Orso nie pamię­tał, kiedy ostat­nio zda­rzyło mu się coś takiego. – Młody Lew pobity przez Młode Jagnię. – Nawet ubra­nie leżało na nim lepiej niż przed bitwą. Podra­pał się po pod­bródku: w ogól­nym pod­nie­ce­niu od paru dni się nie golił. – Może powi­nie­nem zapu­ścić brodę?

Hildi zsu­nęła przy­dużą czapkę na tył głowy i z powąt­pie­wa­niem przyj­rzała się szcze­ci­nie na jego policz­kach.

– A dasz radę? – zapy­tała.

– Przy­znaję, w prze­szło­ści kil­ka­krot­nie mi się to nie udało, ale to samo można powie­dzieć o wielu innych rze­czach, Hildi. Przy­szłość to zupeł­nie co innego!

Chyba po raz pierw­szy w życiu z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na to, co przy­nie­sie mu przy­szłość – ba, był wręcz gotowy wziąć się z tą suką za bary i narzu­cić jej pożą­dany kształt. Zosta­wił więc lorda mar­szałka Fore­sta zaję­tego nada­wa­niem jako takiego szyku poobi­ja­nej Dywi­zji Następcy Tronu i na czele setki zbroj­nych ruszył przo­dem do Adui. Musiał wró­cić do sto­licy i przywró­cić pań­stwową nawę na wła­ściwy kurs. Bun­tow­nicy zostali zmiaż­dżeni, mógł więc wresz­cie wyru­szyć w dawno pla­no­wany wielki objazd Unii i poka­zać się pod­da­nym jako zwy­cię­ski monar­cha. Dowie się, co może dla nich zro­bić; jak popra­wić ich los. Zasta­na­wiał się z roz­ma­rze­niem, jaki przy­do­mek nada mu roz­en­tu­zja­zmo­wany, wiel­biący go tłum. Orso Nie­złomny? Orso Nie­ustra­szony? Nie­wzru­szony Mur Stof­fen­becku?

Sie­dział w sio­dle, koły­sząc się lekko, i roz­ko­szo­wał się rześ­kim jesien­nym powie­trzem. Pół­nocny wiatr zwie­wał adu­eń­skie wyziewy nad morze, więc głę­boki wdech nie koń­czył się natych­mia­sto­wym ata­kiem kaszlu.

– Naresz­cie rozu­miem, co ma na myśli ktoś, kto mówi, że czuje się jak król.

– Nie przej­muj się tym – uspo­koił go Tunny. – Jestem prze­ko­nany, że ani się obej­rzysz, jak znów poczu­jesz się zagu­biony i bez­radny.

– Z pew­no­ścią.

Orso nie mógł się powstrzy­mać: jesz­cze raz obej­rzał się na tyły kolumny. Ranny lord guber­na­tor Anglandu nie był ich jedy­nym waż­nym jeń­cem. Za więź­niarką Mło­dego Lwa tur­ko­tał pil­nie strze­żony powóz, któ­rym podró­żo­wała jego cię­żarna mał­żonka Savine. Czy to jej blada dłoń zaci­skała się na półeczce pod oknem? Skrzy­wił się na samo wspo­mnie­nie jej imie­nia. Kiedy jedyna kobieta, jaką w życiu poko­chał, wyszła za innego, a potem go zdra­dziła, lubił sobie wyobra­żać, że gorzej już się poczuć nie może. A potem się dowie­dział, że jest jego przy­rod­nią sio­strą.

Smród bijący ze stło­czo­nych na przed­mu­rzu Adui slum­sów raczej wzmógł, niż osła­bił, wzbie­ra­jące mu w gar­dle mdło­ści. Wyobra­żał sobie uśmiech­nię­tych oby­wa­teli, pie­go­wate dzieci wyma­chu­jące cho­rą­giew­kami Unii, deszcz pach­ną­cych płat­ków kwia­tów sypany przez sto­jące na bal­ko­nach pięk­no­ści. Zawsze krę­cił nosem na tego typu patrio­tyczne bzdury, gdy honory odbie­rali inni zwy­cięzcy, teraz jed­nak chciał zostać jed­nym z nich. Tym­cza­sem przy­cza­jone w pół­mroku ciemne postaci łypały na niego spode łba, ogry­za­jąca kurzą nóżkę ladacz­nica stała w oknie i śmiała się z niego, a wybit­nie paskudny żebrak bez­czel­nie splu­nął pod kopyta kró­lew­skiego konia.

– Mal­kon­tenci zawsze się znajdą, Wasza Kró­lew­ska Mość – mruk­nął Yoru Sul­fur. – Wystar­czy zapy­tać mojego mistrza, któ­remu nikt ni­gdy nie dzię­kuje za wytę­żoną pracę.

– Mhm – przy­tak­nął Orso, cho­ciaż, o ile go pamięć nie myliła, to aku­rat Bay­aza wszy­scy trak­to­wali ze słu­żal­czym wręcz sza­cun­kiem. – I jakie lekar­stwo ma na to twój mistrz?

– Igno­ro­wać ich. – Sul­fur z bez­na­mięt­nym wyra­zem twa­rzy obser­wo­wał miesz­kań­ców slum­sów. – Jak mrówki.

– Słusz­nie. Nie pozwólmy, by popsuli nam trium­falny nastrój.

Na to było już jed­nak ciut za późno. Wiatr nagle wydał się zim­niej­szy, a Orso poczuł zna­jome nie­po­ko­jące mro­wie­nie na karku.

***

W pojeź­dzie zro­biło się ciem­niej, tur­kot kół poniósł się głu­chym echem. Przez zakra­to­wane okienko Leo zoba­czył bloki kutego kamie­nia i domy­ślił się, że wjeż­dżają do Adui przez jedną z bram. Marzył mu się wjazd do sto­licy na czele trium­fal­nego pochodu, tym­cza­sem wra­cał zamknięty w więź­niarce cuch­ną­cej zle­żałą słomą, krwią z ran i wsty­dem.

Wozem szarp­nęło, ból prze­szył kikut nogi Leo i wyci­snął mu łzy z zaczer­wie­nio­nych oczu. Pomy­ślał o tym, ilu atu­tów sam się pozba­wił, jak wielką prze­wagę roz­trwo­nił, w jakie pułapki się wpa­ko­wał… Był skoń­czo­nym głup­cem.

Gdy tylko papla­nina Ishera zaczęła trą­cić bun­tem, trzeba było powie­dzieć temu zdra­dli­wemu tchó­rzowi, żeby się odpier­do­lił. Albo jesz­cze lepiej: pójść z tym pro­sto do Kulasa i o wszyst­kim mu powie­dzieć. Wtedy dalej byłby naj­słyn­niej­szym boha­te­rem w dzie­jach Unii, wodzem, który pobił Wiel­kiego Wilka! A nie bła­znem poko­na­nym przez Młode Jagnię.

Trzeba było scho­wać dumę w kie­szeń w roz­mo­wie z kró­lem Jappo, schle­biać mu, flir­to­wać, zgry­wać dyplo­matę, z uśmie­chem zaofe­ro­wać mu Zachodni Port, wymie­nić ten bez­war­to­ściowy zrzy­nek Unii na całą resztę i lądo­wać w Mid­der­lan­dzie w asy­ście sty­ryj­skiego kor­pusu.

Trzeba było wziąć matkę ze sobą. Na wspo­mnie­nie jej bła­gań w por­cie miał ochotę rwać włosy z głowy. Narzu­ci­łaby dys­cy­plinę tej zbie­ra­ni­nie na plaży, ogar­nęła mapę chłod­nym spoj­rze­niem i skie­ro­wała woj­sko na połu­dnie – wtedy pierw­sza dotar­łaby do Stof­fen­becku i wcią­gnęła nie­przy­ja­ciela w bitwę, któ­rej nie mógłby wygrać.

Trzeba było posłać odpo­wiedź na zapro­sze­nie Orso na czubku lancy, zaata­ko­wać wszyst­kimi siłami przed zacho­dem słońca, zmieść kłam­li­wego skur­wiela z dogod­nej pozy­cji na wznie­sie­niu i roz­bić posiłki, które przy­szły mu z pomocą.

Nawet kiedy lewe skrzy­dło jego szyku zawio­dło, a prawe się zała­mało, wciąż mógł jesz­cze odwo­łać tę ostat­nią szarżę. Przy­naj­mniej nie stra­ciłby Antaupa i Jina. Nie stra­ciłby ręki i nogi. Może Savine zdo­ła­łaby wyne­go­cjo­wać jakiś układ; była prze­cież dawną kró­lew­ską kochanką – a sądząc po tym, co widział pod­czas swo­jej egze­ku­cji, praw­do­po­dob­nie także obecną. Nawet nie mógł mieć o to do niej pre­ten­sji. Ura­to­wała mu prze­cież życie, prawda? Cokol­wiek było teraz warte…

Był więź­niem. Zdrajcą. Kaleką.

Wóz zwol­nił i led­wie posu­wał się naprzód, tele­piąc się na wszyst­kie strony. Skądś z przodu dobie­gły głosy, śpiewy, wyzwi­ska… Wierni pod­dani króla Orso wyle­gli na ulice, żeby świę­to­wać zwy­cię­stwo? Nie brzmiało to jak uro­czy­ste powi­ta­nie.

Daw­niej krąg szer­mier­czy był dla Leo dan Brocka par­kie­tem tanecz­nym – teraz męczar­nią stało się choćby wypro­sto­wa­nie i obcią­że­nie oca­la­łej nogi, żeby mógł zdrową ręką zła­pać się krat w oknie i pod­cią­gnąć do pozy­cji sto­ją­cej. Zanim poczuł na twa­rzy chłodny podmuch wia­tru i, mru­żąc oczy, wyj­rzał na ulicę zasłaną kłę­bami dymu z huty, więź­niarka znie­ru­cho­miała.

Ude­rzyły go oso­bliwe szcze­góły: potrza­skane skle­powe żalu­zje, wyła­mane drzwi zwie­sza­jące się koślawo z zawia­sów, śmieci na ulicy. W pierw­szym momen­cie wziął stertę szmat we wnęce drzwi za śpią­cego włó­częgę, by chwilę potem, z uczu­ciem nara­sta­ją­cego nie­po­koju, przy któ­rym zbladł nawet ból, dojść do wnio­sku, że ten czło­wiek chyba nie żyje.

– Na pamięć pole­głych… – wyszep­tał.

Zoba­czył spa­lony maga­zyn, któ­rego zwę­glone kro­kwie ster­czały jak żebra tru­chła obje­dzo­nego z mięsa. Wyma­lo­wane na osmo­lo­nej fasa­dzie wyso­kie na trzy kroki litery obwiesz­czały: Czas nad­szedł.

Przy­ci­snął twarz do prę­tów, pró­bu­jąc zer­k­nąć w głąb ulicy. Za ofi­ce­rami, dwo­rza­nami i dosia­da­ją­cymi pode­ner­wo­wa­nych koni żoł­nie­rzami kor­pusu rycer­skiego zoba­czył tłum stło­czony przed naje­żo­nym kol­cami murem. Trans­pa­renty powie­wały nad gło­wami jak sztan­dary nad puł­kiem woj­ska: Uczciwa praca, godna płaca; Precz z Zamkniętą Radą; Powstań­cie! Tłum już kie­ro­wał się ku kró­lew­skiej kolum­nie, tęt­nił posęp­nym gnie­wem, buczał, szy­dził… Czy to Destruk­to­rzy?

– Na pamięć pole­głych – powtó­rzył szep­tem.

Dostrzegł ludzi także w głębi bocz­nej uliczki, nosili robot­ni­cze ubra­nia i zaci­skali pię­ści. Bie­gli. Gonili kogoś. Dopa­dli go, zaczęli bić i kopać.

– Z drogi! – dobie­gło z przodu dono­śne wezwa­nie. Pew­nie Ruck­sted. – Z drogi, w imie­niu Jego Kró­lew­skiej Mości!

– Wal się! – wark­nął męż­czy­zna bez szyi, za to z gęstą brodą. – Sam zejdź nam z drogi!

Ludzie prze­są­czali się na ulicę z zauł­ków i podwó­rek. Nasi­lało się nie­po­ko­jące wra­że­nie, że kró­lew­ski oddział znaj­duje się w okrą­że­niu.

– To Młody Lew! – zawo­łał ktoś.

Roz­le­gły się cher­lawe wiwaty. Zdrowa noga Leo (która zale­d­wie parę dni wcze­śniej była jego chorą nogą) paliła go żywym ogniem, ale kur­czowo trzy­mał się kraty. Ciżba wokół więź­niarki gęst­niała, ludzie wycią­gali ku niemu ręce.

– Młody Lew!

***

Bez­radna Savine patrzyła przez okno powozu, jak zbiry tło­czą się wokół więź­niarki Leo niczym świ­nie przy kory­cie. Jedną ręką pod­trzy­my­wała nabrzmiałe brzu­szy­sko, w dru­giej ści­skała dłoń Zuri. Nie umia­łaby powie­dzieć, czy chcą go uwol­nić, czy zamor­do­wać. Naj­praw­do­po­dob­niej oni też tego nie wie­dzieli.

Zdała sobie sprawę, że nie pamięta już, jak to jest nie czuć stra­chu.

Zaczęło się praw­do­po­dob­nie od strajku. Znała wszyst­kie fabryki w Adui – to była papier­nia Fossa dan Har­bera, w którą zain­we­sto­wa­nia dwu­krot­nie odmó­wiła. Per­spek­tywy zysków były wpraw­dzie kuszące, ale Har­ber miał fatalną repu­ta­cję; był okrut­ni­kiem i wyzy­ski­wa­czem, przez któ­rego inni fabry­kanci nie mogli nale­ży­cie wyko­rzy­sty­wać swo­jej siły robo­czej. Zaczęło się praw­do­po­dob­nie od strajku, który – jak to czę­sto bywa ze straj­kami – bar­dzo szybko prze­ro­dził się w coś znacz­nie paskud­niej­szego.

– Cof­nąć się! – wykrzyk­nął młody ofi­cer, sma­ga­jąc robot­ni­ków szpi­crutą.

