39,90 zł
Stanowią najbardziej elitarną, ściśle tajną grupę uderzeniową armii. Ale o ich bohaterstwie nie usłyszycie w wiadomościach, w gazetach nie pojawią się nagłówki o nich i nikt – nawet ich rodziny – nie może wiedzieć, kim są. Pierwszy Oddział Operacyjny Sił Specjalnych-D — Delta Force, supertajna amerykańska jednostka antyterrorystyczna. Na papierze ich nie ma, ale bez nich nasze życie nie byłoby takie samo.
W tej ekskluzywnej relacji zza kulis członek założyciel Eric L. Haney, starszy sierżant dowodzenia w USA (w stanie spoczynku), zabiera Cię w wyczerpujący proces selekcji i szkolenia Delta Force. Od nauki otwierania kłódki puszką po napojach po ratowanie porwanego samolotu – ci ludzie są mistrzami szpiegostwa i działań wojennych. To anonimowi bohaterowie, którzy codziennie chronią nas przed zagrożeniami, o których istnieniu nie mamy pojęcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 458
W latach 70. XX wieku Stany Zjednoczone stały się ulubionym chłopcem do bicia dla wszystkich grup, które można by nazwać terrorystycznymi. Terroryści zaczęli bezkarnie godzić w amerykańskie interesy na całym świecie. Z biegiem lat częstotliwość i okrucieństwo tych napaści znacznie wzrosły. Ameryka, olbrzym na miarę Guliwera, wzbudzała obrzydzenie działaniami wojennymi w Wietnamie i była niechętna, ale także niezdolna, by pozbyć się brzęczących komarów terroryzmu.
Przez lata osławiony oficer Sił Specjalnych pułkownik Charlie Beckwith, niczym wołający na puszczy, ostrzegał przed zagrożeniem terrorystycznym i mówił o środkach, jakie należy przedsięwziąć, by stawić mu czoła. Widział zapotrzebowanie na zwarty, znakomicie wyszkolony i uniwersalny oddział armii amerykańskiej, zdolny do natychmiastowego wykonywania trudnych misji specjalnych.
Ukształtowany na wzór brytyjskiego SAS (Special Air Service), stanowiłby narzędzie o chirurgicznej precyzji, służące do wykonywania zadań specjalnych, które wykraczają poza możliwości regularnej armii.
Nieustępliwość Charliego była tak przekonująca, że puściła w ruch machinę, która w końcu doprowadziła do powstania takiego oddziału. Jednak stworzenie tej organizacji wewnątrz konserwatywnej struktury wojskowej i tchnięcie w nią życia było zadaniem porównywalnym z wyborem nowego papieża.
W armii obowiązuje żelazna zasada: nie lubimy zmian. A nikt nie nienawidzi ich bardziej niż bezpośredni beneficjenci swoistego status quo – generalicja. Zdarza się jednak, że czasami generalskie dystynkcje na kołnierzach noszą ludzie myślący. Głośne i ciągłe nawoływania pułkownika Beckwitha o narodowe siły antyterrorystyczne trafiły do uszu dwóch takich postaci: generałów Boba Kingstona i Edwina „Nieśmiałego” Meyera.
Kingston stacjonował w Fort Bragg w Północnej Karolinie i z łatwością dostrzegł możliwość stworzenia sił postulowanych przez Beckwitha. Wiedział jednak, że przedstawianie tego pomysłu zbiurokratyzowanej armii będzie jak stąpanie po polu minowym – można zginąć na tysiąc różnych sposobów. Do popchnięcia sprawy konieczny był ktoś o sile konia i znakomitej znajomości systemu politycznego armii – „Nieśmiały” Meyer był właśnie takim człowiekiem.
Generał Meyer służył jako zastępca Szefa Sztabu Armii Amerykańskiej i niosły się wieści, że wkrótce ma otrzymać awans na samego Szefa. Beckwith i Kingston przedstawili swoje pomysły działań antyterrorystycznych Meyerowi i od razu zorientowali się, że dobrze trafili. Meyer miał podobne przemyślenia, dzięki czemu cała trójka entuzjastycznie dzieliła się spostrzeżeniami na ten temat. Potrzeba była ewidentna, ale stworzenie jednostki od zera wydawało się niezwykle trudne.
Najpierw musieli określić, jakiego rodzaju misjami ma się zajmować ta potencjalna jednostka, ponieważ to zadania decydują o jej wielkości. Dzięki temu mogli zbudować Tabelę Organizacyjno-Sprzętową (TO&E), która dookreśla kształt, stopnie wojskowe, broń i wyposażenie. Kompletna Tabela Organizacyjno-Sprzętowa pozwoliła im na ustalenie zarówno początkowych założeń budżetowych, jak i corocznych kosztów utrzymania nowych sił.
Gdy „manekin” był już gotowy, Meyer, ze swojej pozycji w Pentagonie, zaczął drążyć, szukać źródeł finansowania i ludzi do ekipy. Może to zaskakujące, ale w armii nikt nie jest bezrobotny ani nie obija się to tu, to tam. Każdy oddział ma określoną liczbę ludzi i każdy żołnierz przypisany jest do konkretnej jednostki, nawet jeśli tam nie pracuje. Czasem jednak niektóre jednostki istnieją tylko na papierze, a służący w nich żołnierze znajdują się gdzie indziej. Meyer znalazł ich wystarczająco wielu, by móc obsadzić nową jednostkę, oraz odkrył źródło niewykorzystywanych funduszy, aby tchnąć w nią życie.
Następne miesiące upłynęły pod znakiem gdybania o papierowej jednostce. Niezbędna okazała się zdolność przewidywania z góry każdej przeciwności. Na każde pytanie musieli mieć pewną i dobrze przemyślaną odpowiedź. Konieczni byli sprzymierzeńcy. Zbadano nastroje wśród potężnych i wpływowych generałów, którzy z łatwością mogli zablokować tworzenie nowej formacji. Nic nie zostało na tym etapie przedstawione jako realna propozycja; na to było jeszcze za wcześnie. Póki co chcieli tylko rozpoznać, kto jest wrogiem, kto przyjacielem.
Kiedy owi wpływowi generałowie zorientowali się, że nowy byt nie będzie wkraczać na teren ich działań ani wysysać pieniędzy z ich budżetów, potakująco, a wręcz akceptująco pokiwali głowami. Czując tę akceptację, Kingston, Meyer i Beckwith byli gotowi zaprezentować swój plan. Oficjalna propozycja stworzenia narodowych sił antyterrorystycznych została przedstawiona na Konferencji Piechoty w Fort Benning, latem 1977 roku. Ponieważ detale były dopracowane, a kwestie polityczne rozegrane już wcześniej, propozycja została dobrze przyjęta, a szefowi sztabu zalecono niezwłoczne stworzenie takiej formacji. Szefem sztabu był wówczas właśnie generał Meyer.
Pierwszy Operacyjny Oddział Sił Specjalnych Delta został oficjalnie powołany do życia 21 listopada 1977 roku rozkazem dowództwa armii. Gdy tylko Beckwith został mianowany dowódcą nowej jednostki, od razu zabrał się do pracy. Osobiście wybrał kilku sztabowców, znalazł stary opuszczony budynek przy drodze wyjazdowej z Fort Bragg w Karolinie Północnej i zaczął walkę o narodziny swojego dziecka.
Nie był to łatwy poród.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
POCZĄTKI
Ce sto trzydziestka na pas kołuje już,Rangerze, w podróż w jedną stronę rusz.Misja jest tajna, o przeznaczeniu sza,Do domu wrócić nie zawsze się da!
Tekst Rangerów skandowany podczas biegów.
Samolot transportowy C-130 wibrował i przechylał się z boku na bok jak nieposłuszny byk na rodeo. „Nim wydostaniemy się z tego maleństwa, przeżyjemy piekielną jazdę”, pomyślałem, gdy wielki żelazny ptak wznosił się na wysokość, z której można skakać. Potem samolot wyrównał lot, a wstrząsy i podskoki, choć nadal mocne, stały się nieco bardziej przewidywalne.
Nadszedł czas. Niemal nie mogąc się ruszać, zakuty w spadochron, plecak, uprząż i karabin jednym szarpnięciem zerwałem się na nogi, zaczepiłem linę statyczną do biegnącej nad głową stalówki i odwróciłem się w stronę pozostałych 40 Rangerów wciąż siedzących na czerwonych plastikowych ławkach przytwierdzonych wzdłuż burt i osi środkowej kadłuba.
Patrzyłem na załadunkowego Sił Powietrznodesantowych, który mówił do swojego mikrofonu, i czekałem, aż zapali się czerwona lampka oznaczająca zezwolenie na skok. Potem z nagłym świstem, po którym nastąpił ogłuszający ryk, załadunkowy i jego asystent rozsunęli drzwi i ustawili je w pozycji „otwarte – gotowe”. Wiatr wył w samolocie i smagał mnie po nogach, gdy patrzyłem na mojego adiutanta, sierżanta Alliego Jonesa. Kiwnął głową, że jest gotowy i się zaczęło.
Spojrzałem na grupę mężczyzn siedzących przed mną w niemym wyczekiwaniu, mocno tupnąłem w podłogę kadłuba lewą nogą, wyrzuciłem ramiona w powietrze dłońmi w stronę żołnierzy i wykrzyczałem pełną piersią: „Przygotować się!”.
Żołnierze odpięli pasy, skupili uwagę na moim pomocniku i na mnie, wyprostowali się na siedzeniach, gotowi na następny rozkaz.
– Załoga po zewnętrznej, powstań! – krzyknąłem, wskazując na ludzi siedzących wzdłuż burt samolotu. Walczyli o utrzymanie się na nogach, podczas gdy samolot rzucał i podskakiwał. Kiedy już utworzyli przede mną zwarty szereg, wydałem następną komendę.
– Załoga po wewnętrznej, powstań! – Wyciągniętymi rękami wskazałem ludzi wciąż siedzących na ławkach wzdłuż środka kadłuba. Z pomocą stojących już towarzyszy podnieśli się i obie grupy utworzyły ciągłą linię.
Samolot podskakiwał i klekotał jak stara ciężarówka pędząca po żwirówce nierównej jak tara do prania, a żołnierze robili wszystko, by utrzymać równowagę. „Mam nadzieję, że nikt nie puści pawia. Jak już jeden zacznie, to innych nic nie powstrzyma, a podłoga zrobi się niebezpiecznie śliska”. Była to jednak grupa wytrawnych skoczków i nikogo nie zemdliło, chociaż warunki stale się pogarszały, od kiedy samolot wszedł w fazę zrzutu.
