Dachołazy - Katherine Rundell - ebook + książka

Dachołazy ebook

Katherine Rundell

4,5

Opis

Wszyscy myślą, że Sophie jest sierotą. Rzeczywiście, nie potwierdzono, aby jakakolwiek kobieta ocalała z wraku, który opuściła Sophie, dryfując w futerale po wiolonczeli przez kanał La Manche. Sophie jednak pamięta widok matki wzywającej pomocy. Jej opiekun mówi, że to niemal niemożliwe, aby jej matka wciąż żyła, jednak „niemal" oznaczało, że taka możliwość istniała. Dlatego kiedy nadszedł list z opieki społecznej, z którego wynikało, że grozi jej sierociniec, Sophie postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Uciekła do Paryża, aby odnaleźć matkę, wyposażona w jedną jedyną wskazówkę - adres lutnika, który wykonał wiolonczelę. Kim są tytułowe Dachołazy i czy pomogą jej odnaleźć mamę?

 

Książka - zwycięzca nagrody „Blue Peter Book Award”, „Waterstones Children's Book Prize” oraz nominowana do nagrody „CILIP Carnegie Medal”.

 

Porównywana do Roalda Dahla lub Evy Ibbotson, książka Katherine RundellDachołazy” łączy w subtelny sposób świat fantazji i historycznej fikcji, z wyrafinowaną prozą poetycką i żywymi obrazami, która zachwyci czytelników w wieku od 7 do 80 lat.

 

Czytelnicy, którym przypadły do gustu książki z serii Lemony Snicket, pozycje Ellen Potter, Cornelii Funke czy Sally Gardner, nie mają wyboru – muszą sięgnąć po literaturę Katherine Rundell.

 

Phillip Pullman, autor „Złotego kompasu” zachwycił się autorką i stwierdził, że ma niezwykłą wyobraźnię.

 

O autorce

 

Katherine Rundell spędziła dzieciństwo w Afryce i Europie. Po obronie doktoratu na temat Johna Donne’a, stała się pisarką na pełen etat. Wykłada także w college’u All Souls w Oxfordzie. Tam też bada literaturę renesansu, a w nocy wspina się na dachy starych budynków. Za swoją twórczość otrzymała wiele nagród i wyróżnień, między innymi Nagrodę Literatury Dziecięcej Waterstones i Blue Peter Book Award.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (129 ocen)
79
36
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jangluza

Nie oderwiesz się od lektury

Sto gwiazdek od Filipiny!
00
rafal_miko

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka z niesamowita fabułą serdecznie polecam.
00
piotrworonko

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykła historia o tym ze wszystko jest możliwe
00
annkacz

Dobrze spędzony czas

Nie było najlepiej ale też nie najgorzej moim zdaniem to dla początkujących czytaczy (chociaż moja pierwsza książka którą przeczytałam bez niczyjej pomocy miała 279 stron). AbbyDog 💖.
00

Popularność




Tytuł oryginału: ROOFTOPPERS
Przełożył: TOMASZ BIEROŃ
Projekt okładki: MARZENNA DOBROWOLSKA
Opracowanie typograficzne i skład: MARZENNA DOBROWOLSKA
Redakcja: JOANNA MORAWSKA
Korekta: MAGDALENA GERAGA
Copyright © Katherine Rundell, 2013 Copyright © for the Polish translation by Tomasz Bieroń Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-63960-89-6
Poradnia K sp. z o.o. ul. Wilcza 25 lok. 6, 00-544 Warszawa e-mail:[email protected] www:www.poradniak.pl Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: sklep.poradniak.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Mojemu bratu, z miłością.

Rano, w dniu jego pierwszych urodzin, znaleziono niemowlę, które unosiło się na środku kanału La Manche w futerale na wiolonczelę.

Dookoła nie było żadnej innej żywej istoty. Niemowlę, trochę krzeseł z jadalni i znikający w oceanie czubek statku. Przed katastrofą w jadalni grała muzyka, tak głośna i dobra, że nikt nie zauważył zalewającej dywan wody. Smyczki jeszcze przez jakiś czas pracowały, zanim rozległy się krzyki. Czasami wrzask któregoś z pasażerów zawiązywał duet z wysokim C. 

Dziecko ktoś zawinął w partyturę symfonii Beethovena, żeby się nie wychłodziło. Odpłynęło ponad kilometr od statku i zostało uratowane jako ostatnie. Do łodzi ratunkowej wciągnął je współpasażer, z zawodu naukowiec. Zadaniem naukowca jest zauważać różne rzeczy. Ten człowiek zauważył, że ocalone dziecko to dziewczynka z włosami koloru błyskawicy i nieśmiałym uśmiechem.

Wyobraźcie sobie obdarzoną głosem noc. Albo pomyślcie, jakby to było, gdyby światło księżyca umiało mówić, czy gdyby atrament miał struny głosowe. Potem dorysujcie wąską, arystokratyczną twarz z haczykowatymi brwiami plus długie ramiona i nogi – coś takiego zobaczyło niemowlę, kiedy zostało wyjęte z futerału na wiolonczelę. Naukowiec nazywał się Charles Maxim. Kiedy trzymał dziewczynkę w swoich dużych dłoniach – na wyciągnięcie ramienia, jak przeciekającą donicę – postanowił, że mała zostanie z nim. Dziecko prawie na pewno miało rok. Wywnioskowali to z przypiętej na piersi czerwonej rozety z cyfrą „1!”.

– Jest jeszcze druga możliwość: zajęło pierwsze miejsce w jakimś konkursie – myślał głośno Charles Maxim. – Z drugiej strony niemowlęta rzadko biorą udział w konkurencjach sportowych. Przyjmiemy zatem, że niemowlę kończy rok. – Dziewczynka chwyciła go brudnymi palcami za ucho. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, moje dziecko – powiedział.

Charles dał niemowlęciu nie tylko urodziny, ale także imię. Wybrał Sophie już tego pierwszego dnia, bo nie było nikogo, kto mógłby się temu sprzeciwić.

– Masz za sobą dramatyczny i niezwykły dzień, moje dziecko – zwrócił się do dziewczynki. – Chyba najlepiej będzie dać ci jak najzwyklejsze imię. Możesz być Mary, Betty, Sophie, a na upartego Mildred. Twój wybór.

Sophie się uśmiechnęła, kiedy powiedział „Sophie”, więc zostało Sophie. Potem zawinął ją w swój płaszcz i zabrał do domu powozem. Trochę padało, ale żadne z nich nie było tym zmartwione. Charles generalnie nie zwracał uwagi na pogodę, a Sophie zdążyła tego dnia oswoić się z wodą.

Charles nie miał wcześniej zbyt wiele do czynienia z dziećmi. Po drodze do domu wyznał Sophie:

– Niestety znacznie lepiej znam się na książkach niż na ludziach. Z książkami tak łatwo się dogadać.

Jazda powozem zajęła cztery godziny. Charles trzymał Sophie na kolanie i opowiadał jej o sobie tak, jakby właśnie się poznali na jakimś spotkaniu towarzyskim. Ma trzydzieści sześć lat i metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Do ludzi mówi po angielsku, do kotów po francusku, do ptaków po łacinie. Pewnego razu o mało się nie zabił, próbując jednocześnie czytać i jechać konno.

– Ale teraz będę ostrożniejszy, skoro mam ciebie, moja wiolonczelistko. – Dom Charlesa był piękny, ale niezbyt bezpieczny: same schody, śliskie podłogi i ostre kanty. – Kupię trochę mniejszych krzeseł. I będziemy mieli puszyste, czerwone dywany! Ale właściwie jak się kupuje dywany? Wiesz coś może na ten temat, Sophie?

Sophie nie odpowiedziała, co go nie zaskoczyło: jak przystało na niemowlę, jeszcze nie mówiła, a poza tym spała.

Obudziła się na ulicy, pachnącej drzewami i końskim łajnem. Pokochała dom od pierwszego wejrzenia. Cegły były pomalowane na najjaśniejszą biel w całym Londynie i świeciły nawet w ciemnościach. Piwnica służyła do przechowywania nadmiaru książek i obrazów oraz szeregu gatunków pająków, natomiast dach należał do ptaków. Charles mieszkał pomiędzy.

Po gorącej kąpieli koło pieca Sophie wyglądała bardzo blado i krucho. Charles nie miał świadomości, że niemowlę jest aż tak przerażająco drobne. Kiedy trzymał ją na rękach, wydawała mu się za mała. Prawie poczuł ulgę, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Ostrożnie położył Sophie na krześle, ze sztuką Szekspira w roli podkładki, i po dwa stopnie naraz poszedł na górę.

Wrócił w towarzystwie siwowłosej kobiety. Hamlet był trochę wilgotny, a Sophie miała zawstydzoną minę. Charles podniósł ją i włożył do zlewu, rozważywszy po drodze dwie inne możliwości: stojak na parasole w rogu i piec kaflowy. Uśmiechnął się, jego brwi i oczy też.

– Nie martw się, Sophie – powiedział. – Wszystkim zdarzają się wypadki. – Potem skinął głową w stronę kobiety. – Panie pozwolą, że je sobie przedstawię. Sophie, to jest panna Eliot, z Krajowego Urzędu Opiekuńczego. Panno Eliot, to jest Sophie, z oceanu.

Kobieta westchnęła – w uszach leżącej w zlewie dziewczynki westchnienie to zabrzmiało urzędowo – zmarszczyła brwi i wyjęła z niewielkiego pudła czyste ubrania.

– Proszę mi ją dać.

Charles wziął od niej ubrania.

– Wyłowiłem to dziecko z morza, proszę pani. – Sophie patrzyła na nich dużymi oczami. – Ona nie ma nikogo, kto by się o nią troszczył. Czy mi się to podoba czy nie, ponoszę za nią odpowiedzialność.

– Nie na zawsze.

– Słucham?

– Ta dziewczynka jest pańską podopieczną, a nie córką. – Panna Eliot należała do kobiet, które znacząco podkreślają niektóre słowa. Charles był gotów postawić duże pieniądze na to, że jej ulubionym zajęciem jest komenderowanie ludźmi. – Zostanie u pana tylko tymczasowo.

– Pozwolę sobie wyrazić inne zdanie – odparł Charles. – Ale o to możemy się kłócić później. Dziecko jest zmarznięte.

Podał Sophie śpioszki, które ona wzięła do ust. Wobec tego sam jej założył ubranko. Potem dźwignął ją w ramionach, jakby próbował odgadnąć jej wagę podczas konkursu na festynie, i uważnie jej się przyjrzał.

– Widzi pani? Wygląda na bardzo inteligentne dziecko. – Zobaczył, że Sophie ma długie, zwinne palce. – I ma włosy koloru błyskawicy. Jak można jej się oprzeć?

– Będę musiała przychodzić i sprawdzać, jak ona się miewa, a nie narzekam na nadmiar czasu. Mężczyzna nie może opiekować się dzieckiem sam.

– Oczywiście, proszę przychodzić – odparł Charles, a potem dodał, jakby nie potrafił się powstrzymać: – jeśli pani koniecznie musi. Postaram się być wdzięczny. Ale to ja ponoszę odpowiedzialność za to dziecko, rozumie pani?

– Przecież to jest dziecko, a pan jest mężczyzną!

– Podziwiam pani spostrzegawczość – odrzekł Charles. – Przynosi pani chlubę swojemu optykowi.

– Ale co zamierza pan z nią robić?

Charles miał zdezorientowaną minę.

– Zamierzam ją kochać. To powinno wystarczyć, jeśli wierzyć poetom, których czytałem.

Dał Sophie czerwone jabłko, a potem zabrał je z powrotem i zaczął wycierać rękawem do momentu, kiedy mógł zobaczyć w nim swoją twarz.

– Jestem pewien – powiedział – że tajemnice opieki nad dziećmi, chociaż mroczne i zawikłane, nie są nieprzeniknione.

Posadził sobie dziewczynkę na kolanie, dał jej jabłko i zaczął czytać na głos Sen nocy letniej.

Nie był to może idealny sposób na rozpoczęcie nowego życia, ale zawierał w sobie spory potencjał.

W jednym z pokojów Krajowego Urzędu Opiekuńczego w Westminsterze była szafka, a w szafce czerwona teczka z napisem „Opiekunowie: ocena charakteru”. Wewnątrz czerwonej teczki znajdowała się mniejsza, niebieska teczka z napisem „Maxim, Charles”. Po jej otworzeniu można było przeczytać następujące słowa: „C.P. Maxim jest oczytany, jak można się spodziewać po naukowcu, a ponadto hojny, niezdarny i przedsiębiorczy. Jest ponadprzeciętnie wysoki, ale z zaświadczeń lekarskich wynika, że poza tym jego zdrowiu nic nie dolega. Żywi uparte przekonanie, że potrafi się zajmować swoją podopieczną”.

Być może takie rzeczy są zaraźliwe, ponieważ Sophie wyrosła na osobę wysoką, hojną, oczytaną i niezdarną. Jako siedmiolatka miała długie i cienkie jak parasolki nogi i dorobiła się całej kolekcji upartych przekonań.

Na siódme urodziny Charles upiekł jej ciasto czekoladowe. Przedsięwzięcie to nie zakończyło się pełnym sukcesem, ponieważ ciasto opadło na środku, ale Sophie lojalnie oznajmiła, że takie najbardziej lubi.

– Dzięki temu dołkowi jest więcej miejsca na lukier. Lubię, żeby lukier był ekstragawancki.

– Miło to słyszeć – zauważył Charles – chociaż moim zdaniem słowo to tradycyjnie wymawia się: ekstrawagancki. Wszystkiego najlepszego z okazji prawdopodobnie siódmych urodzin, serduszko. Co byś powiedziała na odrobinę urodzinowego Szekspira?

Sophie miała zwyczaj rozbijać talerze, toteż jedli ciasto z przedniej okładki Snu nocy letniej. Teraz Charles wytarł książkę rękawem i otworzył mniej więcej na środku.

– Poczytasz mi trochę Tytanii?

Sophie się skrzywiła.

– Wolałabym być Pukiem.

Przeczytała kilka linijek, ale szło jej to bardzo mozolnie. Kiedy Charles nie patrzył, upuściła książkę na podłogę i stanęła na niej na rękach.

Charles się roześmiał.

– Brawo! – zawołał, uderzając dłonią o blat. – Byłabyś doskonałym materiałem na elfa.

Sophie przewróciła się na stół kuchenny, wstała i powtórzyła ćwiczenie pod drzwiami.

– Świetnie! Wychodzi ci to coraz lepiej, prawie idealnie.

– Tylko prawie? – Zachwiała się i zmrużonymi oczami spojrzała na niego z głową w dół. Gałki oczne zaczęły jej płonąć, ale wytrzymała. – Nogi mam wyprostowane?

– Prawie. Lewe kolano wygląda trochę niepewnie. Ale żaden człowiek nie jest doskonały. W każdym razie od czasów Szekspira.

Sophie zastanawiała się nad tym później, w łóżku. Charles powiedział, że żaden człowiek nie jest doskonały, ale nie miał racji. On sam był doskonały. Miał włosy w kolorze słupka balustrady schodów, a w oczach magię. Dom i wszystkie ubrania odziedziczył po ojcu. Kiedyś były to piękne, powalające i modne stroje w stu procentach z jedwabiu, a teraz zostało z nich pięćdziesiąt procent jedwabiu i pięćdziesiąt procent dziur. Charles nie miał żadnego instrumentu muzycznego, ale śpiewał Sophie piosenki, a kiedy jej nie było, śpiewał ptakom i stonogom, które od czasu do czasu urządzały najazd na kuchnię. Śpiewał jak z nut, wydawało się, że jego głos szybuje.

Czasami Sophie nachodziło w środku nocy wspomnienie o tonącym statku i ogarniała ją wtedy rozpaczliwa potrzeba, żeby się na coś wspiąć. Tylko w ten sposób mogła się poczuć bezpieczna. Charles pozwalał jej spać na szafie, a sam na wszelki wypadek kładł się na podłodze, tuż obok.

Sophie nie całkiem go rozumiała. Mało jadł, rzadko sypiał i nie uśmiechał się tak często jak inni ludzie. Ale tam, gdzie inni mieli płuca, on miał życzliwość, a uprzejmość skapywała mu z palców. Jeśli szedł ulicą i czytał książkę, skutkiem czego wpadł na latarnię, przepraszał i sprawdzał, czy latarni nic się nie stało.

Raz w tygodniu przed południem przychodziła panna Eliot, „żeby rozwiązać problemy”. Sophie miała ochotę spytać: „Jakie problemy?”, ale szybko się nauczyła trzymać język za zębami. Panna Eliot rozglądała się po domu, zauważała łuszczącą się farbę i pajęczyny w pustej spiżarni, po czym kręciła głową.

– Co wy tutaj jecie?

To prawda, że w ich domu jedzenie było ciekawsze niż w domach kolegów i koleżanek Sophie. Czasami Charles przez wiele miesięcy zapominał o mięsie. Czyste talerze pękały, kiedy w pobliżu pojawiła się Sophie, więc Charles podawał opiekane ziemniaki na atlasach świata, otwartych na mapie Węgier. On sam chętnie żywiłby się ciastkami i herbatą, plus whisky na noc. Odkąd Sophie nauczyła się czytać, trzymał whisky w butelce z napisem „koci mocz”, żeby Sophie się do niej nie dobrała, ale ona odkorkowała butelkę i wypiła łyk, a potem powąchała podbrzusze kota sąsiadów. Zapachy były do siebie zupełnie niepodobne, chociaż tak samo nieprzyjemne.

– Jemy chleb – odparła Sophie. – I konserwy rybne.

– Jecie co? – zdziwiła się panna Eliot.

– Lubię konserwy rybne – powiedziała Sophie. – I jemy szynkę.

– Doprawdy? Nie widziałam w tym domu ani jednego plasterka szynki.

– Codziennie! A na pewno od czasu do czasu – dodała, ponieważ była prawdomówna, co nie zawsze wychodziło jej na zdrowie. – I ser. I jabłka. Piję pół litra mleka na śniadanie.

– Jak pan Maxim może pozwolić ci tak żyć? To nie może być dobre dla dziecka. To nie w porządku.

W rzeczywistości radzili sobie doskonale, ale panna Eliot miała kłopoty ze zrozumieniem pewnej rzeczy. Słowa „to nie w porządku” Sophie zinterpretowała w ten sposób, że panna Eliot nie lubi bałaganu, ale dziewczynka uważała, że porządek nie jest niezbędny do szczęścia.

– Chodzi o to, panno Eliot – powiedziała – że mam twarz, która nigdy nie wygląda porządnie. Charles mówi, że mam bałagan w oczach. To z powodu tych cętek.

Miała delikatną, jasną cerę i na mrozie wyskakiwały jej czerwone plamy, a włosy zawsze, odkąd pamiętała, były potargane. Nie przeszkadzało jej to jednak, bo takie same włosy i cerę zapamiętała u matki, a matka była piękna, co do tego Sophie nie miała żadnych wątpliwości. Matka na pewno pachniała chłodnym powietrzem i sadzą, i nosiła spodnie z nogawkami, ściąganymi w kostce.

Chyba właśnie od spodni zaczęły się kłopoty. Jakiś czas przed ósmymi urodzinami Sophie poprosiła Charlesa o spodnie.

– Spodnie? Kobiety rzadko chodzą w spodniach.

– Nieprawda, moja matka nosi spodnie.

– Nosiła, moje dziecko.

– Nosi. Czarne. Ale ja chciałabym czerwone.

– Hm. Nie wolałabyś spódnicy? – zapytał ze zmartwioną miną.

– Nie – skrzywiła się – naprawdę chciałabym spodnie. Proszę cię.

W sklepach nie było spodni, które by na nią pasowały, tylko czarne szorty dla chłopców, na widok których Charles zawołał:

– Wielkie nieba! Wyglądasz w nich jak lekcja matematyki!

Ostatecznie sam uszył z jasnej bawełny cztery pary i dał je Sophie zawinięte w gazetę. Któraś para miała jedną nogawkę dłuższą od drugiej. Dziewczynka była zachwycona, panna Eliot wstrząśnięta.

– Dziewczyny nie chodzą w spodniach.

Sophie upierała się jednak, że chodzą.

– Moja mama nosiła spodnie. Wiem to na pewno. Tańczyła w nich, kiedy grała na wiolonczeli.

– To niemożliwe – powiedziała panna Eliot. – Kobiety nie grają na wiolonczeli, Sophie, a ty byłaś o wiele za mała, żeby to pamiętać. Musisz się postarać być bardziej prawdomówna.

– Kiedy to prawda. Spodnie były czarne i szarawe na kolanach. I chodziła w czarnych butach. Pamiętam.

– Zmyśliłaś to sobie, moja droga.

Uwaga panny Eliot zabrzmiała jak zatrzaśnięcie okna.

– Słowo daję, że nie zmyśliłam.

– Sophie...

– Nie zmyśliłam!

Sophie nie dodała: „Ty stara ropucho z kartoflowatą twarzą!”, chociaż miała na to wielką ochotę. Problem polegał na tym, że ktoś, kto dorastał u boku Charlesa, musiał być uprzejmy do szpiku kości. Nieuprzejmość byłaby dla Sophie jak chodzenie w brudnej bieliźnie, ale miała kłopoty z uprzejmością, kiedy ludzie mówili o jej matce. Byli absolutnie przekonani, że ona to wszystko zmyśla, a ona była absolutnie przekonana, że się mylą.

– Masz oczy jak łebki od szpilek! – szepnęła. – Wiedźma! Naprawdę pamiętam mamę.

Poczuła się trochę lepiej.

Sophie rzeczywiście pamiętała matkę, ostro i wyraźnie. Ojca nie pamiętała, ale miała przed oczami gęste włosy i okryte płótnem nogi, które podskakiwały do rytmu cudownej muzyki, co nie byłoby możliwe, gdyby właścicielka tych nóg miała na sobie spódnicę.

Sophie była również pewna, że bardzo wyraźnie pamięta widok matki, która leży na unoszących się na wodach kanału La Manche drzwiach.

Wszyscy mówili: „Niemowlę jest za małe, żeby pamiętać”. Mówili: „Wmawiasz to sobie, bo chciałabyś, żeby tak było”. Miała dosyć słuchania tego wszystkiego. Pamiętała, że widziała matkę, jak macha o pomoc. Słyszała, jak matka gwiżdże. Gwizd jest bardzo charakterystyczny. Wbrew temu, co mówiła policja, Sophie wiedziała zatem, że jej matka nie poszła na dno razem ze statkiem. Była o tym uparcie przekonana.

Każdego wieczoru szeptała do siebie w ciemnościach:

– Moja matka żyje i kiedyś po mnie przyjedzie.

– Przyjedzie po mnie – mówiła do Charlesa.

Kręcił głową.

– To prawie niemożliwe, serduszko.

– Prawie niemożliwe znaczy możliwe. – Sophie starała się prostować plecy i brzmieć dorośle. Ludzie bardziej ci wierzą, jeśli jesteś wyższa. – Zawsze powtarzasz, żeby nigdy nie przekreślać możliwego.

– Ale, moje dziecko, to jest tak wysoce nieprawdopodobne, że nie warto budować na tym życia. To tak, jakbyś próbowała zbudować dom na grzbiecie ważki.

– Przyjedzie po mnie – zwróciła się Sophie do panny Eliot.

Panna Eliot była bardziej brutalna.

– Twoja matka nie żyje – powiedziała. – Żadna kobieta nie przeżyła. Nie możesz ulegać takim mrzonkom.

Dorośli obecni w życiu Sophie czasami mieli kłopoty z odróżnieniem „mrzonek” od „szczerej prawdy, w którą trudno uwierzyć”. Sophie poczuła, że się czerwieni.

– Ona po mnie przyjedzie – powtórzyła. – Albo ja pojadę do niej.

– Nie, Sophie. Świat tak nie działa.

Panna Eliot była pewna, że dziewczynka jest w błędzie, ale panna Eliot była również pewna, że haft krzyżykowy to niezbędna umiejętność życiowa oraz że Charles jest niemożliwy, a to dowodziło, że dorośli nie zawsze mają rację.

Pewnego dnia Sophie znalazła trochę czerwonej farby i namalowała na białej ścianie domu nazwę statku – Queen Mary – i datę sztormu na wypadek, gdyby jej matka tamtędy przechodziła.

Kiedy Charles ją na tym zastał, miał zbyt skomplikowaną minę, żeby Sophie potrafiła ją odczytać, ale pomógł jej namalować górne partie liter i umyć potem pędzle.

– To przypadek „na wszelki wypadek” – wyjaśnił pannie Eliot.

– Przecież ona...

– ...postępuje zgodnie z tym, co jej powiedziałem.

– Powiedział jej pan, żeby zdewastowała własny dom?

– Nie. Powiedziałem jej, żeby nie przekreślała tego, co jest w życiu możliwe.

Panna Eliot nie akceptowała Charlesa ani Sophie. Nie lubiła jego rozrzutności ani tego, że ciągle spóźniał się na kolację.

Nie lubiła wyrazu zapatrzenia i zasłuchania na twarzy Sophie.

– To nienaturalne u małej dziewczynki!

Nie znosiła zwyczaju pisania sobie wiadomości na tapecie w przedpokoju.

– To nie jest normalne! – powiedziała, zapisując coś w notesie. – To nie jest zdrowe!

– Wręcz przeciwnie – zaprotestował Charles. – Im więcej słów w domu, tym lepiej, panno Eliot.

Panna Eliot nie lubiła również poplamionych atramentem dłoni Charlesa i jego wystrzępionego kapelusza. Nie akceptowała ubrań Sophie.

Charles nie był dobry w robieniu zakupów. Przez cały dzień stał zdezorientowany na środku Bond Street i wracał z pakunkiem pełnym chłopięcych koszul. Panna Eliot dostawała szału.

– Nie może pan jej pozwolić w tym chodzić. Ludzie pomyślą, że jest pomylona.

Sophie spojrzała na koszulę, którą wcześniej włożyła, i dotknęła materiału. Zupełnie normalny, może trochę sztywny, bo świeżo ze sklepu, ale poza tym nic mu nie dolega.

– Po czym poznać, że to nie jest dziewczęca koszula? – spytała.

– Chłopięce koszule zapinają się z lewej na prawo, a bluzki, podkreślam: bluzki, z prawej na lewo. Jestem wstrząśnięta, że o tym nie wiesz.

Charles odłożył gazetę, za którą wcześniej się schował.

– Jest pani wstrząśnięta, że ona nie wie czegoś o guzikach? Guziki rzadko odgrywają kluczową rolę w sprawach międzynarodowych.

– Słucham?

– Chodziło mi o to, że ona wie o rzeczach ważnych. Oczywiście nie o wszystkich, bo jest jeszcze dzieckiem, ale o wielu.

Panna Eliot prychnęła.

– Pan wybaczy, może jestem staroświecka, ale moim zdaniem guziki mają znaczenie.

– Sophie zna stolice wszystkich krajów świata – przypomniał sobie Charles.

Sophie, która stała w drzwiach, szepnęła:

– Prawie.

– Umie czytać i rysować. Zna różnicę między żółwiem morskim a lądowym. Rozróżnia gatunki drzew i umie się na nie wspinać. Dzisiaj rano powiedziała mi, jak się mówi na grupę ropuch.

– Tabun – wyjaśniła Sophie. – Tabun ropuch.

– I umie gwizdać. Tylko wybitnie nieinteligentna osoba nie zauważy, że gwizdanie Sophie jest wyjątkowe. Wybitnie nieinteligentna albo głucha.

Równie dobrze mógł się w ogóle nie odzywać. Panna Eliot skwitowała jego słowa machnięciem ręki.

– Sophie będzie potrzebowała nowych koszul. Błagam pana, panie Maxim, damskich koszul. I, mój Boże, te spodnie!

Sophie nie dostrzegała problemu. Spodnie traktowała jak spódnice, do których coś doszyto.

– Potrzebuję ich – powiedziała. – Proszę, niech mi pani ich nie zabiera. W spódnicy nie można się wspinać. A właściwie można, ale wtedy wszyscy zobaczą majtki, co przecież byłoby gorsze.

Panna Eliot zmarszczyła brwi. Nie należała do osób, które by się przyznały do noszenia spodni.

– Na razie ci odpuszczę. Jesteś jeszcze dzieckiem, ale to nie może trwać wiecznie.

– Co? Czemu? – Sophie dotknęła palcami regału, na szczęście. – Może, dlaczego miałoby nie móc?

– Absolutnie nie może. Anglia nie jest miejscem dla kobiet bez ogłady.

Najbardziej ze wszystkiego panna Eliot nie lubiła u  Charlesa zwyczaju zabierania Sophie na niezapowiedziane wyprawy.

– Londyn jest brudny – mówiła. – Sophie nabawi się zarazków i złych nawyków.

W dniu przypuszczalnie dziewiątych urodzin Sophie, Charles postawił ją na krześle i wypolerował jej buty, kiedy ona w jednej ręce trzymała tost, a w drugiej książkę. Strony przewracała zębami. Na papierze zostawały okruszki i ślina, ale poza tym było to zadowalające rozwiązanie.

Wybierali się na koncert i byli już prawie gotowi do wyjścia z domu, kiedy do środka wtargnęła panna Eliot.

– Ona nie może wyjść z domu w tym stanie! Jest cała upaćkana! Nie garb się, Sophie.

Charles z zainteresowaniem spojrzał na czubek głowy Sophie.

– Doprawdy?

– Panie Maxim! – warknęła panna Eliot. – Dziewczyna ma całą bluzkę w dżemie!

– To prawda. – Spojrzał na pannę Eliot z uprzejmym zdziwieniem. – Jakie to ma znaczenie?

Jednak kiedy zobaczył, że panna Eliot sięga po notes, wziął do ręki ścierkę i wytarł nią Sophie tak delikatnie, jakby była obrazem.

Panna Eliot prychnęła.

– Jeszcze na rękawie.

– Resztę spłucze deszcz. Dzisiaj są jej urodziny.

– Higiena obowiązuje nawet w urodziny! Nie zabiera jej pan do zoo.

– Rozumiem. Wolałaby pani, żebym zabrał ją do zoo. – Przechylił głowę na bok. Przypominał Sophie wyjątkowo dobrze wychowaną panterę. – Może nie jest jeszcze za późno, żeby oddać bilety.

– Nie to miałam na myśli! Ona narobi panu wstydu. Ja bym się wstydziła z nią pokazywać.

Charles spojrzał na pannę Eliot, która spuściła wzrok jako pierwsza.

– Ma błyszczące buty i błyszczące oczy – powiedział. – Tak jest dostatecznie elegancko. – Wręczył Sophie bilety. – Wszystkiego najlepszego, moje dziecko.

Pocałował ją w czoło – coroczny pocałunek urodzinowy – i pomógł zejść z krzesła.

Sophie wiedziała, że istnieje wiele sposobów na pomaganie ludziom w schodzeniu z krzeseł. Każdy z tych sposobów wiele mówi o osobie, która to robi. Na przykład panna Eliot trąciłaby ją drewnianą łyżką. Charles zrobił to ostrożnie, chwycił Sophie za koniuszki palców, jakby ze sobą tańczyli. Kiedy szli ulicą, cały czas gwizdał partię smyczkową z Così fan tutte.

– Muzyka, Sophie! Muzyka jest szalona i wspaniała.

– Tak! – Charles utrzymywał urodzinowe plany w tajemnicy, ale jego podniecenie było zaraźliwe. Sophie podskakiwała u jego boku. – Co to będzie za muzyka?

– Klasyczna. – Twarz jaśniała mu ze szczęścia, a koniuszki palców podrygiwały. – Inteligentna i skomplikowana.

– Aha. To... świetnie. – Sophie nie miała zbytniej wprawy w kłamaniu. – Wspaniale...

W rzeczywistości wolałaby iść do zoo. Prawie w ogóle nie słuchała muzyki klasycznej i najchętniej by tego nie zmieniała. Lubiła pieśni ludowe i muzykę, do której można tańczyć. Podejrzewała, że bardzo niewiele świeżo upieczonych dziewięciolatek mogłoby w całkowitej zgodzie z prawdą powiedzieć, że lubią muzykę klasyczną.

Dla Sophie koncert nie zaczął się obiecująco. Utwór fortepianowy był długi. Pianista miał wąsy i robił miny, jakie kojarzyła z ludźmi bardzo nerwowymi.

– Charles? – Zerknęła na niego i zobaczyła, że siedzi cały zasłuchany z półprzymkniętymi oczami i błogim wyrazem twarzy. – Charles?

– Tak, Sophie? Staraj się mówić szeptem.

– Jak długo to potrwa? To znaczy nie chodzi mi o to, że nie jest wspaniale. – Trzymała kciuki za plecami. – Po prostu chciałabym wiedzieć.

– Niestety tylko godzinę, moje dziecko. Mógłbym zamieszkać w tym fotelu, a ty?

– Godzinę?!

Próbowała siedzieć spokojnie, ale było to trudne. Ssała koniec warkocza. Zwijała i rozwijała palce u nóg. Postanowiła, że nie będzie obgryzała paznokcia kciuka, ale nie umiała się powstrzymać. Znajdowała się już na pograniczu snu, kiedy na scenę weszło trzech skrzypków w towarzystwie wiolonczelisty i wiolisty.

Rozbrzmiały zupełnie inne utwory, przyjemniejsze i bardziej żywiołowe. Sophie usiadła normalnie i przesunęła się do przodu, aż w końcu miała fotel tylko pod centymetrem pupy. Muzyka była taka piękna, że Sophie zaparło dech. Jeżeli muzyka może świecić, to ta świeci, pomyślała. Tak jakby wszystkie głosy ze wszystkich chórów w mieście połączyły się w jedną melodię, która przenikała aż do serca.

– To brzmi jak osiem tysięcy ptaków! Charles, czy to nie brzmi jak osiem tysięcy ptaków?

– Tak! Ale ciii, Sophie.

Melodia przyspieszyła, jednak puls Sophie dotrzymywał jej tempa. Brzmiała zarówno znajomo, jak i nowo. Szarpała Sophie za palce i stopy.

Nogi Sophie zrobiły się niespokojne. Uklękła w fotelu. Po chwili zaryzykowała szepnięcie:

– Charles! Posłuchaj! Wiolonczela śpiewa, Charles!

Kiedy muzyka ucichła, Sophie klaskała jeszcze po tym, jak reszta publiczności przestała bić brawo, a ona miała rozgrzane i zaczerwienione ręce. Klaskała do momentu, kiedy wszyscy zaczęli się gapić na dziewczynkę z włosami w kolorze błyskawicy i podartych rajstopach, dziewczynkę, której oczy i buty rozświetlały cały drugi rząd.

Sophie dosłuchała się w tej muzyce czegoś znajomego.

– Jest jak dom – powiedziała do Charlesa. – Rozumiesz mnie? Jak świeże powietrze.

– Naprawdę? W takim razie musimy ci kupić wiolonczelę.

Wiolonczela była mała, ale i tak za duża, żeby wygodnie się na niej grało w sypialni. Charles odblokował świetlik na strychu i jeśli nie padało, Sophie wychodziła na dach i grała na wiolonczeli pośród zgniłych liści i gołębi.

Kiedy granie szło dobrze, świat pozbywał się wszystkich zmartwień i trosk, jaśniał pięknym blaskiem. Po paru godzinach muzykowania Sophie przeciągała się, mrugała powiekami i odkładała smyczek, czując się silniejsza i odważniejsza. Jakby zjadła bitą śmietanę ze światłem księżycowym, ale kiedy instrument stawiał opór, ćwiczenie przypominało uciążliwy obowiązek, na przykład mycie zębów. Sophie wyliczyła, że dobrych i złych dni jest mniej więcej po równo. Uznała, że warto.

Na szarym dachu nikt jej nie przeszkadzał. Wokół dachu biegła kamienna balustrada, która sięgała Sophie do brody. Z dołu ludzie mogli zobaczyć tylko jasną czuprynę i przesuwający się z boku na bok łokieć.

– Kocham niebo.

Sophie powiedziała to bez zastanowienia któregoś wieczoru przy kolacji. Ugryzła się w język. Jej koleżanki się śmiały, kiedy ktoś tak mówił.

Ale Charles położył sobie kawałek pasztecika z wieprzowiną na Biblii i skinął głową.

– Cieszę się – odparł. Nałożył trochę musztardy i podał książkę Sophie. – Tylko kiepscy myśliciele nie kochają nieba.

Niedługo po tym, jak nauczyła się chodzić, Sophie umiała się już wspinać. Zaczęła od drzew, najszybszej drogi do nieba. Charles jej w tym towarzyszył. Nie należał do mężczyzn, którzy ciągle by powtarzali: „Nie, nie rób tego, trzymaj się mocniej!”. Stał pod drzewem i krzyczał:

– Wyżej, Sophie! Tak, brawo! Wypatruj ptaków! Ptaki wyglądają cudownie od dołu!

Pierwszy futerał na wiolonczelę, tratwę ratunkową Sophie, trzymali obok jej łóżka. Na jedenaste urodziny Sophie Charles starł pleśń i kupił trochę farby.

– Jaki kolor? – zapytał wcześniej.

– Czerwony. Czerwony jest przeciwieństwem morskich kolorów.

Sophie miała trudności z pokochaniem morza.

Charles pomalował futerał na najjaśniejszy czerwony kolor, jaki udało mu się znaleźć, i założył kłódkę. Sophie trzymała w środku cenne rzeczy i nocne przekąski. Otwierała futerał tylko w sytuacjach, kiedy zgłodniała albo przyśnił jej się kolejny mroczny morski koszmar.

Gdyby wiedziała, jak ważny okaże się futerał na wiolonczelę, przypuszczalnie nie trzymałaby w nim miodu, któremu zawsze udaje się wyciec. Ale nie wiedziała.

– To niemożliwe – powtarzał często Charles – żeby wiedzieć wszystko.

Ostrzegał ją, żeby nie myślała zbyt wiele o futerale.

– Pilnuj się, żebyś ceniła w życiu odpowiednie rzeczy – doradzał. – Nie mamy pewności, czy zgodnie z prawem ten futerał należy do ciebie. Ktoś może się o niego upomnieć.

– Tak, wiem! – Uśmiechnęła się radośnie. – Na pewno ktoś się o niego upomni. Moja mama. Kiedy przyjedzie.

Sophie splunęła na dłoń i zacisnęła kciuki na szczęście. To był odruch: każdego wieczoru robiła tak ze sto razy.

– Nie wiadomo, czy futerał należał do twojej mamy. Może go komuś zabrała, kiedy statek zaczął tonąć. Kobiety bardzo rzadko grają na wiolonczeli, Sophie. Właściwie to nigdy nie słyszałem o kobiecie, grającej na wiolonczeli. Bardziej typowym instrumentem dla kobiety są skrzypce.

– Nie, to była wiolonczela – odparła Sophie. – Wiem to na pewno. Pamiętam. Pamiętam jej palce na smyczku.

Charles uprzejmie skłonił głowę, tak jak zawsze robił, kiedy się z nią nie zgadzał.

– Dobrze pamiętam ten statek, Sophie. Pamiętam orkiestrę. Ale nie pamiętam żadnych kobiet z wiolonczelami.

– Ja pamiętam.

– Nie, Sophie. Orkiestra składała się z mężczyzn z wąsami i wypomadowanymi włosami.

– Kiedy ja to pamiętam! Naprawdę!

– Wiem. – Twarz Charlesa posmutniała, więc Sophie spuściła wzrok na swoje stopy. – Ale byłaś wtedy niemowlęciem, serduszko.

– To nie znaczy, że nie pamiętam. Widziałam ją, Charles, naprawdę. Pamiętam wiolonczelę. – Argumenty zawsze były takie same. Co zrobić, żeby ludzie uwierzyli? To żmudne i mozolne zadanie. – Widziałam ją, jak unosi się na wodzie. Naprawdę!

Zacisnęła dłonie w pięści. Gdyby go tak bardzo nie kochała, to by go opluła.

– Ale ja jej nie widziałem, moje dziecko. Ja też tam byłem. – Westchnął tak głęboko, że oddech niemal zmarszczył zasłony. – Wiem, że to dla ciebie ciężkie, Sophie. Życie jest takie ciężkie. Boże drogi, życie to najcięższa rzecz na świecie! Ludzie powinni częściej o tym wspominać.

Prawie każdego wieczoru Sophie urządzała wypatrywanie matki. Gasiła świecę, siadała na parapecie, machała nogami i patrzyła na przechodzące ulicą matki. Najlepsze miały radosne twarze. Niektóre niosły na rękach śpiące dzieci, pulchne niemowlęta i oseski z nogami sterczącymi pod dziwnymi kątami. Czasami śpiewały, kiedy przechodziły pod fikającymi stopami Sophie.

Tego wieczoru Sophie wyjęła trzymany pod poduszką szkicownik w skórzanej oprawie. Wyciągała go w każde urodziny.

Ołówek był kiepsko zastrugany, próbowała zaostrzyć go zębami. Potem zamknęła oczy i usiłowała sobie przypomnieć. Narysowała czarne spodnie, wytarte na kolanie („wytarte na kolanie” zaskakująco trudno jest narysować, ale starała się jak mogła), a nad nimi tułów i głowę kobiety. Potem dodała włosy. Nie miała kolorowych kredek, więc obgryzła paznokieć do krwi i pomalowała nią włosy na czerwono. Potem znieruchomiała z ołówkiem nad narysowaną twarzą.

– Ach – szepnęła. – Pomyśl. Proszę cię.

Przypominała sobie jednak tylko rozmazaną plamę. W końcu narysowała drzewo na wietrze, a potem potargane, rozwiane włosy.

Matki to coś potrzebnego jak powietrze i woda, pomyślała. Nawet papierowe, wyimaginowane matki są lepsze niż nic. Matka to miejsce, gdzie można odłożyć serce. Przystanek, na którym można odzyskać oddech.

Sophie napisała pod obrazkiem „Moja matka”. Korzystając z tego, że palec krwawił, narysowała kwiatek za uchem kobiety i pokolorowała go na czerwono.

Każdego wieczoru przed pójściem spać opowiadała sobie historie, w których matka wracała, żeby ją znaleźć. Były długie i trudne do przypomnienia sobie rano, ale kończyły się tańcem. Matka zawsze kojarzyła się jej z tańcem.

Zanim nadeszły dwunaste urodziny, Sophie prawie przestała rozbijać talerze, dzięki czemu książki mogły wrócić z kuchni do gabinetu. Charles zawołał ją do tego pokoju, żeby dać jej prezent. Na biurku stała owinięta w gazetę kwadratowa wieża.

– Co to jest?

Prezent miał rozmiary szafki łazienkowej i nawet w przypadku kogoś tak nietypowego jak Charles, wydawał się dziwny.

– Otwórz.

Sophie rozpakowała prezent z papieru.

– Och!

Zaparło jej dech w piersi, kiedy ujrzała stos książek. Każda miała innego koloru skórzaną oprawę. Skóra świeciła, mimo że na zewnątrz było szaro.

– Jest ich dwanaście. Jedna na każdy rok.

– Są piękne. Ale czy nie były potwornie drogie?

Odniosła wrażenie, że okazałyby się ciepłe, gdyby ich dotknęła. Taka skóra nie kosztuje mało.

Charles wzruszył ramionami.

– Dwanaście lat to odpowiedni wiek, żeby zacząć kolekcjonować piękne rzeczy. Każda z nich była moją ulubioną książką.

– Dziękuję ci! Dziękuję.

– To, co przeczytasz w twoim wieku, zostanie w tobie. Książki są łomem, którym wyważysz drzwi świata.

– Są przepiękne.

Sophie obracała je w dłoniach. Wąchała od środka. Papier pachniał jeżynami i blaszaną puszką.

– Cieszę się, że tak myślisz. Ale jeśli będziesz tak zaginała rogi, będę zmuszony zatłuc cię na śmierć Robinsonem Crusoe.

Kiedy Sophie obejrzała ostatnią książkę – baśnie braci Grimm z obiecującą ilustracją na karcie tytułowej – Charles podszedł do parapetu i po chwili wrócił z pudełkiem lodów. Pudełko było wielkości głowy Sophie.

– Wszystkiego najlepszego, moje dziecko.

Włożyła do lodów palec, co było zabronione, ale liczyła na to, że w urodziny jej się upiecze. Były gęste i słodkie. Nabrała więcej na linijkę Charlesa i uśmiechnęła się do niego wesoło.

– Pyszne. Dziękuję ci. Smakują dokładnie tak, jak powinny smakować urodziny.

Charles uważał, że jedzenie jest najprzyjemniejsze w pięknych miejscach: w ogrodach, na środku jeziora, na łodziach.

– Mam teorię – powiedział – że lody najlepiej się je w deszczu na skrzyni czterokonnego powozu.

Sophie spojrzała na niego spod oka. Czasami trudno było poznać, czy mówi poważnie.

– Naprawdę?

– Nie wierzysz mi?

– Nie, nie wierzę.

Próbowała zachować powagę, ale czuła, że śmiech podchodzi jej do gardła jak kichnięcie do nosa.

– Szczerze mówiąc, ja też w to nie wierzę. Ale to możliwe. Wyjdziemy z domu i sprawdzimy. Nigdy nie przekreślaj możliwego!

– Fantastycznie! – Sophie uważała czterokonne powozy za najlepszy wynalazek na świecie. Czuła się w nich jak królowa wojowniczka. – Możemy poprosić, żeby konie galopowały?

– Możemy. Sugerowałbym jednak, żebyś najpierw włożyła spodnie. Te spódnice są fascynujące; wyglądasz, jakbyś obrabowała bibliotekarkę – powiedział Charles.

– Dobrze! Szybko się uwinę. – Wzięła stertę książek na ręce. Ledwo co było widać nad nimi jej głowę. – A potem?

– A potem znajdziemy dorożkę. Szczęście nam sprzyja, bo akurat pada deszcz.

Jak się okazało, Charles miał rację. Deszcz ostro zacinał, kiedy z dudnieniem kół pokonywali zakręty, i spowodował, że lody popłynęły Sophie po nadgarstku, a jej włosy zamieniły się w mokre strąki. Jedzenie w deszczu było wyzwaniem, ale Sophie lubiła wyzwania.

Kiedy wrócili do domu, ociekający wodą i napchani lodami, na wycieraczce zobaczyli list. Jedno spojrzenie na kopertę wystarczyło, aby Sophie się zorientowała, że nie jest to kartka urodzinowa. Z głośnym sykiem uszło z niej całe szczęście.

Charles przeczytał list z zastygłą twarzą.

– Co to jest? – Próbowała czytać mu przez ramię, ale był na to za wysoki. – Od kogo? Czego chcą?

– Nie jestem do końca pewien. – Trudno byłoby rozpoznać w nim człowieka sprzed kilku minut. – Zdaje się, że czeka nas inspekcja.

– Czego? Mnie?

– Nas. To jest list z Krajowego Urzędu Opiekuńczego. Piszą, że jesteś już teraz młodą kobietą i mają wątpliwości, czy potrafię się tobą opiekować. Uważają, że nie będę umiał cię nauczyć, żebyś zachowywała się jak dama.

– Co? Kiedy to jest szaleństwo!

– O państwie często można tak powiedzieć.

– Mam dopiero dwanaście lat! A właściwie dalej jedenaście.

– Niemniej jednak zamierzają przyjść.

– Kto zamierza? Kto to wysłał?

– Dwaj mężczyźni. Jeden nazywa się Martin Eliot, a nazwiska drugiego nie potrafię odczytać.

– Ale dlaczego? Dlaczego mają o mnie decydować dwaj obcy? To tylko mężczyźni!

– Mężczyźni! Znam ja takich. To nie mężczyźni, tylko wąsy z doczepionymi idiotami.

Sophie prychnęła zasmarkanym śmiechem. Wytarła oczy.

– Co zrobimy?

– Chyba powinniśmy posprzątać.

Razem rozejrzeli się po przedpokoju. Jak dla niej było tam już dostatecznie czysto, jeśli nie liczyć wierszy, które przepisała na tapecie, no i pajęczyn. Sophie lubiła pająki i zawsze ścierała kurze w pewnej odległości od nich.

– Musimy przenieść gdzieś pająki?

– Obawiam się, że tak – odparł Charles. – I będziemy musieli uciąć bluszcz.

W zeszłym roku pnącze bluszczu wpełzło przez okno i rozgościło się na jednej ze ścian przedpokoju. Usadowiło się jak niedzielny kapelusz na portrecie babci Charlesa. Sophie je uwielbiała.

– Mógłbyś zostawić część, która rośnie na babci Pauline? Raczej nie zauważą, prawda?

– Z pewnością mogę spróbować. – Ale Charles najwyraźniej nie myślał o babciach. – No i zostajesz jeszcze ty, Sophie.

– To znaczy? – Poczuła, że się czerwieni. – Coś jest ze mną nie w porządku?

– Dla mnie oczywiście jesteś bliska ideału, ale mam podejrzenie – popraw mnie, jeśli się mylę – że twoje włosy nie spotkają się z aprobatą. Nie, nie z przodu, tutaj, z tyłu.

Sięgnęła dłonią za szyję.

– Co im dolega?

– W sumie nic im nie dolega. Po prostu przypominają kłębek sznurka. Wydaje mi się, że włosy częściej są porównywane do zasłony. Albo fali.

Tego wieczoru Sophie wydała bitwę swoim włosom. Początkowo przewagę miały włosy. Kołtun znajdował się u nasady szyi, czyli w najtrudniej dostępnym miejscu.

Tak to już jest z kołtunami. Sophie szarpała grzebieniem z posępną miną i w końcu miała na kolanach garść włosów, ale kołtun nadal był ogromny. Pociągnęła ze złością za grzebień, który pękł na pół i został we włosach. Zaklęła pod nosem.

– Cholera!

Zbiegła do kuchni i znalazła nożyczki. Wsunęła je we włosy, zacisnęła zęby i odcięła kołtun. Osiągnęła zaskakująco dobry rezultat. Kiedy już udało jej się wyciąć obie połówki grzebienia i większość kołtuna, zaplotła włosy w gruby warkocz. Tylko ktoś bardzo spostrzegawczy by zauważył, że z jej włosami jest coś nie w porządku. Delikatnie pomacała tył głowy. Bycie damą to bolesne zadanie.

W dniu inspekcji Sophie tak długo szorowała dłonie, że paznokcie jej świeciły, a z palców zeszła połowa skóry. Charles wypolerował jej buty świeczką i węgielkiem, a ubrania wyprasował rozgrzaną cegłą, ponieważ nie mieli żelazka. Charles umył podłogę, a Sophie wytarła ściany namydloną gąbką, usuwając z tapety połowę wzoru. Po całym domu porozstawiała słoje z kwiatami. Wszystko pachniało płatkami róży i mydłem.

– Myślę, że wygląda świetnie – powiedziała. Zawsze kochała ten dom, a tego dnia wydawał jej się szczególnie urodziwy. – Myślę, że wygląda doskonale.

Potem kręcili się w pobliżu drzwi, nie mogąc usiedzieć na miejscu. W ostatniej chwili Sophie przyszła do głowy pewna myśl.

– Ile mam czasu do ich przyjścia? – spytała.

– Około trzech minut. Po co chcesz to wiedzieć?

– Zaraz wracam.

Pokonywała po cztery stopnie naraz. W swoim pokoju upudrowała sobie nos talkiem, a następnie wtarła w policzki i wargi czerwoną farbę. Nie miała u siebie lustra. Liczyła na to, że efekt jest zadowalający.

Charles zrobił wielkie oczy na jej widok. Pogłębiły się podejrzenia Sophie, że z pomalowanymi na czerwono policzkami wygląda bardziej jak klaun niż urocza młoda dama, ale zanim którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć, zadzwonił dzwonek.

Stojąca w drzwiach kobieta trzymała w ręku podkładkę pod kartki i miała minę, która przypominała mokrą skarpetę. Obok niej stał mężczyzna z aktówką i śmiesznym zarostem. Sophie miała wrażenie, że skądś go zna.

– Wąsy – szepnął Charles i Sophie musiała powstrzymywać się od śmiechu.

Zaprowadzili gości do salonu. Przybysze podziękowali za herbatę i natychmiast rozpoczęli odpytywanie. Sophie odwróciła głowę ze skrzywioną miną. Czuła się pod ostrzałem.

– Dlaczego dziecko nie jest w szkole? – spytała kobieta.

Sophie zaczekała na reakcję Charlesa, ale się nie odezwał, więc powiedziała:

– Nie chodzę do szkoły.

– Dlaczego? – spytał mężczyzna.

– Uczę się od Charlesa.

– Masz normalne lekcje?

Kobieta patrzyła na nią z powątpiewaniem.

– Tak! – zawołała Sophie. – Oczywiście, że mam. – Przypomniało jej się użyteczne zdanie. – Charles mówi, że bez wiedzy widzimy tylko połowę świata.

– Mhm. Czy te lekcje odbywają się codziennie?

– Tak – skłamała Sophie.

W rzeczywistości miała lekcje wtedy, kiedy któreś z nich sobie o tym przypomniało. Sophie bardzo łatwo zapominała o nauce.

– Umiesz czytać? – spytała kobieta.

– Tak, oczywiście!

Głupie pytanie. Sophie nie pamiętała czasów, kiedy nie umiała czytać, tak samo jak nie pamiętała czasów, kiedy nie umiała chodzić.

– Znasz tabliczkę mnożenia?

– Yyy, tak. – Nie minęła się z prawdą, a raczej nie całkiem. – To znaczy nie znoszę mnożenia przez siedem, ale przez osiem i dziewięć bardzo lubię.

– Potrafisz wyrecytować katechizm?

– Nie. – Sophie zmroziło w środku. – Nie wiem, co to jest. Jakiś poeta? Mogę wyrecytować większość Szekspira, jeśli pani sobie życzy.

– Nie, dziękuję, to nie będzie konieczne. Umiesz gotować? – Sophie skinęła głową. – Obiad, ciasto, deser biszkoptowy na wykwintne przyjęcie?

– Yyy, chyba tak.

To nie jest kłamstwo, uznała. Nigdy w życiu nie zrobiła deseru biszkoptowego, ale jeśli ktoś umie czytać, umie też gotować, byle miał odpowiednie książki.

– Widać po tobie, że źle się odżywiasz. Garbisz się i jesteś zbyt blada. Dlaczego ona jest taka blada?

Charles odezwał się po raz pierwszy.

– Nie jest zbyt blada, tylko utkana z materii księżycowej.

Kobieta prychnęła. Mężczyzna z roztargnieniem rozglądał się po pokoju.

– Tutaj masz lekcje? – spytał Sophie.

– Najczęściej... – Zamierzała powiedzieć „na dachu”, ale Charles ostrzegł ją wzrokiem i dyskretnie pokręcił głową. – Tak, najczęściej tutaj.

– W takim razie gdzie trzymacie tablicę?

Sophie nie potrafiła wymyślić przekonującej odpowiedzi na to pytanie, toteż powiedziała prawdę.

– Nie mamy tablicy.

– Jak chcesz się czegokolwiek nauczyć bez tablicy? – spytała kobieta.

– Mam książki. I papier. I – Sophie pojaśniała – wolno mi też pisać na ścianach, i rysować, bylebym tego nie robiła w salonie. Ani w przedpokoju, chyba że za wieszakiem.

Z jakiegoś powodu nie uśmierzyło to wątpliwości kobiety. Wstała i odwróciła się w stronę mężczyzny.

– Zaczniemy? Strach pomyśleć, co znajdziemy.