Konny straż­nik zła­pał jed­nego męż­czy­znę za rękę i odcią­gnął, dru­giego zdzie­lił tar­czą w głowę. Ten drugi upadł, zalśniła krew.

Savine zaparło dech w piersi. Oczy jej się roz­sze­rzyły.

Ofi­cer, ude­rzony przez kogoś kijem, zachwiał się w sio­dle.

– Cze­kaj­cie! – zawo­łał ktoś. Być może Orso, pomy­ślała Savine. – Cze­kaj­cie!

To jed­nak niczego nie zmie­niło. Naj­wyż­szy Król Unii nagle stał się tak samo bez­radny jak ona. Tłum napie­rał ze wszyst­kich stron, morze wście­kłych twa­rzy, trans­pa­ren­tów i zaci­śnię­tych pię­ści. Zgiełk przy­wiódł jej na myśl Val­beck i tam­tej­sze powsta­nie, ale okropna teraź­niej­szość była wystar­cza­jąco prze­ra­ża­jąca i bez się­ga­nia w straszną prze­szłość.

W ulicę wje­chali kolejni żoł­nie­rze. Ktoś krzyk­nął, stra­to­wany przez konia.

– Łaj­daki!

Cichy szczęk: ktoś dobył broni.

– Chro­nić króla! – roz­legł się piskliwy krzyk Gor­sta.

Jeden ze straż­ni­ków naj­pierw ude­rzył gło­wicą mie­cza, a potem pła­zem ostrza zrzu­cił robot­ni­kowi czapkę z głowy i powa­lił go na bruk. Inny – żoł­nierz kor­pusu rycer­skiego – nie był taki deli­katny: błysk stali, wysoki krzyk. Tym razem Savine widziała, jak miecz opadł i wyrą­bał zie­jącą ranę w barku cywila.

Pod­sko­czyła, gdy coś ude­rzyło z impe­tem o ścianę powozu.

– Boże, dopo­móż – mruk­nęła Zuri.

– Serio? – Savine spoj­rzała na nią z nie­do­wie­rza­niem. – Pomógł ci kie­dyś?

– Nie tracę nadziei. – Zuri objęła ją opie­kuń­czym gestem. – Odsuń się od okna…

– I dokąd mam pójść? – szep­nęła Savine, oparł­szy się o nią.

Po dru­giej stro­nie szyby zapa­no­wał chaos. Straż­nik na koniu i kobieta o zaczer­wie­nio­nej twa­rzy wyry­wali sobie z rąk jeden koniec trans­pa­rentu z napi­sem Wszy­scy równi, któ­rego druga koń­cówka ginęła w splą­ta­nej masie koń­czyn i twa­rzy. Żoł­nierz kor­pusu rycer­skiego, ścią­gnięty z sio­dła, prze­padł w tłu­mie jak mary­narz w odmę­tach wzbu­rzo­nego morza. Robot­nicy byli wszę­dzie, roz­py­chali się, wci­skali pomię­dzy konie, łapali, wrzesz­czeli.

Trza­snęło roz­bite okno powozu i obsy­pana odłam­kami szkła Savine odsko­czyła w tył.

– Zdrajcy! – krzyk­nął ktoś.

To o niej? O Leo? Czy­jaś zgięta w łok­ciu ręka się­gnęła do środka, brudna dłoń po omacku szu­kała zasuwki. Savine nie­po­rad­nie ude­rzyła w nią bokiem zaci­śnię­tej pię­ści. Nie była pewna, czy lepiej zostać wywle­czo­nym z powozu przez tłum, czy cze­kać, aż inkwi­zy­cja zacią­gnie ją do Domu Pytań.

Zuri pró­bo­wała sta­nąć na nogi, kiedy za oknem coś bły­snęło. Kro­ple na policzku Savine. Czer­wone kropki na sukni. Pcha­jąca się do powozu ręka ześli­znęła się z powro­tem.

Ulica eks­plo­do­wała ogniem. Savine sku­liła się, obu­rącz obej­mu­jąc brzuch. Ból prze­szył jej trze­wia.

„ Boże, dopo­móż” – poru­szyła bez­gło­śnie ustami. Czyżby miała zacząć rodzić tu i teraz, w środku zamie­szek, na zasła­nej szkłem pod­ło­dze powozu?

– Wy skur­wy­syny!

Olbrzym w far­tu­chu zła­pał wodze konia tej blon­dynki, którą Orso zatrud­niał w roli oso­bi­stej słu­żą­cej, tej samej, która – tysiąc lat temu – prze­no­siła liściki od niego do Savine i z powro­tem. Trzy­mał ją za nogę, a ona wierz­gała, kopała, pluła i war­czała. Orso zawró­cił konia i zaczął tłuc olbrzyma pię­ścią po łysie­ją­cej gło­wie. Ten go zła­pał i spró­bo­wał ścią­gnąć z sio­dła.

– Wy…

Jego czaszka roz­pę­kła się na dwoje. Blu­znęła czer­wień. Savine wytrzesz­czyła oczy. Mogłaby przy­siąc, że ten cały Sul­fur pla­snął męż­czy­znę otwartą dło­nią w skroń i pra­wie ode­rwał mu głowę.

Przed oknem prze­je­chał Gorst, szcze­rząc zęby i sie­kąc wście­kle mie­czem na obie strony.

– Król! – wołał piskli­wie. – Król!

– Do Agriontu! – krzyk­nął ktoś. – Nie zatrzy­muj­cie się!

Powóz ruszył z szarp­nię­ciem. Savine byłaby spa­dła z sie­dze­nia, gdyby Zuri jej nie zła­pała. Kur­czowo ucze­piła się pustej ramy okien­nej i przy­gry­zła wargę, czu­jąc kolejny spazm bólu w napęcz­nia­łym brzu­chu. Patrzyła, jak tłum roz­pra­sza się przed powo­zem, sły­szała krzyki zgrozy. Jakieś ciało zato­czyło się w bok zaha­czone rogiem pojazdu, odbiło od drzwi i wpa­dło pod kopyta konia ryce­rza herolda. Pasmo blond wło­sów zaha­czyło o ster­czące z okien­nej ramy resztki szkła.

Koła pod­sko­czyły na stra­to­wa­nym trans­pa­ren­cie, prze­tur­ko­tały po kle­ją­cych się do wil­got­nej nawierzchni pam­fle­tach. Więź­niarka pędziła przo­dem, krze­sząc iskry z bruku. Wszę­dzie było pełno obłą­ka­nych ze stra­chu koni, powie­wa­ją­cych grzyw, trze­po­czą­cych uprzęży. Coś ude­rzyło meta­licz­nie w drugą ścianę powozu i zaraz zostało z tyłu wraz z papier­nią Har­bera i jej burzą­cymi się pra­cow­ni­kami.

Przez wybite okno zawie­wał zimny wiatr. Serce Savine waliło jak mło­tem, dłoń znie­ru­cho­miała na półeczce, twarz pło­nęła rumień­cem, jakby ją spo­licz­ko­wano. Jak Zuri była w sta­nie zacho­wać spo­kój? Jej twarz niczego nie wyra­żała, jed­nym ramie­niem obej­mo­wała Savine. Dziecko kopało nie­spo­koj­nie, czułe na szarp­nię­cia i pod­skoki powozu. Przy­naj­mniej żyło. Żyło.

Za oknem lord szam­be­lan Hoff kur­czowo trzy­mał wodze, urzę­dowy łań­cuch zaplą­tał mu się i zaci­snął wokół szyi. Pod­sta­rzały siwo­włosy kró­lew­ski cho­rąży ści­skał drzewce sztan­daru, słońce Unii pły­nęło nad nimi w górze. Na zło­to­gło­wiu wid­niała tłu­sta plama.

Ulice prze­my­kały w tył, tak bar­dzo zna­jome, tak bar­dzo obce. Kie­dyś miała mia­sto u swo­ich stóp. Nikogo innego tak nie podzi­wiano, nikomu tak nie zazdrosz­czono, nikogo też tak nie nie­na­wi­dzono – co zresztą zawsze trak­to­wała jako jedyny naprawdę szczery kom­ple­ment. Mijali w pędzie budynki: nie­które z nich znała, nie­które nawet były jej wła­sno­ścią. Daw­niej.

Bo teraz wszystko prze­pa­dło.

Zaci­snęła kur­czowo powieki. Nie pamię­tała już, jak to jest nie czuć stra­chu.

Pamię­tała, jak przy­jęła od Leo pier­ścio­nek zarę­czy­nowy; w dole roz­po­ście­rał się cały Agriont wraz ze wszyst­kimi swo­imi małymi miesz­kań­cami. Przy­szłość nale­żała do nich dwojga. Jak to moż­liwe, że tak cał­ko­wi­cie się uni­ce­stwili? Jego lek­ko­myśl­ność ani jej ambi­cja z osobna by nie wystar­czyły, ale jak dwa związki che­miczne, które w poje­dynkę są zale­d­wie lekko tru­jące, po połą­cze­niu wytwo­rzyli nie­sta­bilny śro­dek wybu­chowy, który zmiótł ich życie i życie tysięcy ludzi pro­sto do pie­kła.

Zaban­da­żo­wane roz­cię­cie na ogo­lo­nej gło­wie swę­działo bez prze­rwy. Byłoby chyba lepiej, gdyby kawał metalu, który ją dra­snął, prze­le­ciał odro­binę niżej i po pro­stu roz­łu­pał czaszkę.

– Zwol­nić! – Piskliwy okrzyk Gor­sta. – Zwol­nić!

Wjeż­dżali do Agriontu po jed­nym z mostów, przed nimi maja­czyły potężne mury. Kie­dyś czuła się wśród nich bez­piecz­nie jak w obję­ciach rodzi­ców, teraz wyglą­dały jak mury wię­zie­nia. Nie, nie wyglą­dały: naprawdę nimi były. Pętla ze sznura wciąż zaci­skała się zarówno na jej szyi, jak i na szyi Leo.

Po tym, jak spro­wa­dzili go z sza­fotu, zmie­niła mu opa­tru­nek na nodze; wyda­wało się, że to wła­ściwe, coś, co żona może zro­bić dla ran­nego męża – zwłasz­cza gdy wal­nie przy­czy­niła się do jego zra­nie­nia. Myślała, że jest silna, sły­nęła prze­cież ze swo­jej bez­dusz­no­ści, ale kiedy odwi­jała ban­daże, jakby doko­ny­wała cze­goś w rodzaju obrzy­dli­wego strip­tizu, zmie­niały kolor: z upstrzo­nych bru­nat­nymi pla­mami stały się naj­pierw różowe, potem czarne. W końcu odsło­niła kikut: nie­po­radne, kostro­pate szwy, kosz­mar każ­dej kraw­co­wej, fio­le­towo-czer­wone i pła­czące ropą; maka­bryczna, upiorna, nie­rze­czy­wi­sta pustka w miej­scu, w któ­rym powinna być noga; i ten smród jak z jatki, pod­lany wonią taniego alko­holu. Zakryła dło­nią usta. Nie zamie­nili ani słowa, ale kiedy spoj­rzała mu w oczy, dostrze­gła odbitą w nich wła­sną zgrozę.

Zaraz potem straż­nicy ją stam­tąd zabrali. Pod­dała im się z wdzięcz­no­ścią. Na wspo­mnie­nie tam­tej chwili robiło jej się nie­do­brze – nie­do­brze od wyrzu­tów sumie­nia i z nie­smaku, a także z powodu wyrzu­tów sumie­nia, że ten nie­smak odczuwa.

Zdała sobie sprawę, że drży. Zuri ści­snęła jej dłoń.

– Będzie dobrze – powie­działa.

Savine spoj­rzała w jej ciemne oczy.

– Jakim cudem? – spy­tała szep­tem.

Powóz zady­go­tał i sta­nął. Kiedy ofi­cer otwo­rzył drzwi, z okna osy­pały się resztki szkła. Savine potrze­bo­wała dłuż­szej chwili, żeby roz­luź­nić palce; musiała roz­wie­rać je siłą, niczym kur­czowo zaci­śniętą dłoń trupa. Otu­ma­niona zeszła chwiej­nie po schod­kach. Przy każ­dym kroku bała się, że zaraz się posika. A może już się posi­kała?

Plac Mar­szał­ków. Raz w mie­siącu prze­wo­ziła tędy swo­jego ojca w fotelu na kół­kach, śmie­jąc się z cudzych nie­szczęść. Brała udział w spo­tka­niach Otwar­tej Rady w Rotun­dzie Lor­dów, odce­dza­jąc z papla­niny jej człon­ków oka­zje do ubi­cia inte­resu. Dys­ku­to­wała ze wspól­ni­kami o finan­sach, o tym, kogo wywyż­szyć, kogo zgnieść, kogo prze­ku­pić i czy­imi pie­niędzmi. Znała na pamięć wszyst­kie punkty cha­rak­te­ry­styczne ster­czące znad osmo­lo­nych dachów: smu­kły palec Wieży Łań­cu­chów, posępną syl­wetę Domu Stwórcy – ale ich miej­sce było w innym świe­cie. Innym życiu.

Ota­cza­jący ją męż­czyźni – z pora­nio­nymi twa­rzami, w podar­tych pięk­nych mun­du­rach, z obna­żoną bro­nią czer­woną od krwi – wyba­łu­szali z nie­do­wie­rza­niem oczy.

– Twoja ręka – pod­szep­nęła jej Zuri.

Ręka Savine była cała we krwi. Spoj­rzała na nią tępo i odwró­ciła dło­nią do góry. W samym jej środku tkwił odła­mek szkła; musiał się wbić, kiedy ści­skała ramę okna. Niczego nie poczuła.

Pod­nio­sła wzrok i napo­tkała spoj­rze­nie Orso: był poru­szony, blady, złoty dia­dem prze­krzy­wił mu się nad czo­łem. Usta miał pół­otwarte, jakby zamie­rzał coś powie­dzieć, ona rów­nież, jakby chciała mu odpowie­dzieć, ale przez chwilę oboje mil­czeli.

– Znajdź­cie jakieś lokum dla lady Savine i jej mał­żonka – wychry­piał w końcu król. – W Domu Pytań.

Z wysił­kiem prze­łknęła ślinę i odpro­wa­dziła go wzro­kiem.

Nie pamię­tała, jak to jest nie czuć stra­chu.

***

Orso zama­szy­stym kro­kiem szedł przez Plac Mar­szał­ków, w przy­bli­że­niu w stronę pałacu. Zaci­skał pię­ści. Nie wia­domo dla­czego widok Savine wciąż zapie­rał mu dech w piersi, ale miał pil­niej­sze sprawy na gło­wie niż dymiące zglisz­cza swo­jego życia uczu­cio­wego – cho­ciażby taką, że jego trium­falny powrót do sto­licy od początku wypadł blado, a osta­tecz­nie zamie­nił się w krwawą jatkę.

– Oni mnie nie­na­wi­dzą – mruk­nął.

Oczy­wi­ście był przy­zwy­cza­jony do powszech­nej nie­chęci, obe­lży­wych pam­fle­tów, znie­sła­wia­ją­cych plo­tek i szy­derstw Otwar­tej Rady. Fakt, że pod­dani uprzej­mie i dys­kret­nie pogar­dzają kró­lem za jego ple­cami, był czymś abso­lut­nie nor­mal­nym – co innego jed­nak, kiedy tłusz­cza pró­buje owego króla fizycz­nie spo­nie­wie­rać: to zakra­wało na otwarty bunt. I to już drugi w tym mie­siącu. Adua – pępek świata, zenit cywi­li­za­cji, latar­nia postępu i dobro­bytu – pogrą­żała się w zamę­cie i bez­pra­wiu.

Roz­cza­ro­wa­nie było wstrzą­sa­jące – jakby wło­żył do ust prze­pyszny słodki przy­smak, po czym, prze­żu­wa­jąc go, odkrył, że to kawa­łek zwy­kłego gówna. Cóż, takie już było życie króla: miska gówna na śnia­da­nie, obiad i kola­cję.

Hof­fowi świsz­czało w piersi, kiedy despe­racko usi­ło­wał dotrzy­mać mu kroku.

– Ludzie stale się… skarżą… – wysa­pał.

– Oni mnie nie­na­wi­dzą, kurwa! Nie­na­wi­dzą! Sły­sza­łeś, jak wiwa­to­wali na cześć Mło­dego Lwa? Od kiedy to ten łaj­dak z tytu­łem szla­chec­kim jest takim hero­sem ludo­wym?

Przed nie­daw­nym trium­fem Orso wszy­scy uwa­żali go za god­nego pogardy tchó­rza, Brocka zaś za wspa­nia­łego boha­tera. Natu­ral­nie po ostat­nich wyda­rze­niach te poglądy powinny ulec odwró­ce­niu, tym­cza­sem jego uwa­żano dziś za god­nego pogardy tyrana, a Młody Lew budził powszechną litość jako ten słab­szy i prze­grany. Gdyby Brock zaczął publicz­nie walić gru­chę, publika przy­ję­łaby to wiwa­tami.

– Prze­klęci zdrajcy! – wark­nął Ruck­sted, wgnia­ta­jąc opan­ce­rzoną pięść w opan­ce­rzoną drugą dłoń. – Nale­ża­łoby ich powie­sić!

– Nie możemy powie­sić wszyst­kich – zauwa­żył Orso.

– Jeśli Wasza Wyso­kość pozwoli, rad wrócę do mia­sta i przy­naj­mniej spró­buję.

– Oba­wiam się, że nasz błąd pole­gał raczej na prze­pro­wa­dze­niu zbyt wiel­kiej liczby egze­ku­cji niż zbyt małej…

– Wasza Kró­lew­ska Mość! – Wyróż­nia­jący się prze­ra­ża­jąco wyso­kim wzro­stem rycerz herold cze­kał na Dro­dze Kró­lów pod posą­giem Haroda Wiel­kiego, ze skrzy­dla­tym heł­mem pod pachą. – Zamknięta Rada pil­nie ocze­kuje przy­by­cia Waszej Kró­lew­skiej Mości do Bia­łej Sali. – Zrów­nał się z Orso i dotrzy­my­wał mu kroku, mówiąc dalej: – Za pozwo­le­niem, chciał­bym pogra­tu­lo­wać Waszej Wyso­ko­ści zwy­cię­stwa pod Stof­fen­bec­kiem.

– Mam wra­że­nie, jakby to było bar­dzo dawno temu – odparł Orso, nie zatrzy­mu­jąc się. Bał się, że jeśli to zrobi, runie na zie­mię jak dzie­cięca wieża z kloc­ków. – Ode­bra­łem już gra­tu­la­cje od pokaź­nej grupy wichrzy­cieli na Dro­dze Kró­lów.

Spoj­rzał spode łba na Casa­mira Nie­złom­nego. Cie­kawe, pomy­ślał, czy on też musiał kie­dyś ucie­kać uli­cami sto­licy przed wła­snymi pod­da­nymi. W książ­kach histo­rycz­nych nie było o tym ani słowa.

– Pod nie­obec­ność Waszej Kró­lew­skiej Mości sytu­acja stała się… nie­sta­bilna.

Orso nie był zachwy­cony tym, w jaki spo­sób herold wymó­wił słowo „nie­sta­bilna”: brzmiało jak eufe­mizm użyty do opi­sa­nia cze­goś znacz­nie gor­szego.

– Nie­długo po wyjeź­dzie Waszej Wyso­ko­ści wybu­chły nie­po­koje w związku z rosnącą ceną chleba. Wsku­tek buntu i nie­sprzy­ja­ją­cej pogody do mia­sta docie­rało za mało mąki. Tłumy kobiet wdarły się do nie­któ­rych pie­karń. Wła­ści­ciele zostali pobici, a jeden z nich uznany za spe­ku­lanta i… zamor­do­wany.

– To nie­po­ko­jące – wtrą­cił Sul­fur, praw­dziwy mistrz nie­do­po­wie­dzeń.

Orso zwró­cił uwagę, że pie­czo­ło­wi­cie wyciera chu­s­teczką krew z kra­wę­dzi dłoni. Z uśmieszku satys­fak­cji, który udało mu się zacho­wać przez cały czas trwa­nia egze­ku­cji dwu­stu ludzi pod Val­bec­kiem, nie został nawet ślad.

– Następ­nego dnia roz­po­czął się strajk w odlewni przy Pod­gór­nej, dzień póź­niej wybu­chły trzy kolejne. Część straż­ni­ków odmó­wiła wyj­ścia na patrol, inni starli się z pro­te­stu­ją­cymi. – Rycerz herold poru­szył niemo ustami. Posmut­niał. – Kil­ka­na­ście ofiar śmier­tel­nych.

Zamy­ka­jący pochód unie­śmier­tel­nio­nych monar­chów ojciec Orso patrzył na pusty park z miną zna­mio­nu­jącą deter­mi­na­cję i wład­czość, które za życia ni­gdy nie malo­wały się na jego twa­rzy. Naprze­ciwko niego, przed­sta­wieni w nieco mniej monu­men­tal­nej skali, stali sławny boha­ter wojenny lord mar­sza­łek West, sławny oprawca arcy­lek­tor Glokta oraz Pierw­szy Wśród Magów, który pio­ru­no­wał prze­chod­niów wzro­kiem i krzy­wił się z nie­sma­kiem, jakby ludzie byli dla niego uprzy­krzo­nymi mrów­kami, niczym wię­cej. Orso nie­raz się zasta­na­wiał, któ­rzy z jego dwo­rzan zajmą w przy­szło­ści miej­sce naprze­ciw jego posągu. Teraz pierw­szy raz prze­szło mu przez myśl, że jego podo­bi­zna może się tu w ogóle nie poja­wić.

– Teraz zapro­wa­dzimy porzą­dek! – To Hoff roz­pacz­li­wie usi­ło­wał roz­pro­szyć gro­bowe nastroje. – Zoba­czy­cie!

– Mam taką szczerą nadzieję, Wasza Łaska­wość – odparł rycerz herold. – Grupa Destruk­to­rów zajęła część fabryk. W Trzech Far­mach demon­strują już cał­kiem otwar­cie, doma­ga­jąc się… no… doma­ga­jąc się ustą­pie­nia Zamknię­tej Rady Jego Kró­lew­skiej Mości.

Orso nie był zachwy­cony tym, w jaki spo­sób herold wymó­wił słowo „ustą­pie­nie”: brzmiało jak eufe­mizm użyty dla opi­sa­nia cze­goś znacz­nie bar­dziej osta­tecz­nego.

– Ludzie są wzbu­rzeni, Wasza Wyso­kość. Żądni krwi.

– Mojej? – mruk­nął Orso, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc polu­zo­wać sobie koł­nie­rzyk.

– Ehm… – Rycerz herold wyko­nał wątły salut poże­gnalny. – Krwi. Po pro­stu. Nie wiem, czy to ważne, czyja będzie.

Mizer­nie pre­zen­to­wała się prze­trze­biona Zamknięta Rada, która na widok Orso wkra­cza­ją­cego do Bia­łej Sali z wysił­kiem dźwi­gnęła się na star­cze nogi. Lord mar­sza­łek Forest został w Stof­fen­becku razem z nie­do­bit­kami armii. Arcy­lek­tor Pike miał zastra­szyć wiecz­nie nie­spo­koj­nych miesz­kań­ców Val­becku i ponow­nie zmu­sić ich do ule­gło­ści. Nie zna­le­ziono jesz­cze następcy naj­wyż­szego sędziego Bruc­kela po tym, jak stra­cił głowę pod­czas poprzed­niego zama­chu na życie Orso. Miej­sce Bay­aza u stóp stołu było – jak zwy­kle przez ostat­nie dwa stu­le­cia – puste. Co zaś tyczy się naczel­nika wydziału podat­ko­wego, nale­żało domnie­my­wać, że znowu wyszedł za potrzebą.

– Chciał­bym zło­żyć Waszej Kró­lew­skiej Mości gra­tu­la­cje z oka­zji wiel­kiej wik­to­rii w Stof­fen­becku… – zabrzmiał pod­nie­siony, nie­przy­jemny głos lorda kanc­le­rza Goro­detsa.

– Zapo­mnij. – Orso opadł na swoje nie­wy­godne krze­sło. – Ja już tak zro­bi­łem.

– Zosta­li­śmy napad­nięci! – Wzbu­rzony Ruck­sted prze­ma­sze­ro­wał na swoje miej­sce, podzwa­nia­jąc ostro­gami. – My, orszak kró­lew­ski!

– Zamieszki na uli­cach Adui! – wysa­pał Hoff. Osu­nął się na krze­sło i ręka­wem szaty zaczął wycie­rać zro­szone potem czoło.

– W rze­czy samej – mruk­nął Orso. Prze­su­nął pal­cami po policzku, odsu­nął je od twa­rzy i obej­rzał. Opuszki miał uma­zane krwią. To po tym, jak Gorst wyrzy­nał bun­tow­ni­ków. – Są jakieś wie­ści od arcy­lek­tora Pike’a?

– Wasza Wyso­kość nie sły­szał? – Goro­dets prze­szedł od tra­dy­cyj­nego stro­sze­nia i roz­cze­sy­wa­nia brody do ner­wo­wego wykrę­ca­nia jej w zakrzy­wio­nych szpo­nia­sto pal­cach. – W Val­becku trwa regu­larne powsta­nie! Mia­sto padło!

Gło­śne glug, z jakim Orso prze­łknął ślinę, ponio­sło się dono­śnym echem wśród śnież­no­bia­łych ścian.

– Padło? – powtó­rzył.

– Znowu? – zakwi­lił Hoff.

– Nie mamy żad­nych wia­do­mo­ści od Jego Emi­nen­cji – cią­gnął Goro­dets. – Oba­wiamy się, że mógł wpaść w ręce Destruk­to­rów. Dostać się do nie­woli.

– Do nie­woli? – wymam­ro­tał Orso. W sali było dusz­niej niż zazwy­czaj.

– Z całego Mid­der­landu napły­wają wie­ści o sze­rzą­cym się cha­osie! – wypa­lił naj­wyż­szy kon­sul. Był bli­sko paniki. – Stra­ci­li­śmy kon­takt z wła­dzami Kelnu. W Hol­sthor­mie źle się dzieje. Rabunki. Lin­cze. Czystki.

– Czystki? – szep­nął Orso. Naj­wy­raź­niej był ska­zany na powta­rza­nie poje­dyn­czych słów tonem, w któ­rym nie­po­kój mie­szał się ze zgrozą.

– Cho­dzą słu­chy, że bandy Destruk­to­rów gra­bią wsie!

– Ogromne bandy zmie­rzają do sto­licy ze wszyst­kich stron – wtrą­cił lord admi­rał Krep­skin. – Łaj­dacy mają czel­ność nazy­wać się „Armią Ludową”.

– Zdrada sze­rzy się jak zaraza – wyrzę­ził Hoff ze wzro­kiem utkwio­nym w puste krze­sło naprze­ciw Orso. – Możemy powia­do­mić lorda Bay­aza?

Odrę­twiały Orso pokrę­cił głową.

– Nie dość szybko, żeby to coś zmie­niło – odparł.

Prawdę mówiąc, spo­dzie­wał się raczej, że Pierw­szy Wśród Magów i tak wolałby dys­kret­nie trzy­mać się na dystans i spo­koj­nie sza­co­wać, jakie korzy­ści przy­nie­sie mu takie czy inne roz­strzy­gnię­cie kon­fliktu.

– Robimy, co w naszej mocy, żeby te wia­do­mo­ści nie prze­do­stały się do publicz­nej wia­do­mo­ści…

– Cho­dzi o zapo­bie­że­nie panice, Wasza Kró­lew­ska Mość, ale…

– Za parę dni mogą sta­nąć u naszych bram!

Mil­cze­nie, które zapa­dło po tych sło­wach, prze­cią­gało się. Uczu­cie triumfu, z jakim Orso jechał do Adui, wybla­kło jak led­wie pamię­tany sen.

Jeżeli ist­niało dokładne prze­ci­wień­stwo czu­cia się jak król, to wła­śnie je poznał.

Zmiana

– Impo­nu­jące – powie­dział Pike. – Sama przy­znasz.

– Ow­szem – zgo­dziła się z nim Vick, któ­rej nie­ła­two było zaim­po­no­wać.

Armii Ludo­wej mogło bra­ko­wać dys­cy­pliny, wypo­sa­że­nia i żyw­no­ści, ale z jej ogro­mem nie spo­sób było dys­ku­to­wać. Cał­ko­wi­cie zablo­ko­wała trakt bie­gnący dnem doliny, roz­le­wała się na zbo­cza, a jej koniec ginął w prze­siąk­nię­tej mżawką dali. Kiedy wyru­szali z Val­becku, mogło ich być dzie­sięć tysięcy. Z początku dwa pułki byłych żoł­nie­rzy two­rzyły dumną awan­gardę, poły­sku­jącą bro­nią i pan­ce­rzami świeżo wyku­tymi w hutach Savine dan Brock, ale porzą­dek szybko ustą­pił przed bała­ga­nem. Hut­nicy i odlew­nicy, far­biarki i praczki, bru­ka­rze i ślu­sa­rze, rzeź­nicy i lokaje raczej tań­czyli, niż masze­ro­wali, do wtóru sta­rych pie­śni robot­ni­czych i wybi­ja­nego na garn­kach rytmu. Jeśli byli to bun­tow­nicy, to nad­zwy­czaj poczciwi.

Vick po czę­ści spo­dzie­wała się, a po czę­ści żywiła wręcz nadzieję, że armia roz­pro­szy się, brnąc przez błot­ni­sty kraj przy pogar­sza­ją­cej się pogo­dzie, tym­cza­sem rebe­lianc­kie sze­regi pęcz­niały z każ­dym dniem. Dołą­czali do nich robot­nicy, drobni wła­ści­ciele ziem­scy i far­me­rzy nio­sący kosy i widły (które wzbu­dzały lekki nie­po­kój), a także mąkę i szynki (któ­rych widok przyj­mo­wano z kolei z wiel­kim entu­zja­zmem). Dołą­czały bandy żebra­ków i gangi sie­rot. Dołą­czali dezer­te­rzy z nie wia­domo jakich bata­lio­nów. Dołą­czali han­dla­rze, dziwki i dema­go­dzy sprze­da­jący – odpo­wied­nio – plewy, ciała i teo­rie poli­tyczne w namio­tach na pobo­czach dróg stra­to­wa­nych tak bar­dzo, że upo­dab­niały się do mokra­deł.

Nikt też nie podałby w wąt­pli­wość entu­zja­zmu bun­tow­ni­ków. Palone nocami ogni­ska cią­gnęły się całymi milami. Ludzie chro­nili się przy nich przed jesien­nym chło­dem, zawi­jali się w okro­plone rosą koce, dzie­lili się ple­wo­wymi snami i z bły­skiem w oku roz­pra­wiali o zmia­nie, Wiel­kiej Zmia­nie, która w końcu nade­szła.

Vick nie miała już teraz poję­cia, jak daleko cią­gnie się ta gęsta ciżba prze­mo­czo­nych ludzi, nie wie­działa też, ilu jest wśród nich Destruk­to­rów i Pod­pa­la­czy. Całe mile męż­czyzn, kobiet i dzieci brnęły w bło­cie w stronę Adui. W stronę lep­szego jutra. Ona sama miała, rzecz jasna, wąt­pli­wo­ści, ale ileż w tym wszyst­kim było nadziei… Nie­zmie­rzone pokłady. Nikt, nawet naj­bar­dziej zbla­zo­wany cynik, nie mógł pozo­stać na nią obo­jętny. A może po pro­stu nie była wcale aż tak zbla­zo­wana, jak lubiła to sobie wma­wiać.

W obo­zach nauczyła się zawsze trzy­mać ze zwy­cięz­cami i od tam­tej pory nie­złom­nie sto­so­wała się do tej zasady. Tyle że ani w obo­zach, ani przez te wszyst­kie lata, które upły­nęły od ich opusz­cze­nia, ni­gdy nie miała wąt­pli­wo­ści, kto jest zwy­cięzcą. Rzą­dzący. Inkwi­zy­cja. Zamknięta Rada. Arcy­lek­tor. Patrząc z góry na tę nie­zdy­scy­pli­no­waną ludzką masę, która uparła się, żeby zmie­nić świat, nie była wcale pewna, kto osta­tecz­nie okaże się zwy­cięzcą. Ba, nie była nawet pewna, któ­rędy prze­biega gra­nica pomię­dzy stro­nami kon­fliktu. Gdyby Leo dan Brock poko­nał Orso, może mie­liby nowego króla na tro­nie, nowe twa­rze w Zamknię­tej Radzie i nowe tyłki na wiel­gach­nych krze­słach, ale w grun­cie rze­czy wszystko zosta­łoby po sta­remu. Ale gdyby to ci tutaj pobili Orso, któż mógł prze­wi­dzieć, co z tego wynik­nie? Wszyst­kie stare pew­niki kru­szyły się w proch, a ona zaczy­nała powąt­pie­wać, czy kie­dy­kol­wiek były pew­ni­kami – czy może tylko domnie­ma­niami głup­ców.

Pod­czas rebe­lii w Sta­ri­klan­dzie prze­żyła trzę­sie­nie ziemi: pod­łoga drżała, książki spa­dały z pó­łek, komin jed­nego z domów zwa­lił się na ulicę. Nie trwało to długo – ale zara­zem dosta­tecz­nie długo, żeby poczuła strach na myśl o tym, że wszystko, co brała za trwałe i solidne, może w każ­dej chwili roz­paść się na kawałki.

Teraz czuła to samo, a zara­zem miała świa­do­mość, że trzę­sie­nie ziemi dopiero się zaczyna. Jak długo świat będzie drżał? I co oca­leje, gdy wstrząsy ustaną?

– Widzę, że na­dal jesteś z nami, sio­stro Vic­ta­rine. – Pike zacmo­kał na konia, dźgnął go pię­tami i ruszył w dół zbo­cza, w stronę czoła prze­mo­czo­nej kolumny.

Instynkt odra­dzał Vick podą­że­nie za nim, ale go nie posłu­chała.

– Na­dal jestem z wami – potwier­dziła.

– Zatem nawró­ci­łaś się na naszą sprawę?

Jakaś opty­mi­styczna cząstka jej istoty chciała wie­rzyć, że oto speł­nia się marze­nie Sibalta o lep­szym świe­cie, i despe­racko chciała być tego świad­kiem. Inna, bar­dziej ner­wowa cząstka, węszyła w powie­trzu prze­laną krew, chciała jesz­cze tej nocy zerwać się z uwięzi i uciec do Dale­kiej Kra­iny. A jesz­cze inna, wyra­cho­wana, doszła do wnio­sku, że naro­wi­stym koniem nie da się pokie­ro­wać ina­czej niż z sio­dła i że bez­piecz­niej będzie do końca ści­skać wodze w gar­ści niż je puścić.

Spoj­rzała z ukosa na Pike’a. Prawdę mówiąc, wciąż jesz­cze nie roz­gry­zła, czym dokład­nie jest „ich sprawa” i na razie była zda­nia, że każdy z nie­zli­czo­nych punk­ci­ków skła­da­ją­cych się na Armię Ludową wal­czy wyłącz­nie we wła­snej spra­wie – to jed­nak nie był dobry moment na mówie­nie prawdy. A który jest?

– Była­bym głu­pia, twier­dząc, że nie jestem do końca prze­ko­nana.

– Gdy­byś zaś powie­działa, że jesteś cał­ko­wi­cie prze­ko­nana, ja musiał­bym być głup­cem, żeby ci uwie­rzyć.

– A ponie­waż żadne z nas nie jest głu­pie… ogra­niczmy się do: być może.

– Ależ prze­ciw­nie, wszy­scy jeste­śmy głupi. Ale raduje mnie dobre „być może” – odparł Pike, nie oka­zu­jąc cie­nia rado­ści. Ani niczego innego. – Stwier­dze­nia kate­go­ryczne nie są wia­ry­godne.

Vick przy­pusz­czała, że dwoje przy­wód­ców Wiel­kiej Zmiany, któ­rzy wyje­chali im naprze­ciw na tra­wia­stym zbo­czu, nie podziela opi­nii Pike’a.

– Brat Pike! – zawo­łał Risi­nau, wyma­chu­jąc pulchną ręką na powi­ta­nie. – I sio­stra Vic­ta­rine!

Risi­nau ją mar­twił. Dawny supe­rior Val­becku ucho­dził za wiel­kiego myśli­ciela, ale jej zda­niem ide­al­nie wpi­sy­wał się w wyobra­że­nie idioty na temat geniu­sza. Jego idee two­rzyły labi­rynt, w któ­rego środku ziała pustka: dużo tam było gada­nia o spra­wie­dli­wym spo­łe­czeń­stwie przy­szło­ści, bar­dzo nie­wiele zaś o tym, jaką drogą do niego dojść. Jego kie­sze­nie pękały w szwach od papie­rzysk zapeł­nio­nych teo­riami, mani­fe­stami, pro­kla­ma­cjami i prze­mo­wami, które wygła­szał publicz­nie tym swoim jękli­wym gło­sem, za każ­dym razem, gdy Armia Ludowa zatrzy­mała się na odpo­czy­nek. Vick nie podo­bała się reak­cja słu­cha­czy na jego kwie­ci­ste wezwa­nia do zacho­wa­nia umiaru: wyma­chi­wali bro­nią i gło­śnym wrza­skiem wyra­żali swoją apro­batę. Z doświad­cze­nia wie­działa, że naj­więk­szych szkód zawsze doko­nuje tłusz­cza kie­ru­jąca się szla­chet­nymi moty­wami.

Ale o wiele bar­dziej mar­twiła ją Sędzia. Nosiła stary, zardze­wiały, podzwa­nia­jący kra­dzio­nymi łań­cu­chami napier­śnik. Pod spodem miała suk­nię balową oble­pioną potrza­ska­nymi krysz­tał­kami, ale sie­działa na koniu po męsku, przez co chmura obszar­pa­nych halek pod­jeż­dżała jej do połowy uda. Ubło­cone bose stopy wkła­dała w sfa­ty­go­wane kawa­le­ryj­skie strze­miona. Jej twarz przy­wo­dziła na myśl worek noży: zaci­śnięta w gniew­nym gry­ma­sie chuda szczęka, zmru­żone ze zło­ścią czarne oczy, włosy – na co dzień ogni­ście rude, teraz zbrą­zo­wiałe od desz­czu – kle­jące się z jed­nej strony do czaszki. Dla niej wszel­kie zasady były tylko uspra­wie­dli­wie­niem dla rzezi. Kiedy jej Pod­pa­la­cze objęli we wła­da­nie gmach sądu w Val­becku, zło­żona z nich ława przy­się­głych nikogo nie unie­win­niła, a ona sama wyda­wała wyłącz­nie wyroki śmierci. Jeżeli Risi­nau stale spo­glą­dał w przy­szłość, nie bacząc na zglisz­cza, wśród któ­rych przy­cho­dzi mu brnąć, to Sędzia patrzyła pod nogi, gotowa stra­to­wać wszystko, co się da.

A Pike? Z popa­rzo­nej, masko­wa­tej twa­rzy byłego arcy­lek­tora nie spo­sób było cokol­wiek wyczy­tać. Kto mógł wie­dzieć, jaki cel przy­świeca bratu Pike’owi?

Vick ruchem głowy wska­zała zara­sta­jącą bru­dem Aduę. Otu­la­jący mia­sto całun dymu nie­uchron­nie się przy­bli­żał.

– Co nas czeka, kiedy już tam dotrzemy? – zapy­tała.

– Wielka Zmiana – odparł zado­wo­lony z sie­bie Risi­nau.

– Z czego na co?

– Nie zosta­łem pobło­go­sła­wiony darem dłu­giego oka, sio­stro Vic­ta­rine. – Risi­nau zachi­cho­tał na tę myśl. – Widząc poczwarkę, trudno orzec, jaki motyl wylę­gnie się z niej o świ­cie. – Pogro­ził jej ser­del­ko­wa­tym pal­cem. – Ale zmiana jest pewna. Na fun­da­men­cie wznio­słych ide­ałów powsta­nie nowa Unia!

– Świata nie trzeba wcale zmie­niać – burk­nęła Sędzia, wpa­tru­jąc się w sto­licę. – Trzeba go spa­lić.

Vick nie dałaby żad­nemu z tych dwojga nawet świń pasać, nie mówiąc o prze­ku­wa­niu marzeń milio­nów w nową przy­szłość. Oczy­wi­ście zacho­wała dosko­nale obo­jętny wyraz twa­rzy, ale Pike musiał wychwy­cić jakieś echo jej praw­dzi­wych odczuć.

– Czyż­byś miała wąt­pli­wo­ści? – zagad­nął.

– Ni­gdy jesz­cze nie widzia­łam, żeby świat szybko się zmie­nił – odparła. – Wła­ści­wie nie widzia­łam, żeby zmie­nił się w ogóle.

– Zaczy­nam docho­dzić do wnio­sku, że spodo­ba­łaś się Sibal­towi przez to, że byłaś jego prze­ci­wień­stwem. – Risi­nau poło­żył jej dłoń ramie­niu. – Jesteś taka cyniczna, sio­stro…

Wzru­sze­niem ramion zrzu­ciła jego rękę.

– Mam swoje powody.

– Po tym, jak w obo­zach skra­dziono ci dzie­ciń­stwo, a potem nauczy­łaś się zawie­rać nowe przy­jaź­nie tylko po to, by wyda­wać swo­ich przy­ja­ciół arcy­lek­to­rowi Glok­cie, nie możesz być inna – rzekł Pike. – Z cyni­zmem można jed­nak prze­sa­dzić. Prze­ko­nasz się.

Prawdę mówiąc, Vick spo­dzie­wała się, że Wielka Zmiana znacz­nie wcze­śniej runie z wiel­kim hukiem, Sędzia z Risi­nauem wezmą się za łby, kru­cha koali­cja Destruk­to­rów i Pod­pa­la­czy, dzia­ła­czy umiar­ko­wa­nych i eks­tre­mi­stów roz­pad­nie się na frak­cje i kote­rie, a deter­mi­na­cja Armii Ludo­wej roz­pły­nie się w desz­czu. Spo­dzie­wała się rów­nież, że kawa­le­ria lorda mar­szałka Ruck­steda zje­dzie ze wszyst­kich oko­licz­nych wzgórz i roz­sma­ruje tę zbie­ra­ninę na papkę.

Tym­cza­sem Risi­nau i Sędzia w dal­szym ciągu jakoś się tole­ro­wali, a gwar­dii kró­lew­skiej ni­gdzie nie było widać – nawet teraz, gdy w słab­ną­cym desz­czu wkra­czali w głąb mar­nie roz­pla­no­wa­nego, kiep­sko odwad­nia­nego i paskud­nie cuch­ną­cego labi­ryntu sza­ła­sów na przed­mu­rzu sto­licy. Dziu­rawe rynny prze­cie­kały, woda ciur­kała na błot­ni­ste uliczki. Może armia Orso była wciąż wyczer­pana wojo­wa­niem z Leo dan Broc­kiem. Może musiała tłu­mić inne bunty, w innych miej­scach. A może w tych nie­zwy­kłych cza­sach sko­ło­wani żoł­nie­rze zatra­cili poczu­cie lojal­no­ści i nie wie­dzieli już, dla kogo mają wal­czyć. Zro­zu­miała, co muszą czuć, gdy słońce wyj­rzało zza chmur i zoba­czyła bramę Adui.

Przez moment zasta­na­wiała się, czy Łój jest w mie­ście i czy nie grozi mu nie­bez­pie­czeń­stwo, dopóki nie zdała sobie sprawy, że w obec­nej sytu­acji głu­potą byłoby przej­mo­wa­nie się losem jed­nostki. Jak mia­łaby mu pomóc? Jak kto­kol­wiek miałby pomóc komu­kol­wiek?

Risi­nau obrzu­cił ocie­ka­jące mury ner­wo­wym spoj­rze­niem.

– Ostroż­ność nie zawa­dzi – powie­dział. – Może wytoczmy działa i… hmm… no…

Sędzia prych­nęła z nie­sma­kiem, bosymi pię­tami dźgnęła konia w boki i wysfo­ro­wała się naprzód.

– Odwagi nie można jej odmó­wić – zauwa­żył Pike.

– Co naj­wy­żej rozumu – przy­znała Vick.

Miała cichą nadzieję na grad strzał, który jed­nak nie spadł. W upior­nej ciszy Sędzia zbli­żała się stępa do muru, zadarł­szy aro­gancko głowę.

– Ej, wy tam! – zawo­łała, wstrzy­maw­szy konia przed bramą. – W środku! Żoł­nie­rze Unii! Miesz­kańcy Adui! – Sta­nęła w strze­mio­nach, wska­zu­jąc brnącą grzą­skim trak­tem hordę obdar­tu­sów. – Oto Armia Ludowa, która przy­była tu, żeby wyzwo­lić lud! Chcemy usły­szeć od was odpo­wiedź na jedno pyta­nie. – Unio­sła dłoń z wypro­sto­wa­nym pal­cem. – Jeste­ście z ludem… czy prze­ciwko niemu?

Jej koń się spło­szył. Szarp­nęła wodze i zato­czyła cia­sny krąg w miej­scu, trzy­ma­jąc dłoń w górze. Tupot tysięcy stóp nara­stał.

Vick wzdry­gnęła się na dźwięk głu­chego tur­kotu po dru­giej stro­nie muru. Chwilę potem pomię­dzy skrzy­dłami bramy zaja­śniała wąziutka kre­ska świa­tła, skrzyp­nęły dawno nie­oli­wione zawiasy i brama powoli się otwo­rzyła.

– Jeste­śmy z ludem! – zawo­łał z blan­ków żoł­nierz, szcze­rząc zęby w uśmie­chu i wyma­chu­jąc czapką. – Wielka Zmiana!

Sędzia zarzu­ciła głową, zje­chała na pobo­cze traktu i znie­cier­pli­wio­nym gestem pona­gliła for­pocztę Armii Ludo­wej, ustą­piw­szy jej miej­sca.

– Jebać króla! – wykrzyk­nął ten sam żoł­nierz, czym wzbu­dził wybu­chy śmie­chu wśród nad­cią­ga­ją­cych Destruk­to­rów.

Ryzy­ku­jąc życie, wspiął się na mokry od desz­czu maszt ponad bramą i zerwał powie­wa­jącą na nim cho­rą­giew – pro­po­rzec Naj­wyż­szego Króla, od stu­leci powie­wa­jący nad Aduą, złote słońce Unii, które sam Bayaz wrę­czył Haro­dowi Wiel­kiemu jako nowe godło. Sztan­dar, przed któ­rym ludzie klę­kali, do któ­rego się modlili i na który przy­się­gali wier­ność kró­lowi, sfru­nął na dół, na upstrzoną kału­żami drogę przed bramą.

– Świat naprawdę może się zmie­nić, sio­stro Vic­ta­rine – powie­dział Pike, uno­sząc jedną bez­włosą brew. – Patrz.

Zacmo­kał na konia i ruszył w stronę otwar­tej bramy.

Tak oto Armia Ludowa wma­sze­ro­wała do Adui, wdep­taw­szy sztan­dar prze­szło­ści w błoto w przy­cięż­kim od sym­bo­li­zmu geście.

Pro­ści ludzie

– Są tutaj! – Głos Jakiba drżał i łamał się z pod­nie­ce­nia. – Destruk­to­rzy! Są tutaj!

Tyle dni, tygo­dni, mie­sięcy wycze­ki­wa­nia, a teraz toczył dzi­kim wzro­kiem po skrom­nym pokoju dzien­nym, na prze­mian zaci­skał i roz­luź­niał pię­ści i nie bar­dzo wie­dział, co powi­nien zro­bić.

Petree nie podzie­lała jego eks­cy­ta­cji, spra­wiała raczej wra­że­nie zatro­ska­nej, może nawet roz­go­ry­czo­nej. Chło­paki go ostrze­gali, że bie­rze sobie zgorzk­niałą babę za żonę, ale wtedy tego nie widział. Zawsze wolał żyć nadzieją.

– Ty i te twoje nadzieje – mówili mu.

A teraz z każ­dym dniem robiła się coraz bar­dziej zgorzk­niała.

Tyle że to nie był czas na roz­pa­mię­ty­wa­nie złych i dobrych stron mał­żeń­stwa.

– Są tutaj, do dia­bła!

Porwał płaszcz i roz­rzu­cił leżące na stole ulotki. Pospa­dały na pod­łogę. Nie czy­tał ich – tak po praw­dzie to nie umiał czy­tać – ale samo ich posia­da­nie było jak krok uczy­niony ku wol­no­ści. A kto potrze­buje pam­fle­tów, kiedy Destruk­to­rzy są na miej­scu?

Poszedł po dziad­kową sza­blę, zawie­szoną na haku nad komin­kiem. Przy oka­zji sklął pod nosem Petree, która kazała mu ją powie­sić poza zasię­giem rąk – teraz musiał się wspiąć na palce i omal nie zrzu­cił sobie tego drań­stwa na głowę.

Widok jej miny mącił jego dobre samo­po­czu­cie. Może była nie tyle zgorzk­niała, ile po pro­stu wystra­szona? Tego wła­śnie chciały te łotry, ta cała inkwi­zy­cja i Zamknięta Rada. Żeby ludzie się bali.

Zła­pał ją za ramię, potrzą­snął, żeby dodać jej otu­chy.

– Teraz chleb sta­nieje – powie­dział. – Zoba­czysz. Wystar­czy go dla wszyst­kich.

– Naprawdę tak myślisz?

– Ja tak nie myślę. Ja to wiem.

– Zostaw sza­blę. – Dotknęła sfa­ty­go­wa­nej pochwy. – Jeśli weź­miesz ją ze sobą, będzie cię kor­ciło, żeby jej użyć, a nie potra­fisz wal­czyć.

– Wła­śnie, że potra­fię – żach­nął się, cho­ciaż oboje wie­dzieli, że to nie­prawda. Szarp­nął pochwę w swoją stronę, obró­cił ją nie­wła­ściwą stroną do dołu i sza­bla na wpół się z niej wysmyk­nęła, zanim zdą­żył ją zła­pać i wepchnąć z powro­tem. – W dniu Wiel­kiej Zmiany męż­czy­zna powi­nien mieć przy sobie broń! Jeśli dosta­tecz­nie dużo z nas się uzbroi, nie będziemy musieli wal­czyć.

Zanim Petree zdą­żyła ponow­nie zapro­te­sto­wać, wybiegł i trza­snął drzwiami, aż zakle­ko­tały w futry­nie.

Po nie­daw­nym desz­czu ulice błysz­czały jak nowe. Wszę­dzie było pełno ludzi – pano­wała atmos­fera gdzieś pomię­dzy festy­nem i zamiesz­kami. Ktoś biegł, ktoś krzy­czał. Tro­chę zna­jo­mych twa­rzy, więk­szość obcych. Jakaś kobieta rzu­ciła mu się na szyję i cmok­nęła go w poli­czek. Pro­sty­tutka stała na rusz­to­wa­niu przy jed­nym z domów: jedną ręką opie­rała się o ścianę, drugą zadzie­rała sukienkę, żeby wszy­scy mogli się napa­trzeć.

– Za pół ceny! – krzy­czała. – Przez cały dzień!

Był gotowy wal­czyć, gotowy szar­żo­wać na zje­żone włócz­niami sze­regi roja­li­stów odziany w pan­cerz wol­no­ści i rów­no­ści. Petree nie była prze­ko­nana do tego pomy­słu, prawdę mówiąc, z upły­wem dnia on też nabie­rał coraz więk­szych wąt­pli­wo­ści, widział jed­nak zale­d­wie paru żoł­nie­rzy, uśmiech­nię­tych, w roz­pię­tych mun­du­rach, któ­rzy pod­ska­ki­wali, wiwa­to­wali i świę­to­wali jak wszy­scy.

Ktoś śpie­wał. Ktoś pła­kał. Ktoś tań­czył w kału­żach, ochla­pu­jąc wszyst­kich dookoła. Ktoś leżał w drzwiach. Czyżby pijak? Nie, Jakib dostrzegł krew na jego twa­rzy. Może trzeba mu pomóc? Ale porwała go rzeka bie­gną­cych ludzi. Nie wie­dział, dokąd bie­gną. Nic już nie wie­dział.

Wypa­dli na ulicę Drożną, która prze­rzy­nała fabryki Trzech Farm i pro­wa­dziła do cen­trum. Tam zoba­czył zbroj­nych: wypo­le­ro­wane pan­ce­rze, nowiut­kie, lśniące. Zamarł za węgłem, serce pode­szło mu do gar­dła, sza­blę scho­wał za ple­cami. Na pewno gwar­dia kró­lew­ska, pomy­ślał, ale wtedy zoba­czył ich bro­date twa­rze, zawa­diacki krok i cho­rą­gwie, które nie­śli, z topor­nie wyha­fto­wa­nymi zerwa­nymi oko­wami. To Armia Ludowa masze­ro­wała ku wol­no­ści.

Robot­nicy sze­ro­kimi stru­mie­niami wyle­wali się z zakła­dów i dołą­czali do tłumu. Prze­py­chał się wśród nich, śmiał się, pokrzy­ki­wał, zdzie­rał gar­dło. Obszedł dookoła armatę, naj­praw­dziw­szą, psia­krew, armatę, popy­chaną przez roze­śmiane far­biarki, któ­rych przed­ra­miona miały prze­dziwne kolory. Ludzie śpie­wali, obej­mo­wali się i pła­kali i Jakib nie był już szew­cem, tylko bojow­ni­kiem o wol­ność, dum­nym bra­tem Destruk­to­rów uczest­ni­czą­cym w naj­więk­szym wyda­rze­niu epoki.

Na czele tłumu dostrzegł kobietę na bia­łym koniu, w żoł­nier­skim napier­śniku. Sędzia! To musiała być Sędzia, pięk­niej­sza, szla­chet­niej­sza i roz­pie­rana słusz­niej­szym gnie­wem, niż śmiał mieć nadzieję. Była duchem, ucie­le­śnie­niem idei, bogi­nią pro­wa­dzącą lud na spo­tka­nie prze­zna­cze­nia.

– Bra­cia! Sio­stry! Do Agriontu! – zawo­łała, wska­zu­jąc im drogę do wol­no­ści. – Mam ochotę oso­bi­ście powi­tać Jego Pier­do­loną Kró­lew­ską Wyso­kość!

Odpo­wie­działa jej kolejna fala grom­kiego śmie­chu. Tłum był zachwy­cony. W głębi bocz­nej uliczki Jakib dostrzegł grupkę męż­czyzn, któ­rzy kopali kogoś leżą­cego, raz po raz. Wyjął z pochwy zardze­wiałą sza­blę po dziadku, pod­niósł ją wysoko i dołą­czył do chó­ral­nych śpie­wów.

***

– Są tutaj – wyszep­tał Grey.

Kapi­tan Leeb dobył mie­cza. Pomy­ślał, że tak trzeba.

– Zdaję sobie z tego sprawę, kapralu – odparł, usi­łu­jąc ema­no­wać pew­no­ścią sie­bie. Pew­ność sie­bie to naj­waż­niej­sza cecha ofi­cera, tak mu powta­rzał brat. – Sły­szę ich.

Sądząc po tym, jaki hałas czy­nili, musiało ich być sporo, naprawdę sporo i szybko się zbli­żali. Leeb pomy­ślał o kibi­cach na Tur­nieju. Setki zachwy­co­nych, pod­nie­co­nych gło­sów. Nie, nie setki: tysiące. Tym razem jed­nak wyraź­nie sły­szał nutkę obłędu we wrza­skach tłumu, szczyptę furii. Od czasu do czasu towa­rzy­szył im brzęk tłu­czo­nego szkła i trzask łama­nego drewna.

Naj­chęt­niej by uciekł. Nie chciał mieć niczy­jej krwi na rękach, zwłasz­cza wła­snej. Zresztą z tam­tymi nawet tro­chę sym­pa­ty­zo­wał. Ponie­kąd. Wol­ność, spra­wie­dli­wość i w ogóle. Czego tu nie lubić, prawda? Ale on przy­siągł wier­ność kró­lowi. Nie bez­po­śred­nio kró­lowi, ma się rozu­mieć, ale… no… przy­sięga to przy­sięga. Zło­żył ją z przy­jem­no­ścią, kiedy wszystko się ukła­dało, i chyba nie bar­dzo mógł ją cof­nąć, kiedy sprawy się skom­pli­ko­wały. Co by to była za przy­sięga?

Puł­kow­nik go zapew­niał, że pomoc jest w dro­dze. Że wes­prze ich gwar­dia kró­lew­ska. Potem, że żoł­nie­rze z Zachod­niego Portu. Potem, że ze Sta­ri­klandu i innych, coraz mniej praw­do­po­dob­nych kie­run­ków. Osta­tecz­nie nikt nie przy­szedł.

Powiódł wzro­kiem po swo­ich ludziach roz­sta­wio­nych w poprzek Droż­nej. Two­rzyli wątłą czer­woną linię: ze czter­dzie­stu kusz­ni­ków, osiem­dzie­się­ciu włócz­ni­ków. Połowa kom­pa­nii nie sta­wiła się na wezwa­nie. Trak­to­wali przy­sięgę luź­niej niż on. Zawsze uwa­żał, że słow­ność jest naj­szla­chet­niej­szą z cnót. Lojal­ność to naj­waż­niej­sza cecha ofi­cera, ojciec czę­sto mu to powta­rzał. Leeb zaczy­nał jed­nak docho­dzić do wnio­sku, że pewna ela­stycz­ność w tej kwe­stii byłaby nie od rze­czy.

– Są tutaj – powtó­rzył Grey.

– Zdaję sobie z tego sprawę, kapralu. – Leebowi zaschło w gar­dle. Wiatr prze­rze­dził wyziewy z huty. – Widzę ich.

Tłum gęst­niał. Wiele osób – wśród nich kobiety i dzieci – wyglą­dało jak zwy­czajni porządni oby­wa­tele, tyle że uzbro­jeni w nogi od krze­seł, młotki, noże i dzidy zro­bione z mio­teł. Inni pre­zen­to­wali się jak zawo­dowcy, ich broń i pan­ce­rze lśniły w pro­mie­niach prze­zie­ra­ją­cego zza chmur słońca. Leeb coraz sze­rzej roz­dzia­wiał usta, sza­cu­jąc ich fak­tyczną liczbę. Widocz­nie coraz bar­dziej dra­ma­tyczne pro­kla­ma­cje, groźby, godziny poli­cyjne i przy­kładne kary nie przy­nio­sły pożą­da­nego skutku. Wprost prze­ciw­nie.

– Na miłość losu – mruk­nął ktoś.

– Spo­koj­nie – chciał powie­dzieć Leeb, ale zapisz­czał tak prze­raź­li­wie, że nikogo nie uspo­koił. Ba, mógł nawet zanie­po­koić tych, któ­rzy dotych­czas byli spo­kojni.

Było bole­śnie oczy­wi­ste, że wątlutki sze­reg żoł­nie­rzy nie ma szans na powstrzy­ma­nie tej wzbu­rzo­nej nawały. Żad­nych szans.

Na widok Leeba i jego ludzi tłum zafa­lo­wał i przy­sta­nął. Śpiewy i wiwaty zamarły bun­tow­ni­kom na ustach. Zapa­dło wybit­nie nie­zręczne mil­cze­nie, a w gło­wie Leeba obu­dziło się zdoła nie­sto­sowne wspo­mnie­nie: podob­nie nie­zręczne mil­cze­nie zapa­dło, kiedy po pijaku pró­bo­wał na potań­cówce poca­ło­wać swoją kuzynkę Sith­rin; odsko­czyła ze zgrozą i skoń­czyło się na tym, że poca­ło­wał jej ucho. Tak jakby. To mil­cze­nie było bar­dzo podobne, tylko o wiele bar­dziej prze­ra­ża­jące.

Co robić? Na miłość losu, co robić?! Prze­pu­ścić ich? Przy­łą­czyć się do nich? Wal­czyć z nimi? Rzu­cić się do ucieczki i się nie zatrzy­my­wać? Same złe pomy­sły. Jego dolna warga zadrżała głup­ko­wato, ale z ust nie dobył się żaden dźwięk. Nie umiał się zde­cy­do­wać, wybrać żad­nej opcji, nawet naj­mniej złej. Deter­mi­na­cja jest naj­waż­niej­szą cechą ofi­cera, ale jego szko­le­nie nie prze­wi­dy­wało takiego obrotu spraw. Nikt nie szkoli ludzi do sytu­acji, w któ­rej cały świat roz­pada się na kawałki.

Jeź­dziec wysfo­ro­wał się na czoło pochodu: kobieta z burzą zmierz­wio­nych rudych wło­sów i gniew­nym, szy­der­czym uśmie­chem na ustach. Miało się wra­że­nie, że jej wście­kłość jest zaraź­liwa; że bły­ska­wicz­nie roz­lewa się w tłu­mie. Wykrzy­wione twa­rze, wznie­siona broń, krzyki i drwiny.

I nagle oka­zało się, że Leeb nie ma wyboru.

– Przy­go­to­wać kusze do strzału! – wypa­lił, tak jakby z braku czasu na wymy­śle­nie lep­szego kon­ceptu posta­no­wił poprze­stać na tym abso­lut­nie naj­gor­szym.

Jego ludzie spoj­rzeli po sobie, zaszem­rali, prze­stą­pili z nogi na nogę.

– Przy­go­to­wać kusze! – zagrzmiał kapral Grey.

Żyły nabrzmiały mu na gru­bej szyi. Spoj­rzał na Leeba z despe­ra­cją wypi­saną na twa­rzy – niczym pilot statku osia­dłego na mie­liź­nie, który zerka na swo­jego kapi­tana, jakby chciał go bez słów zapy­tać, czy na pewno zamie­rzają pójść na dno razem ze stat­kiem. Może wła­śnie dla­tego kapi­ta­no­wie do końca nie scho­dzą z mostku. Z braku lep­szych pomy­słów.

– Strze­lać! – zakwi­lił Leeb, tnąc sza­blą powie­trze.

Nie był pewny, ilu fak­tycz­nie strze­liło. Mniej niż połowa. Bali się ostrze­li­wać tak licz­nego wroga? Nie chcieli strze­lać do ludzi, któ­rzy mogli być ich ojcami, braćmi, synami? Do kobiet, które mogły być ich mat­kami, sio­strami, cór­kami? Paru strze­liło ponad gło­wami tłumu, trudno powie­dzieć, czy celowo, czy z pośpie­chu. Ktoś krzyk­nął. Czy na czele tłumu dwie, trzy osoby osu­nęły się na zie­mię? Niczego to nie zmie­niło. Niczego nie mogło zmie­nić.

Prze­ra­ża­jąca dia­blica na koniu wyce­lo­wała sękaty palec w Leeba.

– Zabić skur­wieli!

Rzu­cili się na nich set­kami.

Leeb był czło­wie­kiem w miarę odważ­nym i w miarę hono­ro­wym, a przy tym roz­sąd­nym monar­chi­stą, który bar­dzo poważ­nie trak­to­wał przy­sięgę zło­żoną kró­lowi – ale nie był głup­cem. Odwró­cił się i razem ze swo­imi ludźmi wziął nogi za pas. Nie two­rzyli już oddziału, tylko stado kwi­czą­cych, posztur­chu­ją­cych się, skam­lą­cych świń.

Ktoś go popchnął. Leeb prze­wró­cił się, prze­tur­lał po ziemi, wstał. Przy­szło mu do głowy, że to pew­nie kapral Grey, niech go szlag. Jego żoł­nie­rze poszli w roz­sypkę, porzu­ciw­szy broń. Czmych­nął w stronę naj­bliż­szego zaułka, potrą­cił po dro­dze zasko­czo­nego żebraka, potknął się, omal nie upadł. Jak jeden czło­wiek miał docho­wać przy­sięgi, kiedy wszy­scy inni ją zła­mali? Istotą armii jest wspól­nota celu.

Bie­giem do Agriontu: nie był w sta­nie myśleć o niczym innym. Pędził krę­tymi ulicz­kami, włos jeżył mu się na karku ze stra­chu, oddech rzę­ził w piersi. Prze­klęte płuca, zawsze były słabe, prze­kli­nał je przez całe życie.

– Znasz jakie­goś lorda mar­szałka, który by miał słabe płuca? – pytał go brat. – Mocne płuca to naj­waż­niej­sza cecha ofi­cera!

Ohydne adu­eń­skie mia­zmaty na pewno mu nie poma­gały. Dopadł do jakichś drzwi i oparł się o nie ciężko, pró­bu­jąc stłu­mić atak kaszlu. Zgu­bił sza­blę. A może wyrzu­cił?

– Niech to wszy­scy dia­bli…

Spoj­rzał na swoją mun­du­rową kurtkę. Jaskrawo czer­wona, nie mogła być czer­wień­sza. Cho­dziło prze­cież o to, żeby się wyróż­niał. Jak śro­dek tar­czy strzel­ni­czej.

Zata­cza­jąc się, odsu­nął się od drzwi i zaczął się szar­pać z mosięż­nymi guzi­kami. Pra­wie wpadł na bandę krzep­kich męż­czyzn – zapewne robot­ni­ków z któ­rejś z oko­licz­nych hut. Mieli dzi­kie oczy, białka łyskały dra­pież­nie w umo­ru­sa­nych sma­rem twa­rzach.

Patrzyli na niego, a on na nich.

– Zacze­kaj­cie – powie­dział, wątłym gestem uno­sząc dłoń. – Ja tylko wyko­ny­wa­łem…

Nie byli zain­te­re­so­wani jego roz­ka­zami, obo­wiąz­kami, przy­sięgą, zro­zu­mie­niem dla ich sprawy ani roz­sąd­nym monar­chi­zmem. Nie był to dzień ani na roz­są­dek, ani – tym bar­dziej – na naj­waż­niej­sze cechy ofi­cera. Jeden z nich opu­ścił głowę i rzu­cił się na niego. Leeb zdą­żył wymie­rzyć mu jeden cios pię­ścią, zupeł­nie nie­szko­dliwy, bo prak­tycz­nie chy­biony: ześli­znął się po czole tam­tego, nie czy­niąc mu naj­mniej­szej krzywdy.

Brat kie­dyś mu mówił, jak należy bok­so­wać, ale Leeb nie bar­dzo go słu­chał – i teraz tego żało­wał. Ale tak po praw­dzie jego brat też guzik wie­dział o bok­so­wa­niu.

Tam­ten tra­fił go bar­kiem w żebra. Leebowi zaparło dech w piersi, gdy uniósł się lekko w powie­trze i z prze­raź­li­wym trza­skiem runął na mokry bruk.

Wtedy dopa­dli go wszy­scy naraz, kopali i prze­kli­nali. Obśli­nieni sza­leńcy. Roz­ju­szone zwie­rzęta. Kulił się, jak mógł, poję­ku­jąc po każ­dym cio­sie. Któ­reś kolejne ude­rze­nie w plecy było tak silne, że zwy­mio­to­wał.

Ze zgrozą zoba­czył, że jeden z napast­ni­ków wyciąga nóż.

***

Drzwiarz był wstrzą­śnięty, kiedy Cal wycią­gnął nóż. Cho­ciaż chyba nie powi­nien być, wie­dział prze­cież, że Cal go ma. Zaga­pił się na broń i prze­stał kopać ofi­cera. Prze­szło mu przez myśl, żeby Cala powstrzy­mać, powie­dzieć mu, żeby tego nie robił, ale wtedy Cal już dźgał.

– Oż kurwa… – szep­nął Drzwiarz.

Nie pla­no­wał żad­nego zabi­ja­nia, kiedy, porzu­ciw­szy robotę w mły­nie, wybiegł na Drożną, żeby dołą­czyć do Destruk­to­rów. Wła­ści­wie nie był pewien, o co dokład­nie mu cho­dziło – może o wyrów­na­nie rachun­ków, może o to, żeby choć raz został uczci­wie potrak­to­wany, ale na pewno nie o coś takiego. Wszy­scy wyglą­dali na zaszo­ko­wa­nych. Cal naj­bar­dziej.

– Tak trzeba – powie­dział, patrząc na leżą­cego nie­szczę­śnika, który rzę­ził, pluł krwi­stą pianą i wykrwa­wiał się na ulicę. – Tak trzeba.

Drzwiarz nie rozu­miał dla­czego, prze­cież to nie ten gość usta­lał ich stawki. Mogli go sko­pać, dać mu nauczkę i zosta­wić. Ale obo­jętne, czy tak trzeba, czy nie, stało się. A co się stało, to się nie odsta­nie.

Odwró­cił się.

– Chodź­cie – powie­dział.

Zosta­wili umie­ra­ją­cego ofi­cera za sobą i pośpiesz­nie ruszyli w stronę Droż­nej i Agriontu. Nie wie­dzieli, co będzie, kiedy tam dotrą, tak jak nie wie­dzieli, co będzie, kiedy zaczęli kopać tego ofi­cera.

Żale mogły zacze­kać do jutra.

***

– Są tutaj – powie­dział Shaw­ley.

Uliczką w dole bie­gła grupa ludzi, tupot kro­ków odbi­jał się echem od wąskich fasad domów. Shaw­ley dopił wino i zesko­czył z półki pod oknem.

– Kto? – wybeł­ko­tała Struga ze wzro­kiem przy­mglo­nym ple­wami.

– Destruk­to­rzy, kre­tynko.

Poło­żył jej dłoń na twa­rzy i pchnął ją z powro­tem na łóżko. Ude­rzyła poty­licą o wez­gło­wie. Dotknęła głowy: palce miała zakrwa­wione. Shaw­ley wybuch­nął śmie­chem. Zawsze był z niego nie­zły kawa­larz.

Wziął leżącą na stole sie­kierę i ukrył ją w ręka­wie, obu­chem w dół.

– To chyba dobry moment, żeby wyrów­nać pewne rachunki – dodał.

Nało­żył kape­lusz, popra­wił go przed lustrem, by leżał ide­al­nie, wyrów­nał koł­nie­rzyk, wcią­gnął ostat­nią szczyptę per­ło­wego proszku i żwa­wym kro­kiem zbiegł po scho­dach.

Na uli­cach pano­wała wybu­chowa atmos­fera, miało się wra­że­nie, że świat roz­pada się na czę­ści, z któ­rych będzie można poskła­dać go na nowo w inny spo­sób. Jakaś kobieta prze­bie­gła obok niego z krzy­kiem – a może ze śmie­chem? Tak czy ina­czej, uchy­lił przed nią kape­lu­sza. Bo Shaw­ley sły­nął z dobrych manier.

Zszedł z drogi kolej­nej gru­pie bie­gną­cych męż­czyzn, dys­kret­nie zaci­ska­jąc dłoń na obu­chu sie­kiery. Na wszelki wypa­dek, rozu­mie­cie. Nie on jeden zamie­rzał wyrów­nać rachunki, a miał wielu wro­gów. Zawsze umiał ich sobie naro­bić. Miał talent.

Wymi­nął parę sta­rych obszar­pań­ców zaję­tych roz­bie­ra­niem zabi­tego ofi­cera leżą­cego w kałuży krwi i swo­bod­nym kro­kiem szedł dalej. Głowę trzy­mał spusz­czoną, sta­rał się prze­my­kać bocz­nymi ulicz­kami, wyszu­ki­wać skróty. Tro­chę się oba­wiał, że może mieć kło­pot z poko­na­niem Muru Arnaulta; myślał o tym, żeby przejść kana­łami, cho­ciaż znisz­czyłby wtedy te śliczne nowe buty, które ukradł tam­temu kup­cowi. Ale Czarna Brama była otwarta na oścież. Musiała się tu roze­grać jakaś bitwa, tłum wcią­gał wła­śnie na blanki zakrwa­wione trupy kró­lew­skich gwar­dzi­stów. Jed­nemu bebe­chy wyle­wały się z brzu­cha, inny nie miał głowy… Shaw­ley nie miał poję­cia, do czego to wszystko zmie­rza, ale nie­uprzej­mie byłoby się dopy­ty­wać. Uchy­lił kape­lu­sza przed odra­ża­jącą kobietą mającą nie wię­cej niż cztery zęby w obu szczę­kach i wśli­znął się za bramę.

Z daleka dobie­gały odgłosy walki, obłą­kań­czy zgiełk niósł się po bogat­szej dziel­nicy za murem. Może i nazy­wali się Armią Ludową i mieli gęby pełne wznio­słych fra­ze­sów, ale zda­niem Shaw­leya zna­la­zło się wśród nich mnó­stwo zwy­kłych ban­dy­tów, któ­rzy dołą­czyli pod takim czy innym szla­chet­nym pre­tek­stem, oraz wcale nie­mało takich, któ­rzy – nasta­wieni tylko na to, żeby jak naj­szyb­ciej się nacha­pać w tym cha­osie – nie zawra­cali sobie głowy szu­ka­niem pre­tek­stów. Ślady ich dzia­ła­nia spo­ty­kało się na każ­dym kroku. Przy­sta­nął i schy­lił się po ład­niutki pier­ścio­nek, który aż się pro­sił, żeby go ścią­gnąć z palca trupa. Zawsze miał bystry wzrok.

W końcu zoba­czył ten dom. Ile razy stał nie­opo­dal i ukryty w cie­niu pla­no­wał zemstę? A teraz szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści oka­zja sama pchała mu się w ręce; wystar­czyło ją pochwy­cić.

Furtka była zamknięta. Zdjął płaszcz, pocze­kał na dogodną chwilę i zarzu­cił go na pręty ster­czące z kra­wę­dzi muru, a potem wziął roz­bieg i wsko­czył na górę. Prze­mknął przez mokry po desz­czu ogród, w któ­rym krzewy przy­cięto na kształt pta­ków i innych cudactw. Wyrzu­cone pie­nią­dze, gdyby ktoś zapy­tał Shaw­leya o zda­nie. Pie­nią­dze, które nale­żały się jemu.

Okno jadalni wciąż nie zamy­kało się, jak należy. Uchy­lił się, wspiął się na para­pet i wśli­znął do ciem­nego pokoju. Zawsze umiał cicho cho­dzić, miał do tego dryg.

W środku nie­wiele się zmie­niło. Ciemny stół, krze­sła, ciemny kre­dens, sre­bra. Sre­bra, które powinny nale­żeć do niego.

Usły­szał śmiech, roz­mowę, znowu śmiech. Dwa głosy, wyda­wało mu się: kobiecy, młody, i męski, dużo star­szy. Sądząc po tych odgło­sach, na razie nie mieli poję­cia, co się dzieje w mie­ście. Dziwne, że zale­d­wie pięć­dzie­siąt kro­ków od powszech­nego obłędu mógł trwać taki zwy­czajny dzień.

Prze­kradł się kory­ta­rzem i przez otwarte drzwi zaj­rzał do pokoju. Bio­rąc pod uwagę krwawe jatki na uli­cach, scena, którą zoba­czył, była wyjąt­kowo oso­bliwa. Dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna z bujną szopą blond wło­sów wdzię­czyła się do lustra z vis­se­ryń­skiego szkła, które musiało kosz­to­wać wię­cej niż dom Shaw­leya. Miała na sobie na wpół gotową suk­nię z poły­skli­wego mate­riału, przy któ­rej uwi­jały się dwie szwaczki: młoda, trzy­ma­jąca w war­gach mnó­stwo szpi­lek, i star­sza, na klęcz­kach, zajęta fastry­go­wa­niem rąbka. Fur­ne­velt sie­dział w kącie, z kie­lisz­kiem wina w ręce. Był zwró­cony ple­cami do Shaw­leya, ale w lustrze odbi­jał się uśmiech, z któ­rym śle­dził zabiegi szwa­czek. Shaw­ley zdał sobie sprawę, że blon­dynka musi być córką Fur­ne­velta. Naprawdę długo cze­kał ze swoją zemstą.

Powi­nien był zabić Fur­ne­velta tam, gdzie sie­dział, ale Shaw­ley chciał, żeby drań wie­dział. Wszedł więc do pokoju i uchy­lił kape­lu­sza.

– Witam panie – powie­dział i uśmiech­nął się do lustra.

Odwró­cili się do niego, na razie tylko zasko­czeni. Nie prze­stra­szyli się, strach przyj­dzie póź­niej.

Shaw­ley nie pamię­tał, jak ma na imię córka Fur­ne­velta, ale wyro­sła na piękną kobietę. Tak to jest, kiedy dora­sta się wśród wygód. Wygód, które powinny być jego udzia­łem.

– Shaw­ley? – Fur­ne­velt zerwał się z fotela. Na jego twa­rzy malo­wał się cudowny wstrząs. – Powie­dzia­łem ci, żebyś nie ważył się tu wię­cej przy­cho­dzić!

– Powie­dzia­łeś mi dużo róż­nych rze­czy. – Shaw­ley puścił sie­kierę, która zsu­nęła mu się z rękawa w dłoń. Ści­snął trzo­nek. – Ty zadu­fany w sobie gnoju.

I ude­rzył Fur­ne­velta w skroń.

Fur­ne­velt zdą­żył się zasło­nić ręką i czę­ściowo odbić cios, ale obuch i tak zaha­czył o głowę. Krew bry­znęła na pokój. Fur­ne­velt stęk­nął zabaw­nie, zachwiał się i wypu­ścił z ręki kie­li­szek, który roz­trza­skał się na pod­ło­dze.

Jedna ze szwa­czek wrza­snęła; szpilki wypa­dły jej z ust. Córka Fur­ne­velta patrzyła z nie­do­wie­rza­niem. Była boso, ścię­gna wyraź­nie ryso­wały się pod bladą skórą jej stóp.

Za dru­gim razem tra­fił Fur­ne­velta pro­sto mię­dzy oczy: sie­kiera z gło­śnym łosko­tem wgry­zła się w czaszkę.

Szwaczka znowu krzyk­nęła. Miała kurew­sko iry­tu­jący głos.

Córka Fur­ne­velta bie­giem wypa­dła z pokoju, szybka jak fretka, zwłasz­cza jeśli wziąć pod uwagę, że miała na sobie nie­wy­koń­czoną sukienkę.

– Do dia­bła! – wark­nął. Ją też musiał dopaść, ina­czej nie wyrówna rachun­ków. Tym­cza­sem sie­kiera na dobre utknęła w czaszce Fur­ne­velta i nijak nie był w sta­nie jej wyszarp­nąć. – Wra­caj tu, suko!

***

Lilott puściła się bie­giem. Nie zasta­na­wiała się, po pro­stu bie­gła. Wypa­dła na kory­tarz pona­glana krzy­kami szwa­czek. Dosko­czyła do drzwi, chwilę moco­wała się z zam­kiem, prze­mknęła przez ogród, szarp­nęła furtkę i zna­la­zła się na ulicy. Bie­gła, pod­trzy­mu­jąc zwiewny dół swo­jej nie­do­koń­czo­nej sukni wesel­nej. Jej bose stopy pla­skały gło­śno na mokrym bruku.

Wypa­dła na plac. Wszę­dzie ludzie – poru­szeni, roz­ra­do­wani, zacie­ka­wieni, wście­kli. Obcy ludzie, któ­rym nie­zwy­kłe natę­że­nie emo­cji wykrzy­wiało twa­rze na kształt zwie­rzę­cych masek. Skąd oni się tu wzięli?

Jakiś męż­czy­zna stał na skrzyni trans­por­to­wej i krzy­czał coś o gło­so­wa­niu. Zgro­ma­dzeni dookoła robot­nicy coś mu odkrzy­ki­wali, łypiąc nań chy­trze. Kobieta z roz­wi­chrzo­nymi wło­sami pod­ska­ki­wała na ramio­nach innego męż­czy­zny, wyso­kiego, wyma­chu­jąc przy tym sza­blą i prze­kli­na­jąc nie­biosa. Lilott już miała zawo­łać o pomoc, gdy instynkt kazał jej ugryźć się w język. Zady­szana przy­pa­dła do ściany, gwał­tow­nie chwy­ta­jąc powie­trze. Nie miała poję­cia, co się dzieje. Może to Destruk­to­rzy? – pomy­ślała. Tak, na pewno.

Kie­dyś słu­chała, jak jeden z nich prze­ma­wiał; stała daleko od niego, na tyłach tłumu, zaku­tana w poży­czony od słu­żą­cej obszerny szal. Wyda­wało jej się to wtedy takie śmiałe, spo­dzie­wała się ognia, furii… no, ogól­nie spo­dzie­wała się, że będzie nie­bez­piecz­nie. Tym­cza­sem gość mówił cał­kiem roz­sąd­nie. Godna płaca. Uczciwy czas pracy. Przy­zwo­ite trak­to­wa­nie. Nie rozu­miała, dla­czego wszy­scy tak się ich boją. Póź­niej, zaru­mie­niona z emo­cji, z zapa­łem powtó­rzyła wszyst­kie ich argu­menty ojcu. Odparł, że nie ma zie­lo­nego poję­cia o zarzą­dza­niu ryn­kiem pracy; że to, co jej wydaje się prze­ja­wem zdro­wego roz­sądku, w uszach kogoś innego może zabrzmieć jak zdrada stanu; i że sza­nu­jąca się dama, na jaką stara się ją wycho­wać, ni­gdy nie będzie musiała się mar­twić takimi spra­wami.

Pomi­ja­jąc inne kwe­stie, w tej ostat­niej okrut­nie się pomy­lił.

Pokuś­ty­kała przed sie­bie zatło­czoną ulicą. Słońce zaszło, zimny wiatr przy­niósł świeży opad mżawki. Ktoś grał na skrzyp­cach (o wiele za szybko) i ludzie tań­czyli, kla­skali i pohu­ki­wali jak goście na wyjąt­kowo sza­lo­nym przy­ję­ciu, i to cał­kiem nie­da­leko od miej­sca, w któ­rym ele­gancko odziany trup zwie­szał się z porę­czy bal­konu; krew z jego roz­trza­ska­nej głowy ska­py­wała na zie­mię i ście­kała do rynsz­toka. Czy jej ojciec też został zabity? Zdła­wiony jęk wyrwał jej się z piersi, musiała zagryźć knyk­cie, żeby nie zacząć krzy­czeć.

Były sygnały ostrze­gaw­cze. Sły­szała od kucharki, że chleb i mięso cały czas dro­żeją. Z kolei Har­bin mówił, że morale w armii sys­te­ma­tycz­nie spada. Potem, kiedy wybu­chło to powsta­nie w Val­becku, poja­wiły się obawy, że będzie takich nie­po­ko­jów wię­cej, gdy bun­tow­nicy wylą­dują w Mid­der­lan­dzie. Wieść o zwy­cię­stwie króla przy­jęto z ulgą, ale nie­długo potem zaczęły krą­żyć plotki o Destruk­to­rach masze­ru­ją­cych na Aduę. Póź­niej przy­szła godzina poli­cyjna, wraz z pro­wa­dzo­nymi przez inkwi­zy­cję aresz­to­wa­niami i egze­ku­cjami na zle­ce­nie Zamknię­tej Rady.

Suge­ro­wała, żeby prze­ło­żyć ślub, ale ojciec pozo­stał głu­chy na jej słowa, tak samo jak wcze­śniej na argu­menty Destruk­to­rów. Nie chciał sły­szeć o odwle­ka­niu szczę­ścia swo­jego jedy­nego dziecka przez wzgląd na jakąś bandę zbi­rów. Har­bin wyśmiał pomysł, że sto­lica mia­łaby paść pod napo­rem chłop­skiej armii, więc i Lilott zmu­siła się do śmie­chu; nie wypa­dało prze­cież, żeby młoda dama nie zga­dzała się z przy­szłym mał­żon­kiem. Przy­naj­mniej przed ślu­bem. Wszy­scy razem wmó­wili sobie nawza­jem, że nic złego się nie sta­nie.

I rów­nież okrut­nie się pomy­lili.

Led­wie pozna­wała ulice, na któ­rych się wycho­wała – zalane rzeką obłą­ka­nych ludzi, poru­szaną nie­wi­dzial­nymi prą­dami rado­ści i gniewu. Było jej okrop­nie zimno. Nie pła­kała, ści­śle rzecz bio­rąc, ale nie­ustan­nie kapało jej z oczu i nosa, odsło­nięte ramiona miała mokre od mżawki, a bose stopy poka­le­czone na okrut­nym bruku. Posa­py­wała ze stra­chem przy każ­dym odde­chu, skóra mro­wiła ją pod obszy­tym per­łami nie­wy­koń­czo­nym sta­ni­kiem.

Jesz­cze rano naj­waż­niej­sze wyda­wało się roze­sła­nie zapro­szeń do wszyst­kich odpo­wied­nich gości, ide­alne sfor­mu­ło­wa­nie przy­sięgi mał­żeń­skiej i per­fek­cyjne pod­szy­cie rąbka sukni. Teraz rąbek był czarny od ulicz­nego brudu i – na miłość losu! – zachla­pany na brą­zowo krwią jej ojca, a cały świat wywró­cił się na nice i do góry nogami jed­no­cze­śnie. Kuś­ty­kała przed sie­bie, nie wie­dząc, gdzie jest ani dokąd zmie­rza. Zbyt luźna fal­bana sukni zacze­piła o mijane ogro­dze­nie i nie­wiele bra­ko­wało, a Lilott upa­dłaby jak długa. Ktoś się z niej zaśmiał, ktoś zakla­skał. W każdy inny dzień bosa, zroz­pa­czona dziew­czyna w zakrwa­wio­nej sukni ślub­nej na pewno zwra­ca­łaby uwagę, ale dzi­siaj? Dzi­siaj taki widok nie był niczym nad­zwy­czaj­nym. Mia­sto osza­lało. Cały świat osza­lał.

Nad dachami domów mignął jej szczyt Wieży Łań­cu­chów, naj­wyż­szej wieży w Agrion­cie. Jęk­nęła z ulgą. Kiedy jed­nak wybie­gła na bru­ko­wany brzeg fosy, ulga prze­szła w zgrozę.

W szczę­śliwe let­nie dni prze­cho­dziła nie­śpiesz­nie po tym moście wśród zamoż­nych spa­ce­ro­wi­czów, kie­ru­jąc się do parku w Agrion­cie, by zoba­czyć, kogo trzeba, samej się poka­zać i okla­ski­wać szer­mie­rzy pod­czas Tur­nieju. Pamię­tała, jak z uśmie­chem obser­wo­wała kaczątka pły­nące za matką w kar­nym poje­dyn­czym szyku. I jak z Har­bi­nem liczyli zie­lone, czer­wone i fio­le­towe liście lilii wod­nych w dniu, w któ­rym się jej oświad­czył. Jakież to wszystko było malow­ni­cze.

Brama była zamknięta. Gęsty tłum napie­rał na nią, ludzie despe­racko wyma­chi­wali rękami, lamen­to­wali, żeby ich wpu­ścić. Star­sza kobieta w pięk­nej sukni dra­pała paznok­ciami drew­niane skrzy­dło wrót.

Poty­ka­jąc się, Lilott weszła na most i dołą­czyła do zroz­pa­czo­nego chóru; nie wie­działa, co innego mogłaby zro­bić.

– Pomocy! – wołała chra­pli­wie. – Pomocy!

Widząc, jak blady na twa­rzy męż­czy­zna w czer­wo­nym sza­liku spo­gląda gdzieś ponad jej ramie­niem, odwró­ciła się i spoj­rzała w tym samym kie­runku. Sze­roką Drogą Środ­kową cią­gnął tłum: poły­ski­wały pan­ce­rze, lśniły groty włóczni, powie­wały pro­porce.

– Och, nie… – szep­nęła.

Nie była w sta­nie dalej ucie­kać, zresztą i tak nie było dokąd uciec. Nie­opo­dal pło­nął dom, dym z okien na pię­trze buchał wprost w desz­czowe niebo.

Tłum na moście zaczął się roz­pra­szać, ludzie popy­chali się, prze­wra­cali, tra­to­wali w bez­ro­zum­nym pędzie. Lilott dostała łok­ciem w twarz i aż się zachwiała. Poczuła w ustach smak krwi. Zaplą­tała się we wła­sną roz­dartą suk­nię, ude­rzyła kola­nami w murek obrze­ża­jący most, zdą­żyła jesz­cze roz­pacz­li­wie stęk­nąć i spa­dła.

Most nie był wysoki, ale mimo to zde­rze­nie z wodą w fosie oka­zało się bole­sne. Zaparło jej dech w piersi i w kłę­bach bąbel­ków poszła pod wodę. Cudow­nie roz­dy­ma­jąca się suk­nia w oka­mgnie­niu stała się bala­stem, mate­riał oble­pił ciało Lilott i pocią­gnął ją w dół. Prze­kro­czyła gra­nice zwy­kłego wyczer­pa­nia i zgrozy i jakaś jej cząstka chciała po pro­stu uto­nąć, ale inna nie zamie­rzała na to pozwo­lić i Lilott mio­tała się, wierz­gała, wal­czyła.

Wypły­nęła na powierzch­nię, wykrztu­siła brudną wodę i szar­piąc się z oplą­tu­ją­cymi ją liliami wod­nymi (które widziane z bar­dzo bli­ska oka­zy­wały się znacz­nie mniej malow­ni­cze), ukryła się w mroku pod mostem, przy­lgnęła do śli­skich od śluzu kamieni z wło­sami kle­ją­cymi się do twa­rzy i głową wypeł­nioną odo­rem roślin­nej zgni­li­zny.

Nie­da­leko od niej na wodzie uno­sił się trup: twarz zanu­rzona, mokre ubra­nie, splą­tane włosy… Patrzyła, jak obraca się powoli, zde­rza z omszałą ścianą fosy, odpływa. Zasta­na­wiała się, kim był i kim ona sama teraz jest. I czy prze­żyje naj­bliż­szą godzinę. Wszystko się zmie­niło.

Nad­cią­gała Armia Ludowa. Ale czy ona też nie była ludem? Kiedy to stała się ich wro­giem? Zaci­snęła powieki, drżąc z zimna w lodo­wa­tej wodzie. Nie pró­bo­wała już powstrzy­my­wać szlo­chu, i tak nikt by jej nie usły­szał, tak ogłu­sza­jąca wrzawa dobie­gała z góry. Tupot butów, szczęk metalu, trzask tłu­czo­nego szkła, tur­kot kół wozów. Demon o wielu gło­sach.

– Chleba! Chcemy chleba!

– Przy­ślij­cie tu Zamkniętą Radę!

– Nade­szła Wielka Zmiana!

– Wpuść­cie nas, skur­wy­syny!

– Wpuść­cie nas albo sami wej­dziemy!

I naj­gło­śniej­szy, naj­bar­dziej prze­ni­kliwy, obłą­kany wrzask:

– Przy­pro­wadź­cie Jego Pier­do­loną Kró­lew­ską Wyso­kość!

***

– Dawać go tutaj! – wydarła się Matka Prze­ważna, prze­py­cha­jąc się naprzód.

Dotarli do Agriontu. Przy­szli po wła­sną spra­wie­dli­wość i nie zamie­rzali dać się stłam­sić tej kró­lew­skiej, ale na razie się zawa­hali – z resz­tek sza­cunku dla swo­ich daw­nych panów albo przy­naj­mniej ze stra­chu przed nimi. Przy­sta­nęli przed mostem.

– Tam są ludzie! – wykrzyk­nął ktoś. – To kró­lew­scy! Mają łuki!

Matka Prze­ważna miała za słaby wzrok, żeby z tej odle­gło­ści wypa­trzyć jakichś kró­lew­skich: cała brama ze straż­nicą na pię­trze była jedną wielką plamą maja­czącą ponad gło­wami zbi­tego tłumu. Kró­lew­scy nie mogli zabić wszyst­kich, z pew­no­ścią jed­nak mogli zabić kilku – i nikt nie chciał być tym pierw­szym.

Ale Matka Prze­ważna nie zamie­rzała dać się zastra­szyć. Co to, to nie. Kiedy ojciec pró­bo­wał ją ter­ro­ry­zo­wać, była wtedy dziew­czynką, dźgnęła go szy­deł­kiem i ucie­kła z domu. Pierw­szy mąż też pró­bo­wał: dziab­nęła go nożem rzeź­nic­kim i wrzu­ciła ciało do kanału. Potem pró­bo­wali Sty­ryj­czycy, kiedy przy­byli wziąć pod but całe Łuki. Przy­szli po pie­nią­dze. Kazała im się odpier­do­lić. Pobili ją, ale doszła do sie­bie. Obcięli jej dwa palce – a ona jesz­cze tego samego dnia wró­ciła do pracy i nurzała ręce w mydli­nach. Wywa­żyli jej drzwi, poła­mali okien­nice, roz­trza­skali balie. Kupiła nowe. Wresz­cie zja­wił się ich szef. Myślała, że przy­szedł ją zabić, ale on tylko ukło­nił się z sza­cun­kiem i powie­dział, że nie musi nic pła­cić. Ona jedna.

Takie były fakty, po pro­stu. Wszy­scy w Łukach wie­dzieli, że Matki Prze­waż­nej nie da się zastra­szyć. Nie udało się Sty­ryj­czy­kom, nie uda się kró­lew­skim. Nikomu się nie uda.

Dla­tego zebrała spód­nicę w garść, zatknęła ją za pasek, tak jak to robiła przy pracy, i prze­py­chała się przez tłum. Dotarła na sam przód, co w taki czy inny spo­sób robiła przez całe życie, roz­py­cha­jąc się łok­ciami, zaci­ska­jąc zęby i tubal­nym gło­sem pona­gla­jąc opor­nych:

– Z drogi!

Uto­ro­wała sobie drogę wśród więk­szych od niej męż­czyzn, uzbro­jo­nych, opan­ce­rzo­nych, któ­rzy wciąż zwle­kali. Może i zgry­wali twar­dych, ale tam, gdzie się to naprawdę liczyło, byli miękcy. Matka Prze­ważna od uro­dze­nia nie­wiele miała w sobie mięk­ko­ści, a życie praczki odarło ją nawet z tych resz­tek i teraz była rów­nie miękka jak kłąb drutu.

Weszła na pusty most i zmie­rzyła bramę, straż­nicę, zęby blan­ków i wąskie otwory strzel­ni­cze tym samym spoj­rze­niem spode łba, które rezer­wo­wała dla ludzi zale­ga­ją­cych ze spłatą dłu­gów.

– Jestem kobietą z Unii! – wykrzyk­nęła. – Mam pięć­dzie­siąt lat, każdy rok z tych pięć­dzie­się­ciu sumien­nie prze­pra­co­wa­łam i nie dam się zastra­szyć! Sły­szy­cie?!

Zza jej ple­ców dobie­gły wiwaty i drwiny, gwizdy i pohu­ki­wa­nia, jakby ludzie oglą­dali tań­czące dzi­wo­lągi na jar­marku.

– Przy­pro­wadź­cie tę sty­ryj­ską pizdę! – wydarła się w stronę murów, wygra­ża­jąc im nożem. – Matkę króla!

– Jej tu nie ma – odpo­wie­dział ktoś z tyłu. – Dawno już spie­przyła do Sty­rii.

Matka Prze­ważna łyp­nęła na straż­nicę, która w dal­szym ciągu maja­czyła przed nią nie­wy­raźną plamą. Wie­działa, że gdzieś tam muszą znaj­do­wać się jacyś ludzie. Nie zamie­rzała dać się im zastra­szyć. Zro­biła jesz­cze jeden krok naprzód.

– W takim razie przy­pro­wadź­cie tego piź­dzielca, jej syna. Dawać tu króla!

***

Rithin­ghorm przy­tknął usta do otworu strzel­ni­czego i ryk­nął ile sił w płu­cach:

– Stać! Stać, w imię Jego Kró­lew­skiej Mości!

Odchy­lił się i wyj­rzał, żeby oce­nić sku­tek swo­ich słów. Wcze­śniej za każ­dym razem dzia­łały jak magiczna różdżka, wycza­ro­wy­wały posłu­szeń­stwo z powie­trza. Teraz jed­nak zaklę­cie nie podzia­łało.

– Stać, do dia­ska! Roz­ka­zuję wam!

Na dole pano­wał taki zgiełk, że nie sądził, by tłum go sły­szał. Sam led­wie sły­szał swój głos, tak gło­śno łomo­tało mu serce.

Wcze­śniej w tym tygo­dniu lord mar­sza­łek Ruck­sted wygło­sił prze­mowę skie­ro­waną do ich pułku. Powie­dział im, że sta­no­wią ostat­nią linię obrony; że porażka nie wcho­dzi w grę, a odwrót będzie nie­moż­liwy. Rithin­ghorm zawsze podzi­wiał mar­szałka Ruck­steda: pełen werwy, z wypie­lę­gno­waną brodą – ide­alny ofi­cer, sam chciałby takim być – ale pod­czas tego prze­mó­wie­nia wyglą­dał wyjąt­kowo nie­chluj­nie, roz­mem­łany, z brodą w nie­ła­dzie… Teraz Rithin­ghorm rozu­miał dla­czego.

Ludzie cały czas wysy­py­wali się z budyn­ków po dru­giej stro­nie fosy, tłum przy krańcu mostu gęst­niał. Destruk­to­rzy! Zdrajcy! Tutaj, pod samą bramą Agriontu! I to ilu… Nie wie­rzył wła­snym oczom.