– Wpiąć się! – zawołałem, wyciągając w górę ręce i zahaczając o siebie zakrzywione palce wskazujące.
Tylko kilku pierwszych żołnierzy w szeregu było w stanie usłyszeć moje rozkazy i zrozumieć, co mówię, bo do środka samolotu wdzierał się ryk silników. Wszyscy jednak mogli dostrzec ręczną sygnalizację rozkazów, a kod znali na pamięć. Jednocześnie odłączyli zaczepy liny statycznej od swoich spadochronów zapasowych, zatrzasnęli je na stalowej linie biegnącej nad ich głowami wzdłuż kadłuba i przełożyli kabel bezpieczeństwa przez karabinki.
Przesunąłem palce tam i z powrotem nad wyimaginowaną liną.
– Sprawdzić liny statyczne!
Każdy żołnierz sprawdził linę statyczną własną i kolegi stojącego przed nim. To najbardziej istotna kontrola – niesprawna lina statyczna może człowieka zabić.
Przesadzonymi ruchami poklepałem się po klatce piersiowej obiema dłońmi.
– Sprawdzić wyposażenie!
Każdy Ranger sprawdził hełm, spadochron rezerwowy, plecak oraz broń, upewniając się, że wszystko było bezpiecznie i właściwie umocowane.
Podniosłem stulone dłonie do uszu i krzyknąłem:
– Potwierdzić sprawdzenie ekwipunku!
Odpowiedź przechodziła przez szereg od ostatniego żołnierza z tyłu samolotu. Każdy Ranger klepał stojącego przed nim i krzyczał mu prosto do ucha: „OK!”. Słyszałem stłumioną odpowiedź na początku słabo, jednak głosy łączyły się w silniejszy dźwięk, w miarę jak przez szereg przechodziła fala odpowiedzi, aż żołnierz stojący z przodu wyrzucił w powietrze dłoni z palcami ułożonymi w kółko w znaku „OK”, tupnął w aluminiową podłogę i zawołał: „Wszyscy OK!”.
Odwróciłem się, żeby otworzyć drzwi zrzutowe. Sprawdziłem, czy mój plecak jest bezpiecznie zamocowany na nodze wystawionej do wiatru. Następnie mocno chwyciłem prawą ręką framugę drzwi, a lewą ręką przesunąłem wzdłuż framugi, upewniając się, że żaden ostry zadzior nie zerwie liny statycznej. Potem kopnąłem boczne zamki klapy zrzutowej i tupnąłem w nią, by upewnić się, że jest stabilna.
Zadowolony, że wszystko jest w porządku z drzwiami, przesunąłem stopy do przodu, zahaczyłem palcami nóg o zewnętrzną krawędź klapy, i kurczowo ściskając framugę, wygiąłem plecy i wypchnąłem ciało na zewnątrz w pierwszym teście bezpieczeństwa.
Wiatr wiejący z prędkością 200 km/h szarpał moje ubranie i sprzęt, próbował wyrwać mnie z samolotu, jednak desperacko się utrzymałem. Nadal miałem zadanie do wykonania, a my byliśmy jeszcze daleko od strefy zrzutu.
Rozejrzałem się na zewnątrz, by sprawdzić pozycję pozostałych maszyn. Spojrzałem w górę, upewniając się, że nikt nie leci nad nami, i w stronę ogona samolotu, czy na pewno nikogo tam nie ma. Byliśmy ostatnim samolotem w formacji i dobrze było widzieć pozostałe maszyny na swoich pozycjach. Lekko pochyliłem głowę, by krawędź hełmu osłaniała mi oczy przed wiatrem, i skupiłem się na ziemi pod nami, szukając punktów orientacyjnych, które wskazywały na zbliżanie się do Fort Stewart w Georgii i Strefy Zrzutu Taylor Creek.
W oddali dostrzegłem wielką Strefę Zrzutu, wyglądającą na prostokąt białego piasku i karłowatych zarośli w bezkresnym morzu zieleni otaczającego ją lasu. Patrzyłem, jak się powoli przybliża, a gdy była tuż przed nosem samolotu, gwałtownym szarpnięciem wróciłem do wnętrza kadłuba, wskazałem na otwarte drzwi i do pierwszego żołnierza w szeregu wykrzyczałem zdanie, które daje kopa każdemu spadochroniarzowi: „Stanąć w drzwiach!”.
Ludzka energia buzowała we wnętrzu samolotu, gdy żołnierz podał mi linę statyczną do wyczekującej dłoni, postawił stopy na klapie zrzutowej i chwycił zewnętrzną krawędź rozdygotanego obramowania drzwi. Oczekując na ostatnią komendę, miał kolana przygięte jak dźwignie, ramiona napięte, a oczy wbite w smagane wiatrem i wyjące drzwi. Osiemnastoletni szeregowiec Ricky Magee był najmłodszym skoczkiem na pokładzie, ale okazywał niewzruszoną odwagę starego wygi.
Przytrzymałem go za uprząż spadochronu i ogarnąłem spojrzeniem jego klatkę piersiową, podczas gdy samolot zbliżał się do strefy zrzutu. Rzuciłem okiem do wnętrza samolotu akurat wtedy, gdy czerwona lampka zgasła, a zapaliła się zielona.
To było niczym naciśnięcie przycisku. Moja prawa ręka była jak naelektryzowana. Kiwnąłem się w przód i wymierzyłem piekące uderzenie w tylną część ud, wykrzykując komendę: „Skok!”.
Wyskoczył przez drzwi, jakby został wystrzelony z automatycznego działa, a za nim przez drzwi ruszyła ludzka taśma nabojowa pełna świeżej amunicji.
Uderzenie, „Skok!”, uderzenie, „Skok!”, uderzenie, „Skok!”.
Gwałtownie malejący szereg żołnierzy znikał z pola widzenia, gdy dziko pędzący samolot wypluwał ze swych trzewi w powietrze ten ludzki ładunek. „Jak Jonasz z wnętrza wieloryba”. Gdy ostatni żołnierz rzucił się w dół, wyjrzałem z samolotu, by sprawdzić, czy żaden ze skoczków nie zaczepił się o samolot i nie jest ciągnięty na pewną śmierć.
Zadowolony, że wszystko jest w porządku, popatrzyłem na mojego adiutanta po drugiej stronie drzwi, który robił dokładnie to samo. Krzyknął do mnie: „Czysto do ogona!”.
Dałem mu znać uniesionymi kciukami i odpowiedziałem: „Czysto!”, a następnie wskazałem go palcem i krzyknąłem: „Skok!”.
Odwrócił się w stronę drzwi, zawahał przez ułamek sekundy, by przyjąć dobrą pozycję, a potem wystrzelił poza zasięg mojego wzroku. Szybko upewniłem się, że miał czaszę spadochronu nad głową, zerknąłem na wciąż palącą się na zielono lampkę zrzutową i wyskoczyłem przez drzwi prosto w strumień powietrza.
Zwarta pozycja ciała. Stopy i kolana ściśnięte razem, dłonie ściskają końce zapasowego spadochronu, głowa opuszczona, podbródek przywiedziony do klatki piersiowej. Liczyłem.
„Sto dwadzieścia jeden! Sto dwadzieścia dwa!” Gwałtowne pociągnięcie za plecy, gdy spadochron uwolnił się z pokrowca. „Sto dwadzieścia trzy!”. Opór uwolnionego, ale wciąż nierozłożonego spadochronu działał jak powietrzny hamulec, natychmiast zwalniając mój ruch ku dołowi i odwracając mnie plecami w kierunku ziemi tak, że nad czubkami własnych butów widziałem odlatujący samolot.
„Sto dwadzieścia cztery!”. W pełni otwarty spadochron. Stopy znów skierowane w stronę ziemi. Sprawdziłem czaszę. Wszystko w porządku. Brak rozdarć na zielonej tkaninie, żadnych poplątanych linek. „A po obezwładniającym huku wewnątrz samolotu świat zdaje się nagle niezwykle cichy”.
Złapałem uchwyty linek sterujących i pociągnąłem je w dół do poziomu mojego hełmu, rozglądając się jednocześnie za pozostałymi skoczkami. „Och, ileż czystego powietrza”. Sprawdziłem kierunek dymu ze strefy zrzutu i pozwoliłem spadochronowi zadryfować w powietrzu, by ocenić kierunek i prędkość wiatru na wysokości, na której się znajdowałem. Pozwoliłem czaszy szybować na wietrze, byłem jeszcze dość daleko od miejsca zbiórki, a chciałem, by spadochron zaniósł mnie najbliżej, jak tylko się da.
„Muszę przesunąć karabin tak, by nie był pod moją pachą i nie wybił mi barku, gdy uderzę w ziemię. Nogi lekko ugięte, stopy i kolana razem, łokcie przed twarzą, dłonie na równi ze szczytem hełmu… i spokojnie”. Ziemia zbliżała się z zadziwiającą prędkością, a plecak uderzył w nią z głuchym odgłosem. „Spokojnie, spokojnie, spokojnie…”.
Z prędkością 7 m/s gwałtownie zderzyłem się z ziemią. Stopy, łydki, boki ud, tyłek, ramiona wchodzące w kontakt z ziemią w kontrolowanym przewrocie rozpraszającym energię zderzenia po całym moim ciele. W oddali usłyszałem głuche uderzenie i brzęknięcie mojego ekwipunku, gdy już zarówno ja, jak i mój ładunek zakończyliśmy krótki lot i nagłe lądowanie. A potem było po wszystkim.
Wszystko OK. A każde lądowanie ze spadochronem jest dobre, jeśli można wstać i odejść. Chwilę odpocząłem, wyplątałem się z uprzęży i podbiegłem do czasy, by ją schować, zanim podmuch wiatru znów ją poderwie. Szybko upchnąłem spadochron w pokrowcu, poprawiłem mundur i ruszyłem rączym kłusem, by dołączyć do oddziału.
Tego dnia czekała nas przyjemna niespodzianka. Zgodnie z programem treningu zwykle odbywaliśmy trzydziestokilometrowy marsz ze strefy zrzutu do koszar. Tym razem wracaliśmy jednak z długiego i wyczerpującego miesięcznego pobytu w panamskiej dżungli. Mieliśmy przed sobą tak dużo pracy przy czyszczeniu i zdawaniu broni oraz ekwipunku, że pułkownik wydał rozkaz odwiezienia nas do koszar ciężarówką.
Cztery godziny później wszystko było już rozliczone i na swoim miejscu. Oddział stanął na baczność, sierżant wydał rozkaz: „Rozejść się!”, i dla 158 żołnierzy Kompanii Charlie Pierwszego Batalionu Rangerów gromkim „Hurra!” rozpoczął się dobrze zasłużony, trzydniowy weekend.
Przyglądałem się, jak mój pluton powoli dzieli się na małe, zaprzyjaźnione grupki ludzi. Właśnie miałem odejść, gdy sierżant major Glenn Morrell przywołał mnie do siebie.
– Sierżancie Haney, macie się zgłosić do batalionowej sali konferencyjnej. Ktoś chce z wami pomówić.
– Tak jest, panie sierżancie majorze – powiedziałem. – Kto to taki?
– To mój stary znajomy i myślę, że to, co ma wam do powiedzenia, okaże się dla was interesujące – odpowiedział z asymetrycznym uśmiechem, który często gościł na jego surowej twarzy. – Czeka już na was.
– Tak jest, panie sierżancie majorze – powiedziałem. – Już tam idę – zasalutowałem i ostrym zwrotem skierowałem się w stronę pomieszczeń dowództwa batalionu.
Bardzo ceniłem sierżanta majora Morrella. Jako mężczyzna praktyczny, choć głęboko troskliwy, stanowił rzadką kombinację działania i intelektu.
Morrell został naszym dowódcą rok wcześniej, gdy poprzedni sierżant major, Henry Caro, zginął, wykonując skok spadochronowy. Obowiązek dowodzenia nami uchodził za wielce kłopotliwy i nikt inny nie chciał się go podjąć. Gdy Morrell dowiedział się, że stanowiska tego nie może objąć oficer niebędący Rangerem, dobrowolnie zgłosił się w wieku 42 lat na przeszkolenie rangerskie, aby objąć dowództwo. Był twardy jak skała i bardzo go szanowałem. Gdyby chciał, żebym pogadał z Belzebubem we własnej osobie, uważałbym, że to dla mojego dobra.
Spotkanie w sali konferencyjnej okazało się rozmową kwalifikacyjną do nowej, tajnej jednostki, która była właśnie tworzona w Fort Bragg – tej samej, o której dotarły do nas plotki. Mężczyzna, z którym rozmawiałem, był wysoki i barczysty, o ciemnych i gładko uczesanych włosach, przenikliwych brązowych oczach i dźwięcznym jak blacha na dachu głosie. Ubrany był po cywilnemu, nie przedstawił się i cholernie mało zdradził mi na temat nowej formacji. Później poznałem go jako sierżanta majora Williama „Wiochę” Grimesa, człowieka wybranego osobiście przez pułkownika Charliego Beckwitha na sierżanta majora jednostki.
Na stole przed nim leżała otwarta moja teczka personalna. Mężczyzna zerkał do niej w trakcie rozmowy o mojej karierze, oddziałach, w których służyłem, i moich przydziałach do tego momentu. Powiedział, że to szansa na zostanie członkiem założycielem jednostki, która będzie jedyną tego rodzaju w całych amerykańskich siłach zbrojnych – pierwszym oddziałem w Stanach przeznaczonym do walki z międzynarodowym terroryzmem.
Wymagania były następujące: minimalny wiek 22 lata. Minimalny czas służby 4 lata i 2 miesiące. Minimalny stopień: plutonowy. Zdanie testu polegającego na przepłynięciu 100 metrów w butach i mundurze polowym oraz testu sprawności fizycznej dla Rangerów i Sił Specjalnych. Minimalny wynik 110 w wojskowym teście psychologicznym, niekaralność przed sądem wojskowym i brak jakichkolwiek problemów dyscyplinarnych.
Jedyną rzeczą, której dowiedziałem się od Grimesa, było to, że jeśli zostanę przyjęty, mogę liczyć na ciężką pracę i liczne niebezpieczeństwa.
Ostatnio wiele rozmyślałem o tym, co chciałbym robić po wygaśnięciu przydziału w Rangerach. Nie wiedziałem, czy chciałem udać się znów na zamorską misję lub dołączyć do Sił Specjalnych. Miałem pewność tylko co do jednej rzeczy: nie chciałem zostać szkoleniowcem w jakiejś szkole. A ponieważ właśnie dostałem awans na plutonowego i nigdy nie miałem przydziału nietaktycznego, było to wielce prawdopodobne. Miałem kilka opcji, żadna jednak nie dorównywała takiej propozycji. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, podpisałem się we wskazanym miejscu.
Grimes powiedział mi, że rozkazów z Fort Bragg mogę oczekiwać w ciągu miesiąca. Dał mi numer telefonu, pod który mogłem dzwonić, gdybym miał jakieś pytania lub zmienił zdanie co do przynależności do jednostki. I tyle. Kilka tygodni później otrzymałem rozkaz zgłoszenia się około południa, 13 września 1978, w Moon Hall w Fort Bragg.
Tworzenie od podstaw nowej formacji i obmyślanie metod jej działania jest spełnieniem marzeń każdego podoficera, jednak wciąż byłem pełen obaw. Przede mną było nieznane, a na czoło wysuwała się wątpliwość, co zrobię, jeśli nie przejdę selekcji. Przekazałem mój pluton Tomowi Duke’owi, nowemu plutonowemu. Duke był solidnym, doświadczonym dowódcą, który służył z nami od roku. Przez ten czas poznałem go i nabrałem do niego szacunku, więc wiedziałem, że sprawy trafiają we właściwe ręce. Gdy wyszło na jaw, że jadę do Fort Bragg, moi żołnierze życzyli mi powodzenia i powiedzieli: „Jeżeli ktokolwiek dostanie się do tej nowej jednostki, to właśnie pan, plutonowy Haney”. Gdybym się nie dostał, to byłby dla mnie prawdziwy cios.
Na moją korzyść przemawiał fakt, że służyłem w armii już osiem lat. Byłem zaprawionym i doświadczonym żołnierzem piechoty. Przeszedłem z powodzeniem dwa najtrudniejsze szkolenia wojskowe: szkołę Rangerów i spadochronowy kurs instruktorski. Byłem dowódcą plutonu przez ponad 4 lata, z czego ostatnie dwa w Rangerach.
Życie w Rangerach nie głaskało nikogo po głowie. Tak naprawdę było morderczo surowe. Jeśli zadanie mogło być wykonane na dwa sposoby, wybierano zawsze sposób trudniejszy. Nigdy nie szliśmy na skróty, nigdy się nie oszczędzaliśmy. Co najmniej trzy tygodnie każdego miesiąca spędzaliśmy w terenie, a trzy razy do roku byliśmy wysyłani na rozszerzone szkolenie w Arktyce, na pustyni lub w dżungli. Przechodziliśmy też co roku dwa nieoficjalne szkolenia i uczestniczyliśmy w większych manewrach armii oraz w programach NATO.
Życie Rangerów było tak wymagające, że większość ludzi nie wytrzymała do końca pełnego dwuletniego przydziału w jednostce, a liczne urazy i zranienia również przerzedzały nasze szeregi. Jednak było to dobre przygotowanie do wypełniania innych, trudniejszych zadań. Byłem zdecydowany na maksymalny wysiłek przy stawieniu czoła nowemu wyzwaniu, a gdyby okazał się on niewystarczający, przynajmniej miałbym satysfakcję, że próbowałem. Mała to pociecha, ale zawsze coś.
Właściwie nie miałem pojęcia, czego oczekiwać rankiem 13 września 1978, gdy pakowałem swoje rzeczy do pickupa. Wycałowałem na pożegnanie rodzinę i wyruszałem w pięciogodzinną podróż autostradą I-95 z Wojskowego Lotniska Polowego Hunter w Savannah w Georgii do Fort Bragg w Karolinie Północnej. Powtarzałem sobie tylko, że przyszłość zawsze jest doskonała. I miałem na to nadzieję.
Niektóre posterunki wojskowe są naprawdę piękne. The Presidio of Monterey oraz główne obszary Fort McClellan i Fort Benning mają w sobie to coś, głównie ze względu na stare budynki w stylu hiszpańskiej architektury kolonialnej. Fort Stewart ma wspaniałe dęby i cyprysy, z których zwieszają się draperie z oplątwy, zwanej też brodą starca czy hiszpańskim mchem.
Jednak Fort Bragg nie ma choćby jednej estetycznej zalety. Jest chyba najbardziej ponurym i nieatrakcyjnym miejscem w całych Stanach Zjednoczonych.
Baza rozciąga się na wzgórzach Sand Hills w Karolinie Północnej. Została założona na niemal bezwartościowych ziemiach jako poligon artyleryjski podczas I wojny światowej. Teren jest porośnięty rzadkimi sosnami i karłowatymi dębami. Układ koszar wydaje się przypadkowy. Całe to miejsce ma w sobie coś tymczasowego i przejściowego.
Jest to jednak „Home of Airborne” i jako taki stanowi siedzibę i ośrodek szkoleniowy Sił Specjalnych: 82. Dywizji Powietrznodesantowej, 5. i 7. Oddziału Sił Specjalnych oraz 18. Korpusu Airborne. Były tam jeszcze mniejsze, specjalistyczne jednostki, rozproszone po różnych zakątkach fortu.
Jednym z nich był Pierwszy Operacyjny Oddział Sił Specjalnych armii Stanów Zjednoczonych – Delta.
Zjechałem na parking koło Moon Hall w bazie wojskowej Fort Bragg krótko przed południem. Skierowałem się do lobby i zobaczyłem tam znak kierujący mnie do „1st SFOD-D”. Poszedłem w kierunku wskazywanym przez strzałkę, skręciłem w lewo i zobaczyłem mężczyznę w mundurze bez oznakowań siedzącego za biurkiem w małym pomieszczeniu.
– Na selekcję, plutonowy? – zapytał.
– Tak jest.
– Znajdźcie swoje nazwisko i podpiszcie się tutaj – powiedział, wskazując na listę leżącą na biurku, i podał mi pióro.
Gdy znalazłem się już na liście i złożyłem podpis, zerknąłem na niego ukradkiem. Miał około czterdziestki, był elokwentny i przystojny. Niezupełnie tego się spodziewałem. Zwykle pierwszą osobą spotykaną przy okazji zapisywania się do nowego oddziału jest jakiś nerwowy urzędas. Człowiek, który z niebywałym czarem potrafi zirytować każdego.
– Nie zostajecie tutaj, udacie się do Aberdeen Camp. Byliście tam kiedykolwiek? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy.
Gdy zaprzeczyłem, podał mi niewielką mapę i wyjaśnił, jak znaleźć miejsce przeznaczenia. Znajdowało się na zachodnim skraju bazy, w odległości około 50 kilometrów.
– Macie własny pojazd czy potrzebujecie transportu?
– Melduję, że mam samochód.
Wyjął jedną kartkę z pliku rozkazów, który mu wręczyłem.
– OK, Rangerze. Kiedy przyjedziecie do Aberdeen, zaparkujcie na zewnątrz i zameldujcie się żołnierzowi przy bramie. On wami pokieruje. – Podał mi resztę rozkazów i dodał z lekkim uśmiechem tak w głosie, jak i na twarzy. – Najlepszego i do zobaczenia.
– Dziękuję – odpowiedziałem. – Do zobaczenia.
Nie spieszyłem się, jadąc do Aberdeen. Okazał się dokładnie tym, czego oczekiwałem – obozem całkowicie odizolowanym. Jednym z tych małych i położonych na uboczu miejsc, gdzie jednostka może przebywać podczas planowania rozlokowania wojska czy konkretnej misji – bezpieczny zakątek oferujący ucieczkę od rozpraszających aspektów codziennego życia. Będą tam proste baraki, stołówka, dyżurka, biura sztabu, budynek gospodarczy, warsztat, mały tabor, lądowisko dla paru helikopterów i może strzelnica do zerowania i testowania broni.
Pomachano mi, bym wjechał do środka, więc zatrzymałem się na małym parkingu już za bramą. Gdy wysiadałem z samochodu, podszedł do mnie facet, który przedtem stał przy bramie.
Miał na sobie mundur bez jakichkolwiek oznaczeń i insygniów. Wyciągnął do mnie rękę.
– Witam, plutonowy Haney, cieszę się z waszego przybycia. Zabierzcie swoje rzeczy do baraku A i zajmijcie jedno z łóżek. Potem odszukajcie sierżanta majora Shumate’a. Wyda wam wasz ekwipunek. Żarcie jest o siedemnastej trzydzieści. Rozkazy na jutro znajdziecie na tablicy informacyjnej na zewnątrz stołówki. Do zobaczenia. Najlepszego.
– OK, dziękuję – odpowiedziałem i zarzuciwszy na ramię plecak oraz torbę z ekwipunkiem, ruszyłem w stronę baraków.
Były to standardowe tropikalne chaty. Niskie budynki, 7 metrów szerokości, 22 metry długości. Betonowe podłogi i blaszane dachy o szerokich okapach. Górne części ścian zamocowane były na zawiasach i otwierały się pod kątem 45 stopni, służąc jako okna. Otwarte okna były osiatkowane. Wzdłuż obu ścian ustawione były w rzędach prycze, a sznur nagich żarówek biegł środkiem sufitu wzdłuż odsłoniętych krokwi. Dom niczego sobie.
Doszedłem do połowy budynku, znalazłem łóżko po lewej stronie i rzuciłem na nie swoje bagaże. Z jednej strony chciałem uniknąć nadmiernego ruchu blisko drzwi, z drugiej zaś, na ile to możliwe – całego kurzu i duchoty, które gromadzić się będą w przeciwległym końcu.
W chacie było ośmiu czy dziesięciu innych żołnierzy. Ich naramienniki wskazywały, że pochodzą z oddziałów stacjonujących za granicą. Skinąłem głową temu, który patrzył na mnie, gdy wychodziłem szukać sierżanta majora.
Wyszedłem na zewnątrz i ustaliłem swoje położenie. W pobliżu parkingu był budynek przypominający warsztat. Tam powinienem chyba zacząć. W połowie drogi do niego spotkałem jakiegoś gościa, który szedł szybko po tym samym chodniku.
– Gdzie mogę znaleźć sierżanta majora Shumate’a? – zapytałem.
– Tam, stoi przy tej dwuipółtonówce – wskazał na żołnierza w rozchełstanej koszuli i czapce zsuniętej na tył głowy, stojącego przy dwuipółtonowej ciężarówce wojskowej.
– OK, skoro tak twierdzisz. – Ruszyłem dalej, by spotkać się z domniemanym „sierżantem majorem”.
Sierżanci majorowie są chodzącym i oddychającym uosobieniem Wszystkiego Jak Należy w armii Stanów Zjednoczonych. Ten gość wyglądał jak ostatni menel. Koszulę miał rozpiętą i nie miał podkoszulka. Jego nieśmiertelnik był pozłacany. Kapelusz zsunął na tył głowy. Nosił olbrzymie kręcone wąsy, wywoskowane i przypominające kierownicę od roweru.
Wietrzyłem w tym jakiś podstęp. Jedyna rzecz, której byłem pewien co do tej wyprawy, okazała się zupełnie inna, niż oczekiwałem. Jeśli to miałaby być jakaś gra, to czemu w nią nie zagrać i nie zobaczyć, co się stanie.
Stanąłem trzy kroki przed nim, przyjąłem postawę na baczność i wyrzuciłem z siebie:
– Panie sierżancie majorze, melduję się po odbiór ekwipunku!
Łypnął na mnie przez chwilę, a uśmiech wypełzł mu na twarz zza potężnych wąsów i objął jego oczy.
– Cholera, wyluzuj, Rangerze, dobra? To nie komisja awansowa. Męczy mnie, jak się tak prężysz. – Jego głos był grzmiący i głęboki.
Siła przyzwyczajenia. W Rangerach, gdy żołnierz zwracał się do wyższego rangą, stał w pozycji na baczność. Rozluźniłem się nieco, stając na spocznij.
– No, już lepiej – powiedział. Jego uśmiech jeszcze się poszerzył. Nie wyglądało na to, że się ze mnie nabija, ale szczerze dziwi się, że ktoś zwraca się do niego w tak formalny sposób.
– Idź do tej budy z zaopatrzeniem, złap worek gratów i podpisz się na liście na drzwiach. Nie martw się czystością, gdy będziesz zwracać rzeczy. Moje standardy nie są za wysokie.
Jezu Wszechmogący. To było bardzo dziwne miejsce. Wepchnąłem się do magazynu, pokwitowałem odbiór ekwipunku i zapytałem dyżurnego, gdy sprawdzałem zawartość worka z wywieszoną listą:
– Ten gość to naprawdę nasz sierżant major?
– Shumate? No, naprawdę. Jest sierżantem majorem odpowiedzialnym za selekcję.
– Cóż, zdecydowanie nie przypomina innych sierżantów majorów.
– O, on nie przypomina żadnej istoty ludzkiej, którą spotkałeś w życiu.
Sierżant major Walter J. Shumate był żyjącą legendą Sił Specjalnych. Stary wojak, który wstąpił do wojska podczas wojny w Korei, który widział i robił już wszystko. Mając 44 lata, był najstarszym żołnierzem, który przeszedł selekcję do oddziału Delta. Był bezcenny przy tworzeniu jednostki. Shumate dodał człowieczeństwa, którego mogło w organizacji równie dobrze zabraknąć w tych kilku krytycznych latach początkowych. Bez jego talentu i wyjątkowego wpływu jednostka mogła łatwo nabrać aparatczykowskiego charakteru. Osoby, które uważały się za absolutnie wyjątkowe, Shumate był w stanie przekonać, że nadal są zwykłymi ludźmi. Walt miał poważne podejście do rzemiosła wojennego, jednak nie miał w sobie nic z automatu.
Gdy wróciłem, barak A zaczął się zapełniać. Jak dotąd wszyscy byli spoza Fort Bragg. Kilku facetów znałem z różnych kursów, w których wspólnie uczestniczyliśmy, a z dwoma służyłem w innych oddziałach. Bez względu na rozmiary armii dostatecznie długo byłem w wojsku, by znać kogoś wszędzie, gdzie się udałem. Kilku gości głośno objaśniało swoje opinie na temat działań antyterrorystycznych, gdy szedłem pomiędzy łóżkami w stronę swojej pryczy.
Próbują zrobić na innych wrażenie i popisują się przed gawiedzią. Mało wiedzy, za to dużo gadaniny.
Pierwszy Batalion Rangerów współpracował przez niemal rok z tymczasowymi wojskowymi siłami antyterrorystycznymi, Blue Light, próbując opracować techniki zwalczania terroryzmu. Obie jednostki dość ciężko pracowały nad tematem, ale po kilku wspólnych manewrach i dogłębnych analizach podsumowujących działania jasne było, że nie czynią zbytnich postępów. Prawdę powiedziawszy, ćwiczenia nie udały się do tego stopnia, że dowódca batalionu został tego dowództwa pozbawiony. Jak dotąd nie znalazł się ekspert w dziedzinie walki z terroryzmem.
Facet siedzący na sąsiedniej pryczy rozpakowywał swój chlebak. Podniósł wzrok, gdy odkładałem mój ekwipunek. Nasze oczy się spotkały i wyciągnęliśmy ręce.
– Keekee Saenz, trzy na siedem Siły Specjalne, Panama – powiedział z lekkim hiszpańskim akcentem. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Eric Haney, Pierwsza Rangerów. Mucho gusto en conocerle, Keekee – odpowiedziałem.
– El gusto es mio – odrzekł z uśmiechem.
Keekee był facetem średniej budowy, żylastym i umięśnionym jak biegacz. Miał gęste, ale krótkie włosy i nosił wąsik, cieniutki jak u szefa portorykańskiego gangu. Wyglądał na moje lata. Stwarzał wrażenie twardego, kompetentnego żołnierza.
– Keekee, dużo słyszałeś o tej jednostce u siebie w Panamie? – zapytałem, porządkując ekwipunek.
– Pewnie nie więcej niż ty – odparł. – Moja kompania została oddelegowana przez CINC SouthCom [Głównodowodzącego Sił Południowych] do działań w programie antyterrorystycznym na terenie Ameryki Łacińskiej. Ale nie udało nam się zdziałać więcej niż wam i Blue Light. A wszyscy w kwestii tej jednostki trzymają karty przy orderach. Jeden z naszych dostał się tu wiosną, ale od tego czasu nie miałem o nim wieści.
– Od nas jeden gość też był tu na próbę – powiedziałem. – Ale wrócił po tygodniu i nie puścił pary z gęby. Mało wiem póki co. Pewnie dowiemy się wszystkiego w swoim czasie.
– Ojala – powiedział, odwracając się do swoich gratów.
– Si, ojala. – Tak, miejmy nadzieję.
Skończyłem się rozpakowywać. Przebrałem się w szorty oraz buty do biegania i wyszedłem na przebieżkę. Popołudnie było zbyt piękne, by marnować je na siedzenie przed barakiem i plotkowanie jak stado staruszek. Lata na południowym wschodzie są dość ciężkie, jednak jesień jest zwykle długa i wspaniale pogodna. Dzisiejszy dzień był świetnym przykładem – słoneczny i suchy.
Gdy wyszedłem za bramę, dyżurny skinął mi głową i powiedział:
– Najlepszego.
„Najlepszego – to musi być jakaś mantra w tej jednostce”, pomyślałem, oddalając się truchcikiem od obozu. Atmosfera tego miejsca była tak rozluźniona, że czułem się nieswojo. Wszystko wyglądało na to, czym być nie mogło.
Gdy biegłem, wyciskając z siebie siódme poty, próbowałem sobie wyobrazić, jaka będzie ta selekcja. Nie miałem jednak żadnego punktu odniesienia, żeby móc cokolwiek przewidywać. Nowa sytuacja nie przypominała niczego, co znałem z armii. Jak dotąd zobaczyłem tylko zbieraninę facetów gromadzących się w obozie na uboczu i zarządzanych przez jakichś wojskowych meneli. Muszę trzymać gębę na kłódkę, za to nieźle się rozglądać i nadstawiać uszu, reagując na to, co się stanie. To system, który jak dotąd stosowałem z powodzeniem we wszystkich nowych sytuacjach.
Zatopiony w myślach przebiegłem kilka mil po porośniętych sosnami pagórkach, słuchając rytmu wybijanego przez moje stopy i świstu powietrza w piersi. Zadowolony i ociekający potem zawróciłem i podążyłem w stronę obozu, gdzie pomachałem do dyżurnego przy bramie. Skinął mi głową i uśmiechnął się. Skierowałem się w stronę pryszniców, umyłem i poszedłem na kolację.
Stołówka była pełna ludzi i hałasu. Usiadłem za stołem z kilkoma żołnierzami z oddziałów stacjonujących w Niemczech. Mieliśmy kilku wspólnych znajomych. Powiedzieli mi, że kilkudziesięciu ludzi przyjechało z Europy, by wziąć udział w selekcji. Wyglądało na to, że będzie dość tłoczno.
Wałówka była całkiem niezła jak na obóz polowy. Skończyłem, zdałem tacę i sztućce i wyszedłem, aby poczytać tablicę ogłoszeń. Było tam napisane:
14 września 1978
Zbiórka: 6:00
Strój: buty, mundur polowy, czapka z daszkiem (nie beret)
Identyfikatory i nieśmiertelniki
No cóż, to było dosyć jasne, żadnych zbędnych informacji. Niektórych żołnierzy mogła jednak wkurzyć ta część, w której zakazywano beretów.
Usłyszałem kogoś ze 101. Dywizji Powietrznodesantowej, jak pyta instruktora, czy wolno nam opuszczać teren obozu. Odpowiedź brzmiała, że ograniczeń nie ma, byle tylko wypełnić instrukcje na jutro, ani mniej, ani więcej.
Wielu gości nie da rady. Pójdą do klubu oficerskiego dzisiaj wieczorem, a rano pojawią się z kacem lub jeszcze pijani. Będzie ciekawie.
Chwilę jeszcze pobyczyłem się na zewnątrz i pogadałem z paroma znajomymi. Potem wróciłem do baraku, skończyłem układać i porządkować rzeczy, trochę poczytałem.
O 20:30 owinąłem się w pałatkę i z przyjemnością wyciągnąłem na pryczy. Całkiem nieźle. Jako Ranger byłem bardziej przyzwyczajony do spania na ziemi niż na łóżku. A tu miałem prawdziwe luksusy. Przewróciłem się na bok, podłożyłem pod głowę róg pałatki i zasnąłem.
Wytrawni żołnierze umieją zasypiać w locie. Podobnie jak z wody i żywności, ze snu korzysta się, gdy tylko jest dostępny. Jakoś nie kupowałem tego wypoczynkowego planu dnia. Gdyby to było w szkole Rangerów, ktoś by wpadł do baraku zaraz po północy, krzycząc, uniemożliwiając nam wypoczynek i grając na naszej psychice. O ile nie będzie nocnej pobudki, obudzę się o 5:15.
Obudziłem się o 5:12. Nigdy nie musiałem korzystać z pomocy budzika. Mówię sobie, o której mam wstać, i już. Leżałem jeszcze parę minut, nasłuchując odgłosów baraku pogrążonego we śnie.
Doskonale się czułem, bo tego ranka wyspałem się nieco dłużej. W batalionie wstawałem zawsze o 4:30, a o 5:00 piłem poranną kawę z dowódcami, zanim poderwali swoje oddziały o 5:30.
Wyśliznąłem się z pryczy, założyłem szorty i klapki, zabrałem przybory do golenia i poszedłem do położonej nieopodal toalety, żeby doprowadzić się do porządku. Powietrze było chłodne i rześkie. Księżyca nie było, ale gwiazdy wciąż jasno świeciły. Bardzo lubię tę porę dnia. To taki czas „pomiędzy”. Świat jest cichy i spokojny, nocne stworzenia wróciły do swoich kryjówek, a dzienne jeszcze się nie pokazały.
Gdy wyszedłem z toalety, inni żołnierze byli już na nogach i kręcili się tu i tam, a przez bramę docierało do nas światło samochodowych reflektorów. Połowa żołnierzy w baraku jeszcze leżała na pryczach, gdy ubierałem się i sznurowałem buty Jungle. Założyłem swoje najstarsze buty wojskowe, parę, która tyle razy została już natłuszczona olejkiem do butów, że były mięciutkie jak mokasyny. Żołnierz nie potrzebuje wiele, jeśli chodzi o mundur, ale dobre buty są absolutnie niezbędne. Upewniłem się, że w kieszeni na piersi mam długopis i notes, i wyszedłem na zewnątrz.
Parking gwałtownie się zapełniał, kilku facetów wędrowało spokojnie w stronę środka kompleksu. Żarzące się papierosy oświetlały twarze, a ciche głosy niosły się w powietrzu.
– Cholera jasna, Haney! Co ty tu robisz, do kurwy nędzy? – Jakiś głos doleciał mnie z ciemności.
Na świecie był tylko jeden człowiek o takim głosie. Odwróciłem się i powiedziałem:
– Cześć, Parks. Jak tu trafiłeś?
Virgil Parks był autentycznym dwudziestoczterokaratowym i niereformowalnym zrzędą. Virg wstąpił do wojska w 1968 roku, żeby pojechać do Wietnamu, i od tego czasu był Rangerem. Byliśmy dowódcami plutonów w tej samej kompanii, dopóki pod koniec zeszłego roku nie przeniósł się do Fort Bragg, gdzie miał być instruktorem w Szkole Rangerów.
Mogłem się jedynie domyślać, że znalazł się tutaj, bo przejadło mu się zaproszenie Departamentu Rangerów. Gdziekolwiek się nie znalazł, tak się to zawsze kończyło. Cechowała go ekscentryczność granicząca z obłędem – a to wymaga pewnego wysiłku w świecie Rangerów. Szedł pełną parą, choć bez konkretnego celu. Niezdolny był wręcz do regulowania wysiłku wkładanego w bieżące zadanie.
A nawet w konserwatywnym środowisku wojskowym znany był jako bardziej na prawo od Attyli, wodza Hunów.
Zamknął oczy, zadarł swój podziwu godny nos w sobie tylko właściwy sposób i zaciągnął się papierosem trzymanym między kciukiem a palcem wskazującym. Jak zwykle przyglądałem mu się, pełen fascynacji. Nikt tak nie umiał pieścić papierosa jak sierżant sztabowy Virgil Parks.
– Tak se pomyślałem, że przyjadę i zobaczę, co te buraki kombinują. Poza tym Departament Rangerów to kupa mięczaków. Zamierzają wydawać po batoniku żołnierzykom z Florida Phase podczas zimowych zajęć, bo te dupki pozamarzały na śmierć w zeszłym roku.
Ta tragedia nie przytrafiła się mięczakom. Podczas Florida Phase w Szkole Rangerów kursanci otrzymywali tylko jedną żelazną porcję żywności dziennie. Zużywali kalorie na znacznie wyższym poziomie, niż je przyswajali, i byli osłabieni po poprzednich etapach kursu. Jeśli jeszcze temperatura wody w bagnach była cały czas zbyt niska, byli poważnie zagrożeni hipotermią.
To wydarzenie miało miejsce zeszłej zimy, na patrolu podczas szczególnie zimnej nocy. 23 żołnierzy doznało hipotermii przy przechodzeniu w nocy przez Yellow River. Czterech z nich zmarło na bagnach. Korpus oficerski Rangerów przekroczył cienką granicę pomiędzy twardzielstwem a głupotą, przez co zginęli żołnierze. Dziwię się, że nikogo nie postawiono za to przed sądem wojskowym.
– No, słyszałem coś o tym. – Nie było sensu tłumaczyć czegokolwiek Parksowi, był logikoodporny.
Gdy gadaliśmy, kilka dwuipółtonówek zatrzymało się koło nas w rzędzie. Dwie minuty przed szóstą facet z klipsową podkładką w dłoni wyszedł z chaty dowództwa. Miał na sobie dżinsy i koszulkę, a na głowie czapkę baseballową. Stanął na skraju tłumu i patrzył na nas beznamiętnie, póki nie ucichliśmy.
– Czwórkami zbiórka – wydał rozkaz. W jednej chwili zajęliśmy pozycje. 163 żołnierzy stanęło na baczność.
– Spocznij! Słuchać! Odezwijcie się, gdy wyczytam wasze nazwisko, i wsiadajcie do ciężarówki, którą podam. Jeśli wasze nazwisko nie zostanie wyczytane, zostańcie na miejscu, a ja podejdę. Ciężarówka numer jeden… – zaczął wyczytywać nazwiska w kolejności alfabetycznej.
Każda ciężarówka miała wielki numer narysowany kredą na tylnej klapie. Gdy wyczytano moje nazwisko, zawołałem: „Obecny!”, i wspiąłem się na pakę. Niedługo potem ciężarówki ruszyły i wyjechaliśmy za bramę, właśnie w chwili, gdy pierwsze promienie słońca wychynęły zza horyzontu.
„Wstąp do armii, zobaczysz kawałek świata” pisali na plakatach reklamowych. Co najmniej pół świata obejrzałem z paki ciężarówki.
Kwadrans później zatrzymaliśmy się na granicy czegoś, co wyglądało jak strefa zrzutu. – Strefa Zrzutu Holandia – powiedział któryś żołnierz z Fort Bragg, gdy wysiadaliśmy.
Sierżant major Shumate stał w pobliżu w portkach khaki, hawajskiej koszuli i kapeluszu panama.
– No, dziewczynki, ustawiać się! – zawołał. – W szyku, szóstkami!
Gdy się grupowaliśmy, ktoś podszedł z aparatem i statywem i przygotowywał się do zrobienia zdjęcia.
– O co chodzi, do cholery, Walt? – jakiś anonimowy głos zaskrzeczał gdzieś z tłumu.
– To będzie zdjęcie grupy „przed”, moje szczawiki kochane, a za parę dni zrobimy nową fotkę – odparł Shumate.
Byłem zdumiony, że ktoś zwraca się do dowódcy po imieniu, ale Shumate nie wydawał się urażony. Kiedy jednak mała grupka żołnierzy zaczęła się śmiać i wygłupiać, jakby to był jakiś durny kawał, Shumate nagle stał się surowy. Żartobliwość uleciała nagle z jego głosu i wybuchnął gwałtownie:
– Dobra, zobaczymy, kto się będzie śmiał, gdy skończę z wami, fiuty zasrane, a na następnej fotce będzie połowa tego pierwszego szeregu. Ci poważni zostaną tutaj, a wy, dowcipnisie, będziecie w domu łżeć kolegom, dlaczego wam się nie udało. Skoro więc was, pyskacze – i jeszcze paru innych – nie będzie na zdjęciu „po”, to teraz urządzę sobie z was, pokurwieńcy, jebaną polewkę, haha!
Zwrócił się teraz do zdyscyplinowanej grupy, każąc nam stanąć na baczność. Fotograf zrobił zdjęcie i się zwinął.
Shumate kontynuował, jakby nic się nie stało.
– To jest test sprawności fizycznej Rangerów i Sił Specjalnych. Oceniający etapy od pierwszego do czwartego stoją za mną, od lewej do prawej. Gdy wyczytam nazwisko, idźcie do przydzielonego oceniającego. Najlepszego. Etap numer jeden! – I zaczął wywoływać nazwiska. Ustawiłem się przed moim oceniającym.
W tych czasach w armii były cztery rodzaje testów sprawnościowych. Był sprawdzian dla sztabowców i oddziałów pomocniczych, bardziej wymagający dla sił bojowych, kolejny dla spadochroniarzy i jeszcze jeden dla Sił Specjalnych i Rangerów.
Pierwsze trzy testy miały opracowaną skalę oceniania, która uwzględniała wiek testowanego. Im byłeś starszy, tym mniej musiałeś zrobić na zaliczenie testu. W przypadku testu Rangerów i Sił Specjalnych nie było już takiego ułatwienia wiekowego – wszyscy byli oceniani na poziomie siedemnastolatków. Test składał się z pompek, brzuszków, biegania między płotkami, czołgania na plecach i ponad trzykilometrowego biegu. Należało to wszystko wykonać w stroju składającym się z bojówek i ciężkich butów bojowych, ponieważ buty do biegania nie weszły jeszcze na wyposażenie armii, no i przy ciepłej pogodzie można było zdjąć koszulkę.
Moją pierwszą dyscypliną było bieganie między płotkami. Było to sprawdzenie zręczności i szybkości. Zaczynało się na linii startowej, biegło sprintem do szeregu bramek prostopadłych do kierunku biegu, przebiegało przez nie, przeskakiwało rów, biegło dalej do drugiego zestawu bramek, powtarzało jeszcze raz cały tor i kończyło w miejscu startu. Zwykle kończyłem ten test w mniej niż 13 sekund. 15 sekund dawało 100 punktów. Do zaliczenia testu wystarczyło sekund 19.
Przebiegłem tor w swoim zwykłym czasie. Oceniający podał mi kartę wyników i skierował do punktu, gdzie zaliczało się pompki. Stanąłem w szeregu i ledwo zdążyłem złapać oddech, a już wywołano mnie do zajęcia pozycji.
Przyjąłem pozycję i poprosiłem mojego oceniającego o głośne liczenie pompek, kiedy padła komenda: „Zaczynać!”. Gdy oceniający doliczył do 53, przerwałem i odpocząłem chwilę, wsparty na kolanach i pięściach. Już wcześniej odkryłem, że najbardziej ułatwia przejście tego testu sapanie jak parowóz i wykonywanie pompek tak szybko, jak to możliwe. Musisz tylko zadbać o to, by wszystkie były wykonywane prawidłowo, albo oceniający ich nie zaliczy.
Czas się skończył. Dostałem kartę z powrotem i odesłano mnie na czołganie na plecach – dyscyplinę, która należy do najdurniejszych rzeczy, jakie można sobie wyobrazić w instytucji, która za głupią nie jest raczej uważana. Podczas gdy inne dyscypliny testu sprawnościowego mierzyły takie aspekty jak zwinność czy siła górnej części ciała, czołganie na plecach sprawdza… Nikt nie ma najbledszego pojęcia, co właściwie sprawdza.
Na komendę „Zaczynać!” odrywasz tyłek od ziemi w pozycji kraba, plecami do ziemi, torsem w górę. W tej pozycji zaczynasz „biec” przed siebie, nogami do przodu, i przebiegasz 20 metrów, później wracasz do punktu startowego w tej samej pozycji, jednak rękami do przodu. Nie widziesz zatem, gdzie właściwie zmierzasz.
Wykonałem to ćwiczenie z maksymalną punktacją, otrzepałem dłonie z piasku i poszedłem do stanowiska, gdzie liczono brzuszki. Oczywiste wydało mi się, że między dyscyplinami nie należy robić przerw. Gdy kończyłem jedną, natychmiast przechodziłem do następnej. Wszystko było zorganizowane jak sprawnie działająca firma. Nie było też krzyczenia ani innego wojskowego pozerstwa – ale i nie było sposobu na przemknięcie się na koniec kolejki i złapanie oddechu pomiędzy dyscyplinami.
Dano mi znak, bym zaczął brzuszki. Położyłem się na plecach, splotłem palce na karku, zgiąłem kolana, a oceniający trzymał mi stopy. Czułem wygodny, chłodny piasek pod plecami, czekając na komendę: „Zaczynać!”. Tłukłem brzuszki najszybciej, jak mogłem, a kątem oka widziałem inne ciała unoszące się i opadające na ziemię w niezgranym rytmie. „Wyglądamy jak tłoki jednego silnika”, pomyślałem, kończąc ćwiczenie i opadając na plecy, by złapać oddech, zanim wstanę i odbiorę kartę z punktacją.
Po minucie lub dwóch wszystkie ćwiczenia zostały zakończone i zawołano nas w stronę ciężarówek. Staliśmy w luźnym szyku.
– Upewnijcie się, że wasze kurtki mundurowe są w ciężarówkach, którymi przyjechaliście – ogłosił Shumate. – Następnie zgłoście się do oceniającego z ostatniego ćwiczenia.
Kazał przejść oceniającym stojącym dotąd na gruntowej drodze na naszą prawą stronę.
– OK, wykonać – rzucił.
Złożyłem koszulkę i położyłem ją pod ławką w ciężarówce, a następnie podążyłem w stronę mojego oceniającego na start trzykilometrowego biegu. Oceniający wziął nasze karty i dał każdemu z nas czerwoną szmacianą kamizelkę zakładaną przez głowę. Rozdając nam kamizelki, jednocześnie przydzielał nam numery. Ja dostałem szóstkę. Pozostałe grupy oznaczono innymi kolorami.
Następnie Shumate zawołał nas na linię startową.
– Dobra, laleczki, wszyscy robiliśmy to już raz czy dwa w życiu. Na komendę „Start!” ruszacie z miejsca. Biegniecie tą drogą przez trzy kilometry do linii mety. Gdy przekroczycie metę, poszukajcie swojego oceniającego, będzie trzymał tabliczkę w kolorze waszych kamizelek. Do biegu, gotowi… Start!
Wystartowaliśmy. Na początku biegliśmy zwartą grupą, jak to zwykle na początku wyścigu. Niektórzy wyrwali do przodu, inni trzymali się z tyłu, pozwalając tłumowi nieco się rozproszyć. Ja wybrałem wersję pośrednią. Jestem dobrym, choć nie wspaniałym biegaczem. Po kilkuset metrach byłem w stanie wejść w swój rytm i utrzymywać prędkość, która mi odpowiadała.
To był fajny dzień na bieganie. Wystarczająco ciepły, żeby nie marznąć, ale powietrze przyjemnie chłodziło mi twarz. Piasek pod stopami był zbity, a słońce świeciło w plecy. Zgrałem ruch nóg z oddechem i zdecydowałem, że pobiegnę o tych kilka sekund wolniej niż zwykle. Przeważnie kończyłem bieg w 13,5 minuty, co dawało 90 punktów. 12 minut z kawałkiem równało się 100 punktom, jednak było poza moim zasięgiem. Przyzwyczaiłem się do tempa, lekko skróciłem krok i pobiegłem dalej.
Biegło mi się znacznie lepiej niż po torze, gdzie zwykle odbywają się takie testy sprawnościowe. Znacznie szybciej, niż się podziewałem, zobaczyłem metę. Zające już przez nią przebiegały.
Wydłużyłem nieco krok i skoncentrowałem się na wydychaniu powietrza z płuc, aby głębiej oddychać. Biegłem obok kogoś, a nasze kroki całkiem się zrównały. Gdy posuwałem się naprzód, był cały czas za mną. Obejrzałem się na niego – to był Keekee Saenz. Wkrótce biegliśmy z maksymalną prędkością, jeden niezdolny do wyprzedzenia drugiego.
Zobaczyłem mojego oceniającego i usłyszałem timekeepera, który głośno liczył:
– Dwanaście minut, pięćdziesiąt sekund, pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery… – krzyczał, a gdy przekroczyłem linię mety, nawiązał ze mną kontakt wzrokowy i zawołał do mojego oceniającego: „Szóstka czerwona!”.
– Przyjąłem, szóstka czerwona – odpowiedział, zapisując czas.
Zanim zacząłem iść, zwolniłem i przetruchtałem jeszcze ze sto metrów. Oparłszy dłonie na biodrach, spokojnie szedłem z powrotem w stronę mety, a mój oddech się uspokajał. Kiedy byłem prawie u celu, ktoś z kadry powiedział, żebym poszedł wzdłuż drogi do miejsca, gdzie teraz zaparkowano ciężarówki, wziął koszulę i czekał na instrukcje. Tak też zrobiłem.
Ciężarówki musiały przyjechać inną trasą, ponieważ rzeczywiście stały w szeregu jakieś 300 metrów dalej, na tej samej drodze.
Zbliżywszy się do pojazdów, zobaczyłem sierżanta majora Shumate’a, który z kimś rozmawiał. Popatrzył na mnie, gdy wyjmowałem swoją koszulę z ciężarówki.
– Dobrze się bawisz, Rangerze? – zapytał, gdy zapinałem mundur.
– Pewnie, panie sierżancie majorze. Co teraz?
Przyjrzał mi się spod zmarszczonych brwi.
– Chyba jest ci gorąco. Może skoczysz nad jezioro i się popluskasz? Ktoś na brzegu poda ci instrukcje. I… – Celowo przerwał, więc zatrzymałem się, żeby na niego spojrzeć. – Najlepszego.
Cholera – pomyślałem – czy dla niego wszystko musi być jajcarskie?
Poszedłem na brzeg jeziora, gdzie gromadziły się już niewielkie grupki. Niski gość o włosach koloru piasku gestem nakazał mi do nich dołączyć.
– To jest test pływania, żołnierze. Od jednej boi do drugiej jest sto metrów. Macie pływać w pełnym mundurze i butach. W tym zadaniu nie liczy się czas. Możecie płynąć dowolnym stylem, jednak nie możecie przerwać i odpocząć, dopóki nie dotrzecie do boi. Dojdźcie do punktu startowego, brodząc, i zacznijcie płynąć. Nie dotykajcie dna, dopóki nie dotrzecie do mety. Tam dostaniecie instrukcję, by stanąć i dojść do brzegu. Nie ma pytań? No to najlepszego.
Grupą liczącą około 12 osób ruszyliśmy, brodząc w wodzie, która miała kolor kawy z mlekiem i była ciepła jak w wannie. Sięgała mi do piersi, gdy dotarliśmy do pierwszej boi. Zanurzyłem się po szyję, by pozbyć się powietrza z odzieży, a następnie zacząłem płynąć. Najpierw płynąłem na lewym boku, potem na prawym. Po przebyciu jakichś dwóch trzecich przewróciłem się na grzbiet i resztę dystansu przepłynąłem stylem grzbietowym. Jeśli chodzi o pływanie w ubraniu, jest tylko jeden sekret – odprężyć się i nie spieszyć. Wciąż unosisz się na wodzie, musisz tylko pokonać większy opór.
Pływanie nie było wcale ciężkie. W teście pływackim u Rangerów miało się zawiązane oczy i wpadało do wody w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu, z M-16, chlebakiem, ładownicami i dwiema manierkami. Po wskoczeniu w wodę płynęło się do brzegu basenu i nań wychodziło. Celem ćwiczenia było zasymulowanie nagłego wpadnięcia do rzeki w czasie marszu w nocy. Zaliczenie testu oznaczało mniejsze prawdopodobieństwo spanikowania, gdy nagle i nieoczekiwanie człowiek znajduje się w głębokiej wodzie i nic nie widzi. Byłem pewny, że teraz ten test służy sprawdzeniu, jak pewnie i dobrze czujemy się w wodzie.
Wyszedłem z jeziora i przeszedłem w górę brzegu do kępy wielkich sosen. Zdjąłem mundur, wyżąłem z niego wodę i ponownie się ubrałem. Nie musiałem opróżniać butów, ponieważ noszone przeze mnie jungle same pozbywały się wody. Tak samo problemem nie było wysuszenie włosów. W końcu miałem je obcięte w sposób standardowy dla Rangera – na 6 mm u góry i zgolone boki.
Podszedłem do instruktora, który przyglądał się ludziom będącym wciąż w wodzie. W jeziorze żołnierze byli na całej długości toru – niektórzy wchodzili do wody, inni z niej wychodzili. Łodzie ratunkowe znajdowały się po obu stronach pływaków i przemieszczały się tam i z powrotem, a ratownicy pilnowali słabszych zawodników. Zobaczyłem jakiegoś faceta po drugiej stronie jeziorka, który wynurzył się z wody sięgającej mu po pas, potrząsnął głową i wrócił na brzeg. Pewnie znał swoje możliwości.
Mniej więcej w połowie długości jeziorka jedna z łódek podpłynęła do miotającego się faceta. Czekali w pobliżu, dopóki sprawa nie zaczęła wyglądać poważnie, w końcu wyciągnęli do niego bosak. Gość złapał go desperacko i został przyciągnięty do burty łodzi, w którą wpił się jak kleszcz w psie ucho. Jeszcze jeden odpadł.
Mała grupka, do której i ja należałem, przepłynęła już jezioro, a kolejni żołnierze nieprzerwanym szeregiem wychodzili na brzeg. Instruktor wskazał na ciężarówkę i powiedział, że kiedy będzie pełna, odjedzie w stronę obozu. Mieliśmy wykonać kolejne instrukcje, które znajdziemy na tablicy informacyjnej.
Przyjechaliśmy do obozu i sprawdziliśmy tablicę.
Lunch: suchy prowiant
Kolacja: 17:00
Zbiórka: 18:30
Umundurowanie: mundur, czapka z daszkiem, plecak ważący 18 kilogramów, 2 manierki wody.
Kilka wag wisiało na drążku do podciągania przed stołówką. Obok stały skrzynki suchego prowiantu. Wyciągnąłem dwie porcje – jedną na lunch, jedną – na wszelki wypadek, i poszedłem do baraku przebrać się w suchy mundur. Była dopiero 10:30, miałem więc mnóstwo czasu.
Zmieniłem ubranie i dla zabicia czasu połaziłem po obozie. Przed dyżurką stała długa kolejka ludzi wypisywanych z oddziału. Byli to żołnierze, którzy oblali test sprawnościowy lub pływanie. Zastanawiałem się, po jaką cholerę tu przyjechali, skoro nie potrafili nawet zaliczyć zwykłego testu sprawnościowego. Niektórzy z nich przyjechali z oddziałów w Europie – dość kosztowna zabawa, biorąc pod uwagę, że zostali wykopani po kilku godzinach.
Usłyszałem, jak kilku gości z Sił Specjalnych zrzędziło, że to nie fair, by nie mieli jeszcze jednej szansy podejścia do testu. W kolejce „do domu” rozpoznałem sierżanta, którego znałem z 25. Dywizji na Hawajach. Chodziliśmy razem na kurs doszkalający dla podoficerów piechoty w zeszłym roku. Skinęliśmy sobie głowami, wymieniając pozdrowienia, ale nie wyglądał, jakby chciał ze mną gadać.
Mój plecak ważył 16 kilogramów, gdy powiesiłem go na wadze tuż przed kolacją. Zabrałem go z powrotem do chaty i dołożyłem rzeczy, na oko ważących ze dwa kilogramy, a następnie przywiązałem pod spodem plecaka dwie manierki. Chciałem mieć je w zasięgu bez zdejmowania plecaka. No i wolałem, żeby mój plecak ważył ciut więcej, na wypadek gdyby wagi trochę niedoważały.
Zwykle byłbym również ubrany w LBE (Load Bearing Equipment). Składa się ono z pasa do pistoletu wraz z uprzężą na ramiona. Do pasa doczepione są ładownice, zestawy pierwszej pomocy, latarka sygnałowa, nóż lub bagnet, manierki i inne pierdułki. LBE to bojowa ładownica, sposób na transportowanie amunicji i innych rzeczy, których potrzebujesz do walki i przeżycia w boju. Załadowany waży około 18 kilogramów. Na niego zakłada się plecak. Jednak w instrukcjach na tablicy ogłoszeń nie było mowy o LBE, a ja zamierzałem ściśle trzymać się poleceń.
O 18:30 wsiedliśmy do ciężarówek i przejechaliśmy przez Fort Bragg. Niektórzy miejscowi goście mówili, że jesteśmy na Chicken Road, szerokim, piaszczystym szlaku czołgowym, wiodącym prosto jak strzelił między rzadko rozsianymi sosnami i karłowatymi dębami na monotonnych Sand Hills. Nigdy nie widziałem brzydszego miejsca. Obijaliśmy się i kiwaliśmy, brnąc przez spowite mgłą piaszczyste, zniszczone przez czołgi zbocze.
Po jakichś 30 minutach zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu i wysiedliśmy. Sierżant major Shumate stał w pobliżu, przyglądając się nam z wyzywającym uśmieszkiem.
– Dobra, ludzie, chodźcie bliżej, nie musicie w szyku, po prostu bądźcie do cholery w kupie – powiedział, gdy złapaliśmy plecaki i stanęliśmy wokół niego półkolem.
– I co, nasza wesoła kompania troszkę schudła od rana, nie? – zapytał Shumate. – Co, nie komentujecie? No to do roboty. To zadanie to trzydziestokilometrowy marsz z plecakiem. Tak go nazywamy, bo stąd do mety jest trzydzieści kilometrów, a wy niesiecie plecaki. Idźcie tak szybko, jak potraficie. Trzymajcie się drogi. Nie łapcie stopa. Nie bierzcie jeden drugiego na barana. Instruktorzy będą mieć stanowiska wzdłuż trasy, oznaczone zielonymi światłami. Gdy znajdziecie się w pobliżu, podajcie im swój kolor i numer. Meta jest w miejscu, gdzie ta droga łączy się z chodnikiem przy King Road. Będzie tam stał instruktor, który zapisze wasz czas. Woda dostępna jest na całej długości trasy. Możecie zrezygnować w każdej chwili; żeby to zrobić, podajcie swój kolor i numer dowolnemu instruktorowi i dodajcie: „Dobrowolnie rezygnuję”. Nie będzie zadawał pytań. Jeśli chcecie wycofać się od razu, po prostu zostańcie tutaj, gdy inni wyruszą.
Nikt się nie poruszył ani nie odezwał.
– Ponieważ nie ma żadnych pytań – spojrzał na zegarek – czas zaczniemy odmierzać za dwie minuty. Kierunek marszu: północ.
Wskazał kierunek, z którego przyjechaliśmy.
– Nie będę strzelał na start czy coś. Załóżcie plecaki i ruszajcie, gdy zawołam: „Naprzód”. No i… najlepszego.
To ostatnie słowo wymamrotałem pod nosem razem z nim.
28 kilometrów. Zastanawiałem się, skąd im się wziął taki dystans. Był nieco dziwny. Standard Batalionu Rangerów to 32 kilometry w sześć godzin, w dodatku z bronią, pełnym wyposażeniem bojowym i stalowym hełmem na głowie. Teraz sprzętu nie miałem aż tyle, a marsz odbywał się w chłodny i suchy wieczór. Pomyślałem, że spróbuję przejść trasę w 4,5 godziny. To oznaczałoby prędkość nieco ponad 6 km/h, czyli kilometr w 10 minut. Nie, to za szybko. Bez biegania się nie obejdzie, a biegać nie zamierzam. Pięć godzin będzie wystarczająco dobrym czasem. Byłem pewny, że nikt w armii nie ma wyższych standardów tempa marszu niż Rangerzy.
Shumate zawołał „Naprzód!” i wyruszyliśmy. Koło tuzina facetów puściło się biegiem, większość z nich parami. Kolejna spora grupa, może ze 30 żołnierzy, oderwała się, maszerując jak wściekli. „Co komu pasuje”, pomyślałem. Skoncentrowałem się na własnym marszu i zarzuceniu plecaka na plecy. Po kilku minutach tłum się rozproszył i miałem możliwość wejścia w swój rytm.
28 kilometrów to spora odległość i nie da się jej przebyć sprintem. Na taką odległość musieliśmy płynąć, zdając egzamin dyplomowy na kursie pływackim Zwiadowców Sił Specjalnych w Grecji w roku 1972. Potem coś sobie przypomniałem. „Wieśniak” Grimes, który zwerbował mnie na selekcję, był starszym instruktorem, gdy brałem udział w tamtym kursie.
Po jakichś trzech kilometrach rozgrzałem się i dobrze mi się szło. Lubiłem chodzić. Oddychałem zgodnie z ruchem rąk i nóg. Koszula i suwak rozpięte, by powietrze miało dostęp do mojego ciała. Wszystko to było przyjemne. W długim i ciężkim marszu moje myśli odlatywały, a ciało działało jakby na autopilocie. Dzięki temu w silnie uspołecznionej wojskowej egzystencji ma się jednak chwile prywatności i czas dla siebie. To właśnie wtedy też wpadały mi do głowy najlepsze pomysły i plany.
Po szóstym kilometrze dogoniłem i minąłem niektórych biegaczy. Planowałem maszerować przez dwie godziny, zanim odetchnę pierwszy raz, a potem odpoczywać parę minut, co godzinę. Było już zupełnie ciemno, jednak otaczające mnie światło było całkiem niezłe, a na białym piasku drogi łatwo było uniknąć dobrze widocznych dziur. W sumie niezła trasa.
Gdy miałem za sobą około 11 kilometrów, zobaczyłem grupkę świateł przed sobą przy skraju drogi. Wokół świateł kręciły się jakieś niewyraźne postaci. Zbliżywszy się, ujrzałem kilka ciężarówek stojących kołem wokół kępy drzew i oświetlających jakąś akcję rozgrywającą się w tym miejscu.
Zbliżyłem się, a jakiś instruktor pokiwał na mnie. Podałem mu swój kolor oraz numer i zostałem poinstruowany, by położyć swój plecak na jednej z wag zwisających z drąga umocowanego między drzewami. Mogłem też napełnić manierki, korzystając ze zbiorników z wodą stojących na pace jednej z ciężarówek. Zrzuciłem plecak, złapałem swoje pełne manierki i opróżniłem jedną z nich całkowicie, idąc w stronę zbiorników. Bez plecaka czułem się lekki jak piórko. Wiedziałem, że to się zmieni za kilka godzin. Gdy piłem wodę i napełniałem manierki, spoglądałem, co się dzieje wewnątrz kręgu świateł.
Wracając do wag, stałem się świadkiem interesującej wymiany zdań między jednym z maszerujących a facetem, który wyglądał na dowódcę tego posterunku.
Instruktor mówił:
– Plutonowy, wasz plecak jest za lekki. Nie spełnia wymaganej wagi osiemnastu kilogramów.
Zanim zdążył dokończyć, piechur przerwał mu:
– No, ale niewiele brakuje. Ile rzeczywiście waży?
– Nie mogę tego stwierdzić – odpowiedział beznamiętnie instruktor. – Jeśli popatrzycie na wagę, zauważycie, że nie wykazuje ona wagi niższej niż osiemnastu kilogramów. Dlatego, o ile mi wiadomo, wasz plecak nic nie waży.
Popatrzyłem na wagę, na której leżał mój plecak. Facet miał rację. Wskaźnik wagi został zamalowany białą farbą w części wskazującej poniżej 18 kilogramów.
Instruktor kontynuował:
– A ponieważ nie niesiecie nic, jedyny sposób na wypełnienie wymagań to wzięcie tego. – Sięgnął za siebie i podał piechurowi wielki, bezkształtny kawał betonu, który wyglądał, jakby był częścią wykopanego podkładu kolejowego. – Osobiście go zważyłem – ciągnął – i gwarantuję, że waży dokładnie osiemnaście kilogarmów. Aby kontynuować marsz, musicie pobrać ten obciążnik, przywiązać go do plecaka i zwrócić, gdy ukończycie marsz. Jakieś pytania?
Piechur stał, przyciskając kawał betonu do piersi. Na jego twarz wypłynął na poły wymuszony uśmieszek, na poły zaś wyraz niedowierzania. Rozpoznałem w nim jednego z pyskaczy, którzy mieli dużo do powiedzenia przez cały dzień. Teraz stał cicho.
Popatrzył na instruktora stojącego przed nim i zapytał błagalnym głosem:
– Marvin, poważnie?
A więc się znali. To się robiło coraz bardziej smakowite.
– Absolutnie – brzmiała odpowiedź.
Facet zastanowił się przez kilka sekund, a następnie powiedział:
– Nie, nie mogę. – Upuścił beton i stał z rękami zwisającymi wzdłuż ciała.
– Dobrowolnie rezygnujesz?
Pauza.
– Tak, chyba tak.
– Weź swój plecak i wsiadaj na pakę tej ciężarówki. – Szef instruktorów wskazał na pojazd stojący z dala od reszty.
Facet stał jeszcze przez kilka sekund, wyglądając, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie stało. Nasze oczy się spotkały, wzruszył ramionami z rezygnacją, a następnie wziął plecak i odszedł. Ta mała wymiana zdań zdecydowanie przyciągnęła moją uwagę – podobnie jak zaciekawiła wszystkich pozostałych świadków.
Złapałem mój plecak i zapytałem instruktora, który go ważył:
– W porządku? – Zakładając jednocześnie szelki na ramiona.
– Pewnie, możesz lecieć – powiedział, zapisując coś nw notatniku. Potem podniósł wzrok i powiedział do mnie, gdy poprawiałem plecak: – Najlepszego.
Wyszedłem z kręgu światła i po kilku krokach znów byłem na drodze. Zadowolony, że oddalam się stamtąd. Niezła scena. Szef instruktorów nie podnosił głosu, nikogo nie straszył, nie poniżał ani nie obrażał, ale jasne było, że nie da mu się wcisnąć kitu, nie będzie tego tolerował. Podobał mi się ten styl. To wszystko zaczynało być coraz bardziej serio.
Reszta marszu była… no, jak to nocny marsz z plecakiem. Po dziewiętnastym kilometrze byłem zmęczony, bolały mnie nogi, doskwierały mi ramiona i byłem zlany potem.
Dotarłem do mety kilka minut przed upływem pięciu godzin. Instruktor zapisał mnie w notesie, powiedział, że do obozu są trzy kilometry, w stołówce czeka ciepła zupa, a na tablicy informacyjnej są nowe rozkazy. I życzył… najlepszego.
Spokojnie poszedłem z powrotem do obozu. Zrzuciłem plecak koło chaty i poszedłem do stołówki na menażkę zupy. Było tam ponad 10 zmęczonych ludzi o obolałych stopach, jednak wszyscy wyglądali na usatysfakcjonowanych. Takie zadowolenie przychodzi, gdy się podoła trudnemu zadaniu i jest świadomość, że się je dobrze wykonało. Ukończenie marszu to żadne zwycięstwo, ale należy do tych wielu drobnostek w życiu, którymi człowiek siebie mierzy.
Zupa była cholernie dobra. Jedną z tych rzeczy, które w wojsku zawsze się udają, jest zupa. Podgrzewana w sześćdziesięciolitrowych kotłach – zawsze możesz liczyć na to, że będzie gorąca i parująca, a gdy jesteś zmęczony, bolą cię nogi i spływasz potem, właśnie zaczyna stygnąć. To zwyczajna rzecz, ale powoduje, że czujesz się lepiej.
Pożegnałem się z gośćmi w stołówce i poszedłem pod prysznic. Było nieco po pierwszej, gdy sprawdziłem instrukcje na tablicy informacyjnej. Oto, co było tam napisane:
10:00 Sala wykładowa
Wróciłem do chaty, zawinąłem się w pałatkę i zasnąłem snem sprawiedliwych.
10:00. Obolałe stopy, zesztywniałe nogi, plecy i mięśnie barków. Siedzę w sali wykładowej. Na ławce zamknięta teczka i kilka dobrze zatemperowanych ołówków, przede mną uśmiechnięty gość podający instrukcje.
– To tylko taki kwestionariusz o was – uśmiechnął się. – Nie jest na czas. Odpowiedzcie na każde pytanie i za każdym razem postarajcie się dać jak najlepszą odpowiedź. Jeśli coś jest niejasne lub mylące, postarajcie się jak najlepiej domyślić. Jeśli coś was zupełnie zatka, będę z tyłu sali. To jest praca indywidualna, współpraca nie jest dozwolona. OK, otwórzcie teczki i zaczynajcie.
Przewróciłem stronę. Test psychologiczny. Pierwszy z wielu. Przez całą selekcję przerabialiśmy te testy wciąż i wciąż. Każdy był sformułowany odrobinę inaczej, jednak merytorycznie były to dokładnie te same pytania. Po prostu wymieszane i przeformułowane. Zawsze pisaliśmy te testy, gdy byliśmy zmęczeni, ale nie wyczerpani.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki