Delta Force - Eric L. Haney - ebook + książka

Delta Force ebook

Eric L. Haney

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stanowią najbardziej elitarną, ściśle tajną grupę uderzeniową armii. Ale o ich bohaterstwie nie usłyszycie w wiadomościach, w gazetach nie pojawią się nagłówki o nich i nikt – nawet ich rodziny – nie może wiedzieć, kim są. Pierwszy Oddział Operacyjny Sił Specjalnych-D — Delta Force, supertajna amerykańska jednostka antyterrorystyczna. Na papierze ich nie ma, ale bez nich nasze życie nie byłoby takie samo.

W tej ekskluzywnej relacji zza kulis członek założyciel Eric L. Haney, starszy sierżant dowodzenia w USA (w stanie spoczynku), zabiera Cię w wyczerpujący proces selekcji i szkolenia Delta Force. Od nauki otwierania kłódki puszką po napojach po ratowanie porwanego samolotu – ci ludzie są mistrzami szpiegostwa i działań wojennych. To anonimowi bohaterowie, którzy codziennie chronią nas przed zagrożeniami, o których istnieniu nie mamy pojęcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 458

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

W latach 70. XX wieku Stany Zjed­no­czone stały się ulu­bio­nym chłop­cem do bicia dla wszyst­kich grup, które można by nazwać ter­ro­ry­stycz­nymi. Ter­ro­ry­ści zaczęli bez­kar­nie godzić w ame­ry­kań­skie inte­resy na całym świe­cie. Z bie­giem lat czę­sto­tli­wość i okru­cień­stwo tych napa­ści znacz­nie wzro­sły. Ame­ryka, olbrzym na miarę Guli­wera, wzbu­dzała obrzy­dze­nie dzia­ła­niami wojen­nymi w Wiet­na­mie i była nie­chętna, ale także nie­zdolna, by pozbyć się brzę­czą­cych koma­rów ter­ro­ry­zmu.

Przez lata osła­wiony ofi­cer Sił Spe­cjal­nych puł­kow­nik Char­lie Bec­kwith, niczym woła­jący na pusz­czy, ostrze­gał przed zagro­że­niem ter­ro­ry­stycz­nym i mówił o środ­kach, jakie należy przed­się­wziąć, by sta­wić mu czoła. Widział zapo­trze­bo­wa­nie na zwarty, zna­ko­mi­cie wyszko­lony i uni­wer­salny oddział armii ame­ry­kań­skiej, zdolny do natych­mia­sto­wego wyko­ny­wa­nia trud­nych misji spe­cjal­nych.

Ukształ­to­wany na wzór bry­tyj­skiego SAS (Spe­cial Air Service), sta­no­wiłby narzę­dzie o chi­rur­gicz­nej pre­cy­zji, słu­żące do wyko­ny­wa­nia zadań spe­cjal­nych, które wykra­czają poza moż­li­wo­ści regu­lar­nej armii.

Nie­ustę­pli­wość Char­liego była tak prze­ko­nu­jąca, że puściła w ruch machinę, która w końcu dopro­wa­dziła do powsta­nia takiego oddziału. Jed­nak stwo­rze­nie tej orga­ni­za­cji wewnątrz kon­ser­wa­tyw­nej struk­tury woj­sko­wej i tchnię­cie w nią życia było zada­niem porów­ny­wal­nym z wybo­rem nowego papieża.

W armii obo­wią­zuje żela­zna zasada: nie lubimy zmian. A nikt nie nie­na­wi­dzi ich bar­dziej niż bez­po­średni bene­fi­cjenci swo­istego sta­tus quo – gene­ra­li­cja. Zda­rza się jed­nak, że cza­sami gene­ral­skie dys­tynk­cje na koł­nier­zach noszą ludzie myślący. Gło­śne i cią­głe nawo­ły­wa­nia puł­kow­nika Bec­kwi­tha o naro­dowe siły anty­ter­ro­ry­styczne tra­fiły do uszu dwóch takich postaci: gene­ra­łów Boba King­stona i Edwina „Nie­śmia­łego” Mey­era.

King­ston sta­cjo­no­wał w Fort Bragg w Pół­noc­nej Karo­li­nie i z łatwo­ścią dostrzegł moż­li­wość stwo­rze­nia sił postu­lo­wa­nych przez Bec­kwi­tha. Wie­dział jed­nak, że przed­sta­wia­nie tego pomy­słu zbiu­ro­kra­ty­zo­wa­nej armii będzie jak stą­pa­nie po polu mino­wym – można zgi­nąć na tysiąc róż­nych spo­so­bów. Do popchnię­cia sprawy konieczny był ktoś o sile konia i zna­ko­mi­tej zna­jo­mo­ści sys­temu poli­tycz­nego armii – „Nie­śmiały” Meyer był wła­śnie takim czło­wie­kiem.

Gene­rał Meyer słu­żył jako zastępca Szefa Sztabu Armii Ame­ry­kań­skiej i nio­sły się wie­ści, że wkrótce ma otrzy­mać awans na samego Szefa. Bec­kwith i King­ston przed­sta­wili swoje pomy­sły dzia­łań anty­ter­ro­ry­stycz­nych Mey­erowi i od razu zorien­to­wali się, że dobrze tra­fili. Meyer miał podobne prze­my­śle­nia, dzięki czemu cała trójka entu­zja­stycz­nie dzie­liła się spo­strze­że­niami na ten temat. Potrzeba była ewi­dentna, ale stwo­rze­nie jed­nostki od zera wyda­wało się nie­zwy­kle trudne.

Naj­pierw musieli okre­ślić, jakiego rodzaju misjami ma się zaj­mo­wać ta poten­cjalna jed­nostka, ponie­waż to zada­nia decy­dują o jej wiel­ko­ści. Dzięki temu mogli zbu­do­wać Tabelę Orga­ni­za­cyjno-Sprzę­tową (TO&E), która dookre­śla kształt, stop­nie woj­skowe, broń i wypo­sa­że­nie. Kom­pletna Tabela Orga­ni­za­cyjno-Sprzę­towa pozwo­liła im na usta­le­nie zarówno począt­ko­wych zało­żeń budże­to­wych, jak i corocz­nych kosz­tów utrzy­ma­nia nowych sił.

Gdy „mane­kin” był już gotowy, Meyer, ze swo­jej pozy­cji w Pen­ta­go­nie, zaczął drą­żyć, szu­kać źró­deł finan­so­wa­nia i ludzi do ekipy. Może to zaska­ku­jące, ale w armii nikt nie jest bez­ro­botny ani nie obija się to tu, to tam. Każdy oddział ma okre­śloną liczbę ludzi i każdy żoł­nierz przy­pi­sany jest do kon­kret­nej jed­nostki, nawet jeśli tam nie pra­cuje. Cza­sem jed­nak nie­które jed­nostki ist­nieją tylko na papie­rze, a słu­żący w nich żoł­nierze znaj­dują się gdzie indziej. Meyer zna­lazł ich wystar­cza­jąco wielu, by móc obsa­dzić nową jed­nostkę, oraz odkrył źró­dło nie­wy­ko­rzy­sty­wa­nych fun­du­szy, aby tchnąć w nią życie.

Następne mie­siące upły­nęły pod zna­kiem gdy­ba­nia o papie­ro­wej jed­no­stce. Nie­zbędna oka­zała się zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia z góry każ­dej prze­ciw­no­ści. Na każde pyta­nie musieli mieć pewną i dobrze prze­my­ślaną odpo­wiedź. Konieczni byli sprzy­mie­rzeńcy. Zba­dano nastroje wśród potęż­nych i wpły­wo­wych gene­ra­łów, któ­rzy z łatwo­ścią mogli zablo­ko­wać two­rze­nie nowej for­ma­cji. Nic nie zostało na tym eta­pie przed­sta­wione jako realna pro­po­zy­cja; na to było jesz­cze za wcze­śnie. Póki co chcieli tylko roz­po­znać, kto jest wro­giem, kto przy­ja­cie­lem.

Kiedy owi wpły­wowi gene­ra­ło­wie zorien­to­wali się, że nowy byt nie będzie wkra­czać na teren ich dzia­łań ani wysy­sać pie­nię­dzy z ich budże­tów, pota­ku­jąco, a wręcz akcep­tu­jąco poki­wali gło­wami. Czu­jąc tę akcep­ta­cję, King­ston, Meyer i Bec­kwith byli gotowi zapre­zen­to­wać swój plan. Ofi­cjalna pro­po­zy­cja stwo­rze­nia naro­do­wych sił anty­ter­ro­ry­stycz­nych została przed­sta­wiona na Kon­fe­ren­cji Pie­choty w Fort Ben­ning, latem 1977 roku. Ponie­waż detale były dopra­co­wane, a kwe­stie poli­tyczne roze­grane już wcze­śniej, pro­po­zy­cja została dobrze przy­jęta, a sze­fowi sztabu zale­cono nie­zwłoczne stwo­rze­nie takiej for­ma­cji. Sze­fem sztabu był wów­czas wła­śnie gene­rał Meyer.

Pierw­szy Ope­ra­cyjny Oddział Sił Spe­cjal­nych Delta został ofi­cjal­nie powo­łany do życia 21 listo­pada 1977 roku roz­ka­zem dowódz­twa armii. Gdy tylko Bec­kwith został mia­no­wany dowódcą nowej jed­nostki, od razu zabrał się do pracy. Oso­bi­ście wybrał kilku szta­bow­ców, zna­lazł stary opusz­czony budy­nek przy dro­dze wyjaz­do­wej z Fort Bragg w Karo­li­nie Pół­noc­nej i zaczął walkę o naro­dziny swo­jego dziecka.

Nie był to łatwy poród.

Rozdział pierwszy. Początki

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

POCZĄTKI

Ce sto trzy­dziestka na pas kołuje już,Ran­ge­rze, w podróż w jedną stronę rusz.Misja jest tajna, o prze­zna­cze­niu sza,Do domu wró­cić nie zawsze się da!

Tekst Ran­ge­rów skan­do­wany pod­czas bie­gów.

Samo­lot trans­por­towy C-130 wibro­wał i prze­chy­lał się z boku na bok jak nie­po­słuszny byk na rodeo. „Nim wydo­sta­niemy się z tego maleń­stwa, prze­ży­jemy pie­kielną jazdę”, pomy­śla­łem, gdy wielki żela­zny ptak wzno­sił się na wyso­kość, z któ­rej można ska­kać. Potem samo­lot wyrów­nał lot, a wstrząsy i pod­skoki, choć na­dal mocne, stały się nieco bar­dziej prze­wi­dy­walne.

Nad­szedł czas. Nie­mal nie mogąc się ruszać, zakuty w spa­do­chron, ple­cak, uprząż i kara­bin jed­nym szarp­nię­ciem zerwa­łem się na nogi, zacze­pi­łem linę sta­tyczną do bie­gną­cej nad głową sta­lówki i odwró­ci­łem się w stronę pozo­sta­łych 40 Ran­ge­rów wciąż sie­dzą­cych na czer­wo­nych pla­sti­ko­wych ław­kach przy­twier­dzo­nych wzdłuż burt i osi środ­ko­wej kadłuba.

Patrzy­łem na zała­dun­ko­wego Sił Powietrz­no­de­san­to­wych, który mówił do swo­jego mikro­fonu, i cze­ka­łem, aż zapali się czer­wona lampka ozna­cza­jąca zezwo­le­nie na skok. Potem z nagłym świ­stem, po któ­rym nastą­pił ogłu­sza­jący ryk, zała­dun­kowy i jego asy­stent roz­su­nęli drzwi i usta­wili je w pozy­cji „otwarte – gotowe”. Wiatr wył w samo­lo­cie i sma­gał mnie po nogach, gdy patrzy­łem na mojego adiu­tanta, sier­żanta Alliego Jonesa. Kiw­nął głową, że jest gotowy i się zaczęło.

Spoj­rza­łem na grupę męż­czyzn sie­dzą­cych przed mną w nie­mym wycze­ki­wa­niu, mocno tup­ną­łem w pod­łogę kadłuba lewą nogą, wyrzu­ci­łem ramiona w powie­trze dłońmi w stronę żoł­nie­rzy i wykrzy­cza­łem pełną pier­sią: „Przy­go­to­wać się!”.

Żoł­nie­rze odpięli pasy, sku­pili uwagę na moim pomoc­niku i na mnie, wypro­sto­wali się na sie­dze­niach, gotowi na następny roz­kaz.

– Załoga po zewnętrz­nej, powstań! – krzyk­ną­łem, wska­zu­jąc na ludzi sie­dzą­cych wzdłuż burt samo­lotu. Wal­czyli o utrzy­ma­nie się na nogach, pod­czas gdy samo­lot rzu­cał i pod­ska­ki­wał. Kiedy już utwo­rzyli przede mną zwarty sze­reg, wyda­łem następną komendę.

– Załoga po wewnętrz­nej, powstań! – Wycią­gnię­tymi rękami wska­za­łem ludzi wciąż sie­dzą­cych na ław­kach wzdłuż środka kadłuba. Z pomocą sto­ją­cych już towa­rzy­szy pod­nie­śli się i obie grupy utwo­rzyły cią­głą linię.

