Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wola Boga nie zawsze pokrywa się z twoją własną...
Daimonion Sokratesa, Duch Boży Kierkegaarda, zapiski siostry Faustyny i cztery Ewangelie – to najważniejsze drogowskazy Andrzeja, młodego studenta, który nieustannie poszukuje odpowiedzi na pytanie, kim powinien być. Stara się nie podlegać innym, lecz poddaje się Bogu – i właśnie to staje się osią jego wewnętrznych zmagań, które z czasem prowadzą go do zwątpienia we własną tożsamość.
Praca, studia, relacje z kobietami – wszystko, z czym Andrzej styka się na co dzień, staje pod znakiem zapytania, gdy zaczyna dostrzegać wokół siebie wyłącznie znaki pochodzące od Pana. Pewnego dnia prosi Go o ostateczną wskazówkę dotyczącą swojej przyszłości. Kiedy ją otrzymuje, ogarnia go rozpacz: Bóg chce, by został księdzem. I tak Andrzej trafia do piekła…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Zawodny
Daimonion
Cytaty z Pisma Świętego zawarte w książce pochodzą z Biblii Tysiąclecia (Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2003, https://biblia.deon.pl/menu.php?st_id=1).
Andrzej był inny.
Potrafił się bardzo ekscytować nowymi ludźmi i równie mocno cierpieć, gdy oni go zranili. Kiedy był trochę większym chłopcem, kontakt z nowymi rówieśnikami napełniał go wstydem. Możliwość spotkania z nimi wywoływała w nim paniczny strach. Nie mógł znieść świadomości ich spojrzeń, ocen i myśli na jego temat.
Gdy dorósł, był delikatny i nadwrażliwy na punkcie swojego „ja”. Unikał ludzi, a kontakt z nimi miał jakikolwiek tylko przy kolegach, którzy byli mniej bojaźliwi i wprowadzali do grona znajomych. Wstyd i zagubienie towarzyszyły mu w nowej klasie i w nowej szkole.
Nauka w liceum zmuszała go do bycia z ludźmi, choć naprawdę kochał samotność. W chwilach odosobnienia bogaty świat pragnień i wyobraźni kierował go ku długim rozmyślaniom, lekturze i muzyce. Błogość oddzielenia od ludzi stała się jego drugim domem.
Na progu dorosłości, gdy zaczynał studia, nie potrafił zabrać głosu w większym towarzystwie. Szczególnie obawiał się młodych kobiet. Był przekonany, że każde wymówione przez niego słowo zostanie natychmiast przemielone przez maszynkę pogardy i krytycznego osądu. Dlatego też stronił od towarzystwa, a relacje utrzymywał z paroma tylko kolegami, czasami z jedną koleżanką.
Pod koniec studiów koleżanki z grupy podarowały mu Ewangelię według Świętego Jana. Wtedy odżył w nim proces, który zaczął się tak naprawdę znacznie wcześniej.
Jezus z Nazaretu
Na początku spostrzegł, że znaczną satysfakcję sprawia mu lektura czterech Ewangelii. W czynach i naukach Jezusa z Nazaretu było coś pasjonującego. Było czymś innym od tego, co otaczało. Było wzniosłe, piękne, chwilami potężne. Czasami zadawał sobie pytanie, dlaczego przedstawia mu się to w taki sposób. Nie było jednak wówczas jego ambicją znalezienie racjonalnej, czyli nienadprzyrodzonej, odpowiedzi. Ta natomiast, jaka nasuwała mu się mimowolnie, była następująca: „Fakt, iż Ewangelie mają w stosunku do mnie tak przyciągającą moc i że z takim zainteresowaniem je studiuję, stanowi najprawdopodobniej dowód na to, że nie są to zwyczajne teksty, że jest w nich jakaś wielkość i prawda”.
Z początku bardziej nawet niż nauki fascynowały go czyny Jezusa. Bez większych wątpliwości twierdzenie: „człowiek ten musiał być Bogiem”, przyjmował za naturalny wniosek, który wynika z przyjęcia za prawdziwą przesłanki: „konkretny człowiek (Jezus z Nazaretu) wskrzeszał zmarłych, uciszył burzę, przywracał wzrok niewidomym i skutecznie leczył nieuleczalne wówczas ułomności”. Czyny takie uchodzą za niemożliwe do dokonania przez człowieka. To musiała być – myślał – moc niepochodząca z tego świata, musiała być to Potęga, coś Nadzwyczajnego… Fakt, iż Andrzejowi zupełnie naturalną wydała się przedstawiona wyżej dedukcja („czynił niemożliwe dla człowieka rzeczy, więc był Bogiem”), miał wiele wspólnego z powszechnością takiego poglądu w wierze chrześcijańskiej: był to podstawowy i oczywisty dogmat religii rzymskokatolickiej, w której został wychowany. Znacznie łatwiej było przyjąć, że określony wniosek wynika z określonej przesłanki, jeśli bardzo duża liczba innych osób (prawie wszyscy z otaczających) z zupełnym i niedopuszczającym żadnych wątpliwości przekonaniem twierdziła już od dawna – i twierdzi nadal – że wniosek jest prawdziwy.
Zafascynowała Andrzeja opowieść o Bogu, który jako człowiek żył wśród ludzi. Wielkie wrażenie wywierała na nim myśl, że sam Bóg mógł być tak blisko ludzi. Wprawdzie działo się to dawno, lecz jednak na tym samym świecie, na którym żył Andrzej. Więc naprawdę Bóg był tak blisko? Jako człowiek? Wśród nas?
Gdy Jezus podchodzi do pieczary, gdzie leży Łazarz, gdy nakazuje odsunąć kamień, to dzieje się naprawdę, wprawdzie gdzieś tam, w krajobrazie Bliskiego Wschodu, w innym klimacie, innej kulturze, lecz jednocześnie przecież i tutaj, bo w tej samej rzeczywistości, to znaczy w jednej rzeczywistości, znanej i Andrzejowi: rzeczywistości ziemi, gruntu, piasku, grobów, przestrzeni, kształtów ludzkich, powietrza, jego ruchu oraz nieba, więc gdy to dzieje się naprawdę, gdy żywy – na tyle, na ile pozwala wyobraźnia – obraz tego zdarzenia staje przed Andrzejem, wówczas nachodzi go takie wrażenie, takie odczucie: że obok, jakże blisko, naprawdę jest Ktoś, kto jest wytłumaczeniem Tego Wszystkiego. Jezus: człowiek, ludzkie kształty, ludzka mowa, ale jednocześnie Bóg… Ktoś, kto włada z łatwością tym wszystkim, po prostu tym włada, bo to wszystko, rzeczywistość, należy do Niego. W tym – tajemnica, tajemniczość… Tu, obok, między ludźmi idzie i rozmawia Ktoś Niewytłumaczalny: władca wszystkiego. Tajemnica wszystkiego. Jakie to było potężne i niepojęte. Tu, obok, w zwykłym życiu obecny On, Mogący Wszystko i Będący Wyjaśnieniem wszystkiego. Andrzej poznaje, że wśród nas to właśnie On, Wszechmocny i Niepojęty – bo czyni coś, czego nie można uczynić, coś, co jest niemożliwe: sprawia, że nieżywy zaczyna żyć. Cud i tajemniczość. Obok nas jest Ktoś, kto ma wszelką władzę, i nie ma rzeczy, której nie mógłby uczynić. Tu, obok nas, wśród ludzi, tak blisko i naocznie, to znaczy w ludzkiej postaci – taka Potęga!
Cuda, jakich dokonywał Jezus, stanowiły dla niego poważny, a może nawet główny argument w powoli dojrzewającej decyzji: „Tak, to jest prawda, wierzę w to!”. Takie rzeczy mogły pochodzić tylko od Boga – myślał. Te uzdrowienia. Ściskało serce, łzy napływały do oczu. Te wskrzeszenia. Bardzo piękną i wzruszającą wydała mu się historia o wskrzeszeniu dziewczynki, córki przełożonego synagogi. Słudzy powiedzieli swemu panu, gdy powrócił z Jezusem, że przyszli za późno, że dziewczynka umarła. Jezus na to: „Dziewczynka nie umarła, tylko śpi”. Zgromadzeni ludzie zaczęli się z Niego naśmiewać. A On podszedł do jej posłania i rzekł: „Talitha kum”, co znaczy: „Dziewczynko, mówię ci, wstań”. Najbardziej wzruszający i zwilżający oczy łzami moment następował przy opisie powrotu dziewczynki do życia, a chyba nade wszystko przy opisie reakcji zgromadzonych w izbie osób. Przyciągająca czymś nieokreślonym nauka Jezusa oraz dokonywane przez Niego cuda powoli przekonywały Andrzeja o tym, iż Jezus był Stamtąd. O tym, że to jest prawda. O tym, że żyje w świecie Boga, rzeczywistości Boga, wszechświecie Boga i że wciąż istnieje jakiś cel, istnieje jakieś Piękno i Szczęście, do którego dąży i które sprawia, że cierpienie – czyli życie – ma sens.
Radosław
Na trzecim roku studiów, w okresie wakacji, Andrzej został oddelegowany przez uniwersytet na praktyki studenckie do urzędu państwowego. Tam poznał pracownika, Radosława, który przedstawił mu się jako protestant, bardzo zaangażowany w swoją wiarę. Andrzej w zwykłym toku czynności współpracował w urzędzie z Radosławem, a w wolnych chwilach rozmawiali o religii.
Radek zapytał, czym zdaniem Andrzeja jest religia. Ten odpowiedział, że wiarą w istnienie rzeczywistości nadprzyrodzonej. Radek zgodził się z tą definicją. Podkreślał, że chrześcijaństwo jest czymś więcej niż religią – nie polega jedynie na wierze, że Bóg istnieje, ale na wierze, czyli zaufaniu, Bogu. Podkreślał też to, co jest najistotniejsze w wierze chrześcijańskiej, a mianowicie przekonanie, że Jezus umarł na krzyżu za każdego z nas.
Wówczas Andrzej odparł, że jemu zawsze to – czyli śmierć Jezusa za grzeszników – wydawało się sztuczną konstrukcją. U Radka dało się zauważyć pewne oburzenie na te słowa. Obruszył się lekko i zapytał, dlaczego. Andrzej nie bardzo potrafił to subiektywne odczucie wyjaśnić, ale dodał, że z pewnością w historii ludzkiej znaleźli się ludzie, którzy bardziej cierpieli niż Jezus. Radek się z tym zgodził, ale wyjaśnił, że w tej sprawie ważne jest to, kto cierpiał – że cierpiał sam Syn Boży, jedna z trzech Osób Boskich. Andrzej słuchał uważnie Radka, on mówił z takim przekonaniem, a jednocześnie był dobry i życzliwy dla Andrzeja; poświęcał mu uwagę.
Widać było, że Radek bardzo dobrze orientuje się w Piśmie Świętym. Posiadał kieszonkową wersję tej księgi i w chwilach, kiedy mówił Andrzejowi o wierze i o Bogu, argumentował swoje zdanie wyimkami z Biblii. Zauważył też, że Andrzej nie jest osobą wierzącą i że ma do czynienia raczej z agnostykiem, a nie chrześcijaninem. Andrzej bowiem podzielił się z nim swoimi wątpliwościami odnośnie do tego, czy rzeczywiście wydarzenia opisane w Ewangelii – zwłaszcza cuda – miały miejsce. Radek wobec tego pożyczył Andrzejowi książkę amerykańskiego prawnika, który – opierając się na sposobie dowodzenia w procesie sądowym – udowadniał, że świadectwa przedstawione w Ewangeliach zostałyby uznane przez każdy współczesny sąd za wiarygodne, gdyby proces taki toczył się właśnie przed sądem.
Stosunek Andrzeja do tej książki był szczególny. Zamiast krytycznie rozważyć, czy rzeczywiście zeznanie o zmartwychwstaniu czy o innym wskrzeszeniu człowieka z martwych mogłoby być uznane przez sąd za wiarygodne, miał skłonność do polegania wyłącznie na zdaniu autora i jak gdyby podskórną chęć uwierzenia temu, co autor pisał. Można powiedzieć, że Andrzej chciał uwierzyć w argumentację książki i ostatecznie przyjął ją za dowód wiarygodności Ewangelii.
Z Radkiem spotykał się jeszcze przez jakiś czas, aż do zakończenia praktyk. Pewnego razu, gdy po pracy obaj udali się do kawiarni na lody, Andrzej był świadkiem szczególnego stosunku Radka do zachodzących zdarzeń. Otóż w chwili, gdy rozmawiali ze sobą o Bogu i o wierze, podeszła do nich mała – może siedmioletnia – dziewczynka i próbowała figlarnie zagaić Radka, by zwrócił na nią uwagę i z nią porozmawiał. Wówczas ten powiedział Andrzejowi, że to zachowanie dziewczynki nie jest przypadkowe, że jego przyczyną jest Szatan, bo dziewczynka przeszkadza im w rozmowie o Bogu. Radek próbował odgonić dziecko; prosił ją, żeby odeszła i nie miał dla niej ani trochę ciepłego zainteresowania. To myślenie wydało się Andrzejowi przesadą.
Ostatecznym efektem spotkania w życiu tego protestanta było to, że Andrzej zaczynał wierzyć Ewangeliom, a w związku z tym – zaczynał wierzyć w Boga. Przekonała go głównie książka pożyczona od Radka i argumentacja, że „jeżeli pierwsi uczniowie Jezusa byli skłonni oddać życie na arenach Rzymu za swoją wiarę, to znaczy, że byli mocno przekonani o prawdzie swojej wiary, więc nie kłamali, ale mówili prawdę o Jezusie i Jego życiu. Nie kłamali również dlatego, że jako chrześcijanie z natury narzucali sobie wysokie wymogi moralne, w tym – mówienie prawdy”.
Nagroda dla Boga
Andrzej bał się, że nie zda egzaminu na wyższej uczelni. Pomyślał więc o złożeniu obietnicy Bogu, że pójdzie do kościoła, jeśli zda egzamin… I tak też złożył ją w duchu. Intensywnie się uczył. Po nocach. Nie sypiał za dużo i uczył się do oporu – tak jak tylko długo potrafił wytrzymać: żeby mieć jak najwięcej czasu na nauczenie się i nie marnować go.
Bardzo się bał. Uczył się w wielkim napięciu. Nieustannie myślał o tym, że może nie zdać. Później zdarzało się, że nawet jeszcze przed egzaminem szedł do kościoła. Było to po nocy, podczas której nie spał. Poszedł, bo wydawało mu się, że teraz to jedyna sensowna czynność. Już nie był w stanie się uczyć. Już nie mógł. A nie chciało mu się spać.
Był słoneczny czerwcowy niedzielny poranek. Ubrał się w ciemne dżinsy i zielonkawą koszulę. Szedł w upale. Był sam. To był obowiązek. Wiele zostało jeszcze do nauczenia. Przechodził obok punktowca, a przed nim była poczta. Świat był obok. Czuł tę znaną sobie samotność. Zdanie egzaminu było najważniejsze.
Wrócił do domu i się przebrał. Odprawił swój obowiązek. Było po mszy. Zjadł, co przygotowała matka. Trzeba było się dalej uczyć, od określonego rozdziału. Ale już nie chciało wchodzić. Widziało się rozdział w książce, który trzeba przeczytać, ale on już nie wchodził. Do tego było jedzenie. Można było uciec w jedzenie. Wydawało się, że się dużo zrobiło. Ale mógł to być efekt tego, że się wiele poświęciło. Im więcej będę teraz cierpiał, tym mniej będę cierpiał później – myślał. Oczy były zmęczone. Ale trzeba było się spiąć. Wszystko zrobić, żeby zdać.
Czy robił wszystko? Już nie mógł dalej czytać. Już miał dość. Miał dość już ciągle tego samego napięcia. Wciąż martwiło go, że został jeszcze ten a ten rozdział z książki, którą przerabia już od paru nocy, i że powinien to mieć skończone; że dobrze byłoby, gdyby to było już skończone, a to skończone nie jest. W drodze na uniwersytet zasypiał. Nad książką i nad notatkami. To był tak słodki sen. Pociąg świszczał, gdy wiózł go do akademika. Kolega wieczorem w akademiku powiedział mu, że jest inteligentny.
Dostał trzy z plusem. Gdy wracał z egzaminów, wiedział, że czeka go jeszcze msza święta. Nie chciało mu się iść, ale musiał. Trzeba było to zrobić. Tak się obiecało. Czekało na niego lato. Lato wolne. Bez napięcia. „Bez napięcia” oznaczało: ze świadomością, że egzaminy zostały zdane. Bo jeśli nie byłyby zdane – bo zostałyby oblane – to strasznie by było. Groziło wtedy wojsko. Ale to jeszcze nie był koniec: trzeba było w niedzielę pójść do kościoła. A później będzie już spokój. Następnie przychodziła niedziela i szedł do kościoła. Zastanawiał się najpierw, czy iść w tę niedzielę – pierwszą po skończonej letniej sesji – czy też może iść w następną. Poszedł w pierwszą niedzielę, od razu. Pomyślał, że jest związek między zdanym egzaminem a obietnicą, jaką wcześniej złożył. Po mszy miał już spokój. Wszystko spełnił.
Później dawał sobie ponownie, przed egzaminami, obietnicę, że pójdzie na mszę świętą, gdy je zda. Po obietnicy był egzamin, a po egzaminie – spacer do kościoła. Była to nagroda dla Boga za to, że zdał egzamin. Widział związek między obietnicą a zdanym egzaminem.
Czy Bóg istnieje?
Andrzej oddawał się rozważaniom, których celem było udzielenie odpowiedzi na pytania: „Czy Bóg istnieje i czy Jezus był Jego posłannikiem?”. Problem ten w znacznym stopniu pochłaniał go w ostatnich latach studiów. A podsycił to Radek podczas letniej praktyki. Nadal czymś bardzo zajmującym wydawały się Ewangelie. Było w nich coś innego, nowego i wzniosłego. Antynomie tego rodzaju, jak upatrywanie wielkości w małości, czy uznawanie miłości za idealny stosunek wobec wrogów, fascynowały i przyciągały jakimś nieokreślonym pięknem.
W Ewangeliach poświęcono wiele uwagi modlitwie. Wydało mu się intrygujące, że Jezus z Nazaretu w tak naturalny sposób opowiadał o swoim Ojcu, oraz że za tak naturalną i oczywiście celową uznawał czynność zwaną modlitwą. Zastanawiające było, że ów człowiek z tak wielkim i niewzruszonym przekonaniem przekazywał swoim słuchaczom własną wiedzę o Bogu. Na podstawie tych spostrzeżeń Andrzej dochodził do wniosku, że wiedza Jezusa o Bogu musiała być bezpośrednia i prawdziwa; że naprawdę mówił o czymś, co dobrze znał, skoro z taką naturalnością i pewnością tego, o czym mówi, nauczał ludzi.
Przede wszystkim uwagę Andrzeja zwróciła treść modlitwy Ojcze nasz. Z tego, co Jezus w niej powiedział, wynikało, że nauczyciel zupełnie naturalnie wierzy – a nawet nie tyle wierzy, co wie – że jest Ktoś; że jest Jakaś Inna Rzeczywistość. Bo mówił przecież na początku: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie”. Aby zaś się do kogoś zwracać i aby przemawiać do kogoś – trzeba uznawać jego realność. Dla Jezusa – zresztą dla wszystkich Żydów w tamtym czasie – istnienie Kogoś Innego było pewnikiem i oczywistością.
Andrzeja nurtowało, skąd brała się ich pewność. I ponownie dochodził wtedy do przekonania, że jeżeli jakiś człowiek z takim stopniem pewności opowiada ludziom, jaki jest Bóg, w jaki sposób patrzy na ludzi i czego od nich oczekuje, to wobec tego naprawdę musi coś o Nim wiedzieć, a w konsekwencji – to, o czym mówi, jest prawdą. Po pierwsze więc, skoro Jezus zwracał się do swojego Ojca jak do istniejącej blisko osoby, to ten Ojciec naprawdę istnieje. Po drugie gdy zna się tę prawdę, inaczej wygląda rzeczywistość. Bo oprócz mnie są nie tylko inni ludzie. Obok, przy mnie, cały czas jest jeszcze Ojciec… Ukryty, jest – pomyślał.
Gdy czytał o tym, co mówił i co czynił Jezus, robiło to duże wrażenie. Czasami wydawało się, że oto znalazł wreszcie coś w swoim życiu: odtąd bowiem w ten sposób należy żyć, droga okazuje się jasna i prosta, a ponadto – myślał – przez cały czas będzie ze mną On…
Zapoznając się z inną niż Ewangelie literaturą religijną, Andrzej zauważył, że o wierze mówiło się tam często jako o osobistej więzi między człowiekiem a Bogiem. Bóg judaizmu i Bóg chrześcijaństwa jest Osobą. Między człowiekiem a Bogiem może powstać zatem realna więź, która oznacza bycie wspólnie. Z tego, co przeczytał, wynikało, że wiara to nie tylko świadomość, że obecny jest wciąż Ktoś Potężny i Wszystko Mogący, lecz że jest to radość z nieprzerwanego przebywania w obecności tejże Osoby, albo nawet więcej – radość z tego, że pozostaje się z Nią w ciągłym porozumieniu, w dialogu. A zatem człowiek wierzący to ten – jak dowiadywał się Andrzej – nieprzerwanie będący myślą przy Bogu. Wynikało stąd, że może dziać się w życiu człowieka coś więcej aniżeli tylko świadomość, że Bóg istnieje. Owo „więcej” polegało na bezpośrednim kontakcie z Obecną-Zawsze-Tutaj-Wszechmocą. Poza tym należało naturalnie postępować tak, jak nauczał Jezus. O tym bowiem, że nauka Jezusa była prawdziwa i że był on synem Bożym, świadczyły cuda, jakich dokonywał, oraz to, że powrócił ze śmierci do życia – a w tym względzie przecież trudno świadkom owych cudownych wydarzeń odmówić wiarygodności, gdyż ludzie tak zacni i wierzący nie mogli skłamać.
W pewnym momencie dostał małą i cienką broszurę od koleżanki ze studiów. Ona była protestantką. Dziewczyna ta oraz inna koleżanka, katoliczka, rozmawiały z nim na studenckiej stołówce po zjedzeniu posiłku. Broszurka była czarno-szaro-biała, a na okładce miała chmury i słowa z Ewangelii Świętego Jana – o tym, jak to Bóg ukochał świat, że swego syna jednorodzonego dał, aby oddał życie za ludzi. W Ewangelii tej Jezus ukazany był jako wielka duchowa postać, z zupełnie innego wymiaru, mówiąca bardzo tajemniczo.
Było tam zdanie, że Jan Chrzciciel mówi, iż „on tu chrzci wodą, ale nadchodzi Ten, któremu on nie jest godzien wiązać sandałów”. To wysoko plasowało Jezusa jako kogoś całkowicie wyjątkowego, świętego, Boskiego. W słowa te Andrzej się wpatrywał – w święte słowa, mówiące o czymś tajemniczym, nieznanym, mającym przynieść rozwiązanie, ulgę, ochłodę, radość, sens. Zwłaszcza sens. W ten sposób, że to wszystko, co widać od rana do wieczora, co czuć od rana do wieczora – ma sens.
Leżał sobie na łóżku w dużym, oświetlonym promieniami wpadającymi przez wielkie okno pokoju. Za tymże oknem wiły się na wietrze drzewa i krzewy, a wszystko to na rozległej, porośniętej żółtą trawą równinie. Ta równina wyglądała już inaczej, gdy patrzyło się na nią bezpośrednio po kontakcie duszy z niesamowitymi, tajemniczymi tekstami.
Jezus / Syn Boży / Bóg mówi niezrozumiałymi, tajemniczymi słowami. Mówi tonem pozbawionym wątpliwości, tonem pewnym. Mówi na pewno prawdę, bo jak inaczej jego słowa dotrwałyby aż do dziś? Mówi o chlebie z nieba, który spożywać należy. O ciele i krwi, które trzeba spożywać. Rozmawia – jakże fascynujące są te rozmowy – z faryzeuszem Nikodemem i mówi mu, że trzeba się jeszcze raz narodzić. Z wody i ducha. Inni faryzeusze w którymś momencie zarzucają Jezusowi, że pięćdziesięciu lat jeszcze nie ma, a śmie opowiadać coś o Abrahamie, jakby znał go osobiście. Wówczas Jezus im odpowiada: „Nim Abraham był, Ja jestem”. Wtedy musi im umykać, gdyż oni dopatrują się tu jawnego bluźnierstwa. A w innym jeszcze miejscu Jezus opowiada o krzewie oliwnym, o latorośli, że On jest krzewem, a jego uczniowie – latoroślą. Mówi też, iż On i Ojciec – są jednym.
Bardzo wiele rzeczy tajemniczych opowiada Jezus o swoim Ojcu i o sobie niedługo przed pojmaniem. To jest najwyższe, nieskalane, duchowe, nie z tego świata, wzniosłe, niepojęte, prawdziwe, pokazujące sens. Teraz, czytając to, świat obserwowany przez „to coś” staje się mniejszy, spowity tym, a to – staje się większe, dominujące. Wiadomo, że Bóg, o którym Andrzej teraz czyta w spokoju na kanapie, w świętej i zawierającej święte prawdy książeczce – że ten Bóg Wszystkomogący włada wszystkim, jest ponad tym wszystkim, że ma w palcu, ma w łatwości wszystko to, co się tu dzieje; wszystkie te drzewa, gałęzie, liście na zewnątrz poruszające się na wietrze, chmury, budynki; nic nie jest poza jego władzą.
Ja z nim jestem teraz, i też mam to wszystko w łatwości. Już wszystko będzie prostsze, nie takie beznadziejne, teraz trzymam z kimś, kto jest bardzo wysoko. On to wszystko ma w łatwości. To wszystko, co widzę i czego doświadczam. On w tym jest, On nad tym jest, On tym włada, wszystko może. To, co widać, jest z Jego rzeczywistości, bo jeśli Bóg jest nad tym, to świat jest pod Bogiem, jest Mu podrzędny, pochodzi od Niego, w całkowitej Jego władzy – więc jest Jego, a więc też jest święty i Boski.
Pokój, w którym Andrzej leżał lub siedział, czytając Ewangelię Świętego Jana, dywan, chmury na błękitnym niebie, niespokojny wiatr – jakoś mniejsze się stały, już nie tak ważne, już w innym świetle, już małe, nieistotne, nieważne albo mało ważne – mało ważne i nieistotne przy Tym, który jest wszystkim, który jest świętym, który jest nadającym sens. Który jest niepojętym, nieogarnionym, nie do wyobrażenia, przekraczającym wszystko i miażdżącym wszystko.
On – Jam Jest – który wtedy chodził po Galilei i głosił świętą prawdę, Ewangelię, dobrą nowinę i robił rzeczy niemożliwe do zrobienia, w pełni władając prawami przyrody, ów „Jam Jest” przenika wszystko, nadaje sens wszystkiemu i wszystko, co jest tutaj, sprowadza do nieistotności, do ziemskiego skrawka Jego świętej, niewidzialnej potęgi. Owo Wielkie, Niewidzialne i Święte jest podstawowe i jedynie sensowne – przy tym marnym, bezsensownym ziemskim czymś. Ale jednocześnie owo ziemskie „coś” nabiera innego wymiaru, jest już okraszone Boskim, niesamowitym, tajemniczym sensem. Jest promieniem Boga. Nie jest tylko tym, co widać. Bo tam jest jeszcze coś więcej. Jest jeszcze coś więcej, czego nie widzimy, ale czujemy. Owo „więcej” nadaje sens temu, co widzimy. Ulice, ludzie, niebo, chmury i drzewa nie są tylko ulicami i ludźmi, niebem, chmurami i drzewami, ale jeszcze czymś – są „pod” Tym niewidzialnym i wszystko mogącym. Są we władzy Tego i podlegają tylko Temu. Ich sens jest Boski – bo są pod Boskim. I są od Boskiego.
Jezus i dziewczyny
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Daimonion
ISBN: 978-83-8423-145-6
© Piotr Zawodny i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Angelika Kotowska
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