Samo­lot pod­ska­ki­wał i kle­ko­tał jak stara cię­ża­rówka pędząca po żwi­rówce nie­rów­nej jak tara do pra­nia, a żoł­nie­rze robili wszystko, by utrzy­mać rów­no­wagę. „Mam nadzieję, że nikt nie puści pawia. Jak już jeden zacznie, to innych nic nie powstrzyma, a pod­łoga zrobi się nie­bez­piecz­nie śli­ska”. Była to jed­nak grupa wytraw­nych skocz­ków i nikogo nie zemdliło, cho­ciaż warunki stale się pogar­szały, od kiedy samo­lot wszedł w fazę zrzutu.

– Wpiąć się! – zawo­ła­łem, wycią­ga­jąc w górę ręce i zaha­cza­jąc o sie­bie zakrzy­wione palce wska­zu­jące.

Tylko kilku pierw­szych żoł­nie­rzy w sze­regu było w sta­nie usły­szeć moje roz­kazy i zro­zu­mieć, co mówię, bo do środka samo­lotu wdzie­rał się ryk sil­ni­ków. Wszy­scy jed­nak mogli dostrzec ręczną sygna­li­za­cję roz­ka­zów, a kod znali na pamięć. Jed­no­cze­śnie odłą­czyli zaczepy liny sta­tycz­nej od swo­ich spa­do­chro­nów zapa­so­wych, zatrza­snęli je na sta­lo­wej linie bie­gną­cej nad ich gło­wami wzdłuż kadłuba i prze­ło­żyli kabel bez­pie­czeń­stwa przez kara­binki.

Prze­su­ną­łem palce tam i z powro­tem nad wyima­gi­no­waną liną.

– Spraw­dzić liny sta­tyczne!

Każdy żoł­nierz spraw­dził linę sta­tyczną wła­sną i kolegi sto­ją­cego przed nim. To naj­bar­dziej istotna kon­trola – nie­sprawna lina sta­tyczna może czło­wieka zabić.

Prze­sa­dzo­nymi ruchami pokle­pa­łem się po klatce pier­sio­wej obiema dłońmi.

– Spraw­dzić wypo­sa­że­nie!

Każdy Ran­ger spraw­dził hełm, spa­do­chron rezer­wowy, ple­cak oraz broń, upew­nia­jąc się, że wszystko było bez­piecz­nie i wła­ści­wie umo­co­wane.

Pod­nio­słem stu­lone dło­nie do uszu i krzyk­ną­łem:

– Potwier­dzić spraw­dze­nie ekwi­punku!

Odpo­wiedź prze­cho­dziła przez sze­reg od ostat­niego żoł­nie­rza z tyłu samo­lotu. Każdy Ran­ger kle­pał sto­ją­cego przed nim i krzy­czał mu pro­sto do ucha: „OK!”. Sły­sza­łem stłu­mioną odpo­wiedź na początku słabo, jed­nak głosy łączyły się w sil­niej­szy dźwięk, w miarę jak przez sze­reg prze­cho­dziła fala odpo­wie­dzi, aż żoł­nierz sto­jący z przodu wyrzu­cił w powie­trze dłoni z pal­cami uło­żo­nymi w kółko w znaku „OK”, tup­nął w alu­mi­niową pod­łogę i zawo­łał: „Wszy­scy OK!”.

Odwró­ci­łem się, żeby otwo­rzyć drzwi zrzu­towe. Spraw­dzi­łem, czy mój ple­cak jest bez­piecz­nie zamo­co­wany na nodze wysta­wio­nej do wia­tru. Następ­nie mocno chwy­ci­łem prawą ręką fra­mugę drzwi, a lewą ręką prze­su­ną­łem wzdłuż fra­mugi, upew­nia­jąc się, że żaden ostry zadzior nie zerwie liny sta­tycz­nej. Potem kop­ną­łem boczne zamki klapy zrzu­towej i tup­ną­łem w nią, by upew­nić się, że jest sta­bilna.

Zado­wo­lony, że wszystko jest w porządku z drzwiami, prze­su­ną­łem stopy do przodu, zaha­czy­łem pal­cami nóg o zewnętrzną kra­wędź klapy, i kur­czowo ści­ska­jąc fra­mugę, wygią­łem plecy i wypchną­łem ciało na zewnątrz w pierw­szym teście bez­pie­czeń­stwa.

Wiatr wie­jący z pręd­ko­ścią 200 km/h szar­pał moje ubra­nie i sprzęt, pró­bo­wał wyrwać mnie z samo­lotu, jed­nak despe­racko się utrzy­ma­łem. Na­dal mia­łem zada­nie do wyko­na­nia, a my byli­śmy jesz­cze daleko od strefy zrzutu.

Rozej­rza­łem się na zewnątrz, by spraw­dzić pozy­cję pozo­sta­łych maszyn. Spoj­rza­łem w górę, upew­nia­jąc się, że nikt nie leci nad nami, i w stronę ogona samo­lotu, czy na pewno nikogo tam nie ma. Byli­śmy ostat­nim samo­lo­tem w for­ma­cji i dobrze było widzieć pozo­stałe maszyny na swo­ich pozy­cjach. Lekko pochy­li­łem głowę, by kra­wędź hełmu osła­niała mi oczy przed wia­trem, i sku­pi­łem się na ziemi pod nami, szu­ka­jąc punk­tów orien­ta­cyj­nych, które wska­zy­wały na zbli­ża­nie się do Fort Ste­wart w Geo­r­gii i Strefy Zrzutu Tay­lor Creek.

W oddali dostrze­głem wielką Strefę Zrzutu, wyglą­da­jącą na pro­sto­kąt bia­łego pia­sku i kar­ło­wa­tych zaro­śli w bez­kre­snym morzu zie­leni ota­cza­ją­cego ją lasu. Patrzy­łem, jak się powoli przy­bliża, a gdy była tuż przed nosem samo­lotu, gwał­tow­nym szarp­nię­ciem wró­ci­łem do wnę­trza kadłuba, wska­za­łem na otwarte drzwi i do pierw­szego żoł­nie­rza w sze­regu wykrzy­cza­łem zda­nie, które daje kopa każ­demu spa­do­chro­nia­rzowi: „Sta­nąć w drzwiach!”.

Ludzka ener­gia buzo­wała we wnę­trzu samo­lotu, gdy żoł­nierz podał mi linę sta­tyczną do wycze­ku­ją­cej dłoni, posta­wił stopy na kla­pie zrzu­to­wej i chwy­cił zewnętrzną kra­wędź roz­dy­go­ta­nego obra­mo­wa­nia drzwi. Ocze­ku­jąc na ostat­nią komendę, miał kolana przy­gięte jak dźwi­gnie, ramiona napięte, a oczy wbite w sma­gane wia­trem i wyjące drzwi. Osiem­na­sto­letni sze­re­go­wiec Ricky Magee był naj­młod­szym skocz­kiem na pokła­dzie, ale oka­zy­wał nie­wzru­szoną odwagę sta­rego wygi.

Przy­trzy­ma­łem go za uprząż spa­do­chronu i ogar­ną­łem spoj­rze­niem jego klatkę pier­siową, pod­czas gdy samo­lot zbli­żał się do strefy zrzutu. Rzu­ci­łem okiem do wnę­trza samo­lotu aku­rat wtedy, gdy czer­wona lampka zga­sła, a zapa­liła się zie­lona.

To było niczym naci­śnię­cie przy­ci­sku. Moja prawa ręka była jak naelek­try­zo­wana. Kiw­ną­łem się w przód i wymie­rzy­łem pie­kące ude­rze­nie w tylną część ud, wykrzy­ku­jąc komendę: „Skok!”.

Wysko­czył przez drzwi, jakby został wystrze­lony z auto­ma­tycz­nego działa, a za nim przez drzwi ruszyła ludzka taśma nabo­jowa pełna świe­żej amu­ni­cji.

Ude­rze­nie, „Skok!”, ude­rze­nie, „Skok!”, ude­rze­nie, „Skok!”.

Gwał­tow­nie male­jący sze­reg żoł­nie­rzy zni­kał z pola widze­nia, gdy dziko pędzący samo­lot wyplu­wał ze swych trzewi w powie­trze ten ludzki ładu­nek. „Jak Jonasz z wnę­trza wie­lo­ryba”. Gdy ostatni żoł­nierz rzu­cił się w dół, wyj­rza­łem z samo­lotu, by spraw­dzić, czy żaden ze skocz­ków nie zacze­pił się o samo­lot i nie jest cią­gnięty na pewną śmierć.

Zado­wo­lony, że wszystko jest w porządku, popa­trzy­łem na mojego adiu­tanta po dru­giej stro­nie drzwi, który robił dokład­nie to samo. Krzyk­nął do mnie: „Czy­sto do ogona!”.

Dałem mu znać unie­sio­nymi kciu­kami i odpo­wie­dzia­łem: „Czy­sto!”, a następ­nie wska­za­łem go pal­cem i krzyk­ną­łem: „Skok!”.

Odwró­cił się w stronę drzwi, zawa­hał przez uła­mek sekundy, by przy­jąć dobrą pozy­cję, a potem wystrze­lił poza zasięg mojego wzroku. Szybko upew­ni­łem się, że miał cza­szę spa­do­chronu nad głową, zer­k­ną­łem na wciąż palącą się na zie­lono lampkę zrzu­tową i wysko­czy­łem przez drzwi pro­sto w stru­mień powie­trza.

Zwarta pozy­cja ciała. Stopy i kolana ści­śnięte razem, dło­nie ści­skają końce zapa­so­wego spa­do­chronu, głowa opusz­czona, pod­bró­dek przy­wie­dziony do klatki pier­sio­wej. Liczy­łem.

„Sto dwa­dzie­ścia jeden! Sto dwa­dzie­ścia dwa!” Gwał­towne pocią­gnię­cie za plecy, gdy spa­do­chron uwol­nił się z pokrowca. „Sto dwa­dzie­ścia trzy!”. Opór uwol­nio­nego, ale wciąż nie­roz­ło­żo­nego spa­do­chronu dzia­łał jak powietrzny hamu­lec, natych­miast zwal­nia­jąc mój ruch ku dołowi i odwra­ca­jąc mnie ple­cami w kie­runku ziemi tak, że nad czub­kami wła­snych butów widzia­łem odla­tu­jący samo­lot.

„Sto dwa­dzie­ścia cztery!”. W pełni otwarty spa­do­chron. Stopy znów skie­ro­wane w stronę ziemi. Spraw­dzi­łem cza­szę. Wszystko w porządku. Brak roz­darć na zie­lo­nej tka­ni­nie, żad­nych poplą­ta­nych linek. „A po obez­wład­nia­ją­cym huku wewnątrz samo­lotu świat zdaje się nagle nie­zwy­kle cichy”.

Zła­pa­łem uchwyty linek ste­ru­ją­cych i pocią­gną­łem je w dół do poziomu mojego hełmu, roz­glą­da­jąc się jed­no­cze­śnie za pozo­sta­łymi skocz­kami. „Och, ileż czy­stego powie­trza”. Spraw­dzi­łem kie­ru­nek dymu ze strefy zrzutu i pozwo­li­łem spa­do­chro­nowi zadry­fo­wać w powie­trzu, by oce­nić kie­ru­nek i pręd­kość wia­tru na wyso­ko­ści, na któ­rej się znaj­do­wa­łem. Pozwo­li­łem cza­szy szy­bo­wać na wie­trze, byłem jesz­cze dość daleko od miej­sca zbiórki, a chcia­łem, by spa­do­chron zaniósł mnie naj­bli­żej, jak tylko się da.

„Muszę prze­su­nąć kara­bin tak, by nie był pod moją pachą i nie wybił mi barku, gdy ude­rzę w zie­mię. Nogi lekko ugięte, stopy i kolana razem, łok­cie przed twa­rzą, dło­nie na równi ze szczy­tem hełmu… i spo­koj­nie”. Zie­mia zbli­żała się z zadzi­wia­jącą pręd­ko­ścią, a ple­cak ude­rzył w nią z głu­chym odgło­sem. „Spo­koj­nie, spo­koj­nie, spo­koj­nie…”.

Z pręd­ko­ścią 7 m/s gwał­tow­nie zde­rzy­łem się z zie­mią. Stopy, łydki, boki ud, tyłek, ramiona wcho­dzące w kon­takt z zie­mią w kon­tro­lo­wa­nym prze­wro­cie roz­pra­sza­ją­cym ener­gię zde­rze­nia po całym moim ciele. W oddali usły­sza­łem głu­che ude­rze­nie i brzęk­nię­cie mojego ekwi­punku, gdy już zarówno ja, jak i mój ładu­nek zakoń­czy­li­śmy krótki lot i nagłe lądo­wa­nie. A potem było po wszyst­kim.

Wszystko OK. A każde lądo­wa­nie ze spa­do­chro­nem jest dobre, jeśli można wstać i odejść. Chwilę odpo­czą­łem, wyplą­ta­łem się z uprzęży i pod­bie­głem do czasy, by ją scho­wać, zanim podmuch wia­tru znów ją pode­rwie. Szybko upchną­łem spa­do­chron w pokrowcu, popra­wi­łem mun­dur i ruszy­łem rączym kłu­sem, by dołą­czyć do oddziału.

Tego dnia cze­kała nas przy­jemna nie­spo­dzianka. Zgod­nie z pro­gra­mem tre­ningu zwy­kle odby­wa­li­śmy trzy­dzie­sto­ki­lo­me­trowy marsz ze strefy zrzutu do koszar. Tym razem wra­ca­li­śmy jed­nak z dłu­giego i wyczer­pu­ją­cego mie­sięcz­nego pobytu w panam­skiej dżun­gli. Mie­li­śmy przed sobą tak dużo pracy przy czysz­cze­niu i zda­wa­niu broni oraz ekwi­punku, że puł­kow­nik wydał roz­kaz odwie­zie­nia nas do koszar cię­ża­rówką.

Cztery godziny póź­niej wszystko było już roz­li­czone i na swoim miej­scu. Oddział sta­nął na bacz­ność, sier­żant wydał roz­kaz: „Rozejść się!”, i dla 158 żoł­nie­rzy Kom­pa­nii Char­lie Pierw­szego Bata­lionu Ran­ge­rów grom­kim „Hurra!” roz­po­czął się dobrze zasłu­żony, trzy­dniowy week­end.

Przy­glą­da­łem się, jak mój plu­ton powoli dzieli się na małe, zaprzy­jaź­nione grupki ludzi. Wła­śnie mia­łem odejść, gdy sier­żant major Glenn Mor­rell przy­wo­łał mnie do sie­bie.

– Sier­żan­cie Haney, macie się zgło­sić do bata­lio­no­wej sali kon­fe­ren­cyj­nej. Ktoś chce z wami pomó­wić.

– Tak jest, panie sier­żan­cie majo­rze – powie­dzia­łem. – Kto to taki?

– To mój stary zna­jomy i myślę, że to, co ma wam do powie­dze­nia, okaże się dla was inte­re­su­jące – odpo­wie­dział z asy­me­trycz­nym uśmie­chem, który czę­sto gościł na jego suro­wej twa­rzy. – Czeka już na was.

– Tak jest, panie sier­żan­cie majo­rze – powie­dzia­łem. – Już tam idę – zasa­lu­to­wa­łem i ostrym zwro­tem skie­ro­wa­łem się w stronę pomiesz­czeń dowódz­twa bata­lionu.

Bar­dzo ceni­łem sier­żanta majora Mor­rella. Jako męż­czy­zna prak­tyczny, choć głę­boko tro­skliwy, sta­no­wił rzadką kom­bi­na­cję dzia­ła­nia i inte­lektu.

Mor­rell został naszym dowódcą rok wcze­śniej, gdy poprzedni sier­żant major, Henry Caro, zgi­nął, wyko­nu­jąc skok spa­do­chro­nowy. Obo­wią­zek dowo­dze­nia nami ucho­dził za wielce kło­po­tliwy i nikt inny nie chciał się go pod­jąć. Gdy Mor­rell dowie­dział się, że sta­no­wi­ska tego nie może objąć ofi­cer nie­bę­dący Ran­ge­rem, dobro­wol­nie zgło­sił się w wieku 42 lat na prze­szko­le­nie ran­ger­skie, aby objąć dowódz­two. Był twardy jak skała i bar­dzo go sza­no­wa­łem. Gdyby chciał, żebym poga­dał z Bel­ze­bu­bem we wła­snej oso­bie, uwa­żał­bym, że to dla mojego dobra.

Spo­tka­nie w sali kon­fe­ren­cyj­nej oka­zało się roz­mową kwa­li­fi­ka­cyjną do nowej, taj­nej jed­nostki, która była wła­śnie two­rzona w Fort Bragg – tej samej, o któ­rej dotarły do nas plotki. Męż­czy­zna, z któ­rym roz­ma­wia­łem, był wysoki i bar­czy­sty, o ciem­nych i gładko ucze­sa­nych wło­sach, prze­ni­kli­wych brą­zo­wych oczach i dźwięcz­nym jak bla­cha na dachu gło­sie. Ubrany był po cywil­nemu, nie przed­sta­wił się i cho­ler­nie mało zdra­dził mi na temat nowej for­ma­cji. Póź­niej pozna­łem go jako sier­żanta majora Wil­liama „Wio­chę” Gri­mesa, czło­wieka wybra­nego oso­bi­ście przez puł­kow­nika Char­liego Bec­kwi­tha na sier­żanta majora jed­nostki.

Na stole przed nim leżała otwarta moja teczka per­so­nalna. Męż­czy­zna zer­kał do niej w trak­cie roz­mowy o mojej karie­rze, oddzia­łach, w któ­rych słu­ży­łem, i moich przy­dzia­łach do tego momentu. Powie­dział, że to szansa na zosta­nie człon­kiem zało­ży­cie­lem jed­nostki, która będzie jedyną tego rodzaju w całych ame­ry­kań­skich siłach zbroj­nych – pierw­szym oddzia­łem w Sta­nach prze­zna­czo­nym do walki z mię­dzy­na­ro­do­wym ter­ro­ry­zmem.

Wyma­ga­nia były nastę­pu­jące: mini­malny wiek 22 lata. Mini­malny czas służby 4 lata i 2 mie­siące. Mini­malny sto­pień: plu­to­nowy. Zda­nie testu pole­ga­ją­cego na prze­pły­nię­ciu 100 metrów w butach i mun­du­rze polo­wym oraz testu spraw­no­ści fizycz­nej dla Ran­ge­rów i Sił Spe­cjal­nych. Mini­malny wynik 110 w woj­sko­wym teście psy­cho­lo­gicz­nym, nie­ka­ral­ność przed sądem woj­sko­wym i brak jakich­kol­wiek pro­ble­mów dys­cy­pli­nar­nych.

Jedyną rze­czą, któ­rej dowie­dzia­łem się od Gri­mesa, było to, że jeśli zostanę przy­jęty, mogę liczyć na ciężką pracę i liczne nie­bez­pie­czeń­stwa.

Ostat­nio wiele roz­my­śla­łem o tym, co chciał­bym robić po wyga­śnię­ciu przy­działu w Ran­ge­rach. Nie wie­dzia­łem, czy chcia­łem udać się znów na zamor­ską misję lub dołą­czyć do Sił Spe­cjal­nych. Mia­łem pew­ność tylko co do jed­nej rze­czy: nie chcia­łem zostać szko­le­niow­cem w jakiejś szkole. A ponie­waż wła­śnie dosta­łem awans na plu­to­no­wego i ni­gdy nie mia­łem przy­działu nie­tak­tycz­nego, było to wielce praw­do­po­dobne. Mia­łem kilka opcji, żadna jed­nak nie dorów­ny­wała takiej pro­po­zy­cji. Wziąw­szy to wszystko pod uwagę, pod­pi­sa­łem się we wska­za­nym miej­scu.

Gri­mes powie­dział mi, że roz­ka­zów z Fort Bragg mogę ocze­ki­wać w ciągu mie­siąca. Dał mi numer tele­fonu, pod który mogłem dzwo­nić, gdy­bym miał jakieś pyta­nia lub zmie­nił zda­nie co do przy­na­leż­no­ści do jed­nostki. I tyle. Kilka tygo­dni póź­niej otrzy­ma­łem roz­kaz zgło­sze­nia się około połu­dnia, 13 wrze­śnia 1978, w Moon Hall w Fort Bragg.

Two­rze­nie od pod­staw nowej for­ma­cji i obmy­śla­nie metod jej dzia­ła­nia jest speł­nie­niem marzeń każ­dego pod­ofi­cera, jed­nak wciąż byłem pełen obaw. Przede mną było nie­znane, a na czoło wysu­wała się wąt­pli­wość, co zro­bię, jeśli nie przejdę selek­cji. Prze­ka­za­łem mój plu­ton Tomowi Duke’owi, nowemu plu­tonowemu. Duke był solid­nym, doświad­czo­nym dowódcą, który słu­żył z nami od roku. Przez ten czas pozna­łem go i nabra­łem do niego sza­cunku, więc wie­dzia­łem, że sprawy tra­fiają we wła­ściwe ręce. Gdy wyszło na jaw, że jadę do Fort Bragg, moi żoł­nie­rze życzyli mi powo­dze­nia i powie­dzieli: „Jeżeli kto­kol­wiek dosta­nie się do tej nowej jed­nostki, to wła­śnie pan, plu­tonowy Haney”. Gdy­bym się nie dostał, to byłby dla mnie praw­dziwy cios.

Na moją korzyść prze­ma­wiał fakt, że słu­ży­łem w armii już osiem lat. Byłem zapra­wio­nym i doświad­czo­nym żoł­nie­rzem pie­choty. Prze­sze­dłem z powo­dze­niem dwa naj­trud­niej­sze szko­le­nia woj­skowe: szkołę Ran­ge­rów i spa­do­chro­nowy kurs instruk­tor­ski. Byłem dowódcą plu­tonu przez ponad 4 lata, z czego ostat­nie dwa w Ran­ge­rach.

Życie w Ran­ge­rach nie gła­skało nikogo po gło­wie. Tak naprawdę było mor­der­czo surowe. Jeśli zada­nie mogło być wyko­nane na dwa spo­soby, wybie­rano zawsze spo­sób trud­niej­szy. Ni­gdy nie szli­śmy na skróty, ni­gdy się nie oszczę­dza­li­śmy. Co naj­mniej trzy tygo­dnie każ­dego mie­siąca spę­dza­li­śmy w tere­nie, a trzy razy do roku byli­śmy wysy­łani na roz­sze­rzone szko­le­nie w Ark­tyce, na pustyni lub w dżun­gli. Prze­cho­dzi­li­śmy też co roku dwa nie­ofi­cjalne szko­le­nia i uczest­ni­czy­li­śmy w więk­szych manew­rach armii oraz w pro­gra­mach NATO.

Życie Ran­ge­rów było tak wyma­ga­jące, że więk­szość ludzi nie wytrzy­mała do końca peł­nego dwu­let­niego przy­działu w jed­no­stce, a liczne urazy i zra­nie­nia rów­nież prze­rze­dzały nasze sze­regi. Jed­nak było to dobre przy­go­to­wa­nie do wypeł­nia­nia innych, trud­niej­szych zadań. Byłem zde­cy­do­wany na mak­sy­malny wysi­łek przy sta­wie­niu czoła nowemu wyzwa­niu, a gdyby oka­zał się on nie­wy­star­cza­jący, przy­naj­mniej miał­bym satys­fak­cję, że pró­bo­wa­łem. Mała to pocie­cha, ale zawsze coś.

Wła­ści­wie nie mia­łem poję­cia, czego ocze­ki­wać ran­kiem 13 wrze­śnia 1978, gdy pako­wa­łem swoje rze­czy do pic­kupa. Wyca­ło­wa­łem na poże­gna­nie rodzinę i wyru­sza­łem w pię­cio­go­dzinną podróż auto­stradą I-95 z Woj­sko­wego Lot­ni­ska Polo­wego Hun­ter w Savan­nah w Geo­r­gii do Fort Bragg w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Powta­rza­łem sobie tylko, że przy­szłość zawsze jest dosko­nała. I mia­łem na to nadzieję.

Nie­które poste­runki woj­skowe są naprawdę piękne. The Pre­si­dio of Mon­te­rey oraz główne obszary Fort McC­lel­lan i Fort Ben­ning mają w sobie to coś, głów­nie ze względu na stare budynki w stylu hisz­pań­skiej archi­tek­tury kolo­nial­nej. Fort Ste­wart ma wspa­niałe dęby i cyprysy, z któ­rych zwie­szają się dra­pe­rie z oplą­twy, zwa­nej też brodą starca czy hisz­pań­skim mchem.

Jed­nak Fort Bragg nie ma choćby jed­nej este­tycz­nej zalety. Jest chyba naj­bar­dziej ponu­rym i nie­atrak­cyj­nym miej­scem w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Baza roz­ciąga się na wzgó­rzach Sand Hills w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Została zało­żona na nie­mal bez­war­to­ścio­wych zie­miach jako poli­gon arty­le­ryj­ski pod­czas I wojny świa­to­wej. Teren jest poro­śnięty rzad­kimi sosnami i kar­ło­wa­tymi dębami. Układ koszar wydaje się przy­pad­kowy. Całe to miej­sce ma w sobie coś tym­cza­so­wego i przej­ścio­wego.

Jest to jed­nak „Home of Air­borne” i jako taki sta­nowi sie­dzibę i ośro­dek szko­le­niowy Sił Spe­cjal­nych: 82. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej, 5. i 7. Oddziału Sił Spe­cjal­nych oraz 18. Kor­pusu Air­borne. Były tam jesz­cze mniej­sze, spe­cja­li­styczne jed­nostki, roz­pro­szone po róż­nych zakąt­kach fortu.

Jed­nym z nich był Pierw­szy Ope­ra­cyjny Oddział Sił Spe­cjal­nych armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Delta.

Zje­cha­łem na par­king koło Moon Hall w bazie woj­sko­wej Fort Bragg krótko przed połu­dniem. Skie­ro­wa­łem się do lobby i zoba­czy­łem tam znak kie­ru­jący mnie do „1st SFOD-D”. Posze­dłem w kie­runku wska­zy­wa­nym przez strzałkę, skrę­ci­łem w lewo i zoba­czy­łem męż­czy­znę w mun­du­rze bez ozna­ko­wań sie­dzą­cego za biur­kiem w małym pomiesz­cze­niu.

– Na selek­cję, plu­to­nowy? – zapy­tał.

– Tak jest.

– Znajdź­cie swoje nazwi­sko i pod­pisz­cie się tutaj – powie­dział, wska­zu­jąc na listę leżącą na biurku, i podał mi pióro.

Gdy zna­la­złem się już na liście i zło­ży­łem pod­pis, zer­k­ną­łem na niego ukrad­kiem. Miał około czter­dziestki, był elo­kwentny i przy­stojny. Nie­zu­peł­nie tego się spo­dzie­wa­łem. Zwy­kle pierw­szą osobą spo­ty­kaną przy oka­zji zapi­sy­wa­nia się do nowego oddziału jest jakiś ner­wowy urzę­das. Czło­wiek, który z nie­by­wa­łym cza­rem potrafi ziry­to­wać każ­dego.

– Nie zosta­je­cie tutaj, uda­cie się do Aber­deen Camp. Byli­ście tam kie­dy­kol­wiek? – zapy­tał, patrząc mi pro­sto w oczy.

Gdy zaprze­czy­łem, podał mi nie­wielką mapę i wyja­śnił, jak zna­leźć miej­sce prze­zna­cze­nia. Znaj­do­wało się na zachod­nim skraju bazy, w odle­gło­ści około 50 kilo­me­trów.

– Macie wła­sny pojazd czy potrze­bu­je­cie trans­portu?

– Mel­duję, że mam samo­chód.

Wyjął jedną kartkę z pliku roz­ka­zów, który mu wrę­czy­łem.

– OK, Ran­ge­rze. Kiedy przy­je­dzie­cie do Aber­deen, zapar­kuj­cie na zewnątrz i zamel­duj­cie się żoł­nie­rzowi przy bra­mie. On wami pokie­ruje. – Podał mi resztę roz­ka­zów i dodał z lek­kim uśmie­chem tak w gło­sie, jak i na twa­rzy. – Naj­lep­szego i do zoba­cze­nia.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łem. – Do zoba­cze­nia.

Nie spie­szy­łem się, jadąc do Aber­deen. Oka­zał się dokład­nie tym, czego ocze­ki­wa­łem – obo­zem cał­ko­wi­cie odizo­lo­wa­nym. Jed­nym z tych małych i poło­żo­nych na ubo­czu miejsc, gdzie jed­nostka może prze­by­wać pod­czas pla­no­wa­nia roz­lo­ko­wa­nia woj­ska czy kon­kret­nej misji – bez­pieczny zaką­tek ofe­ru­jący ucieczkę od roz­pra­sza­ją­cych aspek­tów codzien­nego życia. Będą tam pro­ste baraki, sto­łówka, dyżurka, biura sztabu, budy­nek gospo­dar­czy, warsz­tat, mały tabor, lądo­wi­sko dla paru heli­kop­te­rów i może strzel­nica do zero­wa­nia i testo­wa­nia broni.

Poma­chano mi, bym wje­chał do środka, więc zatrzy­ma­łem się na małym par­kingu już za bramą. Gdy wysia­da­łem z samo­chodu, pod­szedł do mnie facet, który przed­tem stał przy bra­mie.

Miał na sobie mun­dur bez jakich­kol­wiek ozna­czeń i insy­gniów. Wycią­gnął do mnie rękę.

– Witam, plu­to­nowy Haney, cie­szę się z waszego przy­by­cia. Zabierz­cie swoje rze­czy do baraku A i zaj­mij­cie jedno z łóżek. Potem odszu­kaj­cie sier­żanta majora Shu­mate’a. Wyda wam wasz ekwi­pu­nek. Żar­cie jest o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści. Roz­kazy na jutro znaj­dzie­cie na tablicy infor­ma­cyj­nej na zewnątrz sto­łówki. Do zoba­cze­nia. Naj­lep­szego.

– OK, dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łem i zarzu­ciw­szy na ramię ple­cak oraz torbę z ekwi­pun­kiem, ruszy­łem w stronę bara­ków.

Były to stan­dar­dowe tro­pi­kalne chaty. Niskie budynki, 7 metrów sze­ro­ko­ści, 22 metry dłu­go­ści. Beto­nowe pod­łogi i bla­szane dachy o sze­ro­kich oka­pach. Górne czę­ści ścian zamo­co­wane były na zawia­sach i otwie­rały się pod kątem 45 stopni, słu­żąc jako okna. Otwarte okna były osiat­ko­wane. Wzdłuż obu ścian usta­wione były w rzę­dach pry­cze, a sznur nagich żaró­wek biegł środ­kiem sufitu wzdłuż odsło­nię­tych kro­kwi. Dom niczego sobie.

Dosze­dłem do połowy budynku, zna­la­złem łóżko po lewej stro­nie i rzu­ci­łem na nie swoje bagaże. Z jed­nej strony chcia­łem unik­nąć nad­mier­nego ruchu bli­sko drzwi, z dru­giej zaś, na ile to moż­liwe – całego kurzu i duchoty, które gro­ma­dzić się będą w prze­ciw­le­głym końcu.

W cha­cie było ośmiu czy dzie­się­ciu innych żoł­nie­rzy. Ich nara­mien­niki wska­zy­wały, że pocho­dzą z oddzia­łów sta­cjo­nu­ją­cych za gra­nicą. Ski­ną­łem głową temu, który patrzył na mnie, gdy wycho­dzi­łem szu­kać sier­żanta majora.

Wysze­dłem na zewnątrz i usta­li­łem swoje poło­że­nie. W pobliżu par­kingu był budy­nek przy­po­mi­na­jący warsz­tat. Tam powi­nie­nem chyba zacząć. W poło­wie drogi do niego spo­tka­łem jakie­goś gościa, który szedł szybko po tym samym chod­niku.

– Gdzie mogę zna­leźć sier­żanta majora Shu­mate’a? – zapy­ta­łem.

– Tam, stoi przy tej dwu­ipół­to­nówce – wska­zał na żoł­nie­rza w roz­cheł­sta­nej koszuli i czapce zsu­nię­tej na tył głowy, sto­ją­cego przy dwu­ipół­to­no­wej cię­ża­rówce woj­sko­wej.

– OK, skoro tak twier­dzisz. – Ruszy­łem dalej, by spo­tkać się z domnie­ma­nym „sier­żan­tem majo­rem”.

Sier­żanci majo­ro­wie są cho­dzą­cym i oddy­cha­ją­cym uoso­bie­niem Wszyst­kiego Jak Należy w armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ten gość wyglą­dał jak ostatni menel. Koszulę miał roz­piętą i nie miał pod­ko­szulka. Jego nie­śmier­tel­nik był pozła­cany. Kape­lusz zsu­nął na tył głowy. Nosił olbrzy­mie krę­cone wąsy, wywo­sko­wane i przy­po­mi­na­jące kie­row­nicę od roweru.

Wie­trzy­łem w tym jakiś pod­stęp. Jedyna rzecz, któ­rej byłem pewien co do tej wyprawy, oka­zała się zupeł­nie inna, niż ocze­ki­wa­łem. Jeśli to mia­łaby być jakaś gra, to czemu w nią nie zagrać i nie zoba­czyć, co się sta­nie.

Sta­ną­łem trzy kroki przed nim, przy­ją­łem postawę na bacz­ność i wyrzu­ci­łem z sie­bie:

– Panie sier­żan­cie majo­rze, mel­duję się po odbiór ekwi­punku!

Łyp­nął na mnie przez chwilę, a uśmiech wypełzł mu na twarz zza potęż­nych wąsów i objął jego oczy.

– Cho­lera, wylu­zuj, Ran­ge­rze, dobra? To nie komi­sja awan­sowa. Męczy mnie, jak się tak prę­żysz. – Jego głos był grzmiący i głę­boki.

Siła przy­zwy­cza­je­nia. W Ran­ge­rach, gdy żoł­nierz zwra­cał się do wyż­szego rangą, stał w pozy­cji na bacz­ność. Roz­luź­ni­łem się nieco, sta­jąc na spo­cznij.

– No, już lepiej – powie­dział. Jego uśmiech jesz­cze się posze­rzył. Nie wyglą­dało na to, że się ze mnie nabija, ale szcze­rze dziwi się, że ktoś zwraca się do niego w tak for­malny spo­sób.

– Idź do tej budy z zaopa­trze­niem, złap worek gra­tów i pod­pisz się na liście na drzwiach. Nie martw się czy­sto­ścią, gdy będziesz zwra­cać rze­czy. Moje stan­dardy nie są za wyso­kie.

Jezu Wszech­mo­gący. To było bar­dzo dziwne miej­sce. Wepchną­łem się do maga­zynu, pokwi­to­wa­łem odbiór ekwi­punku i zapy­ta­łem dyżur­nego, gdy spraw­dza­łem zawar­tość worka z wywie­szoną listą:

– Ten gość to naprawdę nasz sier­żant major?

– Shu­mate? No, naprawdę. Jest sier­żan­tem majo­rem odpo­wie­dzial­nym za selek­cję.

– Cóż, zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mina innych sier­żan­tów majo­rów.

– O, on nie przy­po­mina żad­nej istoty ludz­kiej, którą spo­tka­łeś w życiu.

Sier­żant major Wal­ter J. Shu­mate był żyjącą legendą Sił Spe­cjal­nych. Stary wojak, który wstą­pił do woj­ska pod­czas wojny w Korei, który widział i robił już wszystko. Mając 44 lata, był naj­star­szym żoł­nie­rzem, który prze­szedł selek­cję do oddziału Delta. Był bez­cenny przy two­rze­niu jed­nostki. Shu­mate dodał czło­wie­czeń­stwa, któ­rego mogło w orga­ni­za­cji rów­nie dobrze zabrak­nąć w tych kilku kry­tycz­nych latach począt­ko­wych. Bez jego talentu i wyjąt­ko­wego wpływu jed­nostka mogła łatwo nabrać apa­rat­czy­kow­skiego cha­rak­teru. Osoby, które uwa­żały się za abso­lut­nie wyjąt­kowe, Shu­mate był w sta­nie prze­ko­nać, że na­dal są zwy­kłymi ludźmi. Walt miał poważne podej­ście do rze­mio­sła wojen­nego, jed­nak nie miał w sobie nic z auto­matu.

Gdy wró­ci­łem, barak A zaczął się zapeł­niać. Jak dotąd wszy­scy byli spoza Fort Bragg. Kilku face­tów zna­łem z róż­nych kur­sów, w któ­rych wspól­nie uczest­ni­czy­li­śmy, a z dwoma słu­ży­łem w innych oddzia­łach. Bez względu na roz­miary armii dosta­tecz­nie długo byłem w woj­sku, by znać kogoś wszę­dzie, gdzie się uda­łem. Kilku gości gło­śno obja­śniało swoje opi­nie na temat dzia­łań anty­ter­ro­ry­stycz­nych, gdy sze­dłem pomię­dzy łóż­kami w stronę swo­jej pry­czy.

Pró­bują zro­bić na innych wra­że­nie i popi­sują się przed gawie­dzią. Mało wie­dzy, za to dużo gada­niny.

Pierw­szy Bata­lion Ran­ge­rów współ­pra­co­wał przez nie­mal rok z tym­cza­so­wymi woj­sko­wymi siłami anty­ter­ro­ry­stycz­nymi, Blue Light, pró­bu­jąc opra­co­wać tech­niki zwal­cza­nia ter­ro­ry­zmu. Obie jed­nostki dość ciężko pra­co­wały nad tema­tem, ale po kilku wspól­nych manew­rach i dogłęb­nych ana­li­zach pod­su­mo­wu­ją­cych dzia­ła­nia jasne było, że nie czy­nią zbyt­nich postę­pów. Prawdę powie­dziaw­szy, ćwi­cze­nia nie udały się do tego stop­nia, że dowódca bata­lionu został tego dowódz­twa pozba­wiony. Jak dotąd nie zna­lazł się eks­pert w dzie­dzi­nie walki z ter­ro­ry­zmem.

Facet sie­dzący na sąsied­niej pry­czy roz­pa­ko­wy­wał swój chle­bak. Pod­niósł wzrok, gdy odkła­da­łem mój ekwi­pu­nek. Nasze oczy się spo­tkały i wycią­gnę­li­śmy ręce.

– Keekee Saenz, trzy na sie­dem Siły Spe­cjalne, Panama – powie­dział z lek­kim hisz­pań­skim akcen­tem. Uści­snę­li­śmy sobie dło­nie.

– Eric Haney, Pierw­sza Ran­ge­rów. Mucho gusto en cono­cerle, Keekee – odpo­wie­dzia­łem.

– El gusto es mio – odrzekł z uśmie­chem.

Keekee był face­tem śred­niej budowy, żyla­stym i umię­śnio­nym jak bie­gacz. Miał gęste, ale krót­kie włosy i nosił wąsik, cie­niutki jak u szefa por­to­ry­kań­skiego gangu. Wyglą­dał na moje lata. Stwa­rzał wra­że­nie twar­dego, kom­pe­tent­nego żoł­nie­rza.

– Keekee, dużo sły­sza­łeś o tej jed­no­stce u sie­bie w Pana­mie? – zapy­ta­łem, porząd­ku­jąc ekwi­pu­nek.

– Pew­nie nie wię­cej niż ty – odparł. – Moja kom­pa­nia została odde­le­go­wana przez CINC South­Com [Głów­no­do­wo­dzą­cego Sił Połu­dnio­wych] do dzia­łań w pro­gra­mie anty­ter­ro­ry­stycz­nym na tere­nie Ame­ryki Łaciń­skiej. Ale nie udało nam się zdzia­łać wię­cej niż wam i Blue Light. A wszy­scy w kwe­stii tej jed­nostki trzy­mają karty przy orde­rach. Jeden z naszych dostał się tu wio­sną, ale od tego czasu nie mia­łem o nim wie­ści.

– Od nas jeden gość też był tu na próbę – powie­dzia­łem. – Ale wró­cił po tygo­dniu i nie puścił pary z gęby. Mało wiem póki co. Pew­nie dowiemy się wszyst­kiego w swoim cza­sie.

– Ojala – powie­dział, odwra­ca­jąc się do swo­ich gra­tów.

– Si, ojala. – Tak, miejmy nadzieję.

Skoń­czy­łem się roz­pa­ko­wy­wać. Prze­bra­łem się w szorty oraz buty do bie­ga­nia i wysze­dłem na prze­bieżkę. Popo­łu­dnie było zbyt piękne, by mar­no­wać je na sie­dze­nie przed bara­kiem i plot­ko­wa­nie jak stado sta­ru­szek. Lata na połu­dnio­wym wscho­dzie są dość cięż­kie, jed­nak jesień jest zwy­kle długa i wspa­niale pogodna. Dzi­siej­szy dzień był świet­nym przy­kła­dem – sło­neczny i suchy.

Gdy wysze­dłem za bramę, dyżurny ski­nął mi głową i powie­dział:

– Naj­lep­szego.

„Naj­lep­szego – to musi być jakaś man­tra w tej jed­no­stce”, pomy­śla­łem, odda­la­jąc się truch­ci­kiem od obozu. Atmos­fera tego miej­sca była tak roz­luź­niona, że czu­łem się nie­swojo. Wszystko wyglą­dało na to, czym być nie mogło.

Gdy bie­głem, wyci­ska­jąc z sie­bie siódme poty, pró­bo­wa­łem sobie wyobra­zić, jaka będzie ta selek­cja. Nie mia­łem jed­nak żad­nego punktu odnie­sie­nia, żeby móc cokol­wiek prze­wi­dy­wać. Nowa sytu­acja nie przy­po­mi­nała niczego, co zna­łem z armii. Jak dotąd zoba­czy­łem tylko zbie­ra­ninę face­tów gro­ma­dzą­cych się w obo­zie na ubo­czu i zarzą­dza­nych przez jakichś woj­sko­wych meneli. Muszę trzy­mać gębę na kłódkę, za to nie­źle się roz­glą­dać i nad­sta­wiać uszu, reagu­jąc na to, co się sta­nie. To sys­tem, który jak dotąd sto­so­wa­łem z powo­dze­niem we wszyst­kich nowych sytu­acjach.

Zato­piony w myślach prze­bie­głem kilka mil po poro­śnię­tych sosnami pagór­kach, słu­cha­jąc rytmu wybi­ja­nego przez moje stopy i świ­stu powie­trza w piersi. Zado­wo­lony i ocie­ka­jący potem zawró­ci­łem i podą­ży­łem w stronę obozu, gdzie poma­cha­łem do dyżur­nego przy bra­mie. Ski­nął mi głową i uśmiech­nął się. Skie­ro­wa­łem się w stronę prysz­ni­ców, umy­łem i posze­dłem na kola­cję.

Sto­łówka była pełna ludzi i hałasu. Usia­dłem za sto­łem z kil­koma żoł­nie­rzami z oddzia­łów sta­cjo­nu­ją­cych w Niem­czech. Mie­li­śmy kilku wspól­nych zna­jo­mych. Powie­dzieli mi, że kil­ku­dzie­się­ciu ludzi przy­je­chało z Europy, by wziąć udział w selek­cji. Wyglą­dało na to, że będzie dość tłoczno.

Wałówka była cał­kiem nie­zła jak na obóz polowy. Skoń­czy­łem, zda­łem tacę i sztućce i wysze­dłem, aby poczy­tać tablicę ogło­szeń. Było tam napi­sane:

14 wrze­śnia 1978

Zbiórka: 6:00

Strój: buty, mun­dur polowy, czapka z dasz­kiem (nie beret)

Iden­ty­fi­ka­tory i nie­śmier­tel­niki

No cóż, to było dosyć jasne, żad­nych zbęd­nych infor­ma­cji. Nie­któ­rych żoł­nie­rzy mogła jed­nak wku­rzyć ta część, w któ­rej zaka­zy­wano bere­tów.

Usły­sza­łem kogoś ze 101. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej, jak pyta instruk­tora, czy wolno nam opusz­czać teren obozu. Odpo­wiedź brzmiała, że ogra­ni­czeń nie ma, byle tylko wypeł­nić instruk­cje na jutro, ani mniej, ani wię­cej.

Wielu gości nie da rady. Pójdą do klubu ofi­cer­skiego dzi­siaj wie­czo­rem, a rano poja­wią się z kacem lub jesz­cze pijani. Będzie cie­ka­wie.

Chwilę jesz­cze poby­czy­łem się na zewnątrz i poga­da­łem z paroma zna­jo­mymi. Potem wró­ci­łem do baraku, skoń­czy­łem ukła­dać i porząd­ko­wać rze­czy, tro­chę poczy­ta­łem.

O 20:30 owi­ną­łem się w pałatkę i z przy­jem­no­ścią wycią­gną­łem na pry­czy. Cał­kiem nie­źle. Jako Ran­ger byłem bar­dziej przy­zwy­cza­jony do spa­nia na ziemi niż na łóżku. A tu mia­łem praw­dziwe luk­susy. Prze­wró­ci­łem się na bok, pod­ło­ży­łem pod głowę róg pałatki i zasną­łem.

Wytrawni żoł­nie­rze umieją zasy­piać w locie. Podob­nie jak z wody i żyw­no­ści, ze snu korzy­sta się, gdy tylko jest dostępny. Jakoś nie kupo­wa­łem tego wypo­czyn­ko­wego planu dnia. Gdyby to było w szkole Ran­ge­rów, ktoś by wpadł do baraku zaraz po pół­nocy, krzy­cząc, unie­moż­li­wia­jąc nam wypo­czy­nek i gra­jąc na naszej psy­chice. O ile nie będzie noc­nej pobudki, obu­dzę się o 5:15.

Obu­dzi­łem się o 5:12. Ni­gdy nie musia­łem korzy­stać z pomocy budzika. Mówię sobie, o któ­rej mam wstać, i już. Leża­łem jesz­cze parę minut, nasłu­chu­jąc odgło­sów baraku pogrą­żo­nego we śnie.

Dosko­nale się czu­łem, bo tego ranka wyspa­łem się nieco dłu­żej. W bata­lio­nie wsta­wa­łem zawsze o 4:30, a o 5:00 piłem poranną kawę z dowód­cami, zanim pode­rwali swoje oddziały o 5:30.

Wyśli­zną­łem się z pry­czy, zało­ży­łem szorty i klapki, zabra­łem przy­bory do gole­nia i posze­dłem do poło­żo­nej nie­opo­dal toa­lety, żeby dopro­wa­dzić się do porządku. Powie­trze było chłodne i rześ­kie. Księ­życa nie było, ale gwiazdy wciąż jasno świe­ciły. Bar­dzo lubię tę porę dnia. To taki czas „pomię­dzy”. Świat jest cichy i spo­kojny, nocne stwo­rze­nia wró­ciły do swo­ich kry­jó­wek, a dzienne jesz­cze się nie poka­zały.

Gdy wysze­dłem z toa­lety, inni żoł­nie­rze byli już na nogach i krę­cili się tu i tam, a przez bramę docie­rało do nas świa­tło samo­cho­do­wych reflek­to­rów. Połowa żoł­nie­rzy w baraku jesz­cze leżała na pry­czach, gdy ubie­ra­łem się i sznu­ro­wa­łem buty Jun­gle. Zało­ży­łem swoje naj­star­sze buty woj­skowe, parę, która tyle razy została już natłusz­czona olej­kiem do butów, że były mię­ciut­kie jak moka­syny. Żoł­nierz nie potrze­buje wiele, jeśli cho­dzi o mun­dur, ale dobre buty są abso­lut­nie nie­zbędne. Upew­ni­łem się, że w kie­szeni na piersi mam dłu­go­pis i notes, i wysze­dłem na zewnątrz.

Par­king gwał­tow­nie się zapeł­niał, kilku face­tów wędro­wało spo­koj­nie w stronę środka kom­pleksu. Żarzące się papie­rosy oświe­tlały twa­rze, a ciche głosy nio­sły się w powie­trzu.

– Cho­lera jasna, Haney! Co ty tu robisz, do kurwy nędzy? – Jakiś głos dole­ciał mnie z ciem­no­ści.

Na świe­cie był tylko jeden czło­wiek o takim gło­sie. Odwró­ci­łem się i powie­dzia­łem:

– Cześć, Parks. Jak tu tra­fi­łeś?

Vir­gil Parks był auten­tycz­nym dwu­dzie­stocz­te­ro­ka­ra­to­wym i nie­re­for­mo­wal­nym zrzędą. Virg wstą­pił do woj­ska w 1968 roku, żeby poje­chać do Wiet­namu, i od tego czasu był Ran­ge­rem. Byli­śmy dowód­cami plu­to­nów w tej samej kom­pa­nii, dopóki pod koniec zeszłego roku nie prze­niósł się do Fort Bragg, gdzie miał być instruk­to­rem w Szkole Ran­ge­rów.

Mogłem się jedy­nie domy­ślać, że zna­lazł się tutaj, bo prze­ja­dło mu się zapro­sze­nie Depar­ta­mentu Ran­ge­rów. Gdzie­kol­wiek się nie zna­lazł, tak się to zawsze koń­czyło. Cecho­wała go eks­cen­trycz­ność gra­ni­cząca z obłę­dem – a to wymaga pew­nego wysiłku w świe­cie Ran­ge­rów. Szedł pełną parą, choć bez kon­kret­nego celu. Nie­zdolny był wręcz do regu­lo­wa­nia wysiłku wkła­da­nego w bie­żące zada­nie.

A nawet w kon­ser­wa­tyw­nym śro­do­wi­sku woj­sko­wym znany był jako bar­dziej na prawo od Attyli, wodza Hunów.

Zamknął oczy, zadarł swój podziwu godny nos w sobie tylko wła­ściwy spo­sób i zacią­gnął się papie­ro­sem trzy­ma­nym mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Jak zwy­kle przy­glą­da­łem mu się, pełen fascy­na­cji. Nikt tak nie umiał pie­ścić papie­rosa jak sier­żant szta­bowy Vir­gil Parks.

– Tak se pomy­śla­łem, że przy­jadę i zoba­czę, co te buraki kom­bi­nują. Poza tym Depar­ta­ment Ran­ge­rów to kupa mię­cza­ków. Zamie­rzają wyda­wać po bato­niku żoł­nie­rzy­kom z Flo­rida Phase pod­czas zimo­wych zajęć, bo te dupki poza­ma­rzały na śmierć w zeszłym roku.

Ta tra­ge­dia nie przy­tra­fiła się mię­cza­kom. Pod­czas Flo­rida Phase w Szkole Ran­ge­rów kur­sanci otrzy­my­wali tylko jedną żela­zną por­cję żyw­no­ści dzien­nie. Zuży­wali kalo­rie na znacz­nie wyż­szym pozio­mie, niż je przy­swa­jali, i byli osła­bieni po poprzed­nich eta­pach kursu. Jeśli jesz­cze tem­pe­ra­tura wody w bagnach była cały czas zbyt niska, byli poważ­nie zagro­żeni hipo­ter­mią.

To wyda­rze­nie miało miej­sce zeszłej zimy, na patrolu pod­czas szcze­gól­nie zim­nej nocy. 23 żoł­nie­rzy doznało hipo­ter­mii przy prze­cho­dze­niu w nocy przez Yel­low River. Czte­rech z nich zmarło na bagnach. Kor­pus ofi­cer­ski Ran­ge­rów prze­kro­czył cienką gra­nicę pomię­dzy twar­dziel­stwem a głu­potą, przez co zgi­nęli żoł­nie­rze. Dzi­wię się, że nikogo nie posta­wiono za to przed sądem woj­sko­wym.

– No, sły­sza­łem coś o tym. – Nie było sensu tłu­ma­czyć cze­go­kol­wiek Park­sowi, był logi­ko­od­porny.

Gdy gada­li­śmy, kilka dwu­ipół­to­nó­wek zatrzy­mało się koło nas w rzę­dzie. Dwie minuty przed szó­stą facet z klip­sową pod­kładką w dłoni wyszedł z chaty dowódz­twa. Miał na sobie dżinsy i koszulkę, a na gło­wie czapkę base­bal­lową. Sta­nął na skraju tłumu i patrzył na nas bez­na­mięt­nie, póki nie uci­chli­śmy.

– Czwór­kami zbiórka – wydał roz­kaz. W jed­nej chwili zaję­li­śmy pozy­cje. 163 żoł­nie­rzy sta­nęło na bacz­ność.

– Spo­cznij! Słu­chać! Ode­zwij­cie się, gdy wyczy­tam wasze nazwi­sko, i wsia­daj­cie do cię­ża­rówki, którą podam. Jeśli wasze nazwi­sko nie zosta­nie wyczy­tane, zostań­cie na miej­scu, a ja podejdę. Cię­ża­rówka numer jeden… – zaczął wyczy­ty­wać nazwi­ska w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej.

Każda cię­ża­rówka miała wielki numer nary­so­wany kredą na tyl­nej kla­pie. Gdy wyczy­tano moje nazwi­sko, zawo­ła­łem: „Obecny!”, i wspią­łem się na pakę. Nie­długo potem cię­ża­rówki ruszyły i wyje­cha­li­śmy za bramę, wła­śnie w chwili, gdy pierw­sze pro­mie­nie słońca wychy­nęły zza hory­zontu.

„Wstąp do armii, zoba­czysz kawa­łek świata” pisali na pla­ka­tach rekla­mo­wych. Co naj­mniej pół świata obej­rza­łem z paki cię­ża­rówki.

Kwa­drans póź­niej zatrzy­ma­li­śmy się na gra­nicy cze­goś, co wyglą­dało jak strefa zrzutu. – Strefa Zrzutu Holan­dia – powie­dział któ­ryś żoł­nierz z Fort Bragg, gdy wysia­da­li­śmy.

Sier­żant major Shu­mate stał w pobliżu w por­t­kach khaki, hawaj­skiej koszuli i kape­lu­szu panama.

– No, dziew­czynki, usta­wiać się! – zawo­łał. – W szyku, szóst­kami!

Gdy się gru­po­wa­li­śmy, ktoś pod­szedł z apa­ra­tem i sta­ty­wem i przy­go­to­wy­wał się do zro­bie­nia zdję­cia.

– O co cho­dzi, do cho­lery, Walt? – jakiś ano­ni­mowy głos zaskrze­czał gdzieś z tłumu.

– To będzie zdję­cie grupy „przed”, moje szcza­wiki kochane, a za parę dni zro­bimy nową fotkę – odparł Shu­mate.

Byłem zdu­miony, że ktoś zwraca się do dowódcy po imie­niu, ale Shu­mate nie wyda­wał się ura­żony. Kiedy jed­nak mała grupka żoł­nie­rzy zaczęła się śmiać i wygłu­piać, jakby to był jakiś durny kawał, Shu­mate nagle stał się surowy. Żar­to­bli­wość ule­ciała nagle z jego głosu i wybuch­nął gwał­tow­nie:

– Dobra, zoba­czymy, kto się będzie śmiał, gdy skoń­czę z wami, fiuty zasrane, a na następ­nej fotce będzie połowa tego pierw­szego sze­regu. Ci poważni zostaną tutaj, a wy, dow­cip­ni­sie, będzie­cie w domu łżeć kole­gom, dla­czego wam się nie udało. Skoro więc was, pyska­cze – i jesz­cze paru innych – nie będzie na zdję­ciu „po”, to teraz urzą­dzę sobie z was, pokur­wieńcy, jebaną polewkę, haha!

Zwró­cił się teraz do zdy­scy­pli­no­wa­nej grupy, każąc nam sta­nąć na bacz­ność. Foto­graf zro­bił zdję­cie i się zwi­nął.

Shu­mate kon­ty­nu­ował, jakby nic się nie stało.

– To jest test spraw­no­ści fizycz­nej Ran­ge­rów i Sił Spe­cjal­nych. Oce­nia­jący etapy od pierw­szego do czwar­tego stoją za mną, od lewej do pra­wej. Gdy wyczy­tam nazwi­sko, idź­cie do przy­dzie­lo­nego oce­nia­ją­cego. Naj­lep­szego. Etap numer jeden! – I zaczął wywo­ły­wać nazwi­ska. Usta­wi­łem się przed moim oce­nia­ją­cym.

W tych cza­sach w armii były cztery rodzaje testów spraw­no­ścio­wych. Był spraw­dzian dla szta­bow­ców i oddzia­łów pomoc­ni­czych, bar­dziej wyma­ga­jący dla sił bojo­wych, kolejny dla spa­do­chro­nia­rzy i jesz­cze jeden dla Sił Spe­cjal­nych i Ran­ge­rów.

Pierw­sze trzy testy miały opra­co­waną skalę oce­nia­nia, która uwzględ­niała wiek testo­wa­nego. Im byłeś star­szy, tym mniej musia­łeś zro­bić na zali­cze­nie testu. W przy­padku testu Ran­ge­rów i Sił Spe­cjal­nych nie było już takiego uła­twie­nia wie­ko­wego – wszy­scy byli oce­niani na pozio­mie sie­dem­na­sto­lat­ków. Test skła­dał się z pom­pek, brzusz­ków, bie­ga­nia mię­dzy płot­kami, czoł­ga­nia na ple­cach i ponad trzy­ki­lo­me­tro­wego biegu. Nale­żało to wszystko wyko­nać w stroju skła­da­ją­cym się z bojó­wek i cięż­kich butów bojo­wych, ponie­waż buty do bie­ga­nia nie weszły jesz­cze na wypo­sa­że­nie armii, no i przy cie­płej pogo­dzie można było zdjąć koszulkę.

Moją pierw­szą dys­cy­pliną było bie­ga­nie mię­dzy płot­kami. Było to spraw­dze­nie zręcz­no­ści i szyb­ko­ści. Zaczy­nało się na linii star­to­wej, bie­gło sprin­tem do sze­regu bra­mek pro­sto­pa­dłych do kie­runku biegu, prze­bie­gało przez nie, prze­ska­ki­wało rów, bie­gło dalej do dru­giego zestawu bra­mek, powta­rzało jesz­cze raz cały tor i koń­czyło w miej­scu startu. Zwy­kle koń­czy­łem ten test w mniej niż 13 sekund. 15 sekund dawało 100 punk­tów. Do zali­cze­nia testu wystar­czyło sekund 19.

Prze­bie­głem tor w swoim zwy­kłym cza­sie. Oce­nia­jący podał mi kartę wyni­ków i skie­ro­wał do punktu, gdzie zali­czało się pompki. Sta­ną­łem w sze­regu i ledwo zdą­ży­łem zła­pać oddech, a już wywo­łano mnie do zaję­cia pozy­cji.

Przy­ją­łem pozy­cję i popro­si­łem mojego oce­nia­ją­cego o gło­śne licze­nie pom­pek, kiedy padła komenda: „Zaczy­nać!”. Gdy oce­nia­jący doli­czył do 53, prze­rwa­łem i odpo­czą­łem chwilę, wsparty na kola­nach i pię­ściach. Już wcze­śniej odkry­łem, że naj­bar­dziej uła­twia przej­ście tego testu sapa­nie jak paro­wóz i wyko­ny­wa­nie pom­pek tak szybko, jak to moż­liwe. Musisz tylko zadbać o to, by wszyst­kie były wyko­ny­wane pra­wi­dłowo, albo oce­nia­jący ich nie zali­czy.

Czas się skoń­czył. Dosta­łem kartę z powro­tem i ode­słano mnie na czoł­ga­nie na ple­cach – dys­cy­plinę, która należy do naj­dur­niej­szych rze­czy, jakie można sobie wyobra­zić w insty­tu­cji, która za głu­pią nie jest raczej uwa­żana. Pod­czas gdy inne dys­cy­pliny testu spraw­no­ścio­wego mie­rzyły takie aspekty jak zwin­ność czy siła gór­nej czę­ści ciała, czoł­ga­nie na ple­cach spraw­dza… Nikt nie ma naj­bled­szego poję­cia, co wła­ści­wie spraw­dza.

Na komendę „Zaczy­nać!” odry­wasz tyłek od ziemi w pozy­cji kraba, ple­cami do ziemi, tor­sem w górę. W tej pozy­cji zaczy­nasz „biec” przed sie­bie, nogami do przodu, i prze­bie­gasz 20 metrów, póź­niej wra­casz do punktu star­to­wego w tej samej pozy­cji, jed­nak rękami do przodu. Nie widziesz zatem, gdzie wła­ści­wie zmie­rzasz.

Wyko­na­łem to ćwi­cze­nie z mak­sy­malną punk­ta­cją, otrze­pa­łem dło­nie z pia­sku i posze­dłem do sta­no­wi­ska, gdzie liczono brzuszki. Oczy­wi­ste wydało mi się, że mię­dzy dys­cy­pli­nami nie należy robić przerw. Gdy koń­czy­łem jedną, natych­miast prze­cho­dzi­łem do następ­nej. Wszystko było zor­ga­ni­zo­wane jak spraw­nie dzia­ła­jąca firma. Nie było też krzy­cze­nia ani innego woj­sko­wego pozer­stwa – ale i nie było spo­sobu na prze­mknię­cie się na koniec kolejki i zła­pa­nie odde­chu pomię­dzy dys­cy­pli­nami.

Dano mi znak, bym zaczął brzuszki. Poło­ży­łem się na ple­cach, splo­tłem palce na karku, zgią­łem kolana, a oce­nia­jący trzy­mał mi stopy. Czu­łem wygodny, chłodny pia­sek pod ple­cami, cze­ka­jąc na komendę: „Zaczy­nać!”. Tłu­kłem brzuszki naj­szyb­ciej, jak mogłem, a kątem oka widzia­łem inne ciała uno­szące się i opa­da­jące na zie­mię w nie­zgra­nym ryt­mie. „Wyglą­damy jak tłoki jed­nego sil­nika”, pomy­śla­łem, koń­cząc ćwi­cze­nie i opa­da­jąc na plecy, by zła­pać oddech, zanim wstanę i odbiorę kartę z punk­ta­cją.

Po minu­cie lub dwóch wszyst­kie ćwi­cze­nia zostały zakoń­czone i zawo­łano nas w stronę cię­ża­ró­wek. Sta­li­śmy w luź­nym szyku.

– Upew­nij­cie się, że wasze kurtki mun­du­rowe są w cię­ża­rów­kach, któ­rymi przy­je­cha­li­ście – ogło­sił Shu­mate. – Następ­nie zgło­ście się do oce­nia­ją­cego z ostat­niego ćwi­cze­nia.

Kazał przejść oce­nia­ją­cym sto­ją­cym dotąd na grun­to­wej dro­dze na naszą prawą stronę.

– OK, wyko­nać – rzu­cił.

Zło­ży­łem koszulkę i poło­ży­łem ją pod ławką w cię­ża­rówce, a następ­nie podą­ży­łem w stronę mojego oce­nia­ją­cego na start trzy­ki­lo­me­tro­wego biegu. Oce­nia­jący wziął nasze karty i dał każ­demu z nas czer­woną szma­cianą kami­zelkę zakła­daną przez głowę. Roz­da­jąc nam kami­zelki, jed­no­cze­śnie przy­dzie­lał nam numery. Ja dosta­łem szóstkę. Pozo­stałe grupy ozna­czono innymi kolo­rami.

Następ­nie Shu­mate zawo­łał nas na linię star­tową.

– Dobra, laleczki, wszy­scy robi­li­śmy to już raz czy dwa w życiu. Na komendę „Start!” rusza­cie z miej­sca. Bie­gnie­cie tą drogą przez trzy kilo­me­try do linii mety. Gdy prze­kro­czy­cie metę, poszu­kaj­cie swo­jego oce­nia­ją­cego, będzie trzy­mał tabliczkę w kolo­rze waszych kami­ze­lek. Do biegu, gotowi… Start!

Wystar­to­wa­li­śmy. Na początku bie­gli­śmy zwartą grupą, jak to zwy­kle na początku wyścigu. Nie­któ­rzy wyrwali do przodu, inni trzy­mali się z tyłu, pozwa­la­jąc tłu­mowi nieco się roz­pro­szyć. Ja wybra­łem wer­sję pośred­nią. Jestem dobrym, choć nie wspa­nia­łym bie­ga­czem. Po kil­ku­set metrach byłem w sta­nie wejść w swój rytm i utrzy­my­wać pręd­kość, która mi odpo­wia­dała.

To był fajny dzień na bie­ga­nie. Wystar­cza­jąco cie­pły, żeby nie mar­z­nąć, ale powie­trze przy­jem­nie chło­dziło mi twarz. Pia­sek pod sto­pami był zbity, a słońce świe­ciło w plecy. Zgra­łem ruch nóg z odde­chem i zde­cy­do­wa­łem, że pobie­gnę o tych kilka sekund wol­niej niż zwy­kle. Prze­waż­nie koń­czy­łem bieg w 13,5 minuty, co dawało 90 punk­tów. 12 minut z kawał­kiem rów­nało się 100 punk­tom, jed­nak było poza moim zasię­giem. Przy­zwy­cza­iłem się do tempa, lekko skró­ci­łem krok i pobie­głem dalej.

Bie­gło mi się znacz­nie lepiej niż po torze, gdzie zwy­kle odby­wają się takie testy spraw­no­ściowe. Znacz­nie szyb­ciej, niż się podzie­wa­łem, zoba­czy­łem metę. Zające już przez nią prze­bie­gały.

Wydłu­ży­łem nieco krok i skon­cen­tro­wa­łem się na wydy­cha­niu powie­trza z płuc, aby głę­biej oddy­chać. Bie­głem obok kogoś, a nasze kroki cał­kiem się zrów­nały. Gdy posu­wa­łem się naprzód, był cały czas za mną. Obej­rza­łem się na niego – to był Keekee Saenz. Wkrótce bie­gli­śmy z mak­sy­malną pręd­ko­ścią, jeden nie­zdolny do wyprze­dze­nia dru­giego.

Zoba­czy­łem mojego oce­nia­ją­cego i usły­sza­łem time­ke­epera, który gło­śno liczył:

– Dwa­na­ście minut, pięć­dzie­siąt sekund, pięć­dzie­siąt jeden, pięć­dzie­siąt dwa, pięć­dzie­siąt trzy, pięć­dzie­siąt cztery… – krzy­czał, a gdy prze­kro­czy­łem linię mety, nawią­zał ze mną kon­takt wzro­kowy i zawo­łał do mojego oce­nia­ją­cego: „Szóstka czer­wona!”.

– Przy­ją­łem, szóstka czer­wona – odpo­wie­dział, zapi­su­jąc czas.

Zanim zaczą­łem iść, zwol­ni­łem i prze­truch­ta­łem jesz­cze ze sto metrów. Oparł­szy dło­nie na bio­drach, spo­koj­nie sze­dłem z powro­tem w stronę mety, a mój oddech się uspo­ka­jał. Kiedy byłem pra­wie u celu, ktoś z kadry powie­dział, żebym poszedł wzdłuż drogi do miej­sca, gdzie teraz zapar­ko­wano cię­ża­rówki, wziął koszulę i cze­kał na instruk­cje. Tak też zro­bi­łem.

Cię­ża­rówki musiały przy­je­chać inną trasą, ponie­waż rze­czy­wi­ście stały w sze­regu jakieś 300 metrów dalej, na tej samej dro­dze.

Zbli­żyw­szy się do pojaz­dów, zoba­czy­łem sier­żanta majora Shu­mate’a, który z kimś roz­ma­wiał. Popa­trzył na mnie, gdy wyj­mo­wa­łem swoją koszulę z cię­ża­rówki.

– Dobrze się bawisz, Ran­ge­rze? – zapy­tał, gdy zapi­na­łem mun­dur.

– Pew­nie, panie sier­żan­cie majo­rze. Co teraz?

Przyj­rzał mi się spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Chyba jest ci gorąco. Może sko­czysz nad jezioro i się poplu­skasz? Ktoś na brzegu poda ci instruk­cje. I… – Celowo prze­rwał, więc zatrzy­ma­łem się, żeby na niego spoj­rzeć. – Naj­lep­szego.

Cho­lera – pomy­śla­łem – czy dla niego wszystko musi być jaj­car­skie?

Posze­dłem na brzeg jeziora, gdzie gro­ma­dziły się już nie­wiel­kie grupki. Niski gość o wło­sach koloru pia­sku gestem naka­zał mi do nich dołą­czyć.

– To jest test pły­wa­nia, żoł­nie­rze. Od jed­nej boi do dru­giej jest sto metrów. Macie pły­wać w peł­nym mun­du­rze i butach. W tym zada­niu nie liczy się czas. Może­cie pły­nąć dowol­nym sty­lem, jed­nak nie może­cie prze­rwać i odpo­cząć, dopóki nie dotrze­cie do boi. Dojdź­cie do punktu star­to­wego, bro­dząc, i zacznij­cie pły­nąć. Nie doty­kaj­cie dna, dopóki nie dotrze­cie do mety. Tam dosta­nie­cie instruk­cję, by sta­nąć i dojść do brzegu. Nie ma pytań? No to naj­lep­szego.

Grupą liczącą około 12 osób ruszy­li­śmy, bro­dząc w wodzie, która miała kolor kawy z mle­kiem i była cie­pła jak w wan­nie. Się­gała mi do piersi, gdy dotar­li­śmy do pierw­szej boi. Zanu­rzy­łem się po szyję, by pozbyć się powie­trza z odzieży, a następ­nie zaczą­łem pły­nąć. Naj­pierw pły­ną­łem na lewym boku, potem na pra­wym. Po prze­by­ciu jakichś dwóch trze­cich prze­wró­ci­łem się na grzbiet i resztę dystansu przepły­ną­łem sty­lem grzbie­to­wym. Jeśli cho­dzi o pły­wa­nie w ubra­niu, jest tylko jeden sekret – odprę­żyć się i nie spie­szyć. Wciąż uno­sisz się na wodzie, musisz tylko poko­nać więk­szy opór.

Pły­wa­nie nie było wcale cięż­kie. W teście pły­wac­kim u Ran­ge­rów miało się zawią­zane oczy i wpa­dało do wody w peł­nym umun­du­ro­wa­niu i uzbro­je­niu, z M-16, chle­ba­kiem, ładow­ni­cami i dwiema manier­kami. Po wsko­cze­niu w wodę pły­nęło się do brzegu basenu i nań wycho­dziło. Celem ćwi­cze­nia było zasy­mu­lo­wa­nie nagłego wpad­nię­cia do rzeki w cza­sie mar­szu w nocy. Zali­cze­nie testu ozna­czało mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo spa­ni­ko­wa­nia, gdy nagle i nie­ocze­ki­wa­nie czło­wiek znaj­duje się w głę­bo­kiej wodzie i nic nie widzi. Byłem pewny, że teraz ten test służy spraw­dze­niu, jak pew­nie i dobrze czu­jemy się w wodzie.

Wysze­dłem z jeziora i prze­sze­dłem w górę brzegu do kępy wiel­kich sosen. Zdją­łem mun­dur, wyżą­łem z niego wodę i ponow­nie się ubra­łem. Nie musia­łem opróż­niać butów, ponie­waż noszone przeze mnie jun­gle same pozby­wały się wody. Tak samo pro­ble­mem nie było wysu­sze­nie wło­sów. W końcu mia­łem je obcięte w spo­sób stan­dar­dowy dla Ran­gera – na 6 mm u góry i zgo­lone boki.

Pod­sze­dłem do instruk­tora, który przy­glą­dał się ludziom będą­cym wciąż w wodzie. W jezio­rze żoł­nie­rze byli na całej dłu­go­ści toru – nie­któ­rzy wcho­dzili do wody, inni z niej wycho­dzili. Łodzie ratun­kowe znaj­do­wały się po obu stro­nach pły­wa­ków i prze­miesz­czały się tam i z powro­tem, a ratow­nicy pil­no­wali słab­szych zawod­ni­ków. Zoba­czy­łem jakie­goś faceta po dru­giej stro­nie jeziorka, który wynu­rzył się z wody się­ga­ją­cej mu po pas, potrzą­snął głową i wró­cił na brzeg. Pew­nie znał swoje moż­li­wo­ści.

Mniej wię­cej w poło­wie dłu­go­ści jeziorka jedna z łódek pod­pły­nęła do mio­ta­ją­cego się faceta. Cze­kali w pobliżu, dopóki sprawa nie zaczęła wyglą­dać poważ­nie, w końcu wycią­gnęli do niego bosak. Gość zła­pał go despe­racko i został przy­cią­gnięty do burty łodzi, w którą wpił się jak kleszcz w psie ucho. Jesz­cze jeden odpadł.

Mała grupka, do któ­rej i ja nale­ża­łem, prze­pły­nęła już jezioro, a kolejni żoł­nie­rze nie­prze­rwa­nym sze­re­giem wycho­dzili na brzeg. Instruk­tor wska­zał na cię­ża­rówkę i powie­dział, że kiedy będzie pełna, odje­dzie w stronę obozu. Mie­li­śmy wyko­nać kolejne instruk­cje, które znaj­dziemy na tablicy infor­ma­cyj­nej.

Przy­je­cha­li­śmy do obozu i spraw­dzi­li­śmy tablicę.

Lunch: suchy pro­wiant

Kola­cja: 17:00

Zbiórka: 18:30

Umun­du­ro­wa­nie: mun­dur, czapka z dasz­kiem, ple­cak ważący 18 kilo­gra­mów, 2 manierki wody.

Kilka wag wisiało na drążku do pod­cią­ga­nia przed sto­łówką. Obok stały skrzynki suchego pro­wiantu. Wycią­gną­łem dwie por­cje – jedną na lunch, jedną – na wszelki wypa­dek, i posze­dłem do baraku prze­brać się w suchy mun­dur. Była dopiero 10:30, mia­łem więc mnó­stwo czasu.

Zmie­ni­łem ubra­nie i dla zabi­cia czasu poła­zi­łem po obo­zie. Przed dyżurką stała długa kolejka ludzi wypi­sy­wa­nych z oddziału. Byli to żoł­nie­rze, któ­rzy oblali test spraw­no­ściowy lub pły­wa­nie. Zasta­na­wia­łem się, po jaką cho­lerę tu przy­je­chali, skoro nie potra­fili nawet zali­czyć zwy­kłego testu spraw­no­ścio­wego. Niektó­rzy z nich przy­je­chali z oddzia­łów w Euro­pie – dość kosz­towna zabawa, bio­rąc pod uwagę, że zostali wyko­pani po kilku godzi­nach.

Usły­sza­łem, jak kilku gości z Sił Spe­cjal­nych zrzę­dziło, że to nie fair, by nie mieli jesz­cze jed­nej szansy podej­ścia do testu. W kolejce „do domu” roz­po­zna­łem sier­żanta, któ­rego zna­łem z 25. Dywi­zji na Hawa­jach. Cho­dzi­li­śmy razem na kurs doszka­la­jący dla pod­ofi­ce­rów pie­choty w zeszłym roku. Ski­nę­li­śmy sobie gło­wami, wymie­nia­jąc pozdro­wie­nia, ale nie wyglą­dał, jakby chciał ze mną gadać.

Mój ple­cak ważył 16 kilo­gra­mów, gdy powie­si­łem go na wadze tuż przed kola­cją. Zabra­łem go z powro­tem do chaty i doło­ży­łem rze­czy, na oko ważą­cych ze dwa kilo­gramy, a następ­nie przy­wią­za­łem pod spodem ple­caka dwie manierki. Chcia­łem mieć je w zasięgu bez zdej­mo­wa­nia ple­caka. No i wola­łem, żeby mój ple­cak ważył ciut wię­cej, na wypa­dek gdyby wagi tro­chę nie­do­wa­żały.

Zwy­kle był­bym rów­nież ubrany w LBE (Load Bearing Equ­ip­ment). Składa się ono z pasa do pisto­letu wraz z uprzężą na ramiona. Do pasa docze­pione są ładow­nice, zestawy pierw­szej pomocy, latarka sygna­łowa, nóż lub bagnet, manierki i inne pier­dułki. LBE to bojowa ładow­nica, spo­sób na trans­por­to­wa­nie amu­ni­cji i innych rze­czy, któ­rych potrze­bu­jesz do walki i prze­ży­cia w boju. Zała­do­wany waży około 18 kilo­gra­mów. Na niego zakłada się ple­cak. Jed­nak w instruk­cjach na tablicy ogło­szeń nie było mowy o LBE, a ja zamie­rza­łem ści­śle trzy­mać się pole­ceń.

O 18:30 wsie­dli­śmy do cię­ża­ró­wek i prze­je­cha­li­śmy przez Fort Bragg. Nie­któ­rzy miej­scowi goście mówili, że jeste­śmy na Chic­ken Road, sze­ro­kim, piasz­czy­stym szlaku czoł­go­wym, wio­dą­cym pro­sto jak strze­lił mię­dzy rzadko roz­sia­nymi sosnami i kar­ło­wa­tymi dębami na mono­ton­nych Sand Hills. Ni­gdy nie widzia­łem brzyd­szego miej­sca. Obi­ja­li­śmy się i kiwa­li­śmy, brnąc przez spo­wite mgłą piasz­czy­ste, znisz­czone przez czołgi zbo­cze.

Po jakichś 30 minu­tach zatrzy­ma­li­śmy się na skrzy­żo­wa­niu i wysie­dli­śmy. Sier­żant major Shu­mate stał w pobliżu, przy­glą­da­jąc się nam z wyzy­wa­ją­cym uśmiesz­kiem.

– Dobra, ludzie, chodź­cie bli­żej, nie musi­cie w szyku, po pro­stu bądź­cie do cho­lery w kupie – powie­dział, gdy zła­pa­li­śmy ple­caki i sta­nę­li­śmy wokół niego pół­ko­lem.

– I co, nasza wesoła kom­pa­nia troszkę schu­dła od rana, nie? – zapy­tał Shu­mate. – Co, nie komen­tu­je­cie? No to do roboty. To zada­nie to trzy­dzie­sto­ki­lo­me­trowy marsz z ple­ca­kiem. Tak go nazy­wamy, bo stąd do mety jest trzy­dzie­ści kilo­me­trów, a wy nie­sie­cie ple­caki. Idź­cie tak szybko, jak potra­fi­cie. Trzy­maj­cie się drogi. Nie łap­cie stopa. Nie bierz­cie jeden dru­giego na barana. Instruk­to­rzy będą mieć sta­no­wi­ska wzdłuż trasy, ozna­czone zie­lo­nymi świa­tłami. Gdy znaj­dzie­cie się w pobliżu, podaj­cie im swój kolor i numer. Meta jest w miej­scu, gdzie ta droga łączy się z chod­ni­kiem przy King Road. Będzie tam stał instruk­tor, który zapi­sze wasz czas. Woda dostępna jest na całej dłu­go­ści trasy. Może­cie zre­zy­gno­wać w każ­dej chwili; żeby to zro­bić, podaj­cie swój kolor i numer dowol­nemu instruk­torowi i dodaj­cie: „Dobro­wol­nie rezy­gnuję”. Nie będzie zada­wał pytań. Jeśli chce­cie wyco­fać się od razu, po pro­stu zostań­cie tutaj, gdy inni wyru­szą.

Nikt się nie poru­szył ani nie ode­zwał.

– Ponie­waż nie ma żad­nych pytań – spoj­rzał na zega­rek – czas zaczniemy odmie­rzać za dwie minuty. Kie­ru­nek mar­szu: pół­noc.

Wska­zał kie­ru­nek, z któ­rego przy­je­cha­li­śmy.

– Nie będę strze­lał na start czy coś. Załóż­cie ple­caki i ruszaj­cie, gdy zawo­łam: „Naprzód”. No i… naj­lep­szego.

To ostat­nie słowo wymam­ro­ta­łem pod nosem razem z nim.

28 kilo­me­trów. Zasta­na­wia­łem się, skąd im się wziął taki dystans. Był nieco dziwny. Stan­dard Bata­lionu Ran­ge­rów to 32 kilo­me­try w sześć godzin, w dodatku z bro­nią, peł­nym wypo­sa­że­niem bojo­wym i sta­lo­wym heł­mem na gło­wie. Teraz sprzętu nie mia­łem aż tyle, a marsz odby­wał się w chłodny i suchy wie­czór. Pomy­śla­łem, że spró­buję przejść trasę w 4,5 godziny. To ozna­cza­łoby pręd­kość nieco ponad 6 km/h, czyli kilo­metr w 10 minut. Nie, to za szybko. Bez bie­ga­nia się nie obej­dzie, a bie­gać nie zamie­rzam. Pięć godzin będzie wystar­cza­jąco dobrym cza­sem. Byłem pewny, że nikt w armii nie ma wyż­szych stan­dar­dów tempa mar­szu niż Ran­ge­rzy.

Shu­mate zawo­łał „Naprzód!” i wyru­szy­li­śmy. Koło tuzina face­tów puściło się bie­giem, więk­szość z nich parami. Kolejna spora grupa, może ze 30 żoł­nie­rzy, ode­rwała się, masze­ru­jąc jak wście­kli. „Co komu pasuje”, pomy­śla­łem. Skon­cen­tro­wa­łem się na wła­snym mar­szu i zarzu­ce­niu ple­caka na plecy. Po kilku minu­tach tłum się roz­pro­szył i mia­łem moż­li­wość wej­ścia w swój rytm.

28 kilo­me­trów to spora odle­głość i nie da się jej prze­być sprin­tem. Na taką odle­głość musie­li­śmy pły­nąć, zda­jąc egza­min dyplo­mowy na kur­sie pły­wac­kim Zwia­dow­ców Sił Spe­cjal­nych w Gre­cji w roku 1972. Potem coś sobie przy­po­mnia­łem. „Wie­śniak” Gri­mes, który zwer­bo­wał mnie na selek­cję, był star­szym instruk­to­rem, gdy bra­łem udział w tam­tym kur­sie.

Po jakichś trzech kilo­me­trach roz­grza­łem się i dobrze mi się szło. Lubi­łem cho­dzić. Oddy­cha­łem zgod­nie z ruchem rąk i nóg. Koszula i suwak roz­pięte, by powie­trze miało dostęp do mojego ciała. Wszystko to było przy­jemne. W dłu­gim i cięż­kim mar­szu moje myśli odla­ty­wały, a ciało dzia­łało jakby na auto­pi­lo­cie. Dzięki temu w sil­nie uspo­łecz­nio­nej woj­sko­wej egzy­sten­cji ma się jed­nak chwile pry­wat­no­ści i czas dla sie­bie. To wła­śnie wtedy też wpa­dały mi do głowy naj­lep­sze pomy­sły i plany.

Po szó­stym kilo­me­trze dogo­ni­łem i miną­łem nie­któ­rych bie­ga­czy. Pla­no­wa­łem masze­ro­wać przez dwie godziny, zanim ode­tchnę pierw­szy raz, a potem odpo­czy­wać parę minut, co godzinę. Było już zupeł­nie ciemno, jed­nak ota­cza­jące mnie świa­tło było cał­kiem nie­złe, a na bia­łym pia­sku drogi łatwo było unik­nąć dobrze widocz­nych dziur. W sumie nie­zła trasa.

Gdy mia­łem za sobą około 11 kilo­me­trów, zoba­czy­łem grupkę świa­teł przed sobą przy skraju drogi. Wokół świa­teł krę­ciły się jakieś nie­wy­raźne postaci. Zbli­żyw­szy się, ujrza­łem kilka cię­ża­ró­wek sto­ją­cych kołem wokół kępy drzew i oświe­tla­ją­cych jakąś akcję roz­gry­wa­jącą się w tym miej­scu.

Zbli­ży­łem się, a jakiś instruk­tor poki­wał na mnie. Poda­łem mu swój kolor oraz numer i zosta­łem poin­stru­owany, by poło­żyć swój ple­cak na jed­nej z wag zwi­sa­ją­cych z drąga umo­co­wa­nego mię­dzy drze­wami. Mogłem też napeł­nić manierki, korzy­sta­jąc ze zbior­ni­ków z wodą sto­ją­cych na pace jed­nej z cię­ża­ró­wek. Zrzu­ci­łem ple­cak, zła­pa­łem swoje pełne manierki i opróż­ni­łem jedną z nich cał­ko­wi­cie, idąc w stronę zbior­ni­ków. Bez ple­caka czu­łem się lekki jak piórko. Wie­dzia­łem, że to się zmieni za kilka godzin. Gdy piłem wodę i napeł­nia­łem manierki, spo­glą­da­łem, co się dzieje wewnątrz kręgu świa­teł.

Wra­ca­jąc do wag, sta­łem się świad­kiem inte­re­su­ją­cej wymiany zdań mię­dzy jed­nym z masze­ru­ją­cych a face­tem, który wyglą­dał na dowódcę tego poste­runku.

Instruk­tor mówił:

– Plu­to­nowy, wasz ple­cak jest za lekki. Nie speł­nia wyma­ga­nej wagi osiem­na­stu kilo­gra­mów.

Zanim zdą­żył dokoń­czyć, pie­chur prze­rwał mu:

– No, ale nie­wiele bra­kuje. Ile rze­czy­wi­ście waży?

– Nie mogę tego stwier­dzić – odpo­wie­dział bez­na­mięt­nie instruk­tor. – Jeśli popa­trzy­cie na wagę, zauwa­ży­cie, że nie wyka­zuje ona wagi niż­szej niż osiem­na­stu kilo­gra­mów. Dla­tego, o ile mi wia­domo, wasz ple­cak nic nie waży.

Popa­trzy­łem na wagę, na któ­rej leżał mój ple­cak. Facet miał rację. Wskaź­nik wagi został zama­lo­wany białą farbą w czę­ści wska­zu­ją­cej poni­żej 18 kilo­gra­mów.

Instruk­tor kon­ty­nu­ował:

– A ponie­waż nie nie­sie­cie nic, jedyny spo­sób na wypeł­nie­nie wyma­gań to wzię­cie tego. – Się­gnął za sie­bie i podał pie­chu­rowi wielki, bez­kształtny kawał betonu, który wyglą­dał, jakby był czę­ścią wyko­pa­nego pod­kładu kole­jo­wego. – Oso­bi­ście go zwa­ży­łem – cią­gnął – i gwa­ran­tuję, że waży dokład­nie osiem­na­ście kilo­gar­mów. Aby kon­ty­nu­ować marsz, musi­cie pobrać ten obciąż­nik, przy­wią­zać go do ple­caka i zwró­cić, gdy ukoń­czy­cie marsz. Jakieś pyta­nia?

Pie­chur stał, przy­ci­ska­jąc kawał betonu do piersi. Na jego twarz wypły­nął na poły wymu­szony uśmie­szek, na poły zaś wyraz nie­do­wie­rza­nia. Roz­po­zna­łem w nim jed­nego z pyska­czy, któ­rzy mieli dużo do powie­dze­nia przez cały dzień. Teraz stał cicho.

Popa­trzył na instruk­tora sto­ją­cego przed nim i zapy­tał bła­gal­nym gło­sem:

– Marvin, poważ­nie?

A więc się znali. To się robiło coraz bar­dziej sma­ko­wite.

– Abso­lut­nie – brzmiała odpo­wiedź.

Facet zasta­no­wił się przez kilka sekund, a następ­nie powie­dział:

– Nie, nie mogę. – Upu­ścił beton i stał z rękami zwi­sa­ją­cymi wzdłuż ciała.

– Dobro­wol­nie rezy­gnu­jesz?

Pauza.

– Tak, chyba tak.

– Weź swój ple­cak i wsia­daj na pakę tej cię­ża­rówki. – Szef instruk­to­rów wska­zał na pojazd sto­jący z dala od reszty.

Facet stał jesz­cze przez kilka sekund, wyglą­da­jąc, jakby nie mógł uwie­rzyć w to, co się wła­śnie stało. Nasze oczy się spo­tkały, wzru­szył ramio­nami z rezy­gna­cją, a następ­nie wziął ple­cak i odszedł. Ta mała wymiana zdań zde­cy­do­wa­nie przy­cią­gnęła moją uwagę – podob­nie jak zacie­ka­wiła wszyst­kich pozo­sta­łych świad­ków.

Zła­pa­łem mój ple­cak i zapy­ta­łem instruk­tora, który go ważył:

– W porządku? – Zakła­da­jąc jed­no­cze­śnie szelki na ramiona.

– Pew­nie, możesz lecieć – powie­dział, zapi­su­jąc coś nw notat­niku. Potem pod­niósł wzrok i powie­dział do mnie, gdy popra­wia­łem ple­cak: – Naj­lep­szego.

Wysze­dłem z kręgu świa­tła i po kilku kro­kach znów byłem na dro­dze. Zado­wo­lony, że odda­lam się stam­tąd. Nie­zła scena. Szef instruk­to­rów nie pod­no­sił głosu, nikogo nie stra­szył, nie poni­żał ani nie obra­żał, ale jasne było, że nie da mu się wci­snąć kitu, nie będzie tego tole­ro­wał. Podo­bał mi się ten styl. To wszystko zaczy­nało być coraz bar­dziej serio.

Reszta mar­szu była… no, jak to nocny marsz z ple­ca­kiem. Po dzie­więt­na­stym kilo­me­trze byłem zmę­czony, bolały mnie nogi, doskwie­rały mi ramiona i byłem zlany potem.

Dotar­łem do mety kilka minut przed upły­wem pię­ciu godzin. Instruk­tor zapi­sał mnie w note­sie, powie­dział, że do obozu są trzy kilo­me­try, w sto­łówce czeka cie­pła zupa, a na tablicy infor­ma­cyj­nej są nowe roz­kazy. I życzył… naj­lep­szego.

Spo­koj­nie posze­dłem z powro­tem do obozu. Zrzu­ci­łem ple­cak koło chaty i posze­dłem do sto­łówki na menażkę zupy. Było tam ponad 10 zmę­czo­nych ludzi o obo­la­łych sto­pach, jed­nak wszy­scy wyglą­dali na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych. Takie zado­wo­le­nie przy­cho­dzi, gdy się podoła trud­nemu zada­niu i jest świa­do­mość, że się je dobrze wyko­nało. Ukoń­cze­nie mar­szu to żadne zwy­cię­stwo, ale należy do tych wielu drob­no­stek w życiu, któ­rymi czło­wiek sie­bie mie­rzy.

Zupa była cho­ler­nie dobra. Jedną z tych rze­czy, które w woj­sku zawsze się udają, jest zupa. Pod­grze­wana w sześć­dzie­się­cio­li­tro­wych kotłach – zawsze możesz liczyć na to, że będzie gorąca i paru­jąca, a gdy jesteś zmę­czony, bolą cię nogi i spły­wasz potem, wła­śnie zaczyna sty­gnąć. To zwy­czajna rzecz, ale powo­duje, że czu­jesz się lepiej.

Poże­gna­łem się z gośćmi w sto­łówce i posze­dłem pod prysz­nic. Było nieco po pierw­szej, gdy spraw­dzi­łem instruk­cje na tablicy infor­ma­cyj­nej. Oto, co było tam napi­sane:

10:00 Sala wykła­dowa

Wró­ci­łem do chaty, zawi­ną­łem się w pałatkę i zasną­łem snem spra­wie­dli­wych.

10:00. Obo­lałe stopy, zesztyw­niałe nogi, plecy i mię­śnie bar­ków. Sie­dzę w sali wykła­do­wej. Na ławce zamknięta teczka i kilka dobrze zatem­pe­ro­wa­nych ołów­ków, przede mną uśmiech­nięty gość poda­jący instruk­cje.

– To tylko taki kwe­stio­na­riusz o was – uśmiech­nął się. – Nie jest na czas. Odpo­wiedz­cie na każde pyta­nie i za każ­dym razem posta­raj­cie się dać jak naj­lep­szą odpo­wiedź. Jeśli coś jest nie­ja­sne lub mylące, posta­raj­cie się jak naj­le­piej domy­ślić. Jeśli coś was zupeł­nie zatka, będę z tyłu sali. To jest praca indy­wi­du­alna, współ­praca nie jest dozwo­lona. OK, otwórz­cie teczki i zaczy­naj­cie.

Prze­wró­ci­łem stronę. Test psy­cho­lo­giczny. Pierw­szy z wielu. Przez całą selek­cję prze­ra­bia­li­śmy te testy wciąż i wciąż. Każdy był sfor­mu­ło­wany odro­binę ina­czej, jed­nak mery­to­rycz­nie były to dokład­nie te same pyta­nia. Po pro­stu wymie­szane i prze­for­mu­ło­wane. Zawsze pisa­li­śmy te testy, gdy byli­śmy zmę­czeni, ale nie wyczer­pani.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki